Moronowie Zwiastun • Część trzecia • Aleksander Świętochowski
Moronowie Zwiastun
Część trzecia
Aleksander Świętochowski
ze zbioru Pisma VII. Duchy

Część trzecia.

ZWIASTUN.




ZWIASTUN.




Widok 1.

Morze wykopało sobie pod progami olbrzymich skał półkuliste łożysko, w którem drzemało uśmiechnięte w blaskach słońca, poruszając spokojnie piersiami swych fal. Dzikie wichry północne, rozdarte w przelocie na ostrych szczytach, rzucały czasem oderwany strzęp lodowego podmuchu w dolinę i wyjąc, uciekały pokaleczone. Nawet wiatry zachodnie, wyczesane z cierpkich prądów grzebieniem gór, spadały w pasmach lekkich powiewów na obnażone i gorące łono zatoki, które orzeźwiały miłym chłodem. Było w niej zwykle jasno, ciepło i cicho; to też ulubione dzieci losu tłumnie szukały w Datali wygody, rozrywek i zdrowia, zamieszkując przez czas wiosny małe, śliczne domki, które usiadły w gaju, jak stado pardw. Wczesny ranek nie zaludnił jeszcze wybrzeża, które było miejscem spotkań i zabaw. Na pustej krawędzi placu stali tylko Heron i Astjos, a w dali od nich wyzwoleniec i niewolnica, którzy przed chwilą pożegnali odpływającą na okręcie Orlę.
Astjos. Gdyby była wstrzymała się choć parę tygodni, odwiózłbym ją do rodziców. Ale zaledwie tu przyjechałem i jeszcze nie zdążyłem nawlec trzech paciorek, już musiałbym wrócić do domu na przeklętą nudę z niewolnicami, które wyczerpałem u siebie i u wszystkich znajomych. Czy jesteś pewien, że Orla sama z załogą bezpiecznie dojedzie?
Heron. Bądź spokojny, to bogini sług. Każdy z nich nie pozwoli mewie głośniej zaskrzeczeć koło niej. Uważałeś przecie, że szła do portu obok lektyki, bo nie chce ich trudzić, gdyby ją nieśli. Widzisz tego młodego gawrona, który ściga wzrokiem okręt: jest to Tarlon, wyzwoleniec, mój rządca; ręczę ci, że sobie w tej chwili przemywa brudne oczy łzami. A za nim stojąca niewolnica, której kazałem pozostać, bo mi potrzebna, zapewne także skomli. Tak wszyscy domownicy i czeladź za nią przepadają. Ci, którzy ją rzadko widują, uważają za święty ten dzień, w którym ją zobaczą. Podobno nawet krąży między moimi majtkami opowieść, że jest ona córką fregaty, ptaka morskiego, który nigdy nie siada na ziemi i ciągle buja w powietrzu, a raz w roku spada na wodę i znosi dwa jajka, z których się wylęga para najlepszych ludzi. Naturalnie ja nie pochodzę z tego gniazda.
Astjos. Zdaje mi się, że przesyła z pokładu ręką pożegnanie.
Heron. Ha, ha, ha! Ty jesteś młodszy ode mnie nietylko o kilka lat, ale o wiele doświadczeń: dopiero wiesz, do czego kobieta służy, ale jak jeszcze nie wiesz, czem jest.
Astjos. A jednak, wczoraj przybyła mi do zbioru setna dwudziesta paciorka.
Heron. Jeszcze mało. Musisz przynajmniej raz ożenić się. Więcej mądrości nauczy cię jedna żona, niż tysiąc kochanek.
Astjos. Przesada!
Heron. Według ciebie tedy, Orla, stojąc na pokładzie okrętu, pozdrawia mnie?
Astjos. No, może i mnie.
Heron. Żadnego z nas. Ona prawdopodobnie pozdrawia słońce, morze, góry, ryby i ptaki, które się uwijają około statku, albo ja wreszcie wiem — co! Żyjąc z nią przez lat osiem, ani razu nie zgadłem, dokąd zwróci swój zachwyt. Zapamiętałem tylko troszkę, czego nie lubi: niewolnictwa, wystawnego życia, zbytku, zabaw, wszystkiego, co jest związane z naszem położeniem społecznem. Wysilam się na najwyższą dla niej grzeczność — zadąsana; jestem obojętny — zadąsana; siedzę w domu — kaprysi; wyjeżdżam — kaprysi. Niby niczego nie żąda — a ciągle niezadowolona. Gdy do spełnienia jej woli zbraknie jakiejś cząsteczki, wpada w niemą rozpacz. A przytem ciągle uroczysta. Wszystko zamieniałaby na świątynie i wszędzie stawiała ołtarze, chociaż dotąd nie wybrała sobie boga. Cokolwiek powiem — zawsze wysłucha z lekceważącem zdziwieniem. Gdybyś dmuchając we flet, wydobył z niego ryki piorunu, nie miałbyś większej niespodzianki nad te, jakich ja codzień od niej doświadczam. Poprostu nie rozumiemy się.
Astjos. A przecież ty tak umiałeś opanowywać kobiety!
Heron. I umiem, tylko wobec tej jednej, wobec żony, zawodzi mnie cała moja sztuka do tego stopnia, że prosty ogrodniczek, który jej poda bukiecik kwiatów, bardziej ją zadowoli, niż ja wszystkiemi mojemi staraniami. Przynajmniej uśmiechnie się do niego i podziękuje. Czy ona i w dzieciństwie była dziwaczką?
Astjos. Miała odmienne od nas wszystkich upodobania, ale była wesoła. Zresztą nie obserwowałem jej uważnie, gdyż mnie wogóle nie zajmowały kobiety bezużyteczne, a do nich należy siostra. Po co ona pojechała do rodziców, kiedy ją upewniłem, że są zdrowi?
Heron. Pytałem. Tęsknię do innego życia — odparła — chciałabym także odwiedzić kilka drzew, które mi są drogie. Bądźże mądrym z tej odpowiedzi!
Astjos. Nie podejrzewasz jej o jakąś ukrytą miłość?
Heron. I o tem myślałem, ale chyba w waszej okolicy nikogo nie ma...
Astjos. Ile razy przyjedzie, ciągle chodzi samotna po polach i lasach.
Heron. Przed kilku dniami zaczęła z niezwykłem ożywieniem mówić o tym waryacie, czy oszuście, który w waszej okolicy zabrał gromadkę oberwańców i uczy ich nowej religii — jak on się nazywa?
Astjos. Arjos.
Heron. Tak, Arjos. Ten włóczęga, który już dawno powinien zawisnąć jako owoc suchego drzewa, olśnił ją. Bo ona zawsze ma jakąś słabość do najgorszych mętów ludzkich.
Astjos. E, to chwilowy kaprys. Nie opierają się jej w niczem — więc grymasi.
Heron. Gdzie tam! Wiesz, co mi powiedziała przy rozstaniu? Bądź szczęśliwy beze mnie, bo ja już nie wrócę.
Astjos. Zwykłe pogróżki żon, które mają uległych mężów i dobrych rodziców.
Heron. Że też bogowie, stwarzając kobietę, nie mogą nigdy ustrzedz się, ażeby im zły duch czegoś do niej nie domieszał. Ja kocham Orlę i rozdział z nią sprawiłby mi wielką przykrość, ale — wyznam ci szczerze — zraniłby też śmiertelnie moją dumę. Być wzgardzonym i porzuconym przez każdą kobietę — nieprzyjemnie, a przez żonę — okropnie.
Astjos. Po co ty koniecznie dorabiasz tragiczny sos do drobnego nieporozumienia? Ja, niedość jeszcze ukształcony twój uczeń nie pojmuję, ażeby mnie jakakolwiek kobieta lub okrywka opuścić mogła. W stu dwudziestu paciorkach nie mam ani jednej z takiem wspomnieniem.
Heron. Pokażże mi raz ten zbiór, którym tak się przechwalasz.
Astjos uchylił tunikę, pod którą na gołem ciele nosił dwa sznury paciorek, przewieszone skośnie przez ramię piersi.
Rozmaitość wielka — tylko troszkę za dużo drewnianych.
Astjos. No, mój drogi, trudno, ażeby dla mnie rodziły się tylko owoce z cienką wełną, zwłaszcza że te, od których dostałem kulki drewniane, były nieraz więcej warte od tych, które mi ofiarowały złote. Jedna niewolnica, którą dostrzegłem u Kripona, warta bogini! Dawałem mu za nią pięć wołów — nie chciał. Zresztą, jak widzisz, są tu i perły od pięknych pań.
Heron. Więc każda musi dać ci taką pamiątkę?
Astjos. Każda, bo wszystkim przyrzekam, że pod tym tylko warunkiem będę im wierny.
Heron. A sam nie nawłóczysz sobie paciorek dla zwiększenia liczby?
Astjos. Za kogo ty mnie masz, Heronie! Na honor przysięgam, ani jednej! Cóż to, nie jestem dość ładny na to, ażeby mieć u kobiet wielkie powodzenie?
Rozpiął i zsunął do bioder tunikę.
Przypatrz się! Nawet śród Godonów jeszcze takie ręce, piersi i ramiona mają znaczenie.
Heron. Prawda, ale posłuchaj mojej życzliwej i doświadczonej rady — bądź w stosunkach z kobietami oszczędniejszym, żebyś nie potrzebował, jak ja, przedwcześnie być skąpym.
Astjos. Mam jeszcze dużo czasu, w którym mogę być rozrzutnym. Co dziś robimy? Już okręt z Orlą zniknął — jesteś swobodnym.
Heron. Dziś nie podoba mi się ta swoboda. Czuję jakiś ochwat.
Astjos. Nie poznaję cię, mój szwagrze. Skrzypisz, jak wóz nienasmarowany. Pamiętaj, że przyjechałem po to, ażeby się bawić i liczyłem, że ty mi pomożesz.
Heron. Niech tak będzie! Bierz licho żale! Alboż to ja komin, w którym byle wiatr jęczeć może! O ile pamiętam, nigdy w życiu nie płakałem, więc już uczyć się tego nie będę.
Astjos. Tak, to co innego.
Heron. Jeżeli nawet Orla mnie opuści, to ja jej pokażę, że jeszcze ładne kobiety mijać Herona nie będą.
Astjos. Naturalnie!
Heron. Tarlon! Tarlon! Hej! Nie mówiłem ci, że i ten wyzwoleniec posłał za nią duszę. Utopił oczy w morzu i stoi głuchy, jak słup do przywiązywania łodzi. Tarlon! Nie słyszy. Wreszcie niewolnica go obudziła. Tarlon!
Tarlon. Jestem.
Heron. Dwa konie z jednym niewolnikiem tu dla nas zostaną. Ty wracaj do domu.
Tarlon. A Ega?
Heron (do Astjosa). Czy chcesz ją zatrzymać?
Astjos. Po co? Domową kurę zawsze zjeść można, zwłaszcza gdy gospodyni nie ma. Trzeba tu zapolować na dziką zwierzynę.
Heron (do Tarlona). Zabierz ją z sobą.
Astjos. Ale nie dla siebie.
Tarlon. Słucham.
Heron. Nie obawiaj się. U mnie jest porządek, i gdyby niewolnik, a nawet wyzwoleniec tylko, pocałował niewysortowaną niewolnicę, kazałbym te zaloty opisać na jego skórze.
Tarlon z Egą odeszli, rzuciwszy raz jeszcze spojrzenie na morze w kierunku, w którym odpłynęła Orla.
A teraz przedewszystkiem dla poprawy humoru musimy coś zjeść, bo jestem tak głodny, jak głowa plotkarki rano. Niedaleko stąd ma zakład kucharz, który przyrządza doskonałą pieczeń z płatków, odkrawanych żywcem żółwiowi i smażonych na jego skorupie.
Astjos. Czy nie za wcześnie jeszcze na ten przysmak?
Heron. Więc co innego?
Astjos. Może gorące wino z daktylami?
Heron. Za ciepło. Poczekaj, idzie ku nam stary Pirus, mistrz dobrego życia, który siedemdziesiąt lat wysysa z niego najlepsze soki — on nam poradzi.


Widok 2.

Przyszedł do nich starzec mały, suchy, łysy, z przymrużonemi oczyma, ustami zapadłemi w szczęki bezzębne któremi ciągle poruszał, przesuwając co chwilę przez wargi cienki język.
Heron. Dzień dobry, Pirusie.
Pirus. Kto to? A!... Heron, miły oku Heron...
Heron. I brat jego żony, Astjos.
Pirus. Śliczny chłopiec!... Gdybym mógł być nim od zachodu do wschodu słońca, dopiero następne pokolenie tej okolicy szczyciłoby się cnotliwemi żonami. Skądże to?
Astjos. Z Oksyny, w Protoryi.
Pirus. I wielu jest tam takich?
Heron. Całe wsie i gromady.
Pirus. Cicho, przez bogi! Gdyby niewiasty to usłyszały, puściłyby się wpław przez morze. Tymczasem miłosierdzia, piękny Astjosie, nad niemi, to jest nad nami... Co to za uda! Czy go Satar widział?
Heron. Nie. Żeby jednak nie schudł, powiedz, Pirusie, co mamy teraz zjeść i jak się potem zabawić?
Pirus. Naprzód zjeść obfitą porcyę powietrza.
Heron. Jużeśmy to zrobili.
Pirus. Tak, ale pewnie połykaliście je, jak byczki serwatkę.
Heron. Powoli... z uwagą...
Pirus. No to powiedzcież mi, jaki ma smak powietrze dzisiejsze?
Heron. Źródlanej wody.
Pirus. A według ciebie, Astjosie?
Astjos. Rosy.
Pirus. Widzę, moi przyjaciele, że umiecie tylko wytarzać się na darach boskich, ale o ich wartości nie macie żadnego pojęcia. Dzisiejsze powietrze ma smak ananasu. Skosztujcie je nosem... prawda? Przyjemne, ale za mocno podnieca młodych; za to dla starych wyborne. Wczoraj rano było twarde i mało soczyste, jak niedojrzała rzepa, to też mi zaszkodziło. I gdyby nie wieczorne, które przypominało świeżą oliwę, nie mielibyście dziś przyjemności korzystania z moich nauk.
Heron. Słuchając ciebie, zdaje mi się, że jem obfite śniadanie.
Pirus. Nie żartuj... Człowiek często ogląda się w życiu, ale nigdy nie może wrócić, chociażby chciał podnieść szczęście, które w pośpiechu minął. Ja rzucam przed was mądrość, w której jak w owocu granatu tkwią jagody szczęścia. Powietrze jest najpierwszą i najważniejszą potrawą w pożywieniu człowieka.
Heron. Wierzę, wierzę, ale co mam zjeść potem?
Pirus. Trzy gołębie jajka rozbite i zagotowane w szklance dobrego wina.
Astjos. Po takiej uczcie nie miałbym siły mrugnąć jednem okiem na kobietę.
Pirus. Co? Zaraz po śniadaniu mrugać na kobiety?
Astjos. Więc cóż robić?
Pirus. Spożyć dużo powietrza.
Heron. Ależ, Pirusie, my nie jesteśmy bębny do nadęcia!
Pirus. Jak wam się podoba. Pożerajcie sobie wszystko, jak morze, ja nie będę tego trawił. Wreszcie z waszymi żołądkami odważyłbym się zjeść węgorza w słonym sosie z mlecza makreli. Wyśmienita trucizna! Uważajcie, jak tylko podniebienie poczuje ją na języku, zaraz spłaszczy się, potem wypukli i opadnie chciwie na lubą zdobycz. Są to jedyne dwie ryby, które się godzą na talerzu, chociaż w żołądku znowu się kłócą. Winien temu głównie węgorz, swarna bestya! Ja już go pokonać nie mogę, ale wy, którzy macie w brzuchach tak gorące piece...
Heron. Zatem idziemy na węgorza.
Pirus. Tylko wracajcie prędko, bo zaraz ze wszystkich domków wysypie się na wybrzeże cała bogini piękności, rozmieniona na drobną monetę ładnych kobiet.
Heron. Przybyły nowe?
Pirus. Wczoraj przyjechało kilka z Ontaru. Zwłaszcza jedna, żona dowódcy wojsk tamtejszych.
Astjos. Jala?
Pirus. Znasz ją? Mój drogi, powiedz mi, czy dobrze zgaduję: musi ona w dotknięciu być podobna do śliwki, a w smaku do brzoskwini?
Astjos. Postaram się zaspokoić naprzód ciekawość moją, a potem twoją.
Pirus. Uciekajcie chłopcy, idzie Satar, rzeźbiarz, który zacznie oglądać Astjosa i nie puści was na śniadanie. Wyobraźcie sobie, ten potworek czeka, aż bardziej schudnę, a wtedy obiecuje mnie ulepić z gliny.


Widok 3.

Satar, który na wątłym korpusie i krótkich nogach niósł ogromną, obficie uwłosioną głowę, mijając Astjosa i Herona, zatrzymał ich długo w spojrzeniu.
Satar. Kto ten drugi?
Pirus. Brat żony Herona, który mi nieco przypomina, jak wyglądałem za młodu.
Satar. Gdyby jego łydki wilk wyssał z krwi i mięśni, jeszcze byłyby tęższe, niż kiedykolwiek twoje. Ty się nie znasz na tem.
Pirus. Ja się nie znam na łydkach? He, he, he... Miałem takie, że w jedną schowałbyś się cały, a głową swobodnie poruszał w mojem kolanie.
Satar. To musiałeś chyba na nie wciągać szczuplejszą skórę, bo nie widzę zmarszczek.
Pirus. A te fałdy na nogach i rękach, jak u słonia?
Satar. Prawda, co za wały i wąwozy! W tych przepaściach niewątpliwie mszyca by się ukryła. Mógłbym już umrzeć, bo nic wspanialszego nie zobaczę, ale skoro żyć mam, powiedz mi, dokąd odjechała najpiękniejsza kobieta — Orla?
Pirus. Żona Herona odjechała?
Satar. Odpłynęła statkiem.
Pirus. Nie słyszałem. Heron nic mi nie wspomniał.
Satar. Jestem zrozpaczony. Kiedy tu przybyła z mężem, starałem się zobaczyć ją codziennie i zapamiętać jakiś szczegół z jej twarzy, ażeby go natychmiast wyrzeźbić w marmurze. Miałem nadzieję, że tym sposobem odrobię całą jej głowę i że sława tego dzieła przeniesie moje imię do nieśmiertelności. Bo rzeźbiarz, któryby zdołał odtworzyć wiernie tę cudowną kobietę, byłby pierwszym artystą po bogach.
Pirus. I dużo już wyrzeźbiłeś?
Satar. Prawie nic, chociaż od trzech tygodni pracuję i po sto razy dziennie wybiegałem, ażeby jej się przypatrzyć. Nie możesz mieć pojęcia, jak trudno uchwycić te szczególne linie i płaszczyzny. Zdaje się, że bóg wcielił w niej nierozwiązalne dla geniuszów zagadnienie. Zacząłem rzeźbić jej nos: przyjrzałem się mu niezliczoną ilość razy, a chociaż mam w pamięci tak dokładny jego odcisk, że nie brak ani jednego zgięcia, ani jednej kreski w siatce skóry, nie mogę go skopiować. W ustawicznych przeróbkach wychodzą mi z pod dłuta nawet ładne, ale żaden z nich nie jest nosem Orli. Wczoraj wreszcie jedną szczęśliwą poprawką osiągnąłem znaczne podobieństwo i dziś właśnie, kiedy chciałem je sprawdzić, wyjechała.
Pirus. Zostawiła ci na pocieszenie łydki brata, które możesz studyować.
Satar. Gdybym był tak głupim, jak ty, Pirusie, to bym się wstydził żyć tak długo.
Pirus. Naprzód głupoty na świecie nie ma, są tylko odmiany mądrości z rozmaitym smakiem; powtóre, jeżeli tacy ludzie istnieją, to należą do nich przedewszystkiem nieudolni rzeźbiarze, którzy, nie umiejąc wykuć w marmurze ładnego nosa, żądają od znajomych, ażeby wraz z nimi nad tem płakali.
Satar. Nieudolny rzeźbiarz!... Tobie, sucharku, zdaje się, że twarz pięknej kobiety tak łatwo wymodelować jak ten dziurawy garnek z dwoma uszami, który nazywa się twoją głową. Prawda, daremnie usiłuję wydobyć z marmuru nos Orli, ale potrafię dziś do południa dziesięciu małych chłopców, którzy wyławiają muszle z morza, nauczyć lepienia z iłu twojej postaci. Przed wieczorem jeszcze ustawią wzdłuż ulicy szereg posążków, z których każdy będzie podobniejszy do ciebie, niż ty do twego ojca.
Pirus. Wierzę, wierzę, ale po co ten gniew? Nie myślałem ci zaprzeczać talentu.
Satar. Owszem, myślałeś, chociaż wiesz, że w Godonie nie ma ani jednej większej świątyni, w którejby nie było statuy, wykutej moją ręką. Bo łatwiej artyście stworzyć nawet boga, niż piękną kobietę.
Pirus. Więc przepraszam cię, już nie karć starego przyjaciela i nie ucz chłopców...
Satar. W ciebie świat wchodzi przez gębę, a we mnie przez oczy, dlatego...
Pirus. Dobrze, dobrze, mój drogi, tylko uspokój się.
Satar. Ach, gdybym ja mógł ją wyrzeźbić!... A przecież ona w każdej bryle marmuru jest ukryta, trzeba tylko umieć zdjąć osłony!
Pirus. Słyszałeś, że poławiacze najsmaczniejszych ryb mają być uwolnieni od podatków?
Satar. Nie zaśmiecaj mi głowy! Co mnie to obchodzi!
Pirus. Dziś o niczem nie można z tobą rozmawiać, żebyś się nie oburzał... Żegnam cię. Wolę spożyć trochę świeżego powietrza, niż twoje wymysły.
Satar. Poczekaj stary. Przepraszam cię, jestem rzeczywiście dziś tak rozstrojony, jak pradziadowska lira. Widok tej uroczej kobiety rozmarzył mnie do szaleństwa. Gdyby była przynajmniej nie odjechała, możebym wreszcie zdołał przenieść jej rysy w marmur.
Pirus. Zapewne niezadługo wróci.
Satar. Cóż z tego, kiedy dusza moja zwiędła w promieniach tego słońca, jak kwiat powoju! Ja to przeczuwałem. Piękno zawsze ożywia mnie, wzmacnia energię, rozbudza siły. Tymczasem ujrzawszy ją, doznałem jakiegoś pognębienia, niemocy. Jej twarz zdaje się mówić: bóg mnie stworzył, a żaden człowiek nie odtworzy; geniusz ludzki przekonawszy się, że mu ręka zdrętwieje bezwładem, gdy zechce mnie powtórzyć, tylko ze czcią i pokorą przede mną uklęknie.
Pirus. Wprawdzie nie jestem artystą, ale też nie przypuszczałem, że to taki wysoki gatunek urody. Co za wyśmienity prąd powietrza teraz przepłynął! Zauważyłeś?
Satar. Ty jej dobrze nie widziałeś, bo starość zamgliła ci oczy. Gdybyś miał tak czyste, jakie posiada młodość, rozumiałbyś mój zachwyt.
Pirus. Może... może... chociaż ja i w młodości zapalałem się trudno, jak mokre drzewo. Wszelkie uniesienie, zachwyt narusza równowagę fizyczną i umysłową, czego się strzegłem, i dlatego mam czerstwą starość.
Satar. Nigdy ci z serca nie buchał płomień?
Pirus. Broń boże! Każde mocne uczucie, jak mocny napój, sprowadza niestrawność duszy, a nawet ciała, tak... i ciała.
Satar. Nie wiem, czy ci zazdrościć, czy też...
Pirus. Zależy od tego, czy chcesz żyć długo, czy krótko.
Kobus (do Satara). Słuchaj Pirusa, bo on filozofuje brzuchem.


Widok 4.

