Nad przepaścią (Kraszewski, 1887)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nad przepaścią |
Wydawca | H. Altenberg |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Drukarnia „Dziennika Polskiego“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Jesteśmy w niewielkim domu murowanym, trochę zaniedbanym powierzchownie, którego główne wnijście zwrócone jest na ulicę Mokotowską, a droga wychodzi na zdziczały ogródek, drzewami zarosły, cienisty, smutny, bo w tej atmosferze miejskiej drzewa jakąś bolejącą przybierają postać.
Dzień jesienny, ale pogodny i słoneczny zbliża się ku wieczorowi.
Pierwsze piętro tej kamieniczki podupadłej, przybrukanej trochę, choć niegdyś stawianej nie bez starania o to aby przyzwoicie wyglądała — od lat kilku zajmował pan Aureli Żabiec, młodzieniec trzydziesto kilko letni, bardzo przystojny, bardzo huczno i wesoło żyjący.
Mieszkał on tu sam, z jednym starym, milczącym, na pozór ograniczonym, niezgrabnym, ale poważnym i bardzo uczciwym sługą. Znano Szymona Rzepskiego i szanowano go, bo choć ubogo się nosił, serce miał wielkie, a ze sługi wnosząc o panu, sądzono, że pan Aureli niezłym też człowiekiem być musiał.
Ci jednak co zblizka na życie pana Aurelego patrzyli, nie bardzo je zrozumieć mogli. Wiedziano tylko, że wesoło hulał, a hulanka ta przedłużała się już wielce nieopatrznie przez lat tyle, że za lada dzień koniec jej przepowiadano. Tymczasem trwała wbrew wszelkim przewidywaniom.
Były w niej wprawdzie pewne paroksyzmy, przypływy i odpływy, wypoczynki i wybuchy, ale radykalnej zmiany dotąd się niedopatrzono.
Żabiec płacił za zajmowane pierwsze piętro nie zawsze regularnie, opóźniał się czasami, ale właściciela kamienicy poił i karmił, ściskał i całował, a w końcu mu się uiszczał.
Że miał na mieście długi, o tem przekonywały nadchodzące rachunki, listy i osoby interesowane skarżące się na pana Aurelego.
Dotąd jednak katastrofy potrafił uniknąć, a że był młody, bardzo przystojny — ba, nawet piękny i przezywano go Antinousem — śmiały nadzwyczaj, wymowny, a miał wielką ufność w siebie, wróżono różnie. Większość głosowała za tem, że — da sobie radę!
Kto był ów pan Aureli Żabiec, nie godziły się chodzące pogłoski. Syn bogatego niegdyś obywatela, mówili jedni, syn majętnego mieszczanina czy bankiera, utrzymywali drudzy; przyszły spadkobierca jakiegoś miljonowego majątku, podszeptywali najlepiej uwiadomieni.
Można było z tych sprzecznych wnosić plotek, że nikt na pewno nic nie wiedział. Nie wiele to kogo zresztą obchodziło, gdy Żabiec w każdem towarzystwie zalecić się i miłe przyjęcie pozyskać sobie umiał, zjednać sympatję, a młodzież obojej płci czarował.
Uderzało to jednak, że Żabiec nigdy o rodzinie swej nie mówił, nikt się do niego nie zgłaszał. O krewnych, powinowatych w kraju, w którym wszyscy niemal są z sobą powiązani, nie wspominał. Była w tem jakaś tajemnica. Pytany niedyskretnie, z jakich stron pochodził, odpowiadał śmiejąc się:
— Ja? jestem obywatel świata!
Odznaczał się tem pan Aureli, że wszędzie gdzie dłużej był, rej wodzić musiał, a gdzie nie mógł być pierwszym, tam bywać nie lubił. Młodzież zaciągała się, można było powiedzieć, pod jego sztandary; obejmował nad nią komendę, a umiał się tak obchodzić, iż go wynoszono pod niebiosa.