Niespostrzeżony przez mówiących zbliżył się do nich mężczyzna z krótkimi, kędzierzawymi włosami, od których odchylały się duże uszy, a z gęstego zarostu twarzy wyskakiwał hakowaty nos i małe, ruchliwe oczy.
Pirus. Kobus, figlarz, który schował przed ludźmi prawdę i nie chce jej oddać... Jak się masz, wesoły filozofie! Skądże to?
Kobus. Z Cykady miasta wielkich mędrców, którzy właśnie znaleźli ową prawdę i zawiązawszy sobie oczy, grają z nią w ślepą babkę, ale dotąd nie zdołali ani razu jej złapać. Znudziła mnie ta zabawa, więc dowiedziawszy się, że tu jest liczny zlot ładnych ptaków wędrownych, przyjechałem. Cieszę się, że spotykam cię, Pirusie, rówieśniku nieba i ziemi, w lepszem od nich zdrowiu, bo niebo ma gorączkę, a ziemia wymioty.
Pirus. Co znowu?
Kobus. Pod Cykadą wulkan zaczął wyrzucać lawę. Może uczuł nudności, nasłuchawszy się rozpraw w tamtejszej akademii. Czemuż to Satar tak strapiony?
Pirus. Uciekł mu śliczny nos.
Kobus. Ach, jaki ja widziałem nosek w kompletnym garniturze innych wdzięków! Gdyśmy dopływali do portu, przesunął się koło naszego okrętu jakiś statek, a na nim prześliczna, młoda kobieta, sama śród niewolników.
Satar. To ona, to ona!
Kobus. Kto taki?
Pirus. Żona jednego z możnowładców tutejszych.
Satar. Czy wyrzeźbiłbyś jej nos?
Kobus. Jedynem dłutem, którego umiem używać, jest język, a tem narzędziem, jak ci wiadomo, można tylko lizać marmur.
Satar. Ale gdybym ci pokazał kopię tego nosa, dostrzegłyś w czem jest wadliwa?
Kobus. Nie mam takiej wprawy, gdyż kobietom wogóle przypatrywałem się mało i dotąd nie wiem, na co im natura dała głowy, a cóż dopiero nosy.
Satar. Jakiż z ciebie barbarzyniec! Widziałem nawet raz wołu, który oglądał z zadowoleniem posąg pasterki gwiazd, a ty...
Kobus. To dowodzi jedynie, że ja nie jestem wołem. Ale niech cię ta okoliczność nie zniechęca do mnie, kochany Satarze, bo można posiadać jakąś wartość, nie będąc w żadnem pokrewieństwie z tem zacnem zwierzęciem. Więc ciągle żyjesz zatopiony w ładnych nosach, uszach, nogach?
Satar. Przestań na chwilę drwić i powiedz szczerze, czy znasz coś wyższego nad piękno?
Kobus. Owszem, znam — dojrzałą figę.
Pirus. Ha, ha, ha, Kłóćcie się, kogutki, ja taką walkę bardzo lubię.
Kobus. Nie patrz, kochany Satarze, na mnie ze wzgardą, bo mój rozum nie lękliwy. Widzisz, przyjacielu, dojrzała figa jest to dla wszystkich ludzi dojrzała figa — słodka, soczysta pożywna. Piękno zaś jest to albo nic, albo coś, co może być również brzydkiem. Żaden człowiek nie nazwie dojrzałej figi narownym koniem, natomiast ty sam niejedną ubóstwianą przez kogoś kochankę nazwiesz czarownicą.
Satar. Jednakże i ty, jak ja, uznałeś za piękną tę kobietę, którą widziałeś na morzu.
Kobus. Przypuszczam, że znalazłoby się wiele takich, ale sprowadziłbym ci cały lud, mieszkający niedaleko Cykady, który oświadczyłby, że ona jest brzydka, bo nie ma ciemnej twarzy i spiłowanych śpiczasto zębów.
Satar. Więc piękno nie istnieje?
Kobus. Rozumie się, że nie, istnieją tylko pewne przedmioty, które przez pewnych ludzi w pewnych warunkach ich życia uważane są za piękne.
Satar. I prawd powszechnych nie ma?
Kobus. Naturalnie, tak samo, jak nie ma powszechnych żon. Każdy człowiek posiada własną żonę i własną prawdę, z którą czasowo lub stale żyje, którą nagina do swej woli i potrzeb, z którą ma dzieci, chrzczone imionami zasad, pewników itd. Ta tylko zachodzi różnica, że mężowie nie lubią, ażeby się kochano w ich żonach, ale bardzo pragną, ażeby się kochano w ich prawdach.
Satar. Mnie się zdaje, że ty masz liczny harem tych... prawd.
Kobus. I wszystkim, jak wogóle kobietom, nie wierzę. Według mnie, daleko większy wstyd twierdzić, że coś się wie niewątpliwie, niż że się nic nie wie. Pierwsze bowiem okazuje zuchwałego głupca, drugie — skromnego mędrca. Wolę przez całe życie szukać i nigdy nie znaleźć boga, niż złapawszy krokodyla, wrzeszczeć, że trzymam za ogon stwórcę świata.
Satar. Czy ta trzęsionka słów nazywa się także filozofią?
Kobus. Jedź do Cykady, dostaniesz lepszej. Tam co łysa głowa, to filozof, a każdy chodzi z kramikiem wszechwiedzy, z którego za tanie pieniądze sprzedaje niewzruszone prawdy. Jeden przysięga, że świat powstał z ognia, drugi — że z wody, trzeci — że z kichnięcia boskiego, czwarty — że z kaszlu i t. d. Jeden radzi się tuczyć, drugi — zachudzać, trzeci — śmiać, czwarty — płakać, a piąty zaleca patrzeć się ustawicznie w swój pępek, z który mają płynąć najcenniejsze myśli. Ciemny tłum, w który można wmówić, że powinien malin używać jako spinek, a rubiny zjadać, wszystko przyjmuje z równem zadowoleniem. Pewnego dnia dla żartu zacząłem uczyć, że szare chmury są to zbrudzone ubrania bogów, które ich służąca pierze, a wylawszy na ziemię wodę deszczem, rozwiesza ja potem na niebie, jako czyste białe obłoki. W kilka dni miałem już liczny zastęp uczniów, a jeden z kapłanów zaproponował mi do współki zbudowanie świątyni dla owej praczki. Zastrzegł tylko, że ze względu przyzwoitości nie należy utrzymywać, jakoby bogowie podczas tego prania siedzieli w niebie nadzy, lecz mają na zmianę drugą odzież.
Satar. I może zgodziłeś się?
Kobus. Nie, bo by mnie ta komedya nudziła.
Satar. Tylko dlatego?
Kobus. Czyż nie dostateczny powód?
Satar. Myślałem, że cię powstrzymała również uczciwość...
Kobus. Zapewne, mój Satarze, ostrożny człowiek nie włazi w gęste krzaki nietylko z obawy, że może w nich spotkać tygrysa, ale też, że może nadeptać zgniłą bedłkę.
Satar. Jest nią, według ciebie, cnota?
Kobus. Ach, cnota! I tej mocnej liny, która ma krępować nawet olbrzymów, szukałem i znalazłem pasma babiego lata, które lata z wiatrem po świecie, czepia się wszystkiego, ale nie posiada żadnej siły.
Satar. Teraz rozumiem, że możesz jako obrońca wygrywać najgorsze sprawy, jeżeli w ten sposób mącisz sumienie sędziów.
Kobus. Naśladuję ciebie, który mącisz wodę w łaźni bogów.
Satar. Ja?
Kobus. Zdziwiłeś się, bo ta łaźnia nie istnieje? Otóż i ja się dziwię, bo to sumienie także nie istnieje.
Satar. Bądź szczery, dodaj, że i bogów nie ma.
Kobus. Nie mogę o tem rozprawiać z człowiekiem, który ich wyrabia. Kochany Satarze, dajmy pokój filozofii, która nie jest jeszcze twoją mamką, a która już dawno jest moją matką. Lepiej mówmy o przedmiotach, na których oba się znamy. Powiedz mi, co tu przyjechało ładnego, wesołego, bogatego?
Satar. Jest tu ładna suka do tropienia przepiórek, jest wesoła małpa, która rzuca w przechodniów orzechami i jest bogaty osioł, który spaceruje ze złotym dzwonkiem. Bądź zdrów.
Trzęsąc swą wielką głową odszedl wzburzony.
Kobus. Czy on chodzi ze złotym dwonkiem?
Pirus. Ubawiłem się, szczerze ubawiłem. Schwycił biedak iskrę, jak hubka, i zapalił się, a tyś w niego tak mocno dmuchnął. Żal mi go. Dobry to mazgaj, tylko niepotrzebnie zgęszcza powietrze swemi westchnieniami. Rzeźbiarz jednak genialny...
Kobus. Po co takie istoty na świecie żyją? Ażeby gorzej robiły to, co natura robi lepiej? Przecie on nigdy nie stworzy z marmuru takiego jagnięcia, jakie stworzy baran, chociaż go nikt nie nazywa genialnym i nie wieńczy wawrzynem. Dziwne są te sławy ludzkie! W Protoryi grasuje jakiś pasterz owiec, który przebiega kraj, ucząc, że młodzieńcy powinni kochać stare baby, a panowie niewolników. I ciągną za nim tłumy, które zachwycają się swym mistrzem.
Pirus. Chyba waryaci.
Kobus. Mój niewolnik, który stamtąd niedawno wrócił, objaśnia to prosto: Czy podobna — mówi — ażeby bogowie, fabrykując codziennie tylu ludzi, nie pomylili się i nie włożyli w jedną głowę dwu rozumów, a w inną — żadnego?
Pirus. A ja czuję, że zapomniałem w swój żołądek włożyć śniadania. Dość już świeżego powietrza, trzeba się posilić. Do widzenia się Kobusie... Patrz, patrz, jak ku nam sunie naiwna sarenka... Czy jej mąż może być spokojnym, jeśli ja, pomimo zasłony na jej twarzy, poznaję ją zdaleka po rzutach bioder? Jest to Jala... żona Krotosa... smaczna kobietka, ale ja teraz wolę polewkę winną... Nie złapiesz mnie, kusicielko! Później... później.


Widok 5.

Jala szybkim zwrotem zabiegła drogę Pirusowi, który usiłował jej się wymknąć i zatrzymała go.
Jala. Dzień dobry, Pirusie, nie poznajesz mnie?
Pirus. Kazałbym sobie oczy wyłupać, gdybym cię nie poznał, piękna Jalo.
Jala. Czy chciałbyś dla mnie być grzecznym?
Pirus. O ile tylko pozwolisz...
Jala. Dziękuję ci. Bawi w Datali przyjaciel mojego męża, Astjos. Otóż bądź łaskaw mu powiedzieć, że ja tu jestem.
Pirus. Rozumiem, pragnęłabyś, ażebym stanął na placu, jak drogowskaz i gdy on przechodzić będzie, wyciągnął jedną rękę w kierunku twego domu...
Jala. Ja jeszcze o nic cię nie prosiłam.
Pirus. I nie potrzebujesz prosić tak doświadczonego człowieka. Ha, trudno, kiedy na nic innego nie mogę być przydatny pięknym kobietom, będę przynajmniej ich drogowskazem. Tylko nie w tej chwili, bo jestem tak głodny, że aż zmniejszam się. Czy pozwolisz, cudna Jalo, ażeby mnie wyręczył stojący tam mój przyjaciel, Kobus, dopóki nie zjem śniadania?
Jala. A, fe, Pirusie! Poufna prośba kobiety nie powinna być dla przyzwoitego mężczyzny mokrem sianem, którą on roztrząsa, ażeby przeschła na ludzkich językach.
Pirus. Daruj, zapomniałem się. Zrobię, czego sobie życzysz, tylko mi nie powtórz tej wymówki, bo przykra. Ale wprzódy posilę się. Nie, służę ci zaraz. Widzisz tych trzech mężczyzn, którzy ku nam idą? Jeden z nich jest Astjos. Szepnę mu, że go czekasz w lasku. Co ja teraz zjem?


Widok 6.

Pirus szybkim krokiem oddalił się, podczas gdy Jala znikła między drzewami gaju. Kobus wszedł po krętych schodach na wieżyczkę przybrzeżną i zaczął rozglądać się wokoło, jak jastrząb z wierzchołka suchej sosny. Astjos, zatrzymawszy się chwilkę przy Pirusie, podążył za Jalą, pozostawiwszy Herona z Ptelonem,
Heron. Masz zupełną słuszność, ale cóż począć! Jeżeli mizerny pismak ułoży komedyę, to nie wolno nikomu jej uznać za swoją, a nawet obejrzeć w teatrze bez jego zgody. Tymczasem jeżeli kucharz wymyśli jakąś nieznaną przedtem potrawę, wolno każdemu przyrządzić sobie taką samą i zjeść. Rząd nie chce dać żadnej opieki tym wynalazkom.
Ptelon. Tak, to powinno być zakazane, inaczej najznakomitszy kucharz traci wartość dla swego pana.
Heron. To też musisz zachowywać ścisłą tajemnicę i nie dopuszczać do swej komnaty nikogo. Mnie bardzo wiele na tem zależy, ażebym miał potrawy nietylko dobre, ale jedyne, których nawet królowie nie jadają. Jeżeli tego dokażesz, powiększę ci pensyę dwukrotnie.
Ptelon. Postaram się, czcigodny panie.
Heron. Będziesz zajmował się tylko rybami. Wracaj zatem do Krotosa i oświadcz mu, że od nowego miesiąca zostajesz moim kucharzem. Poczekaj no: dziś wieczorem będę u was na kolacyi, prawdopodobnie z kilkoma przyjaciółkami. Otóż przygotuj jakieś smaczne danie z pobudzającą przyprawą... rozumiesz?
Ptelon. O, tak, czcigodny Heronie.
Heron. Ażebym zaś poznał ten półmisek, przystroisz go kwiatkami jaśminu. Tylko nie zapomnij.
Ptelon. Ależ, nigdy.
Heron. Bądź zdrów. Po co ci robotnicy znoszą na plac deski i płótna?
Ptelon. Przyjechał Skit z gromadą atletów, aktorów, sztukmistrzów, tancerek i urządza namioty dla różnych zabaw.
Heron. On tu jest?
Ptelon. Nawet za tymi ludźmi idzie
Heron. Zawołaj mi go.


Widok 7.

Skit, niezgrabny olbrzym, jak gdyby grubo ociosany z odłamu skały, rzuciwszy jakiś rozkaz swym służącym, przysunął się ciężkim krokiem do Herona.
Heron. Jak się masz.
Skit. Jak zajezdny dom chorób.
Heron. Ty?
Skit. Ja, szanowny Heronie. W wielkim gmachu nie zawsze mieszka zdrowie, a ze mnie już dawno się wyprowadziło. Natomiast rozstawia swoje graty starość. Czem mam służyć waszej wielmożności?
Heron. Potrzebuję dziesięciu niewolników.
Skit. Kosztowne to teraz bydło.
Heron. Jak zwykle.
Skit. O, nie, bardzo zdrożało.
Heron. Dlaczego?
Skit. A no dzięki temu pastuchowi, do którego ucieka. To niepojęta rzecz: mamy nad wszystkiemi krajami władzę, mamy nad Godonem króla, mamy nad każdą prowincyą wielkorządcę, mamy wojsko, przed którem drży świat cały i jeden prosty chłopak wypowiada tym siłom walkę, ogłasza równość i niepodległość wszystkich ludzi, gromadzi koło siebie tłumy zbiegów i bezkarnie przechadza się z nimi po miastach i wioskach.
Heron. Mówisz o Arjosie?
Skit. Tak.
Heron. Jest to szkodnik, ale niegroźny.
Skit. Niegroźny? Z jednej partyi niewolników, którą nabyłem dla Girona do kopalń cyny, uciekło mi dwudziestu — po 30 złotników każdy, proszę zliczyć. A co będzie jutro, pojutrze, gdy się ta zaraza rozszerzy? Ja moim zapowiedziałem: wszystkich, którzy zbiegną do Arjosa, wyłapię, wsadzę związanych na statek z dziurami, które każę pozatykać czopami z soli i puszczę ich na morze. Słyszę, że zewsząd zmykają, a wkrótce i szanowny Heron nie doliczy się swoich. Już dziś nie można dostać taniej, niż 50 złotników za sztukę, a będą jeszcze drożsi. Bo robotnik pewny, spokojny, który nie pomyśli o ucieczce, poprostu nie ma dziś ceny.
Heron. Ja jednak kilku kupić muszę.
Skit. Do czego? Jeżeli do robót na ziemi — stracony wydatek, bo nikt ich nie dopilnuje; jeżeli do robót pod ziemią — łatwiej, bo można wejście do kopalni obstawić silną strażą i nie wypuszczać ich nawet w nocy.
Heron. Ja potrzebuję ich do czego innego. Kilku z nas zakłada hodowlę niewolników wyścigowych.
Skit. Ładna zabawka, tylko skończy się na tem, że wyścigowce prędzej uciekną do Arjosa.
Heron. Dostaną wszelkie wygody.
Skit. Ależ Arjos daje im całą ziemię i niebo. Nie jestem pewien, czy którykolwiek z nich nie oświadczy się o moją córkę, albo nawet o twoją siostrę, szanowny Heronie. Tak, o twoją siostrę.
Heron. Jestem spokojny.
Skit. A ja — nie.
Heron. Pomimo to, postaraj mi się o młodych i zdrowych chłopców, jeżeli można, zupełnie niewinnych.
Skit. Po 60 złotników.
Heron. Dobrze.
Skit. Kiedy?
Heron. Chociażby dziś.
Skit. Za tydzień dostanę świeży transport, będzie z czego wybrać.
Heron. Masz ładne niewolnice?
Skit. Mam dwie — poziomki! Jedna lat trzynaście, druga — piętnaście. Ale jak wykończone!
Heron. Można je obejrzeć?
Skit. Będą wieczorem obie tańczyły.
Heron. Po czemu?
Skit. Dla Herona po 20 złotników.
Heron. Drogie!
Skit. Mogę je wydzierżawić na rok za 10 złotników, i odbiorę bez pretensyi; aby tylko nie były okaleczone.
Heron. Zobaczę.
'Skit. Występować będą w tym namiocie na lewo, który robotnicy teraz rozpinają — wejście tylko dla mężczyzn.


Widok 8.

Skit oddalając się do swoich ludzi, spotkał po drodze Astjosa. Przystanął, objął go długo znawczem spojrzeniem, a z ożywionych jego oczu trysnął podziw.
Astjos. Jedną paciorkę nawlokę dziś wieczorem, ale jaką! Myślałem, że będę musiał ścigać Jalę, a ona mnie goni. Już pozwoliła rozpiąć sobie staniczek i pocałować się w śliczną dolinkę. Ostatecznie dochodzę do przekonania, że nie ma rozkoszniejszej woni nad czyste ciało młodej kobiety. Co teraz robimy?
Heron. Będziemy szukali owych pachnideł. Jest to pora rannego spaceru i tokowania. Za chwilę wszystkie samiczki wylegną na wybrzeże. Chociaż przygotuj się na to, że są między niemi bardzo poślednie i że niektórym zrobisz zaszczyt, gdy im pozwolisz z sobą upaść.
Astjos. To mi obojętne. Abym nie potrzebował z niemi się podnosić, upadnę z każdą.
Heron. Dla mnie jednak te domieszki towarzyskie są wstrętne.
Astjos. Boś się postarzał. Każda ładna kobieta jest szlachcianką.
Heron. Tak, ale zwykle ma ona męża, brata, ojca, kuzyna, który licho wie skąd wylazł, a natrętnie przysuwa się do ciebie, ociera się, czepia.
Astjos. Trudno, mój drogi, jako wkup do wyższych sfer plebejusze dali nam swe piękne kobiety. Co do mnie, za tę cenę godzę się ich dopuścić, zwłaszcza że przyjąwszy daninę, mogę ich potem każdej chwili odpędzić.
Heron. Gdy będziesz mniej potrzebował tych ofiar, częściej wzdrygać się będziesz na ich przydatki. I ja dawniej nie zwracałem na to uwagi, dziś mnie razi ten swąd, który się wciska wszystkiemi szparami do szlachty. Kto tu dziś nie przyjeżdża i nie miesza się z rodami arystokratycznymi? Wyzwoleńcy, kupcy, zbogaceni rzemieślnicy, zarządcy, którzy okradali swych panów, cały muł społeczny, który dawniej leżał na dnie a dziś wypływa na wierzch. Za rok Skit, handlarz niewolników i przedsiębiorca zabaw, Ptelon kucharz, którego przed chwilą zgodziłem i inni im podobni będą naszymi przyjaciółmi.
Astjos. I owszem, aby tylko mieli ładne córki. Zresztą o co ci chodzi? Pomiędzy tobą a kwiczołem zachodzi większa różnica pochodzenia, niż pomiędzy tobą a Skitem lub Ptelonem. A jednakże kwiczoły lubisz — jeść. Czemuż w podobny sposób nie zachowujesz się wobec niższych urodzeniem? Jeżeli nie są ci na nic przydatni, patrz na nich, jak na wrony, które siadają i kraczą w twoim ogrodzie; a jeżeli możesz ich zużytkować, postępuj z nimi tak, jak ze smaczną zwierzyną. A że ona przysuwa się do strzelca zamiast od niego uciekać — tem lepiej.
Heron. Ale niech się nie nazywa ludźmi!
Astjos. E, mój drogi, jesteś przesycony, więc wybredzasz. Ja jestem głodny życia, więc mi to wszystko jedno, z jakich naczyń będę pił rozkosz. Zresztą czasem przyjemniej położyć się na murawie, niż na dywanie.


Widok 9.

Słońce, wspiąwszy się wysoko, zaczęło z morza zieleni wyławiać perły rosy i nakładać na cienie dnia gorące blaski swego światła. Poranek krył się pod rozłożyste drzewa i w gęste zarośla, a ci, którzy przeciągnęli swe pieszczoty ze snem i teraz dopiero spłynęli na wybrzeże, chwytali juz tylko ostatnie tchnienia orzeźwiającego chłodu. Mieszanina rozmów, nawoływań, szczebiotów i śmiechów rozlała się szeroko potokami gwaru, gdy na placu stanął poseł i uderzył trąbką trzykrotny sygnał. Wszyscy zbiegli się około niego ciekawie — a on czytać zaczął.
Poseł. »W imieniu władcy zjednoczonych ziem i ludów Mory i z rozkazu króla zjednoczonych dzielnic Godonu, wielkorządca Padory czyni wiadomem: Do uszu monarchów, państwa i jego dostojnych doradców doszła skarga wielu szlachetnie urodzonych obywateli, że ich niewolnicy i wyzwoleńcy, pozostający w poddaństwie, bądź uciekają samowolnie do innej służby, bądź gromadzą się w bandy grasujące swobodnie po okolicach. Dla zatamowania tego nadużycia dozwala się panom karać śmiercią bez sądu niewolników własnych, którzy zbiegli, pozostałym wypalać lub wykłuwać na czołach z napuszczeniem farby imiona swoje lub swoich posiadłości. Co do wyzwoleńców, ci mają odtąd nosić krótką tunikę żółtą z jednym rękawem i wyszytem na niej grubą czarną nicią nazwiskiem patrona. Wzywa się obywateli, aby ten dzień upamiętnili zabawami, a nazajutrz złożyli ofiary bogom z prośbą o błogosławieństwo dla niniejszego edyktu«. Podpisał wielkorządca Padory — Intos.
Głosy. — Niech żyje!
— Nareszcie!
— Należało to uczynić wcześniej.
— Będziecie wypalać, czy wykłuwać?
— Ja nie jestem oprawcą, szanowny obywatelu, mam służbę, która to załatwi.
— Nie wątpię, ale wolno spytać o gust.
— Dzień dobry, Heronie. Zajdźże do winiarni Kerbila. Sprowadził dwa pyszne koguty z okrutnymi pazurami. Wściekle z sobą walczą, ale równe w sile i zręczności; to też zgrywamy się w zakładach strasznie!
— Obawiam się, ażeby niewolnicy, przestraszeni tem rozporządzeniem, jeszcze bardziej nie uciekali.
— A, i piękny Astjos tutaj! Kobiety ołtarz ci postawią.
— On przyjmie od nich ofiary bez ołtarza.
— Ostrożnie, niewiasty stoją niedaleko i słyszą.
— Nie wypożyczaj im swoich rumieńców.
— Heronie, podobno masz dużo w tym roku kuropatw. Wybieramy się do ciebie na polowanie. Kupiłem ułożonego lisa.
— A gdzie niewolnicom wypalać znaki?
— Na podeszwach stóp, ażeby ich nie szpecić.
— To tylko będą potrzebowali robić starzy panowie młodym dziewczynom.
— Każdy stary pan ma młodego kuzyna.
Głosy kobiece. — To będzie okropnie boleć.
— Czyż ty sądzisz, że niewolnicy mają tak wrażliwe ciało, jak my?
— W każdym razie czują.
— Trochę ich zaszczypie i przestanie. Moja droga, ileż to zwierzętom robią bolesnych operacyj, bez szkody dla ich zdrowia.
— Ale jaki to będzie przykry swąd z tych przypalań!
— Ja widzieć tego nie będę.
— Naturalnie.
— Mamy kilku ładnych chłopców, których mi bardzo żal. Uproszę męża, ażeby ich nie piętnował.
— A zazdrosny?
— Bardzo.
— To daj pokój, bo ich jeszcze bardziej okaleczy.
— Przypuszczasz, że mógłby mnie podejrzywać...
— Ach, moja kochana, oni do tego są zdolni. Miałam pawia, który mi siadał na ramieniu. Cóż paw może przeszkadzać mężowi? A jednakże kazał go struć.
— Widziałaś Astjosa? Śliczny!
— Mąż Jali powinienby go otruć.
— Kiedy on jej nie siada na ramieniu.
— Ej, złośnico!
— Podobno Skit urządza dziś wieczorem świetne zabawy.
— Tak zapewnia. Z wyjątkiem dwu namiotów, do wszystkich będzie nam wolno wejść.
— Co będzie w tych dwu?
— Mężowie nam opowiedzą.
— A jeśli która, jak ja, nie ma męża?
— To niech się na dzisiejszy wieczór postara.
— Proszę mnie nie obrażać.
— Ja ci tylko, moja duszko, dobrze życzę.
— Cicho! Mężczyźni nadchodzą. Ten z brzegu od nas Astjos, obok niego Heron, mąż jego pięknej siostry, Orli; dalej stary urwis Kobus, za nim komedyopisarz Anor.
Heron. Jakaż jest treść tej komedyi?
Anor. Przyrzekłem Skitowi, że nie zdradzę jej przed wystawieniem.
Astjos. Ale wesoła i krótka? Bo inaczej nie pójdę do teatru.
Anor. Zadowoli cię.
Kobus. Zaręczam, bo ją czytałem.
Anor. Czytałeś?
Kobus. Skit mnie prosił o przejrzenie jej, czy będzie dość zajmująca.
Anor. To niepodobna! On by mnie nie ufał?
Kobus. Widocznie.
Anor. Skoro znasz mój utwór, to możesz go tym obywatelom opowiedzieć.
Kobus. Tytuł: Długi język.
Anor. Ha, ha, ha.
Kobus. Treść: Poeta sceniczny zbiera po mieście nowinki dla utkania z nich komedyi. Wyczerpawszy je zupełnie, zaczyna puszczać złośliwe plotki, które wywołują śród mieszkańców zabawne nieporozumienia i swary. Ale pewnego dnia poeta spostrzega, że nie może wsunąć do ust całego języka, który mu wyrósł nagle i dużym kawałkiem wystaje na zewnątrz. Przerażony moczy go w soku cytrynowym, ażeby się skurczył — ale to nie pomaga. Wtedy zwraca się do lekarza, który mu daje taką radę: złap wszystkie plotki, które rozpuściłeś, sparz je gorącą wodą w woreczku i przyłóż na języku — niezawodnie zmniejszy się.
Anor. To ma być treść mojej komedyi?
Kobus. Najrzetelniejsza.
Anor. Ażeby was przekonać, jak ten uczony mąż kłamie, objaśnię tylko, że utwór mój ma tytuł: Artystka i przedstawia żonę bogatego obywatela, wielką miłośniczkę sztuk pięknych, która każe młodym i ładnym niewolnikom stać bez odzieży w różnych pozach na podstawach kamiennych w ogrodzie podczas jej spaceru i udawać posągi.
Kobus. W każdym razie moja opowieść jest prawdziwa, bo gdybyś nie miał za długiego języka, to byś dotrzymał przyrzeczenia Skitowi i nie wtajemniczał nas w osnowę swej sztuki.
Heron. Złapał cię.
Astjos. Zgrabnie.
Anor. Ale to podstęp nieuczciwy, gdyż Skit zastrzegł, że mi nie zapłaci, jeżeli komukolwiek zwierzę się z tajemnicą.
Kobus. Nie martw się, wynagrodzi cię podwójnie. Po dzisiejszym edykcie komedya będzie miała u mężów powodzenie.
Astjos. Poszedłbym na nią, gdyby rolę artystki grała kobieta, a niewolnicy byli żywi.
Anor. Tak będzie.
Astjos. No, to idziemy wieczorem do teatru.
Anor. Będziecie mi wdzięczni, szanowni obywatele i spodziewam się, że po przedstawieniu wynagrodzicie mnie bodaj skromnym wieńcem.
Kobus. Nie odmówcie mu tego niewinnego i taniego zaszczytu. Dziś w Godonie już nie potrzeba laurów dla uwieńczenia poetów, wystarczy jakakolwiek zielenina.
Anor. Nie, obywatele, proszę przynajmniej o dębowe liście.
Kobus. Niebaczny człowieku, zgódź się na wieniec z sałaty, będziesz go mógł przynajmniej po wyjściu z teatru zjeść.
Anor. Co ja ci złego zrobiłem, Kobusie, że mnie tak ciągle bodziesz?
Kobus. Piszesz komedye i wystawiasz je na scenie — czy to nie dosyć?
Anor. Możesz ich nie słuchać.
Kobus. Kiedy ja chcę bywać w teatrze.
Anor. Więc dlatego, że tobie nie podobają się moje duchowe dzieci, mam rozwieść się z moją muzą?
Kobus. Powinienbyś to zrobić jak najprędzej, gdyż ona zdradza cię dla innych, a tobie podsuwa swoją niewolnicę.
Anor. Obywatele, zrzekam się wieńca, abyście tylko po przedstawieniu powiedzieli temu śmiałkowi, że jest potwarcą.
Heron. Zacni mężowie i kochankowie muz, uspokójcie się, bo idzie ku nam jakiś wspaniały orszak. Niewolnicy niosą tu kogoś w lektyce. Kto to być może? Jakiś magnat. A! poznaję... Wir-Wir...
Astjos. Ten najbogatszy człowiek w Godonie?
Anor. Rzeczywiście on?
Heron. Tak, ten, potomek najstarożytniejszego rodu, właściciel niezliczonych warsztatów, kopalń, dóbr ziemskich. Musimy z nim się poznać.


Widok 10.

Wolno, jak gdyby posuwały się nie ciała ludzkie, lecz płat ziemi, na którym one nieruchomo stały, szedł orszak, śród którego sześciu niewolników dźwigało lektykę z białej błyszczącej blachy srebrnej, wewnątrz wysłanej puchowemi poduszkami z żółtem, jedwabnem pokryciem. Siedział w niej z opuszczoną głową i z obrzękłą twarzą starzec, którego obwisłe usta, mrucząc niezrozumiale, wykrzywiały się co chwila bólem. Po obu bokach lektyki jeden niewolnik chłodził pana wachlarzem ze strusich piór, a drugi płasko rozpiętym zielonym parasolem zasłaniał go od promieni słońca. Przodem czarnoskóre karlice niosły na głowach szeroko otwarte naczynia, z których rozwiewały się mocne, orzeźwiające wonie. Z tyłu kroczył olbrzym brązowej cery, z wysoką, czarną trzciną. Starzec syknął krótko — orszak zatrzymał się.
Wir-Wir. Ruf!
Idący za lektyką olbrzym przysunął się.
Ruf. Jestem.
Wir-Wir. Czy oni są zupełnie równi?
Ruf. Jak sześć jednakich miar.
Wir-Wir. To ich obij, bo kołyszą lektykę.
Ruf. Słucham.
Wir-Wir. I nogami kurz podrzucają. Obij ich.
Ruf. Słucham.
Wir-Wir. Patrz, jak ten łotr trzyma parasol! Chce mnie żywcem upiec. Aj! Szpik mi gotuje się w kościach. A ten znowu wachluje, jak wicher. Powoli! Nie zięb mnie, podła duszo!
Heron. Cześć moja Wir-Wirowi.
Wir-Wir. Kto mówi?
Heron. Heron.
Wir-Wir. Syn?
Heron. Andra.
Wir-Wir. Dobre gniazdo. Witam. A kto obok?
Heron. Astjos, brat mojej żony.
Wir-Wir. Syn?
Heron. Mira.
Wir Wir. Także ród zacny. Witam. A kto dalej?
Heron. Kobus filozof i Anor poeta.
Wir–Wir. Aha!
Heron. Czy nie lepiej byłoby ustawić lektykę pod drzewem? Tu za gorąco.
Wir-Wir. Ja nie pies, przyjacielu, ażebym potrzebował szukać cienia pod drzewem. Powinienem go mieć wszędzie, gdzie się zatrzymam. Ale ty pewnie zauważyłeś, że ten niewolnik nie umie obchodzić się z parasolem? Ruf go nauczy.
Astjos. Rzeczywiście, słońce tu zbyt dopieka.
Wir-Wir. Słońce jest wielki pan — wolno mu. Zresztą szlachetnej skóry nie uczerni. Już tyle lat, obywatelu, cię smali, a jednak jesteś biały, bo pochodzisz z dobrego rodu. Tymczasem dziecko podłej krwi w tydzień się zabarwi, chociażby nawet w zimie na świat przyszło. Aj! Gdybym nie był Wir-Wirem, myślałbym, że kret śmiał wleźć w moje nogi i ryje w nich sobie norę. Ruf, wysuń mi poduszki z pod nóg. Choroba, to także wielka pani — jej wolno dotknąć każdego. Moi obywatele, powiedzcie mi, dlaczego tu nie widzę tłumu ludzi i nie słyszę wesołego gwaru?
Heron. Owszem, przechadza się dosyć mężczyzn i kobiet.
Wir-Wir. Wam młodym już dosyć, mnie staremu — nie. Dziś choroba od rana piłuje mi stawy najostrzejszymi bólami, ale kazałem się tu przynieść, ażeby zobaczyć tę wielką radość obywateli z ogłoszonego edyktu o niewolnikach.
Heron. Istotnie wszystkich on ucieszył.
Wir–Wir. Tak? A gdzież są krzyki wesela, gdzie głośne zachwyty, gdzie rozpromienione twarze? Po wysłuchaniu takiej nowiny ludzie spokojnie przechadzają się i może mówią o najnowszych szlakach na sukniach kobiecych?... Stygną dusze w nowszych pokoleniach. Za 50 lat nawet bogowie niczyjej krwi nie rozeznają, tak się pomiesza. Żaden z tych sześciu moich niewolników, których tu widzicie, od czasu jak mnie noszą, nie przemówił do mnie ani jednego słowa, a gdyby się poważył otworzyć usta, oniemiałby pod chłostą. Nie ręczę, czy z moim wnukiem nie będą rozprawiali przy wspólnym stole. Aj! Wolę śmierć, niż widok tego poniżenia. Ale było ono naturalnem od chwili, kiedy panom odjęto prawo karania niewolników śmiercią. Mamy śliczne rezultaty tej wyrozumiałości. Tysiące niewolników poszły sobie na spacer.
Astjos. Chyba nie twoi, dostojny obywatelu.
Wir-Wir. I moi. Ale ja ich wyłapię i wszystkich własną ręką napiętnuję. A nie będę znaczkował — przypalę zbójom mięso do kości. Chybabym umarł, zanim mi ich przyprowadzą. Aj! Pordzewiały mi zawiasy w nogach... a bogowie nowych wprawić nie chcą. Czy tego herszta, który niewolników buntuje, jeszcze nie poćwiertowano?
Heron. Nie słyszałem.
Nadbiegł Tarlon.
Tarlon. Wszyscy niewolnicy porzucili robotę i odeszli.
Heron. Dokąd?
Tarlon. Nie wiem. Podobno mają odpłynąć z innymi, którzy zgromadzili się w lesie, do Arjosa.
Wir-Wir. Ha, ha, ha. Czy to prawda, że twoja żona chciała ich osadzić w pięknych klatkach i karmić siemieniem konopnem, ażeby jej ćwierkali, jak szczygły? Trzeba było to zrobić, to by ptaszki nie odfrunęły. Do widzenia się, moi obywatele.
Orszak z lektyką oddalił się w poprzednim porządku.
Heron. Co tu począć?
Astjos. Złapać ładną dziewczynę i przy niej o wszystkiem zapomnieć.
Heron. Muszę jednak pojechać do domu i wysłać pogoń.
Astjos. Nie kłopocz się, dogoni ich edykt.
Heron. Jadę.
Astjos. I na wieczornej zabawie nie będziesz?
Heron. Wrócę, tylko się trochę spóźnię.


Widok 11.

Ziemia spotniała obfitą rosą, kwiaty i zioła swojemi woniami zatopiły wyziewy skwarnego dnia, które już tylko cienką warstwą unosiły się nad ziemią. Gwiazdy rozsypały się po niebie w licznych stadkach. Co chwila zrywały się one pojedynczo i szybkim lotem przerzynały przestworze, jak gdyby w swawolnej gonitwie. Plac wybrzeża wrzał głośną rozmową mężczyzn i kobiet, chodzących i siedzących przy marmurowych stolikach, muzyką i śpiewem w namiotach, krzykami w sąsiednim gaju, śmiechem wszędzie. Przystojniesza wesołość wychodziła na widok, nieskromna kryła się w zacienionych ustroniach.

OBRAZ PIERWSZY.

Mężczyzna. Prawda, ty ulubienico bogów, ale czy pod czarem twoim mogę o czemś więcej pamiętać, niż o tem, żeś piękna? Czemuż mąż cię nie ukrył przed światem, jeśli chciał, ażebyś tylko jego wzrok olśniewała?
Kobieta. Nie rzucaj mi w serce słów tak palących.
Mężczyzna. Zgasisz je łatwo.
Kobieta. Ach, gdybyś wiedział, ile wysilków kosztuje mnie to gaszenie!
Mężczyzna. Po co one! Droga moja, nie opóźniaj mnie i sobie dni szczęścia. Wszakże między nami stoi już tylko twój upór.
Kobieta. Nie... rozejdźmy się. Pomóż mi do tego zwycięztwa nad sobą, bom słaba.
Mężczyzna. Więc żegnam cię na zawsze...
Kobieta. Nie... nie... tylko na godzinę. Skoro żądasz koniecznie, przyjdę...

OBRAZ DRUGI.

Kobieta. Nie puszczę cię, chociażby mnie walka z tobą zdradzić miała.
Mężczyzna. I co na tem zyskasz? Mąż cię z domu wypędzi, a ja nie przyjmę.
Kobieta. Tak ci zbrzydłam?
Mężczyzna. No, nie żądaj, ażebym wyręczał twego męża nawet w wierności.
Kobieta. Tylko dzisiejszy wieczór jeszcze spędź ze mną.
Mężczyzna. Odczep się i nie przeszkadzaj mi w zabawie.
Kobieta. Dlaczegoś ty do mnie przed miesiącem tak nie mówił?
Mężczyzna. Bo wtedy chciałem cię mieć, a dziś nie chcę. Jasne i proste.

OBRAZ TRZECI.

Mężczyzna I. Czy ty umiesz odróżnić u kobiet znaczenie słów: tak i nie?
Mężczyzna II. Doskonale! Kiedy na coś pozwalają, mówią: nie; a kiedy z pozwolenia skorzystałeś, mówią: tak.

OBRAZ CZWARTY.

Jala. Tęsknota? O, nie, ani ty, ani ja tęsknić nie będziemy. My musimy często się widywać.
Astjos. Czy to możliwe? Tu długo bawić nie mogę. Mieszkamy przedzieleni znaczną odległością, a gdybym nawet przyjeżdżał do was, nasunąłbym domysł twojemu mężowi.
Jala. Nie obawiam się. On dopóty ma podejrzenia, dopóki nie powiem: pocałuj mnie.
Astjos. Próbowałaś tego środka wielokrotnie?
Jala. Tak, już mnie nieraz posądzał o słabość dla ciebie.
Astjos. Tylko dla mnie?
Jala. Nie podchwytuj mi słów, jak dzieciak piłkę, bo ja mam jeszcze większą odwagę, niż ta, jakiej potrzebowałabym do przyznania się, że nie jesteś drugim moim mężczyzną. Lepej[1] szukaj ze mną sposobu spotykania się. Mam myśl: podobno twoja siostra nie znosi swego męża i często przebywa w waszym domu u rodziców. Gdybym się poprzyjaźniła z nią, mogłabym do was przyjechać, a gdybym ją do siebie zaprosiła, mógłbyś ty jej towarzyszyć. Zresztą jest piękną, mój mąż zaś na wdzięki kobiece wrażliwy...
Astjos. Nigdy... nigdy... To byłoby czemś gorszem, niż lekkomyślnością.
Jala. Dlaczego?
Astjos. Naprzód Orla jest surowszą w moralności od wszystkich patronek cnoty. Powtóre, nie oddałbym jej nigdy na taką zabawkę.
Jala. Więc ty byś nie dopuścił, ażeby ona z kimkolwiek zrobiła to, co ja z tobą? Śmiało! Wyznaj!
Astjos. Trudna odpowiedź.
Jala. Nie odpowiedź trudna, ale szczerość. Znam te wasze dwie miarki. Mężczyzna wobec lwa potrafi być lwem, ale wobec kobiety jest zawsze lisem. Drwię sobie jednak z tych wykrętów. Moralność musi być gorzkim owocem, kiedy go nie zjadacie sami, tylko oddajecie swoim żonom i siostrom. My jesteśmy lepsze, bo gdy nam nie smakuje, nie częstujemy nią naszych mężów. Pozostawiam ci twoją niepokalaną siostrzyczkę dla bogów, ale ty za to musisz wynaleźć możność naszego widywania się.
Astjos. Nie przyrzekam...
Jala. Ha, jeśli nie będzie lepszej, to uciekniemy gdzieś daleko...
Astjos. Co ty mówisz?
Jala. Oświadczyłeś, że mnie kochasz, że pragnąłbyś być zawsze ze mną, że dzień dzisiejszy przedłużyłbyś do końca swego życia, ja — również, więc co cię właściwie dziwi?
Astjos. To wywołałoby zgrozę.
Jala. Czy ten puch zdołałby zważyć nasze szczęście?
Astjos. Nie, Jalo, to niepodobna.
Jala. Ha, ha, ha, niepodobna! Biedny lis znowu zwinął się ze strachu. No nie drżyj, nie będę tego żądała. Zatrzymam cię tylko w pułapce, w którą dobrowolnie wpadłeś. Widzisz, mój piękny, ja nie należę do tych kobiet, które godzą się na to, ażeby mężczyzna zaczął je kochać o zachodzie słońca, a przestał o wschodzie. Nie idzie mi zaś o przyjemność posiadania go długo, ale także o nieprzyjemność stania się ofiarą jego oszustwa. Ze wszystkich podłych własności człowieka najbardziej nienawidzę kłamstwa. Jeżeli powiesz otwarcie, że zapragnąłeś mnie dla chwilowej rozrywki — mogę uledz lub przebaczyć ci tę zniewagę; ale jeżeli powiesz, że mnie kochasz, a chcesz tylko udaną miłością pokonać mój opór, to jesteś w moich oczach nikczemniejszym od kapłana, okradającego świątynię. Takiego mężczyznę ścigałabym zemstą przez całe życie, otworzyłabym jego grób, wyjęła urnę z jego popiołami i kazała praczkom narobić z nich ługu.
Astjos. Ależ ty jesteś straszna?
Jala. Pytam cię jeszcze raz: kochasz mnie?
Astjos. Kocham.
Jala. Pamiętaj o tem, bo ja nie zapomnę.
Astjos. Usuńmy się, nadchodzi tu Pirus.

OBRAZ PIĄTY.

Pirus. Moja przyjaciółko, my dziś możemy grzeszyć tylko wspomnieniami.
Kobieta. Ty.
Pirus. I tobie radzę na tem poprzestać. Co najmniej pięćdziesiąty piąty roczek ogryza cię z wdzięków.
Kobieta. Nieprawda.
Pirus. Jeżeli lubisz dobrze jeść, to jedz. Jest to miłość starości.
Kobieta. Zapewnie utrzymujesz teraz stosunki głównie z kucharkami.
Pirus. O ile dobrze gotują.
Kobieta. Czy znasz Astjosa.
Pirus. Co? Na niego chcesz galopować? Szanowna matrono...
Kobieta. Nie pleć, tylko odpowiedz mi, czy go znasz?
Pirus. Od dziś dopiero. Wspaniały samiec!
Kobieta. Mieszka dotąd w swych dobrach ze starymi rodzicami, z którymi się nudzi, a chciałby użyć młodości — czy tak?
Pirus. No, tak, ale cóż z tego?
Kobieta. Moja córka już dorosła, wierzaj mi, prześliczna dziewczyna.
Pirus. Przypuszczasz, że ten bogaty młodzieniec ożeniłby się z biedną, nawet ładną...
Kobieta. Byłoby to bardzo dla mnie pożądanem, ale w ostateczności idzie mi o to, ażeby ją poznał. Zrób to.
Pirus. Mogę, ale uprzedzam cię, że on zjada trzy kobiety dziennie.
Kobieta. Jeśli go stać na to...

OBRAZ SZÓSTY.

Satar. Zdaje mi się, że zanim rozpocznie się przedstawienie twej komedyi, uśniesz.
Anor. Nie, nie usnę. Muza ciągle we mnie siedzi. Ile razy się zdrzemnę, ona zaraz mną wstrząśnie i obudzi. A chociażbym jak najwięcej wlał w siebie wina, nie zatopię jej, bo ona nie ma żadnej ciężkości i pływa po wierzchu. Upijają się tylko ludzie, którzy nie mają w swem wnętrzu muzy.
Satar. Czemuż ona nie pomaga ci nóg prosto stawiać?
Anor. Bo mówię ci, że teraz we mnie pływa i znajduje się w głowie. Kiedy jestem trzeźwy, wypełnia całą moją postać i wtedy trzyma mi nogi w porządku, prosto.
Satar. Wiesz co, pójdź na chwilę do mnie: potrzebuję właśnie modelu do twarzy, z której przegląda muza namoczona w winie.
Anor. Pójdę, bracie, bo nieśmiertelność dawno mi się należy. A jest na czem u ciebie się przespać?
Satar. Bardzo wygodnie.
Anor. To prowadź mnie. Śpiewasz »Srokę«? Nie?

Schroniliśmy się w gęstwinę
Z przed ludzkiego oka.
Ledwie ścisnąłem dziewczynę,
Zaskrzeczała sroka,
Kra, kra!
Z wierzchu brzozy mnie dojrzała
I moją pieszczotkę,
Wnet kontenta odlecieła,
Zanosząc w las plotkę.

Podły ptak! Trochę za wiele piłem... Wino wzbiera mi już do głowy... boję się, ażeby muza nie utonęła. Skit wszystkiemu winien. Po co dał pieniędzy? Kra, kra! Podły ptak!
Satar. Choć prędzej, ażeby twoja twarz nie straciła wyrazu.
Anor. Kra, kra!

OBRAZ SIÓDMY.

Heron. Nie wiesz przypadkiem, obywatelu, gdzie jest mój szwagier, Astjos?
Kobus. Zapewnie gdzieś gnije.
Heron. Co to znaczy?
Kobus. Wszyscy tu gniją i ja także, czemużby więc on nie miał temu ulegać?
Heron. Z lepszego materyału stworzony.

Kobus. Rozumiem: jego ojcem był heban.

Widok 12.

Skit przygotował tyle i tak rozmaitych rozrywek w namiotach, budynkach i na otwartem powietrzu, że goście Datali zaledwie nadążyć mogli w czerpaniu z nich uciechy. Tu uczone łabędzie tańczyły przy dźwiękach piszczałki, tam atleci toczyli z sobą zapasy, gdzieindziej węże tworzyły słupy ze swych zwojów lub wiewiórki jak strzały przeskakiwały przez szereg żelaznych pierścieni. Głębiej do lasku wsunięto szałas drewniany, gdzie słynne dowcipem towarzystwo aktorów odgrywało dyalogi komiczne z życia bogów. Skit uzyskał pozwolenie na tę zabawę od kapłanów pod warunkiem, że dla nich urządzi na boku widowni zamkniętą lożę, z której, niewidziani przez nikogo, mogliby napawać się również przedstawieniem. Przybyła na nie przeważnie młodzież męzka, gdyż starsi sromali się żartami z władców nieba. Dziś miały wystąpić na scenę „Żony bogów”. Jeden z aktorów objaśnił uprzednio, że one zbiorą się na najbardziej oddalonej od ziemi gwieździe, ażeby pomówić o swoich wspólnych troskach. Po tym prologu wpadły z rozmaitych stron, krzycząc, śmiejąc się, witając i nalewając pełne uszy słuchaczów piskliwego szczebiotu. Każda z nich miała przywiązany do ręki promień słońca, którego drugi koniec ginął w przestworzu.
Wszystkie. Jak się macie, moje drogie!... Stęskniłam się za wami, jak trawa za deszczem...
— Nareszcie możemy sobie swobodnie wytrząsać serca, dopóki nasi małżonkowie nie wrócą i służące nas nie ostrzegą...
— Ach, ci mężowie, sami oblatują codziennie świat cały, a nam nie pozwalają ruszyć się z domu... Zazdrośni!...
— Czują starość i obawiają się, ażebyśmy nie zawiązały stosunków z młodymi ziemianami!...
— Musi przyjść do tego... Lepszy, śmiertelnik młody, niż bóg stary.
— Naturalnie!...
Maja. Wszystko to, moje przyjaciółki, możnaby znieść, gdyby nie dokuczała bieda.
Inne. O, tak.
Maja. Wiadomo wam, że mój mąż, Jam, trzymał w swem ręku wszystkich ludzi...
Ota. Tak nie było.
Maja. Było! Każdy wierzył, każdy go się bał i każdy składał mu ofiary. Dziś rzadko kto poczuwa się do tego obowiązku. Wiara znikła, kapłani nas oszukują, a my żyć musimy.
Ota. I mój mąż, Toon, jako duch wiedzy, miał licznych wielbicieli; teraz mijają tygodnie i żaden badacz do niego się nie zwróci.
Napota. Tegoż samego doświadcza Topan; ludzie zgnuśnieli, nie prowadzą walk i dla zapewnienia sobie pomocy mojego męża nie składają ofiar.
Dora. I rozradzać się nie chcą. Dawniej kobieta wyprowadzała na świat tyle dzieci, co gęś i za każde wynagradzała boga; dziś już trzeci płód usiłuje zrzucić.
Nojra. Nam dochody w ostatnich czasach wzrosły, chociaż mogłyby być większe. Bo wprawdzie ludzie śmieją się ze wszystkiego, ale nie dziękują za to Ironowi.
Bojs. Tak samo u nas. Nie można zaprzeczyć, że ludzie szybko postępują w samolubstwie, ale idą w niem tak daleko, że zapominają nawet o bogu, któremu tę cnotę zawdzięczają.
Lia. Tak, tak, twoja radość jest moim smutkiem. Niedługo ja i mąż zemrzemy z głodu. Dziś nikt się nie kocha, nikt nie czci Eliona, nikt nie zastawia jego ołtarzów.
Rota. Wam przynajmniej kiedyś wiodło się lepiej; mój Tor zawsze był lekceważony.
Serika. Mój Kres jeszcze bardziej. Ciągle mnie pociesza, że przyjdzie czas, kiedy dobrzy bogowie zamieszkają w szczęśliwych ludziach i będą karmili się ich pomyślnością, ale czy to kiedy nastąpi!
Lia. Elion twierdzi nawet, że już dla niego ten czas błogosławiony się zbliża. W tej nadziei właśnie pospieszył na ziemię do Protoryi, gdzie jakiś Arjos wzywa ludzi do powszechnej miłości.
Napota. O nie, on uczy ich nienawiści, dlatego Topan podążył.
Maja. Nie wiecie obie: rozpala w nich wiarę. Dlatego Jam się wybrał.
Inne. — Nieprawda! Plotka!
— Nam doniesiono!
— Głupie kury, gdaczą z cudzem jajkiem!
— Z mojem!
— Nie obedrzecie nas, jędze!
— Upasły się jak foki i jeszcze im mało!
— Jedz sobie chmurę i popijaj deszczem!
— Ty gryź kamienie i wyłuskuj z nich sobie ziarna!
— Chce im się ofiar! A kiszeczki z trzciny nadziewane komarami — nie łaska?
— Milcz, bo ci łakome ślepie wyrwę!
Wyrzucając spienionemi ustami coraz obfitsze potoki przekleństw i złorzeczeń, szarpiąc się wzajemnie palcami zagiętymi w szpony i usiłując z płonących gniewem oczu miotać śmiertelne gromy, zwaśnione boginie długo walczyły z sobą, gdy nagle wszystkie wydały krzyk i stanęły nieruchomo z blademi twarzami.
Maja. Uczułyście szarpnięcie promieniem?
Inne. Wyraźnie.
Maja. Czyżby już mężowie wrócili i służące dają znak umówiony?
Targnięcie powtórzyło się.
Wszystkie. Och, tak!
I znikły jak blaski księżyca, który się spotkał z obłokiem. Widzowie pożegnali je chóralnym śmiechem, który najmocniej zagrzmiał grubymi głosami z zakrytej loży.


Widok 13.