Nigdy go nikt nie widział zajmującego się czemś poważniejszem: albo hulał, albo się do hulanki przygotowywał lub po niej wypoczywał.
Pić, jeść, wesoło czas spędzać, noc przy kartach i winie przesiedzieć, zdawało się być jedynym celem życia pana Żabca. Towarzysz z niego dla przybywających do Warszawy, ażeby się tu rozerwać — był nieoszacowany. Znał miasto i ludzi na palcach. Wiedział gdzie co dobrego można było wypić lub przekąsić, był w przyjaznych stosunkach ze wszystkiemi wesołemi kumoszkami, a gospodarzem do zabaw niezrównanym.
Z jego powodu i w jego przytomności nigdy do żadnej awantury nie przyszło, w towarzystwie najsztywniejszem i najswobodniejszem do tonu jego doskonale się nastrajał. Nie zbywało mu ani na dowcipie, ani na wykształceniu, mówił kilku językami z łatwością, dotrzymał placu każdemu, był oprócz tego wypróbowanej odwagi, bez brawury i kazał się szanować.
Uczynny wielce osobą swą i wpływem, służył chętnie, pieniądzmi tylko nie mógł, ale nie zapożyczał się też natrętnie u nikogo. Umiał zawsze wyszukać sobie środki jakieś tajemne odżywienia się, lichwiarzy, kredyt, a raz pieniądze dostawszy, obchodził się z niemi nader pańsko.
Po domach, w których bywał, znała go służba ze szczodrobliwości i nadskakiwała w przedpokojach.
Widziano go grywającego grubo, przegrywającego znaczne sumy wesoło i bez niecierpliwości, ale się to trafiało rzadko.
Dom pana Aurelego był na kawalerskiej stopie, ale osobliwego autoramentu, bo pan Aureli dawał objady i wieczerze, przyjmował czasem po kilkanaście osób. Miał do tego umówionego restauratora. Nie często zmagał się na te zapraszania, ale raz mając gości u siebie, „podejmował ich,“ wyrażając się po warszawsku z całą gościnnością, poczynając od drogiego kawjoru, do najwyszukańszego likworu poobiedniego.
Stół był wytworny, wina doskonałe, służba najęta, bo w dni powszednie stary ów Szymon Rzepski, małomowny, chodzący powoli, nie bardzo zgrabny, sam jeden za wszystkich starczył.
Pomimo wszystkich swych towarzyskich zalecających go przymiotów, które go na żeniącego się kawalera kwalifikowały, pan Aureli jakoś wcale nie starał się żenić i nie zdawał myśleć o tem. Żył wesoło z dnia na dzień, ot tak — bez innego celu nad używanie świata, póki służą lata!!
Od niejakiego jednak czasu najbliżsi jego znajomi i przyjaciele, dostrzegali w nim pewnej zmiany. Wśród najbujniejszego wesela miewał chwile, jakby osłupienia, zadumy, po których z nową gwałtownością wybuchał; czasami tracił poczucie taktu i miary, które go dawniej odznaczało.
Domyślano się, że wierzyciele naciskali. Życie jednak dotąd nie zmieniło się w niczem, mniej tylko często przyjmował u siebie w domu, a więcej przesiadywał po tych przytułkach gastronomicznych, których charakterystyka doskonale mu była znaną. Gdy pierwsze nadchodziły ostrygi, nigdy on na nie się nie spóźnił.
Pomimo tych przelotnych chwil zdrętwiałości, w ogóle pan Aureli objawiał ten humor i lekceważenie trosk powszednich, które go czyniły tak miłym w towarzystwie i teraz się nie zmieniwszy.
Dnia tego Żabiec powrócił do domu wcześniej niż zwykle, był to w kalendarzu czwarty września, wigilja św. Wawrzyńca. Rzepskiego, który nigdy się na długo nie zwykł był oddalać, od rana w domu nie było.
Wchodząc pan Aureli, stróżowi na dole objawił, ażeby nie wpuszczał nikogo i odprawiał tem, iż go nie ma...
Powróciwszy na górę, drzwi zaraz na klucz spuścił; rzucił kapelusz i palto, wdział szlafrok i padłszy na fotel w sypialni, długo nieruchomy tu przesiedział.
Obcego człowieka, któryby wszedł do tego kawalerskiego mieszkania nie dawno dosyć eleganckiego, stan jego obecny musiałby uderzyć.
Nieład w nim panował straszny, jakby spiesznie wszystek sprzęt potrzeba było oczyścić i zbadać...
Poodsuwane szufladki, poroztwierane szafki, rozrzucone papiery, wydobyte z kątów pudełka, walały się tu i ówdzie... Kieszenie nawet surdutów powywracane, świadczyły, że je rewidowano.
Nigdzie jednak nie widać było żadnych przygotowań do podróży, ani tłumoczków i pakunków.
W sypialnym pokoju na kominku spora kupka popiołu ze spalonych papierów, zajmowała tak wiele miejsca, iż się nadzwyczajnego auto da fe domyślać było można.
Żabiec, trzydziestokilkoletni mężczyzna, regularnych i posągowo pięknych rysów twarzy, słusznego wzrostu, figury kształtnej, z włosami ciemnemi, nieco już przerzedzonemi, ale w pukle się zwijającemi — chodził teraz po sypialni zadumany, chwytając i rzucając co mu pod rękę wpadło. Twarz miał na swój wiek wyżytą, zmęczoną, przedwcześnie więdnąć poczynającą, choć w oczach pałał jeszcze ogień młodzieńczy... Wypisanem było na niej to co lekarze zowią: vita lauta, ale sił jeszcze zachowało się wiele, choć ochoty do życia zdawało braknąć.
W pokoju, po którym przechadzał się jakby tu coś jeszcze przypomnieć sobie usiłował, dwa portrety na ścianie przy łóżku zwracały uwagę...
Jeden z nich mały, w owalu, wystawiał młodziuchną panienkę w stroju jakby z przed lat jakich trzydziestu — wybitnie arystokratycznej piękności, z wyrazem wypieszczonym, rozmarzonym i smutnym. Sparta na białej rączce, zasłonką białą, przezroczystą, gazową obrzucona, przypominała znany wizerunek Angieliki Kaufman.
Biedna ta istota, młodziuchna a tak smutna, zdawała się jakby przyszłość przeczuwać boleśną i zawczasu się nią trwożyć. Pączek róży nie rozwinięty a już zwiędły, leżał przy niej... Śliczną była z tą swą tęsknotą, wdziękiem dziewiczym i idealnym wyrazem oblicza...
Drugi portret znacznie większych rozmiarów, uderzająco był podobnym do p. Aurelego i musiał wyobrażać jego ojca. Były to też same rysy, ten sam wyraz odwagi i wiary w siebie, ta sama szlachetność fizjognomij, ale ogół mniej sympatycznym, zuchwalszym się zdawał — coś szorstkiego od niego odstręczało. Można było zgadywać, że człowiek ten walczył z ludźmi, ale niepodobna rozwiązać czy z boju wyszedł zwycięzko.
Chodząc po sypialni Żabiec kilka razy stanął przed wizerunkiem ojca, parę razy popatrzył na portret, w którym walki się można było domyślać...
Na stoliczku leżał list pomięty. Aureli chwycił go niecierpliwie do ręki, chociaż był już czytany i odczytywany, przebiegł raz jeszcze oczyma, których brwi się ściągnęły, i rzucił gniewnie do komina. Nie było w nim ognia i papier zanurzył się w ulatujących popiołach. Po namyśle p. Aureli zapalił siarniczkę i podłożył ją pod list wyrzucony, stojąc przy nim i pilnując aby się dopalił cały, był nawet tak ostrożnym, że szczypcami niedogorzałe dobył szczątki, i trzymał je dopóki nie spłonęły.