Przed obszernym i wysokim namiotem z purpurowej tkaniny stał niewolnik z tablicą na piersiach, która zawierała napis: „Zabawa dla mężczyzn.” Kobiety omijały ten przybytek z widoczną zazdrością, rzucając nań ciekawie przelotne spojrzenia, mężczyźni zaś wchodzili tłumnie i skwapliwie. Zajęli oni wszystkie siedzenia, rozłożone półkręgiem, przed którym na małem podwyższeniu urządzona była scena.
Astjos. Wszyscy?
Heron. Zostało kilkunastu starych.
Astjos. Dokądże poszli?
Heron. Zapewnie kryją się jeszcze gdzie w okolicy, ale powiedzieli, że idą do Arjosa.
Astjos. I ktoby się spodziewał, że ten nicpoń taką burzę wywoła!
Heron. Ale co ciekawsze, są przekonani, że do niego pojechała również Orla.
Astjos. Czyż ty temu wierzysz?
Heron. To byłoby potworne, ale — o ile ją znam — jest możliwe.
Astjos. Eh, nie! W każdym razie muszę prędko odpłynąć do domu, bo i u nas z pewnością niewolnicy się zbuntowali, mając tak blizko swego przywódcę.
Heron. Niewątpliwie. Może i ja z tobą się wybiorę, bo jeżeli prawda, co mówią, trzeba od szaleństwa powstrzymać Orlę.
Astjos. Czy dałeś znać władzy?
Heron. Zawiadomiłem wielkorządcę.
Astjos. Wojsko przypędzi ich nazad.
Heron. Inaczej groziłaby nam ruina. Czy byłeś na przedstawieniu komedyi Anora?
Astjos. Byłem, ale prawie nic nie słyszałem, bo mi Kobus ciągle jakąś ładną dziewczynę w oczy wtykał.
Heron. To już Jalę odstawiłeś?
Astjos. Ach, co ja z nią mam! Dyabelnie mnie piecze ta nowa paciorka! Wystaw sobie, każe mi siebie kochać do śmierci, inaczej grozi mi zemstą. Tymczasem ja już od trzech godzin przestałem ją kochać.
Heron. Przewidując to, zamówiłem u Skita dwie niewolnice, które będą teraz tańczyły — jedną dla ciebie.
Astjos. Zabierzemy je i odjedziemy, a Jala niech sobie siądzie na statek i płynąc do męża, dmucha ze złości w żagiel.
Heron. Ale czy mi wypada wieźć z sobą tę dziewczynę do was?
Astjos. Obie pójdą na mój rachunek.
Dwaj niewolnicy weszli na scenę i wnieśli kosz, z którego zaczęli wyjmować i puszczać ogromne, żywe raki morskie. Zamknięte w niewielkiej przestrzeni wazką plecionką drucianą, pełzały po podłodze w skupieniu, tworząc prawie łączną tarczę.
Głosy. — Co to będzie?
— Zobaczymy. O i Wir-Wir wjeżdża. Stary łobuz chce sobie przypomnieć młodość.
Niewolnicy wnieśli go w lektyce, za którą szedł Ruf i stanąwszy, osadzili ją nieruchomo w swych dłoniach, jak w mocnych klamrach słupów.
Na scenę wbiegła z lekkością wiatru naga dziewczyna. Smukłe jej ciało było pięknym pąkiem świeżo rozkwitłej lilii, niepokalanej w barwie i upajającej w uroku. Czarne włosy, skręcone w jeden sznur i zwinięte w nizki stożek na wierzchu głowy, tworzyły jak gdyby śpiczastą czapeczkę. Duże, ciemne oczy w delikatnej twarzy, wązki, prosty nos i drobne usta wskazywały, że krew tej niewolnicy pamięta jeszcze dobrze swobodę jej wolnych przodków. Rozdawszy widzom wdzięczne ukłony, wskoczyła w obwódkę drucianą i rozpoczęła taniec na rakach. Były to widoki wdzięcznych, szybko zmieniających się póz, ponętnych układów ciała, które uwydatniały całe bogactwo jego pięknych form. Tancerka kładła się, pochylała w najrozmaitszych zgięciach lub zawisała w powietrzu, jak gdyby ono dawało dostateczne oparcie jej lotnej postaci.
Na twarze widzów wybiegły namiętności, które bądź rozpalały je ogniem, bądź wykrzywiały rozbestwieniem. Tylko Wir-Wir siedział w swej lektyce niezmieniony, ponury, z przymkniętemi oczami. Nie drgnął również, gdy dziewczyna po skończonym tańcu, odtrąciwszy drucianą ogródkę, z której rozlazły się raki, okazała, że żadnego z nich swą lekką stopą nie zgniotła, i gdy wszyscy sypnęli jej za ten tryumf rzęsiste oklaski. Natomiast Astjos zerwał się z siedzenia, jak gdyby za nią chciał biedz, ale ona szybko znikła.
Na uprzątniętą scenę wbiegła druga. Młodsza, wątlejsza, okryta była płaszczem bujnych, rozpuszczonych włosów, które sięgały jej aż do kostek. Zaczęła ona wykonywać pantominę, udając ściganą przez niewidzialnego ducha, który ją usiłował porwać, a ona mu ciągle z rąk się wymykała. Twarz jej, jak gdyby pod naciskiem rzeczywistych uczuć, wyrażała kolejno z zadziwiającą prawdą przestrach, błaganie, szyderstwo, zalotność, chęć przedłużenia walki i zwyciężenia napastnika. Nęcąc go, gdy zaprzestał pogoni, uchylała ponętnie swój płaszcz włosiany i drażniła wdziękami. Podnieceni już poprzednim występem widzowie zaczęli cisnąć się do sceny. Dziewczynka, jak gdyby przewidując istotne niebezpieczeństwo, zakończyła pantominę i uciekła.
Wkrótce wszakże weszły obie, lecz zaledwie stanęły do łącznego tańca, odezwało się chrapliwe wołanie.
Wir-Wir. Skit! Skit!
Wszyscy zwrócili oczy ku starcowi — na scenie ukazał się przedsiębiorca.
Skit. Jestem.
Wir-Wir. Czy te niewolnice są do sprzedania?
Skit. Zamówił je Heron.
Wir-Wir. Zapłacił?
Skit. Nie.
Wir-Wir. Daję za nie dwa razy więcej, niż żądałeś od niego.
Skit. Osiemdziesiąt złotników.
Heron. Osiemdziesiąt jeden.
Wir-Wir. Dwa razy tyle.
Skit. Sto sześćdziesiąt dwa.
Heron. Sto sześćdziesiąt trzy.
Wir-Wir. Dwa razy tyle.
Astjos. Ależ on je chyba potrze sobie na deski do trumny.
Heron. Dlaczego obywatelu chcesz mnie przelicytować?
Wir–Wir. Dlatego, ażebyś ani ty, ani żaden potomek zacnego rodu nie pokalał swego ciała nawet chwilowym związkiem z temi podłemi gadzinami. Powiedziano mi, że wystąpią dziś kusicielki, którym się nikt nie oprze, widziałem, że was wprawiły w szał — postanowiłem nie dopuścić, ażeby ładne mięso niewolnicze zetknęło się z ciałem szlachetnem. Nabywam je dla moich najwierniejszych sług, którzy stoją na przodzie lektyki. Oni będą z nich mieli właściwy pożytek.
Obleciał widownię krzyk oburzenia. Astjos z Heronem bryzgali ku starcowi wyrzutami, tancerki drżały blade na scenie, jak płomyki w wietrze — tylko Skit uśmiechał się zadowolony.
Ruf! zapłać, ile powiedziałem.
Ruf wręczył Skitowi pieniądze i śród nabrzmiewającego coraz bardziej gwaru wyniesiono lektykę Wir-Wira. Długo jeszcze naokoło szałasu biegała głośna rozmowa, potrącając echami drzewa gaju. Wreszcie noc nakryła wszystkie miejsca zabawy milczeniem.


Widok 14.

Ziemia przespała już połowę nocy snem twardym i ku świtowi miała lżejszy. Ciągle budziła się to w szmerze liści, to w trzepotaniu się lub krótkich i cichych pogwizdach ptaków, to w żywszych ruchach fal morza. Księżyc schodząc ze swej straży, zapatrzył się w zbocze jednej góry i oświecił je szerokiemi smugami. Od domu, w którym mieszkał Wir-Wir, pomknęły cztery postacie.
Pierwsza kobieta. Dokąd nas prowadzicie?
Pierwszy mężczyzna. Do swoich.
Druga kobieta. Ulitujcie się nad nami i nie zabijajcie.
Drugi mężczyzna. Dzieciaki jesteście! Na cóż mielibyśmy to robić?
Pierwsza kobieta. Ja się boję.
Pierwszy mężczyzna. Cicho, żabki, bo Wir–Wir siedzi jeszcze na tarasie.
Druga kobieta. Czy wy tylko ukryjecie nas, a sami wrócicie?
Pierwsza kobieta. Cóż my poczniemy same? Złapią nas, ochłoszczą, napiętnują...
Druga kobieta. Och!
Drugi mężczyzna. Nie opuścimy was...
Pierwsza kobieta. Wir-Wir was lubi, darował wam nas... Czemuż nie zostaliście?
Druga kobieta. Bogowie, dokąd ci ludzie nas wiodą?
Pierwszy mężczyzna. Ot tam!
Wskazał ręką środkową fałdę góry, po której w blasku księżyca przesuwał się po przełęczy długi łańcuch cieniów ludzkich. W tym kierunku cztery postacie pospieszyły i wkrótce znikły między drzewami i bruzdami skał. Długo nie było nic słychać, tylko grzechot kamyków, usuwających się im z pod stóp na stromej ścieżce; wreszcie wybiło się z dołu przeciągłe i słumione[2] hasło:
Ar-jo-os!
W odpowiedzi z góry padło:
Ar-jos!


Widok 15.

W spokojnem morzu leżał z nieruchomemi wiosłami statek na kotwicy, niby wieloryb, który schwytany hakiem wypłynął martwy na wierzch i rozpostarł swe długie płetwy. Księżyc skradł tej nocy słońcu pełną tarczę światła i oddawał je swej kochance — ziemi. Drobne fale, osrebrzone tymi blaskami, tworzyły na powierzchni wody ruchomą i migotliwą łuskę, jak gdyby zdzierganą z ogników. Cisza nie trącała nawet żagla, zwieszonego na maszcie, jak zwiędły kwiat na łodydze.
Wiankiem postaci ciemnych usiedli na pokładzie majtkowie i śpiewali chórem przyciszonym pieśń smętną, jak gdyby łzami nasiąkłą. Ostatnie jej tony ledwie odrywały się od ich ust i ginęły w niewyraźnym szmerze. Po długiem milczeniu zawiązali rozmowę.
— Mnie się zdaje, że niebo musi być dnem morza, że gwiazdy — to świecące rybki, które w niem pływają i które księżyc co wieczór łowi aż do świtu.
— Kiedy te same nazajutrz się pokazują.
— Może on ich nie zjada, tylko bawi się i złapane wpuszcza.
— E, to by mu się uprzykrzyło.
— To też on często wcale nie wyjeżdża na łowy.
— A ja przypuszczam co innego. Niebo jest zapewne podłogą pałacu bogów, a księżyc i gwiazdy to są ich klejnoty, które oni zdejmują z siebie na noc i rozrzucają.
— Po cóż by rozrzucali? Może gwiazdy gubią po drodze, a księżyc, ich niewolnik, przez noc je zbiera i rano oddaje.
— Lekką ma pracę.
— Kto to wie! I on zapewnie bywa bity, bo wychodzi nieraz z twarzą obrzmiałą i czerwoną.
— Niewolnik nie może być szczęśliwy nawet w służbie u bogów.
— Prawda, zawsze jednak bóg jest sprawiedliwszy, miłosierniejszy, nie tak chciwy i okrutny, jak człowiek.
— O, tak, najgorsze dusze nie wlazły w ciała lwów, hyen, lampartów, ale w ludzi. Poprzednio byłem u pana, który pozwalał dzieciom kreślić nam na grzbietach kółka i strzelać do nich z łuku. Zanim niewprawny malec trafił w cel, utkał strzałami całe plecy. Dotąd mam jeszcze znaki tej zabawki.
— Ja miałem takiego, który za najmniejsze przewinienie kazał nas smagać drutami i rany przez trzy dni smarować octem.
— A co ja wycierpiałem! Przez lat kilka byłem własnością pewnego obywatela, który wydawał się niezłym. Ale raz zdechł nagle wół, którym orałem, a wyzwoleniec, zarządzający gospodarstwem, doniósł, że ja zwierzę otrułem. Pan kazał odrąbać głowę wołu i zawiesić mi na szyi, na której musiałem ją nosić dopóty, dopóki wszystko mięso z niej nie ogniło i nie opadło. Cztery tygodnie miałem pod nosem robaczywą padlinę. Nie wiem, co było gorsze: jej widok, czy odór. Wolałbym śmierć, niż drugą taką karę.
— Mój pan, u którego się urodziłem, był dosyć łagodny, ale jego żona! Wściekła kocica! Rozgniewawszy się na niewolnicę brzemienną, kazała ją wysiec rózgami i tylko pod brzuch podłożyć poduszkę, nie przez litość, ale przez skąpstwo, ażeby ta nie urodziła przed czasem dziecka, któreby się zmarnowało.
Biała postać, niedostrzeżona przez rozmawiających, wyszła z kajuty i stanęła po za żaglem.
Sternik. Moi kochani, to są katusze okropne, ale ja przeszedłem chyba jeszcze cięższą. W młodości należałem do strasznego okrutnika, który znęcał się nad nami, jak najdziksze zwierzę. Moja matka doglądała kurcząt. Otóż kilkoro z nich porwał jastrząb. Pan kopnięciem powalił ją i kazał trzymać za nogi mnie, a dwom najsilniejszym niewolnikom bić prętami. Gdy skończyli tę kaźń, moja stara matka leżała martwa, a ja byłem cały obryzgany jej krwią.
— Kto służył u Wir-Wira, ten się napatrzył niedoli ludzkiej. Tak dręczył i mordował niewolników, że mniej wytrzymali jedli ziemię, ażeby się nią otruć! Jednego dnia dwudziestu w ten sposób się zabiło. Nie pozwolił ich ani spalić, ani zakopać, tylko kazał wrzucić do stawów dla nakarmienia ryb i raków.
— Tego wilczyca urodziła.
— Nasi państwo są lepsi.
Sternik. Po co ty ich razem wymawiasz! Ona czysta jak źrenica boga, dobra jak słońce, mięka jak woda, troskliwa jak ziemia. On gładki, zimny i ostry jak nóż. Ciągle mu się zdaje, że drabina, na którą wlazł, nie jest jeszcze dość wysoka, więc sztukuje ją i wprawia nowe szczeble.
— Głupiec, raz na rok każe nas wszystkich lekko obić, ażebyśmy nie zapomnieli, że jesteśmy jego niewolnikami.
— Ona chyba o tem nie wie!
Sternik. Niech bogowie bronią, ażeby się dowiedziała! Od niedawna jesteś — pamiętaj nie poskarżyć się jej nigdy.
— On by się zemścił?
Sternik. Mniejsza o to, ale ona by się zmartwiła. Kiedy niewolnik zasłabnie — ona z nim choruje. Nas bolą różne części ciała — ją zawsze serce. My cierpimy za siebie — ona za wszystkich. A gdyby jeszcze usłyszała, że nas biją!... Umarłaby!...
— Cóż za szczególna pani.
Sternik. Bardzo dziwna. W święta czterech pór roku wyprawiają nam uczty, na których dają tyle wina, ile żądamy. Myśleliśmy, że to łaska pańska; tymczasem poczciwy Tarlon objaśnił nas, że pan chce, ażebyśmy tańcząc pijani i śpiewając sprosne piosenki, obrzydzali się jego domownikom i gościom, którym nas wtedy pokazuje. Pani nigdy nie patrzy na te paskudne zabawy, chociaż nie wie, dlaczego mąż je urządza.
— Czy on ją kocha?
Sternik. On tego nie umie, ale jej ustępuje.
— To może by nie dokuczał niewolnikom, gdyby go poprosiła.
Sternik. Nie, niech ten anioł nie domyśla się naszych utrapień. Jeżeli nawet który z nas zginie, to mniejsza szkoda, niż gdyby wszyscy stracili tę opiekunkę. Heron wydał rozkaz, ażeby niewolnicy pili i jedli tylko ze skorup lub stłuczonych naczyń, ażeby jeździli wierzchem tylko na osłach, ażeby nosili odzież tylko po zmarłych, ażeby nie posiadali nic błyszczącego. Niedawno spotyka mnie pani pijącego żur z rozbitego garnka, z którego mi wyciekał. Dlaczego nie weźmiesz miski? — zapytała. Bom leniuch — odrzekłem i nie chce mi się poszukać. Skąd masz te pręgi na plecach? Orzechy — mówię — rwałem w gęstej leszczynie i podrapałem się. Tsk trzeba zawsze przed nią wykręcić. Przysięgam, że gdyby który nie wstrzymał przed nią języka, to bym mu go przeciął. Raz tylko wyrwał mi się ból z ust do niej, kiedy jej brat chciał wziąć sobie moją dziewczynę, Egę. Poprosiłem panią o litość — zabroniła mu surowo.
— Więc ty nie uciekniesz do Arjosa?
Sternik. W każdym razie nie teraz. Skoro pani zdała się na naszą opiekę, zawieziemy ją do rodziców i odwieziemy do męża tak wiernie, jak ta igła magnesowa, która jej nie zdradzi i drogę wskaże.
— A potem?
Sternik. Nie pytaj, bo jest to ogień, który mi serce przepala i którego zgasić nie mogę. Od kilku tygodni rozdziera mnie chęć ucieczki i żal, a gdy wieczorem legnę na posłaniu, myśl o tem rozcina mi mózg przez całą noc, jak piła.
— Innym radziłeś...
Sternik. Tak, zbuntowałem wszystkich niewolników w okolicy i naszych, którzy pracują w winnicach i kopalni, podburzyłem nawet lękliwą czeladź Wir-Wira, naznaczyłem im dziś w nocy miejsce zebrania na jednej z gór Datali, skąd mają wyruszyć i przygotowanemi krypami przepłynąć morze; wam powtarzam: po powrocie pani biegnijcie za gwiazdą, świecącą na niebie Protoryi, ale co ja z sobą zrobię — nie wiem. Gdybym był pewny, że nigdy mojej pani nie będę potrzebny... Zresztą w ten kawałek czasu, który mnie od grobu dzieli, nie zmieści się już wiele szczęścia, chociażbym go nawet gdzieindziej znalazł. Wy młodsi... wam ta gwiazda może jeszcze rzucać długie smugi światła
— Czy ty wierzysz, że Arjos nas wyzwoli?
Sternik. I tego nie wiem, moi bracia. Czuję tylko, że od niego biegną ku nam jakieś zapowiedzi lepszej doli, że on jest zwiastunem nowego dla nas życia. Może to bóg w człowieka wcielony, może siłą z nieba przyniesioną rozbije nasze kajdany, zetrze z nas piętna hańby i nada nam prawa ludzkie. Na jawie i we śnie odurza mnie to marzenie. W tej strasznej ciemności, która nas otacza, błyszczy tylko to jedno światełko — do niego dążyć musimy. Chociaż więc ja, jak stary wierny pies, położę się u nóg mojej pani, wy idźcie do Arjosa. Tylko nie teraz, aż wrócicie do domu.
Cicho, jak duch, przesunęła się od głównego masztu ku niewolnikom niedostrzeżona przez nich postać kobieca w białej powłoczystej szacie, po której na plecach i ramionach spłynęły fale bujnych, ciemnych włosów. W obliczu księżyca nie było tyle jasności, w źrenicach gwiazd nie drgało tyle promieni, ile w jej pięknej, bladej twarzy i rozmarzonych oczach. Zdawało się, że z jej delikatnego ciała prześwieca niepokalana i czuła dusza, że na jej usta składa pocałunki tylko święty smutek, że w łzach, zawieszonych na jej długich rzęsach, krysztali się bezmierna litość, że jej biała ręka samem dotknięciem zagoiłaby śmiertelną ranę. Stąpała po ziemi, jak po cierniach i wznosiła głowę ku niebu, jak gdyby wierzyła, że ono wkrótce dla niej się otworzy.
Niewolnicy. — Tak mówisz o tej pani, że mnie odbiegła ochota ucieczki.
— I mnie.
Sternik. Jak chcecie. Myślę znowu, że ja sam jej przecież nie wystarczę. A kto zgadnie co się dziać będzie... Nastają czasy groźne... Zbliża się burza...
— No, to chyba zostaniemy.
— Czy wszyscy?
— Wszyscy.
Orla. Pójdziecie...
Niewolnicy Pani!
Orla. Słyszałam wasze krwawe żale...
Sternik. Niech pani z tego się śmieje, to były żarty, bajki, które sobie zwykle opowiadamy.
Orla. Przebaczcie mi... nic o tych męczarniach waszych nie wiedziałam.
Sternik. Bo ich wcale nie było. Ach, jakie z nas barany! Beczymy sobie dla zabawki, a pani myśli, że z bólu. Orędowniczko i pocieszycielko nasza, lepsza od wszystkich bogów i ludzi, zapomnij o tych kłamstwach!
Uklękli i wznieśli ku niej błagalnie ręce. Ona objęła ich rzewnem spojrzeniem i położywszy rękę na głowie sternika, rzekła głosem dźwięczącym tak mięko, jak gdyby był brzmieniem strun z promieni gwiazdy, która nad Protoryą świeciła.
Orla. Wstańcie, biedacy... Nie korzcie się przede mną... Uklękniecie przed tym człowiekiem, czy bogiem, który was chce wyjarzmić.
Niewolnicy. My go nie znamy... On może nie ma żadnej siły... Może nas zdradzi.
Orla. On musi posiadać jakąś moc i musi być duchem dobrym, kiedy tak przyciąga nieszczęśliwych. Idźcie do niego.
Sternik. Więc niech się stanie wola twoja, pani. Ale ja zostanę przy tobie.
Orla. I ty udasz się z nimi. Dałeś im zacną radę, więc pomóż ją spełnić. Bądź dla nich ojcem i przewodnikiem. I sam zobacz szczęście, którego nie widziałeś.
Sternik. Za stary już jestem, ażeby je dogonić.
Orla. Tem bardziej spiesz się. O twoją Egę bądź spokojny.
Sternik. I ja mam ciebie, pani święta, opuścić w ostatku dni moich! Własną ręką położyć sobie na słońce chmurę! Umrzeć i nie zobaczyć tej, która była ucieszeniem duszy mojej i oczu moich!
Ryknął płaczem, rozdzierającym jego suche piersi i przyczołgał się do jej stóp. Za nim rzucili się inni niewolnicy, których szlochania zagłuszył plusk fal, odbijających się od ścian statku.
Orla. Nie płaczcie, dzieci moje, my się jeszcze spotkamy.
Sternik. Gdzie, pani najdroższa, gdzie?
Orla. Odwieziecie mnie do rodziców, podążycie do Arjosa, a ja wkrótce...
Sternik. Co?
Orla. Za wami.. do niego...
Klęcząc, wyprostowali się nagle, spłakane oczy ze zdumieniem i radością utkwili w jej smutnie uśmiechniętą twarz, a po chwili z ust ich wyrwał się bezsłowny krzyk, niby głęboki, przez lat wiele tłumiony oddech, niby pobożny zachwyt i niby rzewne dziękczynienie.
Brzask już przesiąka na wschodzie... Jedźmy.
Spiesznie podjęli kotwicę, ujęli wiosła i uderzając niemi w rytm pieśni wesołej, posuwali statek, który odpłynął w dal, jak śpiewający łabędź.


Widok 16.

Zatokę Protoryi, oddzieloną od Datali długą listwą Morza Niebieskiego, okrążyły wydłużoną podkową skały nagie, poszarpane i zanurzone w morzu dość stromą pochyłością. Na kamienistej opoce, w gruzach jej odłamków, w cienkiej warstewce jej pyłu znaleźć mogły dla siebie pokarm zaledwie mchy ubogie. A jeżeli gdzieś w szczelinie uczepił się jakiś karłowaty krzaczek, to drżał ciągle w obawie, ażeby go przelatujący wicher nie wyrwał i w kotłujące się na zakrętach ścian fale nie wrzucił. Nigdy tu nie zatrzymał się duch płodności, a przebywał chętnie duch zniszczenia. Na wszystkich wyskokach, garbach, zgięciach i zębach skalnego półkola rozsiadł się tłum ludzi, niby stado alk, obsychających po kąpieli. Zmieszały się w nim najrozmaitsze barwy skóry ludzkiej: białe, żółte, brązowe i czarne, rozmaite stopnie wieku od dzieci do starców, rozmaite warstwy społeczne, śród których jednak najwięcej było niewolników pół nagich lub łachmanami pokrytych, zdrowych lub wynędzniałych, pokaleczonych i wypalonymi znakami napiętnowanych. Cała ta rzesza, skupiona w wielu grupach i przyrastająca od dwóch dni ustawicznie, szemrząca cichym gwarem, miała oczy zwrócone na małą, niedaleko od brzegu rzuconą wyspę, dokąd prowadziła wązka grobla, wychodząca z wąwozu, który rozpruł skały aż do miasta Omal, położonego na ich grzbiecie.

W pierwszej grupie.

— Ale czy on tam jest na pewno?
— Żegnając się z uczniami, rzekł do nich: »Aż do drugiego nowiu księżyca przez dni trzydzieści nie szukajcie mnie. Duchy z grobów powstały i żądają, ażebym ich wysłuchał. Pójdę do nich.« Ta wyspa była dawniej cmentarzem, gdzie składano ciała zmarłych. Podobno na niej niema najdrobniejszego zwierzątka, nie rośnie ani jedno źdźbło trawy.
— Czemże on się żywi?
— Jeden bóg Elion go karmi.
— Mówią, że sam zasiał rano garść zboża, które na południe wyrosło i dojrzało; sam je zebrał, sam starł kamieniem na mąkę, sam z niej upiekł bochenek chleba, sam ulepił z gliny dzbanek, który napełnił wodą. Ten chleb i tę wodę wziął z sobą.
— Czy dziś wypada nów?
— Tak.

W drugiej grupie.

— Ciężko nam było wędrować taki kawał drogi, ale widać dobry bóg prowadził nas do niego, bo niewiele błądziliśmy.
— Jakże wy się rozumiecie, kiedyś ty ślepy a on niemowa?
— Z początku nie mogliśmy wcale się rozmówić. On wył i szarpał mnie, a ja próbowałem krzykiem przebić jego uszy i pokazywałem mu moje myśli rękami. To tylko wiedzieliśmy obaj, że chcemy uciec od naszego srogiego pana, który mnie biciem pozbawił wzroku, a jego słuchu. To pragnienie nauczyło nas osobnej mowy, on mnie odgaduje z ruchu ust, a ja jego — z naciśnięć palcami na mojem ciele.
— Czegóż wy się tu spodziewacie?
— Arjos nas uleczy, a gdy będziemy zdrowi, uciekniemy za najszersze morze.

W trzeciej grupie

— On nie odszedł, ale znikł. Posiada taką moc, że w jednej chwili przerzuca się dalej, niż jaskółka w ciągu dnia ulecieć może.
— I jest człowiekiem?
— Albo bóg w nim siedzi, albo otoczył go zastępem niewidzialnych duchów, którzy go noszą i sił mu dostarczają.
— Dlaczego schronił się na wyspę?
— Kto to wie! Podobno co noc zlatują na nią bogowie i odbywają sądy nad ludźmi. On przed nimi oskarża winnych.
— Kiedy opowiadają, że on tylko jednego boga uznaje.
— To nieprawda. Ja przypuszczam, że on ukaże się na czele wojsk niebieskich, pokona wszystkich królów, zdobędzie wszystkie ziemie i ogłosi się ich władcą. Niewolników uczyni panami, a panów — niewolnikami.
— Niech go bogowie wesprą.

W czwartej grupie.

— Radziliśmy się lekarzów i czarodziejów — żaden nie pomógł. Udaliśmy się nawet do sławnego pustelnika w górach, Aleba, ale ten tylko zalecał pokutę. A czyż człowiek, dotknięty bezwładem, nie pokutuje samą swoją chorobą? Nareszcie ludzie nam powiedzieli, że w Protoryi jest człowiek, który cuda czyni. Przyjechaliśmy.
— A dawno wasz syn w niemocy?
— Blizko pięć lat.
— Nie może wcale się dźwignąć?
— Leży tak ciągle nieruchomy, jak kłoda.
— Zobaczycie, że on stąd pieszo pójdzie do domu.
— O, niech wasze słowa bogowie w wolę swoją włożą.

W piątej grupie.