Powrócił potem do stoliczka przy łóżku. Z szufladki jego dobył mały kieszonkowy rewolwer i obejrzawszy go położył na nim. Na talerzyku wprzódy już przygotowanym leżało kilka kawałków cukru i flaszeczka stała malutka z przeźroczystym płynem, niewinnie wyglądającym jak woda.
Flaszeczkę tę naprzeciw światła potrzymawszy Żabiec, z uśmiechem położył na talerzu ostrożnie i troskliwie. Spojrzał na zegar wiszący na ścianie, ale ten w niebytności Rzepskiego, nie nakręcony, stanął na trzeciej i spoczywał.
Prawie bezmyślnie robiąc te jakieś przygotowania, z obojętnością zupełną, pan Aureli ziewnął i jakby się chciał raz jeszcze ze swem mieszkaniem pożegnać — obejrzeć je — ręce włożywszy w kieszenie, wolnym krokiem szedł do pokojów które na przestrzał stały otworem. Kilkanaście różnej wartości obrazów i szkiców rozwieszonych było po ścianach saloniku i gabinetu.
W kątku jednym, widać było mały krajobraz szwajcarski, naszkicowany śmiało, niewykończony, ale widocznie schwycony z natury.
Wyobrażał on mały szalet, wśród kwiecistego ogródka, nad brzegiem jeziora. W dali piętrzyły się i mglisto występowały góry, których wierzchy śnieg okrywał.
Malarz w dali między klombami, rzucił jakby dla ożywienia, postać niewieścią w białej sukience, ale zwróconą ku jezioru, tak że tylko ogólne jej kształty na ciemniejszem tle występowały.
Aureli przybliżył się do obrazka, pochylił, wpatrzył i twarz jego przybrała wyraz zupełnie jej nie zwykły jakiegoś rozrzewnienia. Ale zaledwie on na nią wystąpił, gdy Żabiec cofnął się, wtrząsnął cały, rozśmiał się szydersko i szybko odwrócił. Spojrzał raz jeszcze zdala na obrazek i skierował na powrót do sypialni, jakby od niego uciekał.
Stanął przy łóżku, które było nie posłane od rana, zdawał się chcieć położyć na niem, gdy — w przedpokoju, nieśmiałą ręką poruszony dzwonek, dał się słyszeć.
Z początku uszom nie wierzył Aureli, bo stróżowi zakazał kogokolwiek bądź wpuszczać na górę. Musiała to być więc chyba jaka omyłka, ale dzwonek poruszył się raz drugi.
Żabiec zmarszczył się groźno, ale iść sprawdzić kto dzwonił, nie myślał wcale. Gniewało go to tylko. Na dworze zaczynało zmierzchać.
Po krótkiej chwili dzwonek, zawsze równie bojaźliwie i nieśmiało, poruszył się — raz trzeci.
Pan Aureli był po trochu fatalistą. Zadumał się nieco i, po krótkim namyśle, krokiem powolnym, jak stał na wpół rozebrany powlókł się mrucząc do przedpokoju.
Dzwonek w nim zawieszony drgał jeszcze, choć już żadnego nie wydawał dźwięku.
Zwolna odsunął rygiel i z twarzą kwaśną zabierał się już coś niegrzecznego powiedzieć tak natarczywie dobijającemu się natrętowi — gdy przed sobą ujrzał — ubogo, ale bardzo starannie ubraną, bladą, zwiędłą, wychudłą kobietę — której wiek czynił ją rówieśnicą jego... Musiała mieć też lat przeszło trzydzieści. — Smutny, ale nadzwyczaj sympatyczny wyraz jej twarzy, która niegdyś musiała być bardzo piękną — miał jeszcze urok ku niej pociągający.