— Jeżeli go nawet tam niema, to skądinąd do nas przybędzie. On przecież wie, że lud się tu zebrał i oczekuje go.
— A może nie wie?
— Bogowie dali mu takie oczy, że widzi wszystko, co się na ziemi dzieje i dziać będzie.
— Czemu oni upodobali sobie właśnie jego, biednego pastuszka?
— Zapewne uznali, że miał najczystszą duszę.
— Jak to się stało?
— W Omalu mieszkał bardzo poczciwy tkacz, imieniem Notos, z rodu Podlotów. Miał on jednego syna, którego wraz z żoną bardzo kochali, nie zmuszali do żadnej ciężkiej roboty i nazwali imieniem bohatera sławionego w pieśniach. Chłopak był dziwnie ładny i dobry, nigdy nie wyrzekł brzydkiego lub złego słowa i ciągle szukał samotności. Gdy podrósł, z woli własnej i rodziców został pasterzem owiec kilku wsi okolicznych. Właściciele trzód z początku obawiali się czy on je upilnuje, ale wkrótce spostrzegli z radością, że owce ciągle koło niego się trzymały, że żadna nie zginęła i nie zachorowała, że dzikie zwierzęta, zbliżywszy się do stada, jak gdyby przerażone uciekały i kryły się w zaroślach, chociaż on dla odstraszenia ich nie miał przy sobie ani psa, ani zbroi, ani nawet kija. Ludzie, którzy go spotykali, zauważyli, że rozmawiał ze wszystkiem i wszystko do niego mówiło: niebo, ziemia, drzewa, kamienie, owady, ptaki, twory żywe i martwe. Nietylko wszystko mówiło, ale śpiewało. Gdy przyłożył do ust liść lub słomkę, wydobywał z nich tak cudne melodye, że cała natura milkła i oczarowana słuchała tej pieśni. W środku rozległego pastwiska był krąg częstokołem obwiedziony, gdzie owce nocowały i gdzie sypiał przy nich pasterz, któremu ojciec lub matka przynosili wieczerzę i śniadanie. Raz w nocy mieszkańcy Omala ujrzeli nad owym otokiem wielką łunę. Sądząc, że schronisko się pali, pobiegli i zobaczyli dziwo: młody pasterz spał, a wszystkie owce przy nim klęczały w jasności, która szeroką rzeką wlewała się z nieba. Nie śmieli go budzić i nie wiedzieli, co czynić mają. Nareszcie dzień zaświtał: wtedy jasność zgasła, wrota same się otworzyły, a owce powstały i wyszły w pole. Gdy się już nieco oddaliły, spostrzeżono, że przed niemi postępuje jakaś dzieweczka w długiej, białej szacie, z koroną gwiazdek na głowie Pasła ona trzody przez dzień cały, wszyscy widzieli ją z daleka, ale ile razy ktoś się zbliżał, znikała mu z przed oczu. A młody syn tkacza ciągle spał. Wieczorem owce przyszły do zagrody, o północy jasność znowu zabłysła, rano stado znowu wyszło prowadzone przez dzieweczkę i wróciło o zmierzchu. Drugiego dnia rodzice pasterza nagle zmarli bez choroby; kiedy ich składano do grobu, mieli oboje na ustach taki uśmiech, jak gdyby w otwarte niebo się wpatrywali. Ponieważ wieść o tem zjawisku rozgrzmiała szeroko, zbiegli się ludzie z odległych stron, ażeby je oglądać. I widzieli wszyscy jasność, owce klęczące, dzieweczkę białą i spiącego pasterza, którego twarz ku większemu jeszcze zdumieniu znających go z każdą niemal chwilą starzała się. W pierwszym dniu była jeszcze młodą, w trzecim już zgrzybiałą. Po pogrzebie tkacza i jego żony, czwartej nocy cudu, kiedy oczekiwano owej zorzy, spadł z nieba jak strzała promień światła i uderzył w czoło pasterza. On drgnął, ocknął się, powstał znowu młodzieńcem, a wzniósłszy oczy ku słońcu, które nagle, przed zwykłą swą porą weszło, rzekł:
»Oto jestem, ojcze nasz, dla ukochania dzieci twoich, oto jestem, panie nasz, dla spełnienia woli twojej.«
A objąwszy wzrokiem zgromadzoną rzeszę przemówił:
»Bóg odwołał z ziemi rodziców moich, ażebym nie miał żadnej istoty, którąbym miłował więcej, niż inne. Jestem teraz sam. Bóg, który we śnie kazał mi zakończyć żywot doczesny, jest obecnie ojcem moim i matką moją, a wszyscy ludzie braćmi i siostrami mojemi.«
Słuchający dziwili się, skąd on wiedział o śmierci rodziców swoich i nie pojmowali, o którym bogu mówi. Ale zanim zdążyli zapytać go, znikł i tejże nocy objawił się w różnych miejscach Protoryi.
— To nie może być człowiek.
— I mnie się tak zdaje.

W szóstej grupie.

— Słyszałaś?
— Otucha we mnie wstąpiła. Zresztą niech nas los zdepcze, jak słoń biedronki, abyśmy tylko nie dostały się w łapy Wir-Wira. Już nigdy tańczyć nie będę.
— Chyba na grobie tego potwora.

W siódmej grupie.

— Jakżeś drugi raz uciekł? Nie pilnowali?
— Pan myślał, że napiętnowani nie będą już śmieli ruszyć się. Naprzód dlatego, że nas rozpalonem żelazem okropnie zranił, ażeby litery nie zarosły, a powtóre dlatego, że wszędzie znaczonych niewolników natychmiast zatrzymują i odsyłają do właściciela. Tymczasem ja pomimo bolącego okaleczenia umknąłem, a szedłem tylko nocami. Jeżeli mnie teraz złapią, zażyję truciznę, którą mam przy sobie, i skończę przeklęty żywot.
— On nas jarzmić nie pozwoli i wszystkim da swobodę.
— O, gdyby już raz się pokazał, gdybyśmy z własnych ust jego usłyszeli to, co ludzie powtarzają.
— Dziś ma powrócić do swych przyjaciół i uczniów, którzy tu na niego czekają.
— Gdzie oni są?
— Siedzą tam na dole, przy grobli.
— Więc tą drogą ma przyjść do nas zbawienie! Świętym niech będzie każdy jej kamień, każde ziarno piasku, którego on dotknie swemi stopami. Mniej wody ją oblewa, niż my wypłakaliśmy łez bólu w niewoli i wypłaczemy łez radości w wyzwoleniu. Przyjdź i wyprowadź nas z piekła, zwiastunie szczęścia naszego. Arjosie, Arjosie, człowieku czy boże, ratuj nas!

Widok 17.

„Wyspa milczenia” wynurzyła się z morza wysokiemi, stromemi ścianami, jak ogromna czasza boga oceanu. W jednem tylko jej miejscu, do którego dobiegała grobla, otwierał się głęboki wrąb, a w nim wązkie schody. Tędy mieszkańcy Omala wnosili trupy swych zmarłych i pozostawiali je na pożarcie sępom, dopóki według zmienionego obrządku nie zaczęto ich grzebać na cmentarzu. Drapieżce szybko objadały ciała nieboszczyków, więc po powierzchni wyspy pozostały tylko szkielety, rozrzucone między szaremi bryłami skały, opierającej się swą jałowością wszelkim warunkom życia. Żaden ptak nie zawisł nad tem grobowiskiem, nawet żarłoczne kormorany omijały je zdaleka a fale morza, dotknąwszy się ponurych ścian wyspy, odbiegały przerażone. Tu od trzydziestu dni, sam jeden śród niemych wcieleń śmierci, przebywał Arjos na rozmowie z niebem i ziemią. Przyniesionego z sobą chleba nie zjadł, wody nie wypił, widocznie ciało jego zasnęło i czuwała tylko dusza. W duszy tej Elion porwał już wszystkie struny, oprócz dwu: smutku i kochania, na których miał odegrać hymn pragnień wszechmiłości. Ostatniego dnia samotnych rozmyślań Arjos siedział nieruchomy, z oczami mgłą powleczonemi, jak gdyby zasłuchany i zapatrzony w tony i drgnienia swego serca. Długie, ciemne włosy utuliły w swych zwojach twarz jego, piękną kształtem i wyrazem, wymowną cierpieniem i łagodnością, a prosta, biała szata łamała się mięko na postaci smukłej, lecz wątłej. Poświt zachodzącego słońca kładł na jego rozmarzoną głowę swe złotawe blaski łagodnie, czule, jak gdyby chciał ją tkliwymi pocałunkami uśpić w śnie świetlanym Nareszcie mroki wieczorne opłynęły ziemię i zalały Arjosa, który jednak odbijał się ciągle swą białością w ich przezroczystej toni. Nagle przed oczami jego, na czarnem tle nocy, zawisł jasny obłok, a w nim zaczęły kolejno ukazywać się i skarżyć chóry widm ludzkich.

Chór I.

Zginęliśmy na polach bitew, w więzieniach i poddaństwie, jako dzieci rodu słabszych i jako ofiary rodu silnych; zginęliśmy za naszą ziemię, za nasze niebo i wodę, za naszych bogów, przodków i ich spuściznę. Pożądliwa nienawiść przeszła po nas ze swą zagładą, jak ogień po bujnej niwie ze swymi płomieniami. Miłosierdzia dla żyjących!

Chór II.

Nosiliśmy na swych grzbietach pomyślność naszych panów, jak morze nosi na swych falach łodzie rybaków. Za tę pracę, za ciężką i wierną służbę, za poświęcenie wszystkich sił nie zapłacono nam opieką, przyznaną wołom roboczym, krowom dojnym, owcom strzyżonym i rzeczom pożytecznym. Wyzuci z wszelkich praw ludzkich, odarci z najdrobniejszych okruszyn szczęścia, skazani na sromotną poniewierkę, przeklęci na wieki w nasieniu naszem, padaliśmy pod ciężarem trudów, pod chłostą okrucieństwa i toporem niezasłużonej kaźni. Obrąbywano nas i ścinano jako bór, a my padaliśmy bezbronni z głuchym jękiem powalonych drzew, a z bólem skrzywdzonyoh ludzi. Nie było na ziemi czucia, któremuby zadano tyle ran. Znienawidzeni przez ludzi, opuszczeni przez bogów, wyciągaliśmy błagalne ręce ku śmierci, jako jedynej naszej pocieszycielce. Ziemia nas upodliła niewolą, niebo przyjąć nie chce dusz naszych, bo nie rozpoznaje w nich dusz ludzkich. Miłosierdzia dla żyjących!

Chór III.

Goniliśmy przez całe życie chleb, który przed nami uciekał, przytulaliśmy się w chłodzie do ziemi, która nas ogrzać nie chciała. Nie mieliśmy ani ojców, ani matek, ani braci. Spłodzili nas ojczymowie, urodziły macochy a ogłodzili bratobójcy. Zbytek nie pozwolił, ażebyśmy byli psami, zjadającymi resztki jego biesiad, rozpusta nie pozwoliła, ażebyśmy z naszej nędzy uratowali przynajmniej naszą godność. Karmiono nas tylko shańbionych. Miłosierdzia dla żyjących!

Chór IV.

Chociaż byłyśmy matkami rodzaju człowieczego, chociaż kochałyśmy go zarówno wtedy, kiedy dojrzewał w naszych łonach, jak wtedy, kiedy z nich na świat wyszedł, musiałyśmy żyć w pogardzie naszych ojców, braci, synów, mężów i kochanków. Świeciłyśmy im jako gwiazdy w nocach życia, towarzyszyłyśmy im jako anioły opiekuńcze w niebezpieczeństwach, niosłyśmy im pomoc jako przyjaciółki najwierniejsze w nieszczęściach, z serc naszych tryskały im nigdy niewyczerpane zdroje uczuć czystych, poświęceń bezinteresownych, natchnień szlachetnych, a oni uważali nas za jedwabnice, które wysnuwszy z siebie oprzęd delikatnej nici, zdechnąć powinny, za półzwierzęta, które posiadały w sobie tylko tyle człowieczeństwa, ile dla zadowolenia ich żądz było potrzeba, za czarodziejki w młodości, które shańbić wolno, stawające się czarownicami w starości, które już odtrącić należy. Kupczono naszem ciałem zawsze, nie uszanowano naszej duszy nigdy; gwałcone, zużywane, poniewierane, wygnane ze świątyń i uwięzione w sypialniach, odsunięte od ołtarzów i rzucone na łoża, umierałyśmy zduszone niewolą, zdeptane tyranią i zabite bezwstydem. Miłosierdzia dla żyjących!

Chór V.

Zarówno poczęte z gwałtu, jak z miłości, dzieci nieprawe, od kolebki do trumny niosłyśmy na okrwawionych czołach cierniowe wieńce klątwy. Ojcem naszym był wstyd, matką — hańba. Przychodziłyśmy na świat nie jako ludzie, ale jako żywe grzechy. Matki w rozpaczy i strachu przed własną bezcześcią i naszą niedolą mordowały nas, ciskały zwierzętom na pożarcie lub ludziom na wzgardliwą litość. Karano je za to, że nie pozwalały nam istnieć, a nas za to, żeśmy istniały. Żadną zasługą i pokutą nie mogłyśmy wyjednać sobie przebaczenia tej zbrodni, że z łona matek nie przeszłyśmy odrazu do łona ziemi, lecz po krótkiej lub długiej drodze życia. Dobrzy opluwali nas wstrętem, źli kamienowali potępieniem, najgorsi smagali szyderstwem. Miłosierdzia dla żyjących!
Chór następny, który składał się z mar drobnych, bezkształtnych, zaledwie przpominających[3] postacie człowiecze przesunął się milcząco, nie wydał żadnego głosu jako widma, bo go nie miał jako ciała. Były to zalążki ludzkie, płody niedojrzałe, które matki w trwodze przed okrutnymi wyrokami świata wydarły z siebie i owinięte tajemnicą miłości lub omyłki ukryły w ziemi, zanim on je przed swój sąd powołał.
Arjos zrozumiał te nieme mary, a usta jego drgały jak gdyby potrącane niewyrzeczonemi słowami ich skargi. Powstał, mgła oczu skropliła mu się w łzy, a podczas gdy z odlatującego obłoku widm odciął się krąg świetlany i otoczył jego głowę, on złożył ręce na piersiach, odchylił natchnioną twarz ku niebu i zawołał:
Arjos. Eljonie, boże jedyny, daj sercu mojemu tyle miłości, ile jest w sercach ludzkich cierpienia!
Jak gdyby ogrom tej miłości w sobie uczuł, opuścił wyspę i przez jej szczerbę wstąpił na groblę, po której szedł ku brzegowi krokiem wolnym, z niegasnącą jasnością około głowy, niby duch świtu dnia słonecznego, niby żywa a upragniona pochodnia nadziei.


Widok 18.

Oczekująca na stokach brzeżnej skały rzesza, ujrzawszy Arjosa, wydała przeciągły okrzyk bolesnej radości który wlał się w morze jak ogromna fala nagłego przypływu. Z tą falą wpadły również głosy niemych, sparaliżowanych, dotkniętych wszelką niemocą, którzy wstrząśnięci urokiem zbawcy i wiarą w jego nadziemską władzę, odzyskali mowę i siły ruchu. Potęga czaru i dowodów cudu przykuła jednak wszystkich do miejsca, a po gwałtownym wybuchu nastąpiła taka cisza, że słychać w niej było oddechy piersi, rozrzewnieniem wezbranych. Arjos, wpatrzony w masę ludzką, którą bezksiężycowa noc skropiła zaledwie rozcieńczonem światłem gwiazd, przebył groblę, wszedł wraz z kilkoma uczniami na najwyższą płaszczyznę wybrzeża i wyciągnąwszy ręce nad rozpostartym pod jego stopami tłumem, przemówił:
Arjos. W imię boga miłości, niech będą błogosławione wszystkie światy i twory, którymi on napełnił przestrzeń, bezgraniczne mieszkanie swoje. Największe zaś błogosławieństwo niechaj spłynie na ród człowieczy, który jest najszlachetniejszem ciałem jego ducha. Elion przedłużył siłę wzroku mego aż do tych granic, do których myśl moja sięgnąć mogła, otworzył przede mną naoścież niebo — nigdzie nie widziałem innych bogów, prócz niego. A jako Elion jest jedynym stwórcą, tak miłość jest jedyną duszą stworzenia. 0n także otworzył przede mną wnętrze życia ludzkiego: nie widziałem w niem innej krynicy szczęścia, prócz miłości. Wtedy rzekł bóg: weź światło prawdy, idź z niem przed ludźmi, ażeby dłużej nie błądzili i ażeby każdy mógł przy niem zapalić kaganek żywota swojego. I oto staję śród was jako zwiastun nowego czasu, który nastanie na ziemi i ciągnąć się będzie do końca pobytu człowieka na niej. Kto wierzy słowom moim, ten pójdzie ze mną i wyrzuci z serca wszystkich bogów, które są złudzeniami niewiadomości jego, i uczci jedynego, który mnie przysłał.
To rzekłszy, poszedł w głąb lądu, a za nim pociągnęła rzesza, która wkrótce straciwszy go z oczu, ciągle widziała zdala jasność okrążającą głowę jego.


Widok 19.

Kiedy Arjos wraz z rzeszą zbliżał się do Omala, skowronki dzwoniły już w górze ludziom na pracę a gwiazdom na spoczynek. Mroki nocy, usłyszawszy tę pobudkę i spłoszone pierwszymi złocistymi strzałami, które rzuciło ku nim niewidzialne jeszcze słońce, zaczęły zwijać swe zasłony i pierzchać. Z miasta wydobywał się coraz głośniejszy tentent kopyt, wreszcie wyjechał spiesznie oddział zbrojny. Jego dowódca, mijając tłum, zapytał Arjosa:
Dowódca. Czy i ty, hetmanie, prowadzisz tę swoją bosą armię na wojnę?
Żołnierze parsknęli śmiechem.
Arjos. Niech wam bóg pomaga, dobrzy ludzie, kiedy jedziecie włóczniami zdejmować z drzew orzechy palmowe, a mieczami krajać chleb biednym.
Dowódca. Włóczniami będziemy zdejmowali głowy koczownikom, którzy się podkradają pod tabuny naszych koni, a mieczami pokrajemy im brzuchy.
Arjos. Jeżeli ich stworzyłeś, zniszcz. Każde życie do ciebie należy, które dałeś i utrzymujesz. A z czegóż poznamy, żeś bogiem, który sam tylko uczynić to może?
Dowódca. Nie traćmy czasu na rozprawę z waryatem. Dalej — marsz!
Popędzili cwałem.
Arjos. Nie bądźcie jako ślepe gromy, biegnące w chmurze orkanu, bo w nich miłości nie ma, lecz bądźcie jako tuman nasion, któremi wiatr ziemię obsiewa, bo w nich miłość jest. Czy widzicie czerwony kurz, dobywający się z pod kopyt końskich tego oddziału?
Głosy. Widzimy, mistrzu.
Arjos. To zeschła i rozpylona krew ziemi, która wzniesie się purpurowym obłokiem do boga. On nad nią zapłacze, a z łez jego powstaną nowe gwiazdy, które pociechą świecić będą ludziom smutnym po wieki wieków. Strasznym jest płacz ojca nad nieszczęściem ukochanych dzieci, a bóg tyle razy więcej cierpi, ile razy jest większym od człowieka. Lecz on nie mści się za boleści swoje. Czyliżby nie mógł w gniewie odsunąć słońca od ziemi i pogrążyć jej w ciemnościach? A jednak ani razu nie dotknął jej tą karą i pozwala mu codziennie wschodzić. I teraz z jego rozkazu wstępuje ono na niebo z obliczem nieprzesłoniętem najrzadszą kanwą obłoku, czyste, uśmiechnięte, jak gdyby spodziewało się przyświecać tylko cnotom i jak gdyby bóg nie pamiętał i nie przewidywał żadnego grzechu. Elionie, ojcze nasz, niech to promienne oko ujrzy dziś naprzód wdzięczność dzieci twoich.
Rzesza uklękła i odmówiła modlitwę poranną, po której z Arjosem na czele weszła do miasta. Z domów wybiegli mieszkańcy, którzy przypatrywali się ciekawie temu pochodowi, a niektórzy z nich wołali:
Głosy. — To pasterz trzód naszych, do którego jasność zstępowała.
— Ale przemieniony.

Arjos zatrzymywał się przed większemi zbiegowiskami ludzi i uczył ich miłości.

Widok 20.

Słynni ze swej mądrości nauczyciele szkoły w Omalu, widząc mnogą rzeszę, zgromadzoną około Arjosa, zaprosili go, ażeby im wyłożył swoje zwiastowanie. W najobszerniejszej komnacie gmachu, przy stole założonym księgami, zasiedli na wysokich krzesłach, ustawionych półkręgiem, a przed nimi stanął młody mistrz. Naprzód zapytał go Certus, przewodniczący uczonemu ciału, potem badali inni, a przez otwarte okna szkoły ze stłoczonemi w nich głowami przysłuchiwały się grupy ludzi, ciekawych tej rozmowy.
Certus. Mówią, że głosisz jakąś naukę, dotychczas nikomu nieznaną...
Arjos. Bóg ją objawia wszystkim.
Certus. Ale tylko ty ją rozumiesz?
Arjos. On jeden na to odpowiedzieć może, bo przenika każdy twór swojej woli i miłości.
Certus. Z jakichże ksiąg tę wiedzę zaczerpnąłeś?
Arjos. Z żadnych, bo w żadnych jej nie ma.
Certus. Przeczytałeś wszystkie?
Arjos. Żadnej, pisanej ręką ludzką.
Certus. Gdzież znalazłeś inne?
Arjos. Bóg mi otworzył księgę dzieł swoich i nauczył mnie w niej czytać. A tylko ona zawiera całą prawdę, a tylko on się nie myli.
Certus. Więc nie wierzysz zupełnie wielkim mistrzom?
Arjos. Wierzę największemu, przy którym inni są mniejsi, niż wobec słońca źdźbła pyłu, drgające w jego promieniach. Zeschły listek wrzosu kryje w sobie więcej mądrości, niż wszystkie księgi, które tu dumnie spoczywają na waszym stole, bo w nim nie ma ani jednego fałszu, a w nich tyle, co słów. Wasi filozofowie i zakonodawcy opowiadali wam swoje sny, domysły i przywidzenia i wy to czcicie jako przykazania, a od słów boga, wypisanych własną jego ręką w naturze, odwracacie się z lekceważeniem. Wasze księgi — to są szkła zakopcone, przez które patrzycie na słońce prawdy, nie mogąc znieść gołem okiem jej mocnego blasku.
Anato. Skądże wiesz o tem, kiedy ich nie czytałeś?
Arjos. Wszakże wykładacie je w szkołach i świątyniach, w prawach i zwyczajach, w obrzędach i modlitwach. Nie byliż rodzice moi ludźmi waszego ciała i kości? Nie byłaż wasza nauka karmicielką ich syna? Ale bóg wyrwał z duszy mojej wszelki chwast szkodliwy, a zasiał w niej ziarno wszechwiedzy swojej, które wzrosło, dojrzało i owocuje w ustach moich.
Anato. Kimże tedy jesteś?
Arjos. Zwierciadłem, w którem odbija się jedyny bóg, Elion, jego wiernym cieniem, który on rzucił z nieba na ziemię i w ciało przyodział, tłomaczem jego wyroków, zwiastunem jego miłości, która świat stworzyła, a teraz światem rządzić będzie.
Anato. Nie bóg miłości, ale szatan pychy wszedł w ciebie. Pierwszy nie zmieściłby się w zwyczajnym pasterzu owiec, drugiemu taki przybytek wystarcza.
Arjos. Co w oczach boga jest godnem, to w oczach człowieka bywa nędznem. On sam wybiera sobie postacie objawień swoich. Czyż wy, mianujący się najszlachetniejszymi jego tworami, zdołacie wyrazić każdą cząstkę jego istoty? Czy umiecie tak płonąć, jak drzazgi, tak błyszczeć, jak złoto, tak stwardnieć, jak krzemień, tak płynąć, jak woda? A przecie w tem wszystkiem jest bóg. Jemu podobało się dać ptakowi skrzydła, których odmówił najmędrszym ludziom. Podobni oni są do robotników, którym budowniczy dał materyał i plan domu: zużytkowali materyał, ale zapomnieli o planie. Wtedy on posłał do nich sługę, który w imieniu swego pana rzekł: zburzcie to niedołężne dzieło rąk waszych, bo dach zakopaliście w ziemię, a podłogę położyliście na wierzch: wszakże w tym domu nie będziecie chodzić jako owady.
Bion. Czemże zaświadczysz, że bóg cię przysłał dla rozwalenia starego i wzniesienia nowego domu?
Arjos. Rzekł mi: każde słowo twoje będzie świadectwem woli mojej. A gdy kto nazwie się mędrszym od ciebie, niech odpowie na pytania twoje.
Certus. Pytaj.
Arjos. Postawię przed wami wszystkie zagadki świata i nie rozwiążecie najłatwiejszej własnym rozumem. Objaśnijcie, uczeni mężowie, dlaczego na drzewie gałązki prostopadłe rosną bujniej, niż poziome?
Anato. Jeżeli nawet tak jest, o czem wątpimy, wynika to z natury drzewa.
Arjos. Słowa twoje są drążone i wewnątrz puste, mistrzu. Niczego nie wyraziłeś, choć rzekłeś. Zajrzyjcie do ksiąg waszych, może one wam tę tajemnicę wytłomaczą.
Anato. One się nią wcale nie zajmują.
Arjos. To spalcie je w piecu biedaka, niech go przynajmniej ogrzeją. Wszystko, co powstało, istnieje z miłości i żyje nią, wszystko zatem dąży do swej przyczyny i źródła swej siły, którem jest bóg. Dlatego gałązki rosnące ku niebu są bujniejsze od nachylonych ku ziemi.
Anato. Co on bredzi?
Dorion. Twierdzisz, że wszystko powstaje z miłości.
Arjos. Tylko z niej.
Dorion. Jeżeli więc zrobię nóż, ażeby nim zarżnąć wroga, czy także uczynię to z miłości?
Arjos. Zrobisz nóż z miłości dla noża, a gdy zabijesz nim bliźniego, nic przez to nie powstanie, ale zniknie. Bo nienawiść jest bezpłodną. Wskaż mi coś, co ona zrodziła i co istnieje przez nią.
Po tem pytaniu nauczyciele naradzali się długo szeptem, wreszcie Certus przemówił:
Certus. Na wyspie Kasali panuje tyran, który kazał zbudować żelazny piec, ciągle rozpalony, dokąd wrzuca swoich nieposłusznych poddanych. Piec ten istnieje, a czyż jest dziełem miłości?
Arjos. Nie pytasz o nic nowego — już na to poprzednio odpowiedziałem. Ów tyran kocha swoją władzę, a dla utrzymania jej ukochał piec, który istnieje, bo powstał z miłości. Ale nie istnieją skazańcy, gdyż ich zgładziła nienawiść.
Anato. Czemuż jednak bóg karze, chociaż jest samą miłością?
Arjos. Bóg nie karze nikogo, jak nie karze ogień, który pali, lub woda, która topi. Wszystkie jestestwa krążą wiecznie koło swego stwórcy w promieniu dłuższym lub krótszym. Te, które od niego się oddalą, uczuwają natychmiast chłód sieroctwa swojego — i to jest dla nich karą; te zaś, które się zbliżą, uczuwają ciepło jego ojcowstwa — i to jest dla nich nagrodą. Zbliżają się zaś tylko przez miłość silną, a oddalają przez słabą. Im bardziej człowiek podobnym się staje do boga, tem jest szczęśliwszym. A podobniejszym do niego jest ten, który ukochał jednę mrówkę, niż ten, który znienawidził świat cały.
Anato. Nie warto słuchać tej paplaniny.
Bion. Jeszcze jedno pytanie. Przypuśćmy, że miłość uczy żyć, ale przecież nie uczy badać i poznawać. Wszakże wiedza nie wypłynęła z uczucia, ale z rozumu.
Arjos. Ślepy to orzeł, który tylko tłucze się o ściany skał niebotycznych i ani wzlecieć, ani szerokich widnokręgów z wysoka objąć wzrokiem nie może. Jak czysta dziewica, tak rzecz każda odsłania swoje tajemnice temu tylko, kto ją pokochał. Z nienawiścią nie policzysz nawet nóg liszki, bo na nią uważnie nie wejrzysz. Gdy prawda schowa się głeboko pod pozory, rozumem jej nie dobędziesz. Czemże jest owa dumna wiedza wasza? Pustynią lotnego piasku, który wiatry przesypują w coraz inne kupki. Zbadałeś swoim rozumem biały kamyk i rzekłeś, że jest to grudka wapna; ktoś drugi zbadał ją swoim rozumem i orzekł, że jest to kawałek marmuru; ktoś trzeci rozpoznał, że jest to bryłka gliny; ktoś czwarty zapewni, że jest to skamieniałe jajko. Tymczasem gdy uczujesz smutek, nikt nie powie, że czujesz radość; gdy kochasz, nikt nie dowiedzie, że nienawidzisz. Twój smutek, radość, miłość, nienawiść są pewniejszą prawdą, niż najniezawodniejsze twierdzenie rozumu. Gmachem ludzkiej wiedzy czas ciągle wstrząsać będzie i rozwalać go w gruzy, a najdrobniejszego uczucia serc ludzkich nie wzruszą wieki. Za tysiące lat, gdy wszystkie prawdy wiedzy runą, nie przestanie to być prawdą, żeś cierpiał lub kochał. Więc wołam z woli boga jedynego do was, uczeni męzowie, do wszystkich ludzi, do stworzeń martwych i żywych — kochajcie się!
Certus. Marzycielu z duszą dziecka!
Anato. Chyba dosyć mamy tej dziecinnej zabawy.
Arjos. Już odchodzę i zostawiam między wami miłość, którą mi Elion rozdać kazał.
Zwrócił się ku drzwiom.
Bion. Arjosie!
Arjos. Czy jeden z was mnie wzywa?
Bion. Pójdę za tobą.
I wyszedł za Arjosem, który stanąwszy na schodach szkoły, rzekł:
Arjos. Oto mąż, który rozpoznał głos boga miłości.


Widok 21.

W tej chwili jedno skrzydło tłumu zwinęło się około mężczyzny, który ciągnął za sobą kobietę z dzieckiem na ręku. Zgiełk wzrastał szybko i zagarniał coraz szerszy krąg ludzi, a przez zmieszane krzyki przebijał się płacz. Arjos pospieszył na miejsce zamętu.
Arjos. Puśćcie tę kobietę, bo ona w rękach waszych cierpi.
Kobieta. Ratuj mnie, dobry człowieku!
Łowiec. Zbrodniarka! Przyszła do rzeki i nie widząc mnie ukrytego w szuwarze, gdzie zakładałem sidła na wydry, rzuciła w wodę dziecko. Szczęściem zawisło na krzaku. Podjąłem je, a ją dogoniłem.
Arjos. Sędzią jej jesteś. Czy na szalach sprawiedliwości zważyłeś już wszystkie swoje winy, że zaczynasz ważyć cudze?
Łowiec. Ja ją prowadzę do urzędu.
Arjos. Skoro ją pojmałeś — potępiłeś i chcesz ukarać. A maszże większą władzę, niż bóg, który nikogo nie karze?
Łowiec. Jak to nikogo?
Arjos. Czyż cię ukarał za zdradę względem wyder?
Łowiec. To nie grzech.
Arjos. O tem wie tylko on, który może porównać czyny ludzkie z wolą swoją. A ty, niewiasto, czemu topiłaś dziecko swoje?
Kobieta. Chciałam ukryć swoją sromotę... Jestem niezamężną.. Ono nie ma ojca, któryby się do niego przyznał.
Arjos. Przyzna się do niego bóg, który jest ojcem jego i kochać go będzie. Czyż ci to nie wystarcza? Każda niewiasta rodząca jest poślubiona bogu. Spojrz, jak twój syn uśmiechniętemi oczkami spogląda w niebo, gdzie widzi ojca swojego.
Wziął chłopczyka na ręce i podniósł, ażeby go wszyscy widzieli.
Oto jest zbrodniarz, którego własna matka zgładzić chciała i którym ludzie się brzydzą! Wierzcie mi bracia moi, jeżeli niemowlę to napełni kiedyś serce swoje miłością, żaden dostojnik świata nie będzie od niego szlachetniej urodzonym wobec boga.
I oddał dziecko matce, która pochwyciwszy je i przycisnąwszy do piersi, wśród wstrząsających łkań, okrywała pocałunkami.
Kobieta. Przebacz mi, mój maleńki, przebacz, ja cię nie porzucę i kochać będę, O, ja wyrodna matka! Bodajby mnie bóg zamienił na rybę za to, że złożyłam moje dziecko, jak ona ikrę, do wody! Nie, ona lepsza, bo nie na śmierć ją tam składa. Dobry człowieku, dla twoich próśb bóg musi mieć uszy otwarte — wstaw się za mną do niego, niech mi winę odpuści.
Padła do nóg Arjosowi z błagalnem szlochaniem.
Arjos. Powstań. Najmilszą bogu modlitwą jest miłość. Kochaj, a wszystko ci odpuszczonem będzie.
Zrwóciwszy się do tłumu, dodał:
Odejdźcie do domów waszych. Nadchodzi noc, uśpi ona ciała wasze i przypnie skrzydła duszom waszym, które polecą do nieba i napiją się z czystego źródła miłości, bijącego z pod tronu boga.
Głosy. Gdzie cię jutro, panie, szukać mamy?
Arjos. Jeżeli nawet nie będę przy was, będę w was. Znajdzię mię każdy, który w zwiastowanie moje uwierzył.
I oddalił się ogrodem, dotykającym krawędzi miasta, a za nim poszedł tylko Bion.


Widok 22.

Naga w swych ogromnych ławicach jałowego piasku i jak rzadkiemi brodawkami pokryta kręgami żyznej ziemi i kępami drzew Protorya leżała oparta południowym bokiem o ściany wielkich gór. Góry te wyglądały z dala jak martwe ruiny zamczysk, w których mieszkali bogowie, zbliska jak stężałe wytryski ciepłego wnętrza ziemi, które potężna siła na wierzch wyparła. W środku owych skamieniałych fal, niby najsilniejszy ich wyrzut, stała najwyższa wyniosłość, niezdejmująca nigdy ze swej głowy i ramion długiej, białej osłony, którą niebo przed wiekami na nią zarzuciło. Kilka sąsiednich niższych szczytów śnieg osypał skąpiej, jak gdyby na nich usiadły łabędzie i wyskubane pióra rozproszyły około gniazd swoich. Śród tych skał zamieszkał pustelnik Aleb, niegdyś pan możny, który rozdawszy swe bogactwa, uciekł od ludzi, ażeby resztę życia spędzić w samotności, umartwianiu ciała i oczyszczaniu duszy. Ludzie jednak, którzy dla leczenia swych serc chorych potrzebowali nowej wiary i skutecznej pociechy, odnaleźli pustelnika i zaczęli do niego pielgrzymować. Świeżo obudzona ziemia śmiała się do pogodnego nieba, blaski słońca uganiały się po skałach za uciekającymi cieniami, a poranny wietrzyk zbierał śród krzewów niedopite przez trawy podczas uczty nocnej krople rosy, gdy Arjos i Bion stanęli przed grotą nad strumieniem, przed którą klęczał modlący się Aleb. Nieczesane proste włosy dosięgały mu bioder, a z wyjątkiem głowy i nagich rąk, tkwił w worku z jeżowych skórek, zszytych kolcami wewnątrz, z pod którego na bose stopy spływały strumienie krwi. Gdy ukończył modlitwę, powstał i rzekł:
Aleb. Ty zapewne jesteś Arjos, którego imię po ustach ludzkich krąży. Czego chcesz ode mnie?
Arjos. Przychodzę dowiedzieć się, czy twój bóg jest moim bogiem, a twoja nauka moją nauką.
Aleb. Nie. Gdyby tak było, mięka szata nie pieściłaby twojego ciała, włosy nie układałyby się zwinięte około twej szyi, ręce nie jaśniałyby delikatną skórą. Podobno twój bóg nakazuje miłość, mój — pokutę.
Arjos. Gdzie ci się objawił?
Aleb. Co noc schodzi z niebios i staje na śnieżnym szczycie tej najwyższej góry, niepokalanej oblubienicy swojej. Na całej ziemi jest to jedyne miejsce godne stóp jego, bo nigdy nie dotknięte stopą ludzką.
Arjos. Słyszysz jego głos?
Aleb. Słyszę wyraźniej, niż twój. Powiada on: »Płonę w ciemności jako ogień, którego nikt nie zapalił i nikt nie zgasi. Iskry tego ognia spadły na ziemię jako dusze, które szatan uwięził w ciałach człowieczych, ażeby w nich się wytliły. Ale ja nie daruję znikomemu rodowi ludzkiemu tych cząstek istoty mojej, bo one są wiekuiste. Niechaj przeto każdy niszczy powłokę szatana i rozdmuchuje iskrę duszy swojej, ażeby spaliła ciało i wróciła do mnie.« Czynię według rozkazu pana.
Arjos. Jestże to bóg, który nie posiada ani wszechwiedzy, ani wszechmocy; który niebacznie stworzył sobie wroga i pokonać go nie może?
Aleb. Nie chce.
Arjos. Dlaczego nie chce złamać siły, która opiera się jego woli?
Aleb. Bo wie, że ona, poznawszy słabość swoją, ulegnie w końcu jego potędze.
Arjos. Alebie, Alebie, zwiodły cię oczy i uszy twoje widokiem i głosem tego, co jest tylko bogiem snów. Ze stwórcą nie walczą dzieła jego, które on wywiódł z miłości swojej. Dusza ludzka jest duszą boską, a ciało ludzkie ciałem boskiem. Nie ma w przestrzeni ani jednej drobiny, któraby nie była objawieniem stworzyciela swego.
Aleb. Czy już wszyscy uwierzyli nauce twojej, że przyszedłeś dla niej zyskać mnie, najnędznieszego z pokutników?
Arjos. Przyszedłem do ciebie, boś duch czysty a obłąkany, bo pragnąć zbliżyć się do boga, oddalasz się od niego. Alebie, napełnij serce twoje miłością a usta słowami pociechy, zwołaj lud, który cię czci, i wraz z nim chodź ze mną zwiastować światu przyjście powszechnej miłości.
Aleb. Nie kuś mnie.
Arjos. Czyż cię nakłaniam do złego, mówiąc o bogu który wszystkich kocha i wszystkim przebacza?
Aleb. Nie kuś mnie!
Arjos. Czy nazwiesz ojcem tego, który skazał na męczarnie dzieci swoje?
Aleb. Nie kuś mnie!
Przestraszony działaniem tej mocy, która go coraz bardziej pociągała ku Arjosowi, rozdzielił swoje długie włosy w dwa pasma, skręcił je, zawiązał na gałęzi blizko stojącego drzewa i zgiąwszy nogi, zawisł na niej, modląc się:
Pomóż mi boże zniszczyć grzeszne ciało, ażeby z niego co prędzej wyszła i wróciła do ciebie cierpiąca dusza moja. Zatruj mi zdrowie wszelką chorobą i wynagródź pokutę rychłą śmiercią. O nic innego nie błagam cię, panie.
Zamilkł, przymknąwszy oczy, a trupia jego twarz zaledwie zdradzała życie. Arjos patrzył na niego przez chwilę z głębokim smutkiem, wreszcie zbliżył się szybko do drzewa i odłamał gałąź, która upadła na ziemię wraz z wisielcem.
Kto ci pozwolił opóźnić czas wyzwolenia mej duszy?
Arjos. Jeżeli sprzeciwiłem się woli boga twego, niech mnie zaraz ukarze. Wtedy uwierzę w niego.
Aleb spojrzał w niebo, jak gdyby oczekiwał cudu zemsty.
Nie ukarał — bo go niema. A mój bóg jest, bo pogodnem okiem słońca spogląda na nas z miłością. Alebie, uznaj się synem jego i chodź ze mną.
Aleb. Boże mój, czy mnie opuściłeś, czy cię rzeczywiście nie ma?
Arjos. Jeżeli gdziekolwiek dostrzeżesz ślady jego, porzucisz drogę moją. Teraz chodź ze mną.
Aleb. Boże mój, wstrzymaj mnie.
Arjos. Jakże ma wysłuchać prośby twojej, skoro nie istnieje?
Aleb. Nie istnieje? I to jest prawdą? Z nieba nie odzywa się najcichszy szept, któryby temu przeczył? Straszne milczenie... Bądź przewodnikiem moim, Arjosie. Idę z tobą.
Bion. Widzisz nad głową jego jasność?
Aleb. Tak, widzę.
Gdy odejść mieli, z wąwozów i ścieżyn górskich zaczęła zsypywać się do doliny gromada ludzi obdartych, wynędzniałych, poranionych, z rozpaczą lub obłędem w oczach, która otoczyła Aleba.
Głosy. Nauczycielu ciał... zbawco dusz naszych... dokąd idziesz?
Aleb. Za tym człowiekiem, który powiada, że znalazł prawdziwego boga i niesie światło jego przed nami.
Obłąkany I. A do kogo teraz biedny Inek się przytuli? Znowu złapią, powrozami zwiążą i wrzucą do ciemnej piwnicy, ażeby zgnił. Gdyby tę piwnicę wyłożyli marmurem i napuścili w nią czystej wody, wymyłbym się z grzechów. Ale w błocie — brr! Od trzech tygodni moczę się w strumieniu górskim — i jeszcze nie jestem gotów wejść do nieba. Brudu już nie mam na sobie ani odrobiny, ale krosty zejść nie chcą. A krosty są to grzechy najgłówniejsze, bo tylko główkami wychodzą na ciało a mają korzenie w duszy. Zeskrobać ich nie można, bo odrosną — musi je woda wyssać. Mam nadzieję, że już za kilka dni będę zupełnie przezroczysty, jak ten strumień, w którym się kąpię. Wtedy bóg zrobi, co mu się podoba: albo mnie weźmie do siebie, albo zostawi na ziemi dla pokazania ludziom, jak przejrzyście należy oczyścić ciało, ażeby dusza mogła przez nie świat oglądać. Tylko że biednego Inka złapią, powrozami zwiążą i wrzucą do ciemnej piwnicy. Czy po mnie przyszliście?
Arjos. Tak, bracie, bóg uznał cię już dość czystym.
Obłąkany I. A pryszcze?
Arjos położył rękę na głowę obłąkanego i rzekł:
Arjos. Bóg ci je dał — bóg zdejmie. Chodź ze mną.
Obłąkany I. Pójdę, boś dobry; nie pozwolisz, ażeby biednego Inka wrzucili do brudnej piwnicy.
Obłąkany II. I mnie weźmiesz z sobą?
Arjos. I tyś bratem moim.
Obłąkany II. Rodzonym? Bóg ma kilka żon: mądrość, władzę i sprawiedliwość, a żadna go nie zdradza. Ja jestem jego synem ze sprawiedliwości, a ty? Nie zbadałeś jeszcze? Łatwo się dowiedzieć, bo żony boga są uczciwe i rzetelne. Nie tak, jak nasze. Słuchajcie, co mówi przeze mnie ojciec świata. Mężczyzn stwarza on w dzień, a kobiety w nocy; to też pierwsi są zwierzętami dziennemi, a drugie — nocnemi. Kobiecie na to tylko jest potrzebne słońce, ażeby mogła lepiej obejrzeć meżczyznę. Gdyby go nie było na ziemi, nie pojmowałyby nawet użyteczności swoich oczu, a gdyby go nie było między bogami w niebie, nie odmówiłaby ani jednej modlitwy. Najświętsze obrazki wiesza zawsze nad łóżkiem. Kocha dzieci o tyle, o ile one są żywemi wspomnieniami jej rozkoszy z ich ojcem. Dzieląc się z przyjaciółkami posiadanym kochankiem, odstępuje im chętnie jego głowę, zachowując sobie resztę. Pielęgnuje go troskliwie we wszystkich chorobach, z wyjątkiem paraliżu. Ma ona większą gębę, niż on uszy i dlatego zawsze więcej słów wyrzuci, niż on wysłuchać może. Woli słuchać zalotnych szeptów złoczyńcy, niż objawień proroka. Nosi długie włosy dlatego, ażeby ją za nie łatwo uchwycił mężczyzna, gdy ona udaje, że przed nim ucieka. W jej moralności większym zbrodniarzem jest zły fryzyer, niż gwałciciel. Dyabeł kupuje od mężczyzny duszę, od kobiety ciało, bo jej dusza z prawa mu się należy. To mi powiedział ojciec świata, gdy go błagałem, ażeby zagoił ranę, która mi serce zryła. Pójdę więc z wami, bracia, ale pod warunkiem, że cofniecie się z każdej drogi, na której widocznym będzie ślad stopy niewieściej.
Przybyłą gromadę obleciał śmiech dziki. Niektórzy zaczęli przytem krzyczeć i pląsać.
Bion. Zostaw ich tu, mistrzu.
Arjos. Czyż nie są nieszczęśliwi?
Bion. Ale obłąkani.
Arjos. Tylko sam bóg odróżnić umie rozumy chore od zdrowych. Włóż w serce twoje, kochany Bionie, wszystkich ludzi, a jeżeli ich w niem nie zmieścisz, usuń najmędrszych. Omiń raczej świątynię, niż nędzarza.
Aleb. Zaiste, mowa jego nie jest mową ludzką.
I poszli wszyscy drogą, wiodącą ku równinie.


Widok 23.

Blizko Tenery, stolicy Protoryi, przysiadły rozrzucone małe wyniosłości, jak gdyby odbite od stada gór wielkich, które zapadły dalej aż na krawędzi prowincyi. Jedno z tych wzgórz, chudą trawą porosłych, okryło się ogromnem mrowiskiem ludzkiem, oczekującem na Arjosa, którego przybycie wieść zapowiedziała. Znalazła się tu jego rzesza z Omala, ale powiększyło ją wiele nowych dopływów ludzkich, między którymi najszerszą rzekę tworzyli niewolnicy.
Głosy. — Karawana, która przywiozła tkaniny jedwabne na wielbłądach, spotkała go w wiosce Silon o dzień drogi stąd, pośród tłumu ludzi, których nauczał.
— Mówią, że z Omala przeleciał powietrzem do pustelnika Aleba.
— Po co?
— Może zbiera świętych.
— Jeden z kupców karawany opowiada, że widział cud jego. Jakiś chory nędzarz, czując nadchodzącą śmierć i nie mając nikogo, ktoby go pogrzebał, sam wykopał sobie dołek na cmentarzu, legł w nim i zasypał się ziemią tak, że tylko głowę i ręce pozostawił odkryte. Arjos, dowiedziawszy się o tem, poszedł do niego, kazał mu wstać i pójść za sobą. Pomimo że człowiek ten już dogorywał, natychmiast wyskoczył z grobu i jest zdrów.
— Słyszałem także, że umarłych wskrzesza.
— Ach, czemu on żywych gnębicieli nie zabija! Co to będzie, co to będzie! Dziś znowu wielkorządca Protoryi przysłał rozkaz, ażeby wszyscy rozeszli się do domów, bo inaczej nas rozpędzi.
— Kim? Wszystkie oddziały wojska wyruszyły na wojnę, podobno nawet niedaleko toczy się od wczoraj bitwa.
— Co to za sznur ludzi tam się ciągnie?
Jedni drugich zaczepiali tem pytaniem i wkrótce wszystkie spojrzenia pobiegły w kierunku szarej, podłużnej plamy, która wiła się po skrętach południowego gościńca. Nareszcie, ktoś dalej od innych sięgnąwszy wzrokiem, zawołał:
— Arjos!
Słowo to powtórzyły wszystkie usta, z których zerwał się tuman okrzyków. Słychać w nim było gwałtowne wybuchy płaczu i radości, a niektórzy z pielgrzymów, powaleni napadami chorób, tarzali się bezprzytomnie po ziemi. Orszak zbliżył się do góry: na czele jego postępował Arjos w towarzystwie Aleba i Biona, a za nimi kilkunastu ludzi dźwigało na dwojgu noszach nieruchomo leżące i nakryte ciała.
Arjos. Niech będzie ukochany bóg miłości.
Zdjęto z ramion i położono na ziemi nosze.
Z trupów, zaścielających bojowisko, dusze uleciały do Eliona; my znaleźliśmy i zabrali dwa jeszcze żywe ciała dowódców, którzy najechawszy na siebie, przebili się wzajem włóczniami: jeden z nich walczył na czele oddziału wojska Protoryi, drugi przywodził koczownikom pustynnym. Może jest kto między wami, dla kogo oni są dobrem na ziemi?
Odsłonięto rannych. Leżeli z przymkniętemi oczami w bladych twarzach. Przez półotwarte ich usta przesuwał się ciężki oddech cierpienia, a na obnażonych piersiach z pod liści, przylepionych do ran, wybiegły wokoło przyschłe strumienie krwi. Zstąpiła się koło nich masa ludzi, którzy zaczęli ich rozpoznawać.
Głosy. On, on, straszny Beg, który zabrawszy raz stado naszych koni, przywiązał im do ogonów dwudziestu pasterzy.
— Ile on porwał kobiet z pogranicznych wiosek!
— A ile nabrał pieniędzy od tych, którzy się okupywali przeciw jego napadom!
— Orio! Spotkaliśmy go pod Omalem, gdy jechał z oddziałem na wojnę.
Jak klin rozłupujący pień, przecisnął się przez zwarte koło widzów stary niewolnik i stanął przy noszach.
— Tak, to Orio, mój pan poczciwy. Przez lat pięćdziesiąt karmił mnie resztkami jadła swoich ulubionych psów, okrył mi ciało, jak słodki melon, siatką blizn, kłuł mnie ostrogami, jak ukochanego konia, wybrał moją kobietę do namaszczania go olejkami, zamknął moje dziecko w żelaznym pancerzu, ażeby skarlało. Chciał bogu dorównać i tyle uczynić zła, ile on stworzył dobra. Nie zdążył, choć się spieszył.
Podczas mowy niewolnika Orio otworzył oczy i wyszeptał:
Orio. Przebacz mi... jesteś pomszczony... ty żyjesz, a ja... umieram.
I skonał. Beg, jak gdyby otrzeźwiony podmuchem śmierci, która obok niego zgasiła życie, odemknął również oczy.
Beg. Gdzie ten dobry człowiek, który mi włócznię wyjął i ranę opatrzył?
Arjos. Czego chcesz?
Beg. Połóż mi rękę na ustach.
Arjos dotknął ust jego ręką, którą on ucałował.
Żyć będę...
Arjos. Skoro tamtemu bóg wziął duszę, oddajmy ciało ziemi, a skoro temu ją pozostawia, zastąpmy mu boga.
W dolinie, która obiegała wokoło górę, wykopano grób i złożono w nim zwłoki Oria. W poblizkiej zaś kępie krzaków urządzono z płaszczów namiot, w którym spoczął Beg. Podczas tych robót Arjos chodził śród rzeszy, słuchał jej próśb i skarg, jednych pocieszał, drugich uzdrawiał, a wszystkim miłość zalecał. Stanąwszy na wierzchu wyniosłości, patrzył długo w słońce, które spieszyło ku zachodowi, jak gdyby mu chciał powierzyć widziane i słyszane tego dnia smutki dla odniesienia ich bogu. Gdy wreszcie zsunął oczy z nieba na ziemię, dostrzegł maleńką karawanę, która podążała drogą od miasta. Przodem na ośle jechała biało odziana kobieta, przy której postępował niewolnik; za nimi szła para ludzi. Arjos nie zdejmował wzroku z tej gromadki. Nagle śród jednej grupy tłumu, złożonej z niewolników i trzymającej się łącznie, zakipiała żywa rozmowa. Kilku z nich wbiegło na pagórek, rzuciło innym krzyk i wszyscy, jak kłąb kurzu poderwany wiatrem, popędzili ku przybywającym. Wkrótce opadli oni tę kobietę, która zsiadła z osła i legli jej u stóp. Powstawszy, otoczyli ją półkolem i ruszyli, śmiejąc się, płacząc, padając co chwila na kolana lub wznosząc ręce do nieba. Arjos zstąpił ku nim z góry.
Głosy. — Orla, pani nasza, dobra pani nasza!
— Święta orędowniczka!
— Ona nas wysłała!
— I sama przyjeżdża!
— Poczciwy Sternik, Tarlon, Ega strzegli jej!
— Bóg zmiłował się nad nami.
Arjos, któremu łzy w oczach migotały dziwnym blaskiem, spoglądał niby dwiema gwiazdkami na to rzewne powitanie i stojącą przed nim we wzruszeniu Orlę.
Arjos. Oto jest miłość, która się bogu podoba! Bądź za nią błogosławiona, dzieweczko.
Orla. Nie poślubiłam dotąd serca mojego nikomu, ale dzieweczką nie jestem. Opuściłam męża i wraz z nieszczęśliwymi jego sługami przychodzę do ciebie nauczyć się nowego życia, którego nie znam, a którego pragnę.
Arjos. Uczyniłaś według woli boga. Nie masz męża, jeżeli nie masz kochanka. Wierzcie mi, małżeństwem jest tylko miłość mężczyzny i kobiety. Ona jedna ich tylko łączy węzłem, którego nie zdołają rozerwać najpotężniejsze siły. Gdzie jej niema, tam najuroczystsze przysięgi są siątką[4] wątłej pajęczyny. A gdyby kto z was przez całą wieczność powtarzał: muszę kochać, nie zdobędzie się na taką miłość, jaką uczuje ten, kto raz powie: kocham!
Tarlon zdjął z osła worek i wysypał zeń u stóp Arjosa kupkę złota i klejnotów.
Orla. Przyjm panie tę ofiarę, która wysiąkła z pracy niewolników naszych. Nie jest ona ani moją, ani rodziców moich, którzy mi ją w posagu dali, lecz należy do tych, którzy ją trudem rąk własnych wydobyli. Rozdaj to złoto i klejnoty na chleb ubogim, na odzież nagim, na wykup pozostającym w niewoli, a mnie naucz tak żyć, ażebym nie była ich krzywdzicielką i dłużniczką, ażeby moja szata, mój chleb i moja swoboda nie była dawaną mi przez nich jałmużną.
Arjos. Słuchajcie, bóg w nią wszedł i kładzie na jej wargi słowa swoje. To jego czysty, prawdziwy głos, którym mówił do mnie na wyspie milczenia. Ci, co uklękli przed nią, rozpoznawali go w niej. Cała natura jest uzmysłowionym duchem jego, ale jak w języku ludzkim są wyrazy wymowniejsze od innych, tak między dziełami boga są twory, z których on objawia się zrozumialej. Tę kobietę uczynił on ciałem natchnień swoich. Bądź pozdrowiona między nami, oblubienico boga naszego.
Niewolnicy Orli ścisnęli się koło niej pierścieniem i z uśmiechniętym płaczem całowali jej szaty.
Miłość im dawała, miłość od nich odbiera. W tej garści złota, wytopionego z ich rąk, przyniosła nam wielkie przykazanie: będziesz spożywał tylko owoce pracy swojej. Wierzcie mi, tego bóg żąda i to robi. Bo czy go kto karmi i odziewa? Czy on żyje z cudzej łaski i mozołu? Bądźcie jako ojciec wasz, który istnieje przez siebie i nie wyzyskuje dzieci swoich. Dotąd był jedynym duchem w przestrzeni światów, który nikogo nie uczynił swym niewolnikiem i niczego sobie nie przywłaszczył. Czyż ma pozostać jedynym na wieki? Całe stworzenie upomina was: ani wół nie pracuje dla konia, ani kot dla lwa, ani gwiazdy nie wyrabiają światła dla słońca. Te drzewa i kłosy zbóż nie byłyby tak bujne i świeże, gdyby same nie dobywały soków z ziemi. Bóg dał słowikowi piękny głos a kolibrowi piękne pióra, ale ich nie uczynił panami wróbla i dzierlatki. Gdy spoglądacie z wyżyn, które są zaledwie zmarszczkami ziemi, nikną dla waszych oczu różnice między chłopięciem a mężem, między dziewczynką a niewiastą; czy może tę różnicę dostrzegać bóg, który patrzy z nieba? On też nie widzi wielkich i małych ludzi, jak szczyt góry nie widzi wielkich i małych traw. Bóg stworzył wszystko i nie zna pychy; czyż może mieć do niej prawo człowiek, który nie stworzył niczego?
Przerwał. Wzrok jego unieruchomił się na jakimś punkcie w dali, podczas gdy twarz nagle zesmutniała. Drogą ku Tenerze przysuwała się wolno owinięta obłokiem kurzu gromada ludzi i zwierząt. Wkrótce można było rozpoznać ją dokładnie. Między bydłem, końmi i owcami szli związani w pary niewolnicy — mężczyźni, kobiety i dzieci — pędzeni przez kilku dozorców, którzy ciągle potrzaskiwali rzemiennymi batami. Na wozie, płócienną budą krytym, jechał leżąc opasły handlarz ze złotemi obrączkami w uszach i na palcach.
Głosy. — Prowadzą naszych na targ do Tenery.
— Dzieci już ustały.
— Och, jak je ćwiczą!
Tłum zalał drogę.
Handlarz. Co to za trzoda? Na bok, hołota!
Głosy. Odbijmy braci! Teraz wszyscy wolni!
Arjos. Nie czyńcie gwałtu! Czyżby bóg nie uzbroił rąk waszych, gdyby je stworzył do walki?
Kobiety. Pić, pić!
Dzieci. Chleba, kawałeczek chleba!
Arjos. Dokąd wiedziecie tych ludzi?
Handlarz. Jakich ludzi? Pędzę niewolników na jutrzejszy jarmark do Tenery. Ale możesz ich dziś kupić, jeżeli masz za co.
Mężczyźni. Kup nas, panie, bo poczciwie na nas patrzysz. Będziemy ci wierni, pracowici. Jemy cokolwiek, znosimy wszystko.
— Kup mnie, panie, jestem jak wół zdrów i mocny a nie wybredny.
— Kup mnie, panie, będę strzegł dobra twojego czujniej, niż pies. Dotąd było mi bogiem wszystko, co pańskie. Modliłem się do konia, osła, gęsi, kury, wozu, sochy, wideł, ażeby nie zdechły i nie zepsuły się. Bogami będą mi również rzeczy twoje, panie.
Kobiety. — Kup mnie, przędę cienko, jak liszka.
— Kup mnie, umiem tuczyć jagnięta.
— Kup mnie, mam ciało zdrowe i młode.
Dzieci. I nas weź, dobry panie, wyłuskamy ci starannie bób.
Jeden z niewolników. Po co skomleć! Ten czy inny — wszystko jedno. Zawsze kij będzie waszym panem.
Arjos stał niemy w dreszczach boleści.
Handlarz. Kupujesz ich, obywatelu, czy nie?
Arjos. O, czemuż ich dobrowolnie oswobodzić nie chcesz!
Handlarz. Ha, ha, ha!
Arjos. Oblicz złoto, które w nich masz.
Handlarz. Pięć... dwadzieścia... sto... dwieście złotników za wszystkich.
Arjos. Tam na piasku leży kupka złota, które święta dusza złożyła w ofierze niedoli. Idź i odlicz sobie zapłatę.
Handlarz wysiadł z wozu, ukląkł przy pieniądzach, które Orla przyniosła i wziął zeń sztuk dziesięć.
Handlarz. Nie widziałem jeszcze złota w takiej poniewierce. Zapewne posiadasz go bardzo wiele. A bydła nie kupisz?... Mam także śliczne rubiny... Nie chcesz niczego więcej?
'Arjos milczał — handlarz wsiadł na brykę.
Życzę ci, ażeby nie pozdychali.
Odjechał.
Arjos. Ziemio, wydobądź wszystko swoje złoto i wykup niem nędzę ludzką!
Niewolnik. Do czego mnie, panie, przeznaczasz?
Arjos. Jesteście wyzwoleńcami tej niewiasty, która was ukochała.
Niewolnik. Za co?
Orla. Bo wy bracia i siostry moje. Bóg to uznał i Arjos zwiastował.
Niewolnik. Któryż z bogów jest tak dobry?
Arjos. Jeden, który jest.