Pomimo ubogiego ubrania, coś szlachetnego, coś niepospolitego nadawało tej postaci indywidualną cechę i jakąś godność, obudzającą poszanowanie. Wśród tysiąca musiałaby na siebie zwrócić oczy... i wywołać pytanie — kto to może być taki?
Milcząc, kobieta stojąca w progu, cała chustką wielką osłonięta, z rękami na piersiach złożonemi, zwróciła oczy na Aurelego, który pobladł, zmięszał się, ale nie zdawał się być pewnym czy poznał przybyłą, czy go podobieństwo jakiemś widmem przeszłości łudziło.
W tej właśnie chwili, ta postać była zjawiskiem tak dziwnem, że Żabiec w istocie mógł ujrzawszy ją, osłupieć.
Nikt w świecie nie wiedział, ani się mógł domyślać, co zamierzał — więc chyba los, chyba Bóg, jakaś wyższa władza mogła tu zesłać to widzenie przeszłości...
Wahał się jeszcze Aureli, gdy cichy głos usłyszał.
— Salomea...
— Salusia!! — wykrzyknął Żabiec — ty! tu! Salusia!! Zkądże? jak?
Wyrazy mu zamarły na ustach — machinalnie otworzył drzwi szeroko, kobieta wsunęła się krokiem powolnym i nieśmiałym.
— Tak — ja to jestem — odparła głosem spokojnym, nie objawiającym wzruszenia. — Ja... ale od lat kilku mieszkam w Warszawie...
— Od kilku lat! tutaj! podchwycił zdziwiony Żabiec — a ja się dopiero dziś o tem dowiaduję!!
— A pocóż ja się wam miałam narzucać — poczęła kobieta — ja wam żadnej pociechy przynieść nie mogłam, a wy mnie też byście pomódz nie potrafili. Każdy los swój dźwigać musi, a Bóg jest nad wszystkiemi.
Z spokojną rezygnacją dokończywszy tych wyrazów, powiodła wzrokiem po mieszkaniu. Aureli stał zmięszany, nie mogąc jeszcze wyjść z podziwienia.
— Jakimże sposobem — odezwał się pomilczawszy, — właśnie dziś pomyślałaś przyjść do mnie — właśnie o tej godzinie!!
— A! — powoli mówiła ciągle się oglądając blada kobieta — a! ja bo już od dawna wybierałam się przyjść dowiedzieć, co się też dzieje z wami, ale się nie składało. A dziś? — no, ja sama nie wiem, pomyślałam sobie przechodząc tędy, — spróbuję. Posłuchałam jakby jakiegoś wewnętrznego głosu. No, i szczęśliwie się powiodło, że pana Aurelego zastałam.
Obejrzała się dokoła.
— Ale cóż to tak wygląda, jakby się pan czy w drogę wybierał, czy nie było komu porządku zrobić od rana?
Na tę uwagę nie odpowiadając, Żabiec ciągle zatopiony w myślach — odparł zapytaniem nowem.
— Stróż na dole miał odemnie rozkaz nie puszczać nikogo.
— Na dole stróża nie spotkałam, odpowiedziała kobieta — no — i dobrze się stało.
Oczy przybyłej z macierzyńską niemal jakąś czułością wpatrywały się w pana Aurelego i to co go otaczało, jakby pragnęła życie jego, położenie, uczucia odgadnąć. Wejrzenie to zmięszało go widocznie — kobieta po chwili badania, wyczytawszy niepokój w twarzy Żabca, westchnęła.
— No — i — jakże wam na tym świecie! co porabia p. Aureli — spytała, oczyma ciągle rzucając dokoła.
Zapytanie to wywołało grymas na twarzy pana Aurelego.
— A! co tam o mnie mówić — odparł — niech mi panna Salomea powie lepiej o sobie... Co panna tu porabia?
Obojętnie poruszyła ramionami kobieta i spuściła oczy. Wyraz boleści, jaka się na jej licu wypiętnowała, odpowiadał za nią, ale ta miała już czas zastygnąć, a ona się z nią zżyć i oswoić — stała się chroniczną.
— A! o mnie mówić nie warto — odezwała się spokojnie. — Kobiece losy, łatwo odgadnąć! Mój los musiał być taki, jak wszystkich istot mnie podobnych. Śniło się coś, śniło, potem sen opłakało, serce sobie zastygło i bieda nauczyła się modlić. Pracuję, modlę się — no — i jestem spokojna!
Patrząc na gospodarza i tego niespodziewanego gościa, słuchając nawet rozpoczętej rozmowy, trudno było odgadnąć jaki stosunek mógł z sobą łączyć te dwie istoty, nie jednakiego pochodzenia, wychowania i stanu.
Przybyła panna Salomea, chociaż bardzo poważna, szlachetnego oblicza i postaci, należała widocznie do warstwy społeczeństwa, żyjącej z pracy z dnia na dzień. Charakter uszlachetniający nadawała jej siła ducha i w tej chwili objawiająca się spokojem.
Aurelego obejście dowodziło spoufalenia, ale nic więcej nad to. Lat kilka mieszkająca w Warszawie panna Salomea nie czuła potrzeby zgłaszać się do niego, a on nic o niej nie wiedział i nie zdawał się troszczyć?
Mało co więcej nad lat trzydzieści liczyć mogąca panna, ze śladami niepospolitej ale przekwitłej piękności na twarzy, o której zachowanie wcale się już nie starała, zdawała się jakby ze światem rozbrataną i ostygłą.
Milcząc stali tak chwilę naprzeciw siebie — panna Salomea z coraz żywszą ciekawością rozpatrywała się nietylko po pokoju, w którym stali, ale wzrokiem sięgała dalej. Twarz jej poruszenie jakieś odżywiło.
Aureli nie zapraszał jej dalej — był zmięszany, pogrążony w sobie, niepokój jakiś go ogarniał, można było sądzić, że się chciał pozbyć przybyłej, a nie wiedział jak to począć.
Tymczasem z poufałością domownika, który nie potrzebuje ani zaprosin, ani pozwolenia, panna Salomea podchodziła coraz dalej i oczyma śledziła pilnie.
— Ale ja przecież muszę zobaczyć, jak pan tu mieszkasz! — odezwała się. — Sam jeden, gdzież służba?
— Służba? ale ja nie mam nikogo, oprócz starego Rzepskiego... sługi to nieprzyjaciele i szpiegi — odparł rzeźko Aureli — Rzepski od rana gdzieś... za interesem...
Panna Salomea, nie dając się pozbyć siebie, szła dalej ciągle, widać było, że jakieś obudziło się w niej podejrzenie, że rada była je sprawdzić... Zwolna kierowała się ku sypialni...
Żabiec się zmarszczył; przypomniał sobie zapewne leżący przy łóżku rewolwer... i drogę ku pokojowi temu zahamował...
— Niech panna Salomea usiądzie i odpocznie — rzekł żywiej — ja tymczasem światło zapalę, bo zaczyna w pokojach być ciemno...
Przybyła, rzuciła okiem na Żabca i z udaną obojętnością, na pierwszem krześle jakie się wysunięte znalazło, usiadła — cała w myślach jakichś, zadumach, ale razem zaniepokojona tem na co patrzała, a wytłumaczyć sobie nie mogła.
Aureli drżący, gniewny prawie, pospieszył do sypialni, szukając co prędzej zapałek, nie mogąc ich znaleźć, mrucząc i rzucając się po pokoju... Wszystko mu się nie składało. — Panna Salomea krótką chwilę posiedziawszy, podniosła się i wprost poszła za nim, nie miał czasu zatrzymać jej w progu...