Widok 24.

Dziesięć dni i nocy Arjos przebył już na tem wzgórzu, wokoło którego zatoczyło się olbrzymie zbiorowisko ludzkie, rozłożone częścią w namiotach, częścią na otwartem powietrzu. Zajrzał on we wszystkie dusze, uleczył wszystkie cierpienia, ukoił wszystkie rozpacze, rozdzielając zarówno chleb, jak pociechę. I dzień dzisiejszy, jak każdy, rzesza rozpoczęła głośną modlitwą poranną:
Stwórco świata, boże miłości, daj nam dzieciom twoim rozum jasny i serce czułe dla ukochania wszędzie i zawsze świętej woli ojca naszego. Błądzących skieruj ku prawdzie swą mocą, grzeszącym przebacz winy dobrocią i spraw, ażebyśmy wszyscy byli niezmiennie tobie wdzięczni a siebie miłujący.
Podczas tej modlitwy przybiegł od stolicy Tarlon, który zwrócił się do Orli.
Tarlon. Nieszczęście do nas idzie.
Orla. Jakie?
Tarlon. Przyjechali do Protoryi mąż i brat pani.
Orla. To jeszcze, mój przyjacielu, nie nieszczęście.
Tarlon. Oskarżyli Arjosa o to, że wzburzył niewolników, że uprowadził panią... Przybyli również inni obywatele i domagają się, ażeby go uwięziono. W mieście ruch nadzwyczajny, zwołują wojsko... Już nie kupowałem owoców, tylko pospieszyłem do pani co prędzej.
Orla. Usuniemy się z oczu złym ludziom.
Tarlon. Pani najdroższa, usuńmy się co prędzej.
Orla zbliżyła się do Arjosa, który klęcząc trzymał na rękach drgającą w konwulsyach kobietę.
Orla. Arjosie, tu ma wkrótce przyjść wojsko...
Arjos. Bóg uraduje się, gdy zobaczy rzeszę większą.
Orla. Ale ono ma nas rozpędzić...
Arjos. Więc rozproszy was na wsze strony, jako wiatr garść nasienia, które w różnych miejscach wzejdzie, dojrzeje, zapleni ziemię całą i odda ją Elionowi.
Orla. Ludzie nienawistni ci wnieśli skargę do władz, że buntujesz niewolników.
Arjos. Nie wnieśli jej jednak do boga. Tego tylko strzedz się należy.
Orla. Czyż mało jeszcze niebezpieczeństwa, że możesz być uwięzionym?
Arjos. Orlo, Orlo, alboż istnieje jakiekolwiek niebezpieczeństwo wobec wszechmocy boga, któremu żadna siła nie odbierze i nie zniszczy nawet jednej drobiny jego stworzenia? Człowiek w największej swej potędze zdoła zaledwie zabić prędzej to, co samo umrze później, a bóg w rachunku swoim odnajdzie zawsze wszystko, co miał i nic mu nie zbraknie.
Orla. Ciebie, Arjosie, mieliby zabić? O niech raczej zarzucą kir na słońce, żeby nie przyświecało ziemi.
Arjos. Stanie się, co ustanowiono w przedwiecznej prawidłowości nieba
Orla. Nie mów tak, mistrzu kochany, nie oczekuj spokojnie złego, ujdź stąd z nami daleko, aż tam, gdzie ono nas nie dojrzy, nie spotka, nie zgnębi.
Arjos. Mamyż być lękliwsi od brzegów, które nie cofają się i wytrzymują napór fal morza? W duszach naszych nie ukryliśmy prawd kradzionych i nie potrzebujemy chronić się, ażeby ich kto nie odnalazł? Rozdzielimy ten dar boży między wszystkich, którzy do nas przyjdą. A jeżeli nadleci ślepa i dzika burza, to uciekając przed nią, cóż zyskamy, gdy nas doścignie o kilka kroków dalej? Wilk ginie w obronie swych szczeniąt, czyż nasza miłość jest mniejsza, niż wilka, a to, co ukochaliśmy, gorsze od szczeniąt? Nie, Orlo, siostrami miłości są wiara, nadzieja i stałość, ale nie trwoga.
Orla. O, boże, zachowaj go dla chwały swojej i dla dobra naszego! Jeżeli rzuciłeś na ziemię ten swój odblask, niech on jej świeci jak najdłużej. Arjosie, będziemy ci zawsze posłuszni, ale ty pamiętaj, ażebyś nam nie ubył.
Arjos. Nie wybierałem czasu swego przyjścia, nie wybiorę również czasu odejścia. Bóg sam to oznaczy.
Orla. On przecie nas nie skrzywdzi, on cię prędko nie odwoła — prawda?
Arjos. Cokolwiek uczyni, uczyni z miłości.
Orla. I ja także, Arjosie.
Niepewnym jeszcze krokiem, blady, z owiązaną ręką zbliżył się Beg.
Beg. Jestem twoim niewolnikiem i pozwolę protoryjczykom wbić się na pal, jeżeli każesz, ale wysłuchaj mnie.
Arjos. Nie mam niewolników, mam tylko braci — mów.
Beg. Przyjdzie wojsko, które ten tłum rozgoni, ciebie uwięzi, a mnie na dzidach zaniesie do stolicy.
Arjos. Wolę boga poznamy, gdy ona się spełni.
Beg. Nie spełni się boska, ale ludzka, której uniknąć można i trzeba. Cała ta rzesza nie posiada innej broni, prócz kijów, którymi podpierają się kulawi. Czemże walczyć będzie? Uprowadź ją do mojego kraju, tam ją uzbroję przeciw napaści, tam znajdziesz gościnę, tam będziesz mógł bezpiecznie wykładać naukę twoją.
Arjos. Ktokolwiek weźmie do rąk oręż przeciw bliźniemu, nie jest ani uczniem moim, ani wyznawcą boga mojego.
Beg. Więc zostanę z tobą. Winienem ci życie, oddam je wrogom, kiedy tego żądasz.
Arjos. Nie, Begu, wróć do swojej ziemi i bądź w niej apostołem miłości, a mnie daj tylko przysięgę, że nigdy krwi ludzkiej nie przelejesz.
Beg spojrzał w łagodne oblicze Arjosa i uczuł w sobie jakiś dreszcz przemienienia.
Beg. Przysięgam, a jeżeli nie wytrwam, przyjdę do ciebie, ażebyś ten ślub zdjął ze mnie.
Arjos. Nie zdejmę z ciebie błogosławieństwa mojego.
Beg. Połóż mi na ustach rękę, jak w dniu, w którym mnie tu przyniosłeś.
Ucałował dłoń Arjosa i odszedł. Ale przystanął, obejrzał się i rzekł:
Beg. Orlo, ty go nie opuścisz?
Orla. Nie, Begu.


Widok 25.

Przestraszeni złą wieścią niewolnicy oczekiwali groźnej chmury i piorunu. Jakoż Tarlon, stojący ciągle na czatach, dostrzegł długą kolumnę jeźdźców, która kłusem wysunęła się z miasta. Za nią podążał wóz, zaprzężony w ścigłe rumaki, a na końcu sunął się ogon ciekawego tłumu.
Tarlon. Koniec marzenia! Jadą po nas!
Ozwał się długi jęk. Orla przypadła do Arjosa, który tak spokojnie patrzył na cwałującą kolumnę, jak gdyby miał w niej powitać przyjaciół.
Orla. Arjosie, drogi Arjosie, oni nam ciebie nie wydrą!
Arjos. Miłości nikt ci nie odbierze.
Wojsko zatrzymało się, a opodal stanął wytworny wóz, w którym siedział Astjos i Heron.
Dowódca. Gdzie jest herszt tej bandy — Arjos?
Arjos. Oto jestem.
Zołnierze pochwycili go między siebie.
Dowódca. Przebywa tu rabuś Beg, z plemienia Ibów, który został ranny w bitwie?
Arjos. Odesłałem go do ojczyzny, żeby w niej miłość rozmnożył.
Dowódca. Będziesz za niego wisiał. Niewolnicy niech się oddzielą na lewo!
Rzesza pozostała nieruchomą.
Słyszeliście? Niewolnicy na lewo!
Nikt nie drgnął, a wzgórze i doliny wyglądały jak cmentarz, na którym stały wykute z kamienia postacie nagrobków. Dowódca zwrócił się do żołnierzy:
Wybierzcie niewolników i spędźcie na drogę.
Żołnierze wjechali w środek rzeszy i rozpoznając niewolników bądź po odzieży, bądź po piętnach i zgarniając w gromady, wyparli ich końmi na gościniec bez żadnego oporu. Dowódca przemówił:
Wolni obywatele mają się rozejść do domów swoich przed północą; w przeciwnym razie będą jutro siłą rozpędzeni.
To rzekłszy, wydał komendę pochodu. Jeńców zamknęło wojsko czworobokiem i ruszyło z nimi ku stolicy. Przed niewolnikami pod osobnym konwojem szedł Arjos blady, ale spokojny, z głową w jasności, z oczami w niebie.
Orla spoglądała na ten pogrom niema, stężała w boleści i zdumieniu, nie zrobiwszy ani jednego ruchu. Pod jej rzęsami błyszczały dwie wielkie, nabrzmiałe łzy, jak gdyby w nich stopiły się i skrzepły kryształem jej oczy. Gdy wojsko odeszło, wyskoczyli z wozu i przybiegli do niej Heroni Astjos.
Heron. Chyba już dosyć masz tej szalonej wycieczki.
Astjos. Orlo, nie narażaj się. To gorszące.
Nic nie odrzekła, nawet na nich nie spojrzała. Oni ją wzięli na ręce, zanieśli do wozu i odjechali. Pozostała rzesza przez chwilę stała w osłupieniu, nareszcie buchnęła głośnym, serdecznym płaczem. Gdy słońce spadło pod widnokrąg, słychać było długie szlochanie sierot na łonie nocy, która ich przytuliła.


Widok 26.

Obszerny plac przed gmachem trybunału w Tenerze był po brzegi zalany tłumem ludzi, oczekujących sądu nad uwięzionym Arjosem. Masa ta składała się przeważnie z ciekawych widowiska i z obywateli, żądających surowego ukarania przestępcy dla postrachu na niewolników, których zbuntował w kilku dzielnicach państwa. Kogo nie ściągnął ani rozgłos sprawy, ani interes, tego znęciła nadzieja rozrywki.

W pierwszej grupie.

— Niewolnik Ozeb, wynajęty do szpiegowania, przebywał ciągle w rzeszy Arjosa i dostarczył dowodów.
— Jeżeli nie nakłamał, to się zbyt nie spracował, bo podobno Arjos przed nikim się nie krył.
— Tak, ale jego wyznawcy nie chcieliby świadczyć przeciw niemu.
— Licho wie, co to za człowiek! Jedni widzą w nim boga, inni kuglarza, a inni twierdzą, że podburzywszy niewolników, miał zamiar przy ich pomocy opanować Protoryę.

W drugiej grupie.

— Co to za niewolnicy?
— Wir-Wir ich przysłał, ażeby oświadczyli przed sądem, że Arjos namawiał ich do wymordowania wszystkich panów.
— Rzeczywiście?
— Tak im zeznawać kazał pod groźbą śmierci.
— Jest to obywatel poważny, czcigodny, ale trochę za okrutny.
— Czasem nie można inaczej rany uleczyć, tylko trzeba ją wypalić. A do czego by nas doprowadziło dłuższe grasowanie Arjosa? Ja sam złożyłem trybunałowi rachunek, że przez ucieczkę trzydziestu niewolników musiałem zamknąć kopalnię.
— Ale teraz wrócili?
— Nie wszyscy: pięciu uciekło z pod straży, a sześciu się zagłodziło.
— To duża strata.

∗             ∗

Safar. Przepiękną ma głowę. Co za sklepienie czoła, jakie głębokie i czyste oczy, jaki dobry wyraz ust! Wniosłem prośbę, ażeby mi pozwolili wymodelować go w więzieniu.
Anor. On byłby nawet wyborną postacią do komedyi.
Satar. Do komedyi? Oszalałeś?
Anor. Mój drogi, bogowie są poważniejsi od niego, a można nimi ludzi ubawić.
Satar. Spróbuj. Czy prawda, że Orla zakochała się w nim i tu bawi?
Anor. Tak, ale wyobraź sobie, że ten rogacz Heron sprowadził ją po paromiesięcznej bytności u kochanka i chce żyć z nią dalej.
Satar. Jesteś barbarzyńcą. Dla samego jej nosa żyłbym z nią przez wieczność. Czy też ja go kiedy odtworzę? {***2}} Tarlon. Usuńmy się stąd, poznają nas.
Ega. Z naszych stron nikogo tu niema.
Tarlon. Co ty mówisz!
Ega. Jednak trzeba dziś koniecznie odnaleźć panią i uwiadomić, że tu jesteśmy. Chociażbym zginąć miała, zobaczę się z nią.
Tarlon. Dziś odszukam jej mieszkanie. Widzisz? Astjos.

∗             ∗

Jala. Siostra twoja umie kochać! Nie zważała na męża, na ludzi i uciekła do prostego pastucha.
Astjos. Ach, gdybyś zamiast niej ty uciekła!
Jala. Czy wiesz, że bardzo tego żałuję?
Astjos. Ja jeszcze bardziej.
Jala. Na co ty się skarżyć możesz? Że od czasu do czasu przepędzę z tobą kilka dni, kiedy tobie wystarczyłby tylko jeden? Mały kłopot albo żaden. W mizerny sposób drożysz się z sobą i udajesz przesyconego mną, a w rzeczywistości rad jesteś z posiadania ładnej kobiety, którą traktujesz jak niewolnicę. Mnie gorzej: ja gardzę sobą, gardzę moją namiętnością, która mnie upodliła, gardzę nawet tobą, gdy pomyślę, żeś mnie tylko znieprawił. Inny mężczyzna możeby lepiej zużytkował war krwi mojej.
Astjos. Ręczę ci, że znam najlepsze metody gaszenia tych warów.
Jala. Jesteś zawsze zuchwałym samcem, a ja wierzę, że są szlachetne uczucia, które nigdy nie dotknęły serca mojego, a które w niem by się rozgrzały. Ten Arjos...
Astjos. Może go wypuszczą, niech cię kształci.
Jala. Astjosie, wyświadcz mi łaskę.
Astjos. Jaką?
Jala. Cofnij swoje oskarżenie przeciw niemu.
Astjos. Ha, ha, ha, widzę, że istotnie chcesz go zrobić moim następcą! Nie mogę, droga Jalo, bo przyrzekłem sąsiadom, że będę w tej sprawie działał z nimi zgodnie. Czy dziś się zobaczymy?
Jala. Nie.
Astjos. Więc liczę na to. Pamiętaj, żebyś mi nie przeszkadzała, gdy będę się bawił bez ciebie.

∗             ∗
Kobus. Pomimo wszystkich waszych oskarżeń, założyłbym głowę, że go obronię.

Heron. Przeceniasz swoje siły. Nie dowiódłbyś, że on nie obalał wszystkich religij w państwie, że nie buntował wszystkich niewolników, że nie przechowywał u siebie rozbójnika — bo na to są wiarogodne i niewzruszone świadectwa.
Kobus. Szanowny obywatelu, są prawdy starsze i bardziej stwierdzone, niż paplanina głupich bab i kłamstwa opłaconych szpiegów, a jednak rozumny filozof nie uznaje ich za wiarogodne i niewzruszone. Nawet punkt matematyczny można przewrócić na drugą stronę, jeżeli kto umie wziąć się do tego. A cóż dopiero jakieś tam świadectwa.
Heron. Więc według ciebie Arjos nie popełnił tego, za co go uwięziono?
Kobus. Nie przeczę. On mógł połykać góry, ale to nie przeszkadza udowodnieniu, że przez jego gardło przeciskają się zaledwie listki szczawiu. On mógł kraść i mordować, ale to również nie przeszkadza udowodnieniu, że jedynie rozdawał jałmużny i opatrywał rany. Od tego właśnie są zręczni obrońcy.
Heron. Czemuż nie podjąłeś się uniewinnienia go przed sądem?
Kobus. Bo nie chciał, bo głupi, bo zdaje mu się, że gdy tylko usta otworzy, las stanie się łanem wrzosu, a wilczyca matką jagniąt. Umyślnie tu przyjechałem, ażeby tego gołębia uwolnić z pod noża, nie tyle przez sympatyę dla niego, bo nie lubię naiwnych ptaków, ale pociągnęła mnie trudność zadania. Odwiedziłem go w więzieniu i zaofiarowałem mu bezinteresownie moją pomoc. Przyjął mnie jak dobry bóg grzesznika. Dogadać się z nim nie mogłem. Ja mu przedstawiam niebezpieczeństwo i potrzebę ratowania się, a on mi ciągle powtarza jedno, jak kukułka: kochaj, kochaj. Kogo, za co, po co — nie tłomaczy. To jest bzik!
Heron. Przebiegły filut, który bzikiem się przykrył.
Kobus. Więcej ma przebiegłości niemowlę. Uroił sobie, że ludzi zbawi miłością i wtyka ją każdemu, jak słodki migdał. Gdyby świat rzeczywiście leżał na dnie morza, a ktoś mu się przyglądał z powierzchni przez całą głębię wody, widziałby go wyraźniej, niż on. Próbowałem mu przetrzeć zaspane oczy. Daremnie. W końcu żal mi się marzyciela zrobiło, więc zacząłem go przekonywać, że osią życia nie jest żadna miłość, ale samolubstwo. Człowiek powieszony za dwie nogi — mówię mu — ma więcej przyjaciół, niż powieszony za jednę. Szczęśliwy bywa lubiany tylko wtedy, kiedy jego szczęście jest zajazdem, w którym każdy może mieszkać i używać bezpłatnie. Najgorętszy przyjaciel woli leczyć twe rany, niż patrzeć na twe blizny, Pozwalamy innym ludziom żyć dla tego, że nie możemy zająć całej ziemi i zjeść wszystkich jej pokarmów; okazujemy szczególny szacunek starcom dlatego, że oni już niedługo przeszkadzać będą żyjącym. Życie jest cierpieniem i wstrętem, to też pierwszym głosem człowieka nowonarodzonego nie jest śmiech, ale płacz. Wysłuchał tych moich wywodów, wreszcie rzekł: »Ukochaj wszystkich ludzi, a uschnie ci ten język i wyrośnie inny.« »Wszystkich ludzi — odparłem — pomieścić można tylko w mądrości, w miłości zaledwie jednego.« »O Kobusie, Kobusie — zawołał z politowaniem — gdyby blacharz uznał niebo za dziurawy dach ziemi, przez który woda deszczowa przecieka, czyżby go bóg wezwał do naprawy swego siedliska?« Jaki to miało związek z moją uwagą — nie rozumiem.
Heron. Może on i waryat, ale szkodliwy.
Kobus. Cóż obecnie mówi twoja żona?
Heron. To, co tylko mnie obchodzić powinno.
Kobus. Podziękuj bogom, że ja nie bronię Arjosa, bo wezwałbym ją przed sąd, ażeby opowiedziała i to, co mnie byłoby potrzebnem.
Heron. Poszukaj sobie innej krętej sprawy, a tej daj pokój.
Kobus. Już znalazłem: przedstawię sądowi w imieniu Skita pewien kwit pożyczkowy z podpisem twego teścia, który podobno o tym swoim długu nic nie wie.
Heron drgnął jak ukąszony i chciał przemówić do Kobusa, ale ten szybko odszedł. W tej chwili odezwały się wołania:
Głosy. — Już idą.
— Sami kapłani.
— Czy tylko oni sądzić go będą?
— Chyba nie.
— Ale jakże oni się pogodzą, kiedy każdy wyznaje inną wiarę?
— Bardzo łatwo, bo Arjos nie wyznawał żadnej.
— Teraz idą urzędnicy.
— I wojskowi.
— O, wielkorządca Protoryi.
— Spieszmy, żeby dostać miejsce.


Widok 27.

Otwarto podwoje trybunału, przez które tłum wepchnął się gwałtownie do sali aż po marmurową przegrodę, oddzielającą miejsca dla sądzących i sądzonych. W trójboczu krzeseł z wysokiemi oparciami, ustawionych na podwyższeniu, zaczęli siadać członkowie sądu, duchowni, świeccy i wojskowi. Środkowe zajął przewodniczący im wielkorządca Protoryi. Na prawym końcu tego złamanego prostokątnie szeregu stała ławka dla obrońcy, pusta.
Wielkorządca. W imieniu władzy zjednoczonych ziem i ludów i z rozkazu króla zjednoczonych dzielnic Godonii, nadzwyczajny sąd ma rozpoznać winy niejakiego Arjosa, pasterza mianującego się posłannikiem boga i wodzem zbuntowanych niewolników. Wprowadzić oskarżonego.
Śród dwu żołnierzy wszedł Arjos. Powiódł wokoło wzrokiem tak bosko czystym i spokojnym, jak gdyby w oczach jego tkwiły nie zwierciadła ziemi, ale światła nieba.
Jak się nazywasz i kim jesteś?
Arjos. Jeśli o tem nie wiecie, dlaczego mnie tu sprowadziliście?
Wielkorządca. Chodzi tylko o formalne stwierdzenie twej osoby. Na podstawie skarg, doniesień i zeznań świadków, oskarżony jesteś o następujące zbrodnie przeciwko religii, moralności, bezpieczeństwu państwa i porządkowi społecznemu. Zebrawszy liczną rzeszę, uczyłeś, że jest jeden tylko bóg Elion, że on ludzi uczynił równymi i wszystkich jednako kocha, a nikogo nie karze, że niewolnicy powinni opuścić swych panów, że należy spożywać tylko owoce pracy własnej, że wrogowie są naszymi braćmi, że kto z nimi walczy, obraża boga i tak dalej. Uwolniłeś od odpowiedzialności kobietę, która chciała utopić własne dziecko, przechowywałeś i puściłeś herszta rozbójniczej bandy, która napada nasze granice, odmawiałeś żołnierzy idących na wojnę — słowem, nakłaniałeś wszystkich twoich wyznawców do niewiary i nieposłuszeństwa zarówno prawom boskim, jak ludzkim.
Arjos. Za którymże bogiem orędujesz? Bo przecie ich więcej macie, niż was mnie tu sądzi. Każdy z siedzących między wami kapłanów strzeże innej wiary. Jeden widzi w niebie Jama, drugi Soba, trzeci Topana, czwarty całą gromadę stwórców i władców świata. Któregoż więc z tych bogów uznawać trzeba i obrażać nie wolno?
Wielkorządca. Wszystkich, którzy mają prawo do czci w państwie naszem.
Arjos. Wszyscy są prawdziwi, choć się wzajem zaprzeczają, wszyscy stworzyli świat, choć sobie wzajem tej zasługi odmawiają, wszyscy są wszechmocni, choć żaden innymi zawładnąć nie może! O, biedne z was dzieci Eliona, żyjące w gęstej chmurze, która nie pozwala przebić się do zmysłów waszych promieniom jego światła.
Oburzenie zatrzęsło kapłanami.
Wielkorządca. Więc trwasz w swojem bluźnierczem zaślepieniu? Czemuż milczysz? Odpowiedz.
Arjos. Czy tak lękacie się własnego na mnie wyroku, że chcecie, ażebym go opóźnił daremnem usprawiedliwianiem się? Gdybym wiedział, że was od niego odwiodę, mówiłbym, bo was kocham. Ale słowa moje padałyby na dusze wasze, jak krople rosy na granit, w który wsiąknąć nie mogą. Jeżeli Elion całą widocznością swej wszechobecności i całą potęgą swej władzy nie przekonał was, że istnieje i rządzi światem, czyż zdołam to uczynić ja, jego syn w postaci człowieczej?
Wielkorządca. Mianujesz się tedy synem boga?
Arjos. Wszyscy ludzie są jego dziećmi.
Wielkorządca. A czemże ty się różnisz od innych?
Arjos. Jestem zesłanym przez niego zwiastunem miłości, która stanowi jego istotę, pierwszą przyczynę powstania świata i najwyższe prawo moralne rodzaju ludzkiego. Jestem jego językiem, jego okiem, jego myślą i wolą, tylko nie jego władzą.
Głosy śród sędziów. — Słyszeliście?
— Opętany przez czarta.
— Zuchwały.
— Żaden człowiek dotąd nie śmiał tak mówić.
Wielkorządca. Ten sam bóg, który ci kazał wszystkich kochać, kazał również uczyć niewolników nienawiści do panów i zasłaniać przed karą matki, które zabijają własne dzieci.
Arjos. Zamknij usta twoje przed kłamstwem, jeżeli chcesz, ażeby przez nie przeszła sprawiedliwość.
Wielkorządca. Przywołajcie świadków. Naprzód Ozeba.
Dowódca straży. Ozeb nie żyje.
Wielkorządca. Odkąd?
Dowódca straży. Wczoraj wypędziły go z domu jakieś złe duchy, goniły przez cały dzień po polu i lesie, nareszcie wieczorem nadziały go brzuchem na ostrą suchą gałąź drzewa, na której skonał.
Jeden z sędziów. Czyż to nie dowód, że Arjos jest niebezpiecznym czarodziejem?
Wielkorządca. Wprowadźcie kolejno niewolników Wir-Wira.
Dowódca straży. Stawił się tylko jeden, bo innych również złe duchy gdzieś uprowadziły.
Wielkorządca. Niech wejdzie.
Wszedł starzec wysoki, zgarbiony, z głową kudłatą, ze skórą twardą, szarą, miejscami jasną lub ciemną jak kora platanu.
Czy Arjos namawiał was, abyście porzucali służbę u swych panów?
Niewolnik. Nie.
Wielkorządca. Przy śledztwie zeznałeś inaczej.
Niewolnik. Tak.
Wielkorządca. Zapewniał was, że wkrótce nadejdzie czas, w którym wszyscy ludzie będą równi.
Niewolnik. Nie.
Wielkorządca. Przedtem złożyłeś inne świadectwo.
Niewolnik. Tak.
Wielkorządca. Czy przyniósł z pola bitwy rannego Bega, uleczył go i oswobodził?
Niewolnik. Nie.
Wielkorządca. Poprzednio mówiłeś co innego.
Niewolnik. Tak.
Wielkorządca. Dlaczego teraz zaprzeczasz wszystkim dawniejszym zeznaniom?
Niewolnik. Nasz pan, Wir-Wir, zakatował stu zbiegłych niewolników; nam dwudziestu darował życie pod warunkiem, że potwierdzimy wszystkie oskarżenia przeciw Arjosowi. Moim towarzyszom młodszym ode mnie poradziłem, ażeby uciekli do dalekich krajów; ja sam zostałem, ażeby odwołać przed sądem nasze oszczerstwa. Jeżeli nie ma zapanować na ziemi to, co nam nasz zwiastun przepowiadał, ostatni okruch mojego życia, którego niedola jeszcze nie zgryzła, nie wart obrony. Dlatego z chęcią, bez trwogi i żalu, położę się pod druciane pletnie i umrę pod niemi.
Ukląkł przed Arjosem.
Umrę z radością i uśmiechem, bo oglądałem w tobie dobrego boga i świętego człowieka, wspaniałomyślne niebo i litościwą ziemię, czystą prawdę, niezłomną sprawiedliwość i serdeczną miłość. Niech ci bóg odda tyle, ile nam dałeś. Dusza moja jutro przed nim stanie i o tobie mu powie.
Niepowstrzymany przez nikogo wyszedł.
Arjos. Zaiste, tylko bóg miłości mógł stworzyć tego człowieka.
Wielkorządca. Ponieważ świadkowie bądź zbiegli, bądź za sprawą sprzymierzonych z winowajcą duchów zginęli, więc dalszy ciąg badania oprzemy na dowodach piśmiennych. Przeszło dwustu obywateli wniosło skargi przeciw tobie, Arjosie, o szkody, jakie im pośrednio i bezpośrednio wyrządziłeś. Czcigodny Wir-Wir obwinia cię, że mu zbuntowałeś wszystkich, nawet najwierniejszych niewolników i ukradłeś dwie świeżo kupione tancerki; zacny Astjos wykazuje, że skutkiem ucieczki niewolników stracił wszystkie plony w zbożu i winie; powszechnie szanowany Heron obarcza cię może największym zarzutem, że mu uwiodłeś żonę. Skutkiem braku rąk do pracy prawie nic nie zebrano z pola w całej Protoryi, musiano zawiesić roboty w trzydziestu wielkich warsztatach i dziesięciu kopalniach, a od czterech miesięcy żaden okręt naszych kupców nie wypływa na morze. Sześciuset kapłanów oświadczyło, że odebrałeś im połowę wiernych, że ich świątynie stoją teraz puste, a bogowie są przedmiotem pośmiewiska motłochu. Nadto, jak widać z zaprzysiężonych i zupełnie wiarogodnych zeznań zmarłego Ozeba, nie taiłeś się z zamiarem uzbrojenia tłumu niewolników i zdobycia przy ich pomocy oraz w sojuszu z Begiem najwyższej władzy w naszej prowincyi, a może w królestwie lub państwie. Czy tak?
Podczas tych oskarżeń Arjos patrzył na sędziów oczami smutnie rozmarzonemi i milczał nawet nieruchomością ciała swojego.
Co możesz powiedzieć na swoją obronę?
Arjos ciągle patrzył i milczał.
Nic?
Nie przemówił.
Ponieważ oskarżony nie chce się bronić, więc badanie skończone, a sąd naradzi się nad wyrokiem.
Sędziowie wyszli do sąsiedniej sali. Z początku śród widzów panowała cisza; powoli rozpoczęły się szepty i głośniejsze rozmowy.
Głosy. — Patrz, z głowy wytryska mu znowu światłość.
— Prawda.
— Uniewinnią go...
— Dałby bóg.
— Co mówili obywatele?
— Że go skażą.
Astjos. Jesteś przecie! Cóż Orla?
Heron. Leży nieprzytomna i majaczy.
Astjos. Kto jej pilnuje?
Heron. Ega, która się znalazła i której chętnie przebaczyłem. Może ją uspokoi.
Astjos. Wyobraź sobie, jaką miałem niespodziankę. Przyszły do mnie te dwie tancerki — pamiętasz — które Wir-Wir kupił od Skita dla swych niewolników z prośbą, ażebym je przyjął pod swoją opiekę.
Heron. Cóż im odpowiedziałeś?
Astjos. Że je schowam. Pyszne ciała!
Heron. Możesz się wplątać w awanturę ze starym.
Astjos. Et, głupstwo, zdechnie, zanim się dowie.
Heron. Uważasz, jak Jala ssie oczami Arjosa?
Astjos. Za wątły dla niej.
Nagle ode drzwi zaczęła się przyciskać jakaś kobieta błagając, ażeby jej otworzono drogę.
Heron. Orla!
Obaj z Astjosem rzucili się ku niej, porwali na ręce i wynieśli z sali.
Sędziowie powrócili i zasiedli na swych miejscach.
Wielkorządca. Po sumiennem rozważeniu wszystkich dowodów, sąd skazał obecnego tu Arjosa na wystawienie pod pręgierzem publicznym przez jutro i na śmierć przez wypuszczenie krwi w dniu następnym.
Tłum powitał wyrok tryumfalnym okrzykiem i buchnął z sali na plac, jak kipiące błoto.
Arjos podniósł głowę i odchodząc ze strażą, rzekł do sędziów.
Arjos. Ach, jakże wy jesteście nieszczęśliwi!


Widok 28.

Na głównym rynku miasta zbito z desek rusztowanie, na którem postawiono kosz drobnych a ostrych kamieni. Gdy rano słońce już rozplotło i rozpuściło po niebie swoje promienne włosy, przyprowadzono Arjosa. Miał on na piersiach tablicę z napisem: „Arjos, syn Notosa, potwarca bogów, uwodziciel niewolników, obrońca zbrodniarzy i opiekun wrogów państwa”. Strażnicy więzienni przywiązali mu nogi do żelaznych kółek, wkręconych w podłogę, wywinęli w tył i skrępowali ręce, a herold przemówił do zebranego ludu:
Herold. Zbrodniarz ten, skazany na śmierć, stać będzie pod pręgierzem przez dzień cały, aż do pierwszej gwiazdy. Każdy kto wniósł przeciw niemu skargę, ma tu dla siebie kamień, którym może w niego uderzyć.
Tłum szybko narastał wokoło pręgierza.
Głosy. — Nie wygląda na złoczyńcę.
— Widocznie jeść mu nie dają, bo strasznie wychudł.
— Jeżeli każdy rzuci w niego kamieniem, to go zabiją.
— Hej, mości pastuch, czy to prawda, żeś chciał być wielkorządcą Protoryi?
— Daj mu pokój, ledwie żyje.
— Ba, chciał być królem!
— Dopiął celu: stoi wysoko!
— Ha, ha, ha!
— Nie urągajcie biedakowi, który jutro umrze.
— Co tobie do tego? Czy ci obiecał, że będziesz jego namiestnikiem?
— Może obiecał.
— Strzeż się rybo saka, bo teraz podobno zaczną łowić jego pomocników. Obywatele, trzeba jednak pogadać ze skazańcem. Synu boży, hetmanie włóczęgów, dobrodzieju urwipołciów, czy nie pogardziłbyś kubkiem dobrego wina? A jakie lubisz: jarzębinowe, bzowe, czeremchowe? Możebyś dla posilenia się wolał pomyjkowe? Patrzcie, jaki wybredny, nie chce nawet takich przysmaków.
— Naturalnie, bo zaraz aniołowie z nieba zlecą i podadzą mu puhary, napełnione boskim nektarem.
Arjos stał niemy, z twarzą tak spokojną i łagodną, jak gdyby tych obelg i urągań nie pojmował, jak gdyby gdzieś w dali inne istoty widział i inne głosy słyszał.
Anor. Dotąd jeszcze komedya.
Satar. Nie pozwolili mi go wymodelować w więzieniu. Może igrzyska tłum stąd odciągną, wtedy przyniosę gliny i ulepię go bodaj z gruba. Przyjrzyjcie się, jakie on ma pięknie zatoczone brwi.
Kobus. Wszystko to mu jutro popsują. A sam sobie winien, byłbym go wykręcił, jak świderek. Ale on wolał wybrać sobie za obrońcę, swego boga. Ach ci marzyciele, zawsze podobni do zajączków, które chciałyby wieszać się na gałęziach krótkimi ogonami, chociaż wiedzą, że nie mogą nimi spędzić sobie z grzbietu muchy. Jednodniowe cielę nie ssie własnego kopyta i nie sądzi, że ma w gębie wymię krowy. A oni się tak łudzą.
Głosy. Miejsca, miejsca dla pana!
Kobus. Patrzcie, ten stary słoń tu przyjechał!
Wązkiem rozwarciem tłumu sześciu wysokich niewolników, przed którymi postępował brązowej skóry olbrzym, przyniosło do pręgierza lektykę, na której siedział Wir-Wir.
Wir-Wir. To on?
Głosy. Arjos.
Wir-Wir. Podajcie mi mój kamień.
Olbrzym wziął kamień i włożył go w dłoń swego pana, który drżącą ręką zamierzył się i ze złością cisnął.
Głosy. — Chybiłeś, obywatelu.
— Ja cię wyręczę.
Młody człowiek, który rej wodził w tłumie, pobiegł, przyniósł kamień i z wściekłością rzucił go w skazańca. Arjos zachwiał się, a na białej jego szacie z lewej strony piersi odznaczyło się czerwone piętno.
Celnie! W samo serce!
Wir-Wir. Zuch jesteś! Ruf, daj mu dziesięć srebrników!
Niewolnicy skręcili się z lektyką do odwrotu. Ale tłum, podniecony bądź przykładem okrucieństwa, bądź nadzieją otrzymania zapłaty, porwał się do kamieni i zaczął nimi miotać w Arjosa, który oblany krwią, upadł na rusztowanie.
W tej chwili zabrzmiała trąbka, którą tłum zrozumiał i natychmiast ku niej się odparł. Na rynek wjechał herold, który obwieścił:
Herold. Za godzinę rozpocznie się wspaniałe igrzysko. Głodny kondor, posadzony na grzbiecie bawołu, wyrywając mu dziobem i szponami mięso, stoczy z nim walkę.
Tłum uniesiony tą zapowiedzią, popędził jak stado hyen za zwietrzonym żerem.
Wokoło pręgierza zrobiło się pusto; pozostał tylko wartownik, który od czasu do czasu zwracał na owiśniętego Arjosa obojętne spojrzenie. Jakaś chuda, przygarbiona staruszka, z twarzą pomarszczoną jak suszone jabłko, przechodząc, zatrzymała się przed rusztowaniem i zaczęła coś szeptać do siebie. Tuż za nią nadbiegła kobieta wytwornie ubrana, której oczy pałały głębokim ogniem.
Staruszka. Skamienowali robaka.
Jala. Nie żyje?
Staruszka. Ciało ma jak ciasteczko — może skonał.
Jala umoczyła chutkę[5] w wodozbiorze, weszła na rusztowanie, przyłożyła ją do głowy Arjosa, a następnie zaczęła mu ocierać krew z ran. On otworzył błędne oczy, dźwignął się z jej pomocą i drżąc stanął.
Jala. Nie umrzesz...
Wartownik. Obywatelko, nie wolno ratować skazańca.
Jala zeskoczyła i spiesznie odeszła. Nieopodal przeciął jej drogę Astjos.
Astjos. Za kim?
Ona odwróciła się i wskazując na Arjosa, rzekła:
Jala. Za nim.
I pospieszyła dalej.
Astjos. Ha, ha, ha!
Nareszcie pierwsza gwiazda zaiskrzyła się na niebie. Przybyli strażnicy, którzy odwiązawszy Arjosa i włożywszy go na wóz dwukołowy, odwieźli do więzienia.


Widok 29.

Noc już zaczęła blednieć brzaskiem, a Arjos klęcząc w ciemnym lochu, ciągle jeszcze rozmawiał z bogiem, który zstąpił do duszy jego. Nagle drzwi się otworzyły i weszło kilka postaci. Jedna z nich wezwała go przyciszonym głosem.
Arjos. Jestem tu. Kto mnie woła?
Bion. Twoi uczniowie, mistrzu: Bion, Aleb, Tarlon.
Arjos. Jakże tu weszliście przez straże i dzwi[6] żelazne?
Bion. Kluczy dostarczyła nam pewna zacna niewiasta od przekupionej służby dozorcy więzienia, a upity wartownik śpi.
Arjos. Czyliż was uczyłem nieprawości? O, bracia, jest to najboleśniejszy kamień, jaki we mnie uderzył.
Tarlon. My chcemy cię ratować. Za więzieniem czekają na nas konie, mamy bezpieczne schronienie u przyjaciół, wywieziemy cię do innego kraju..
Arjos. Nie, nie, mną tylko bóg rozporządza. Gdyby jemu podobało się uwolnić mnie stąd, pod tchnieniem jego woli te mury roztopiłyby się, jak lód pod dotknięciem słońca, a jego aniołowie przenieśliby mnie na swych skrzydłach, dokądby im rozkazał.
Aleb. Mówiłeś przecie, że Elion jest dobry; czemuż tego nie uczyni?
Arjos. Alebie, Alebie, ten sam Elion stworzył wszechświat pełen tajemnic, których nikt dotąd nie przeniknął, a ty chcesz znać jego zamiary? Gdybyś go całkiem rozumiał, nie byłbyś człowiekiem, a on nie byłby bogiem.
Bion. Mistrzu drogi, błagamy cię, nie idź dobrowolnie na spotkanie śmierci, lecz usuń się z jej drogi, skoro możesz.
Arjos. Mogę? Mylisz się, Bionie. Kto miłuje prawdy wiary swojej, nie wyrzeknie się ich, nie opuści, nie ucieknie od nich wobec największego niebezpieczeństwa, bo je kocha, jak matka dzieci, jak oblubieniec oblubienicę. A kto nie jest gotów umrzeć za te dzieci duszy swojej, za te oblubienice serca swojego, ten albo nie jest ich godzien, albo one niegodne jego. Jestże to miłość, która powiada: trwać będę w sytości, zdrowiu, powodzeniu, a zniknę w głodzie, chorobie i niedoli? Jestże to przekonanie, które twierdzi: wyznaję co innego pod błogosławieństwem, a co innego pod karą; co innego przed przyjacielem, a co innego przed wrogiem? Nie bądźcie wiarołomnymi zwodzicielami dla myśli waszych, lecz bądźcie ich niezłomnymi kochankami. Pamiętajcie i uczcie, że choćby kto wszystkie dowody czci i przywiązania wierze swej złożył, a tylko ofiary z życia swego jej odmówił, nie kocha jej. Miłość wymaga wszystkiego, nawet śmierci.
Aleb. Nie spiesz się z nią. Na dobro tych dusz, które napełniłeś i napełnisz prawdą i cnotą, zaklinamy cię, wyjdź z nami. Któż będzie ludzkie rzesze do boga zbliżał?
Arjos. Alboż wy nie zostajecie? Czyż daremnie rozdzielałem między was chleb nieba, który mi bóg powierzył? Nie narzekajcie. Nie zginę jako stłuczone naczynie, którego płyn wylał się i wsiąkł w ziemię bez śladu: nie zginę jak grzmot, który odezwawszy się echami, milknie; nie zginę jako błędna gwiazda, która zakreśliwszy świetlaną smugę w przestrzeni, zapada w jej otchłanie. Chociaż ciało, Arjosem zwane, zniknie, duch jego trwać będzie przez wieki, bo jest to duch boski. Rozejdźcie się więc i roznoście go na wsze strony świata, przekazujcie go swoim uczniom i zastępcom, niech oni nie odpoczną w tem świętem apostolstwie, dopóki życie całego stworzenia nie będzie jedną wielką miłością.
Bion. Zbyt trudne zadanie, mistrzu, wyznaczasz sercom naszym. Bo czyż możemy kochać tych, którzy cię skazali na męczeństwo i śmierć?
Arjos. Powtarzam wam: kochajcie wszystkich, a sąd nad ludźmi pozostawcie bogu, który ciągle waży winy i cierpienia ludzkie, a nigdy jeszcze szala cierpień człowieczych nie okazała się wobec jego sprawiedliwości lżejszą. Jeżeli nikt dotąd nie stracił prawa do miłości boga, czyż może je stracić do waszej? Kochajcie więc dobrych za cnotę, a złych za nieszczęście. Bo strasznie nieszczęśliwymi są ci, którzy nie umieją czynić dobrze. Gdy dusze ich, wyzute z ciał, spojrzą na swe występki, ogarnie ich tak okropna boleść, jakiej nie zaznał nigdy człowiek uczciwy. No, bracia moi, świt wbiegł przez okienko i każe wam odejść, ażebyście schwytani tu nie dali ludziom powodu do popełnienia grzechu. Idźcie już obudzić wartownika i połóżcie klucze przy drzwiach, niechaj plama nieprawości z rąk waszych się zetrze.
Bion. Nie masz jeszcze jakiego dla nas rozkazu?
Arjos. Otoczcie braterską opieką duszę najczystszą, jaką widziałem na ziemi, Orlę.
Tarlon. Świętą była i świętą nam będzie, panie.
Arjos. Teraz już odejdźcie, ażeby was nie zastali ci, którzy po mnie przyjdą.
Bion. O boże, boże, dlaczegóż nam go zabierasz?
Arjos. Boga słuchaj, zrozumieć się staraj, kochaj, ale nie oskarżaj.
Aleb. Więc już oczy nasze nigdy cię nie ujrzą, uszy słów twoich nie słyszą?
Arjos. Spotkamy się u boga.
Objął ich głowy i ucałował. A oni, zakrywszy twarze rękami, wyszli szlochając.


Widok 30.

Na wierzchu góry, pod Tenerą, gdzie Arjos przebywał ze swą liczną rzeszą, wkopano słup, przy którym z jednej strony ustawiono kilka zbitych, przenośnych schodków, a z drugiej wysoką drabinę. Tego dnia niebo przywdziało swój wspaniały płaszcz ciemnego granatu, obrzeżony na skrajach rąbkiem białych, kędzierzawych obłoczków, niby oszyciem piór strusich. Promienne oblicze słońca patrzyło na świat dumnie, ale z zadowoleniem i miłością. Już świetlistą swą głowę zaczęło pochylać ku zachodowi, gdy tłum, który szerokim pasem objął wokoło górę, oczekując niecierpliwie krwawego widowiska, dostrzegł czworobok pieszego wojska, przysuwający się od Protoryi, któremu przewodniczył jeździec na koniu.
Głosy. — Nareszcie!
— Ach!
— Gdzie skazaniec?
— Nie widziałem jeszcze nigdy takiego stracenia.
— O, ja widziałem nieraz.
— Nie pomógł djabeł, który ukradł klucze dozorcy i otworzył więzienie. Coś mu przeszkodziło wypuścić swego ptaszka.
— Podobno wyznawcy Arjosa uzbroili się i mają zamiar go odbić.
— Dlatego zwiększono oddział wojska.
— Co wy mówicie! Ukryli się w norach, jak myszy ze strachu.
— Czy on tu zaraz będzie pogrzebany?
— Jeżeli ciała nie zabierze i nie pochowa rodzina, to pozostanie ono na miejscu dla ptactwa drapieżnego.
— Wiecie, ja się boję.
— Czego?
Czworobok nadszedł, stanął, rozwarł się, a z wozu, zaprzężonego w osła, dwaj oprawcy wysadzili Arjosa i powiedli go w otoczeniu wojska do słupa, który ono w szerokim kwadracie zamknęło i od tłumu odgrodziło.
Dowódca. Mocą wyroku i nadanego wam prawa, oddajcie śmierci tego zbrodniarza.
Oprawcy wprowadzili rozebranego Arjosa na schodki, na których on stanął blady, pokaleczony kamieniami i podjął ręce w górę.
Arjos. Elionie, boże miłości, przebacz im.
Jeden z oprawców, który wszedł na drabinę, uchwycił jego ręce i położywszy dłoń na dłoni, wbił przez nie w słup młotem wielki gwóźdź. Wtedy drugi odsunął schodki i Arjos zawisł. Rany dłoni naddarły się, ciało osunęło się nieco i wyprężyło. Następnie oprawcy nacięli mu głęboko nożami zgięcia rąk i nóg. Krew naprzód trysnęła strumieniami, a potem zaczęła wyciekać na ciało i ziemię w grubych kroplach. Arjos bez skargi, bez jęku, bez wyrazu bólu w twarzy, podniósł oczy ku niebu i ciągle je tak trzymał, jak gdyby dojrzał tam swego boga.
Dowódca wydał komendę, wojsko zstąpiło się w kolumnę i odeszło. Za nim odjechali na wozie oprawcy. Tłum popatrzył jeszcze przez czas jakiś na wiszącego i nasycony widokiem męczeństwa, powrócił do miasta.
Arjos pozostał sam. Martwy, czy żywy, nie umiałoby powiedzieć nawet słońce, które schodząc z nieba, spojrzało po raz ostatni w jego twarz zżółkłą, zwróconą do nieba, oblekającego się powoli w gwieździstą szatę. Po skwarze dnia ziemia zanurzyła się z rozkoszą w kąpiel rosy, poczem noc owinęła ją do snu w mgły srebrne i mroki.
Idąc spiesznie drogą, stanęło u podnórza góry kilku mężczyzn. Zatrzymali się przed męczennikiem, a jeden z nich rzekł:
Aleb. Omyliłeś się Arjosie. On się nazywa nie Elion, ale Topan!
I odeszli. Wkrótce tą samą drogą nadbiegła kobieta. Pędziła ją jakaś wewnętrzna burza, której błyskawice migotały w jej oczach. Jak ciśnięta potężną siłą bólu, wpadła na wierzch góry i stanąwszy z rozkrzyżowanemi rękami przed męczennikiem, krzyknęła głosem, od którego dreszcze przebiegły noc.
Orla. Arjosie... mój!...
Arjos opuścił wzniesione oczy, spojrzał na nią, lekko drgnął, coś wyszeptał omdlałemi ustami i z rozjaśnioną twarzą skonał. Orla objęła jego nogi i targana gwałtownym płaczem, zaczęła je całować. Powoli wszakże ucichły jej szlochania, osunęła się na kolana i ciągle trzymając słup w objęciach, umilka.[7]
Wysoki mężczyzna, dążący jak gdyby w pogoni za kimś ujrzał zdala, śród gęstej ciemności, na górze krwawy słup, a nad nim tak wielką i olśniewającą gwiazdę, że wszystkie światła nieba razem nie mogły wyrównać jej blaskowi. Stanął i rzekł do siebie.
— Tam on... i ona.
Przybywszy na miejsce, długo nie śmiał dotknąć klęczącej kobiety. Nareszcie odważył się.
— Pani dobra... pani moja... pani święta.. Nie żyje!
Sternik opuścił rozpaczliwie ręce.


Widok 31.

Księżyc jeszcze nie obejrzał i nie zliczył gwiazd, gdy stary Sternik, przyciągnąwszy drabinę i łopatę, zdjął ciało Arjosa i wraz z ciałem Orli zaniósł pod oddaloną palmę, rosnącą samotnie śród pola, wykopał grób, złożył umarłych, zasypał ziemią i przykrył znowu murawą tak dokładnie, jak gdyby ona ruszaną nie była. Wziąwszy z sobą statki i zatarłszy ślady, odszedł. Ale jeszcze raz obejrzał się: pień i gałęzie palmy rozgorzały jasnością niby wielki świecznik; nagle wystrzeliły z niej dwa tęczowe kwiaty, które oderwały się i jako dwa duchy odleciały w przestrzeń.


koniec części trzeciej.






  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — Lepiej
  2. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — stłumione
  3. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — przypominających
  4. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — siatką
  5. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — chustkę
  6. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — drzwi
  7. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — umilkła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.