I tu oczy jej naprzód obiegły dokoła. Nic im nie uszło; ani popiół, nagromadzony w kominie, ani rewolwer, którego Żabiec nie miał czasu schować, ani cukier i maleńka flaszeczka, po którą sięgnął był ręką właśnie za późno, — ani powysuwane szuflady i porozrzucane rzeczy...
Brwi się ściągnęły przybyłej.
— Czego pan tak szukasz! — odezwała się. — Ja mam zawsze zapałki przy sobie.
To mówiąc obejrzała się szukając świecy, zobaczyła niedopaloną na małym stoliku i natychmiast ją zapaliła. Aureli stał niemy, czuł, że oko przybyłej kobiety wyczytać może wszystko co przed niem rad był utaić.
Panna Salomea nie wychodząc już z sypialni, usiadła tu na krześle.
— To prawda — odezwała się głosem, w którym teraz brzmiało wzruszenie — iż dziwnem zrządzeniem znalazłam się tu dzisiaj.
W istocie może głos jakiś wewnętrzny popchnął mnie tutaj, a stróża... jakaś siła z drogi mojej uprzątnęła...
Podniosła oczy na Aurelego.
— Do tego więc pan doszedł! do tego! — i załamała ręce. Pan myślisz, że ja nie widzę, nie rozumiem, że możesz mi.... wytłumaczyć się lada czem?!
Na bladą twarz Żabca wystąpił przelotny rumieniec i gorzki uśmiech.
— Ani się tłumaczyć nie myślę — zawołał żywo — ani zaprzeczać!.... Jedna rzecz mi się w głowie pomieścić nie może, jakim cudem panna Salomea się tu dziś, teraz, na tę godzinę znalazła?
— Tego ja tak dobrze nie rozumiem, jak pan Aureli, odpowiedziała kobieta uspokajając się — widzę w tem tylko palec Boży i wskazówkę mojego obowiązku.
Trudno mnie, prostej kobiecie, chcieć człowieka takiego jak pan, przekonywać i nawracać, ale....
Popatrzyła na niego. Stał osłupiały.
— Ale jakże do tego przyszło? — przerwała milczenie kobieta. — Przyznam się panu, że nie raz spotykałam starego Rzepskiego i pytałam go o pana, odpowiadał mi zawsze: — co ma być! żyje jak żył — i po wszystkiem...
Więc to życie tak się marnie miało skończyć!? — dodała.
Aureli milczał, wyraz desperacki zmienił twarz nawykłą do kłamania i układania się.
— A jakże się każde inne życie kończy? — podchwycił gwałtownie. — Czy panna Salomea z całym swoim kobiecym rozumem praktycznym lepiej wyszła? — Rozśmiał się szydersko.
— Naprzód, panie Aureli — rzekła spokojnie zapytana — ja rozumu nie miałam długo, powoli go nabywałam, a teraz... teraz nie rozum trzyma, ale pan Bóg i pobożność. Przebyłam drogę ciernistą, bo ona mi była przeznaczoną... a teraz... teraz? jestem spokojną... Wierz mi pan... modlę się i z tem mi dobrze!
Pan zamiast ciernistej drogi, wybrałeś kwiecistą — no — ot... do czego ona doprowadziła!
To mówiąc wskazała na stoliczek przy łóżku. Pan Aureli nie odpowiadając począł się przechadzać po sypialni.
— I to się nazywa męzka moc ducha! odwaga!
— Dajmy temu pokój — przerwał stając Żabiec. — Ja waszego życia nie znam, no, i nie pytam o nic, wy też mojego nie zrozumiecie...
— To prawda, z takim końcem trudno mi pańskie życie zrozumieć — odezwała się Salomea — boś pan miał do wcale innego środki i wyposażenie...
Nie mam prawa go badać...
— A ja nie potrzebuję się taić z niczem — począł Żabiec. — Znasz mnie od dzieciństwa, byłaś w domu naszym razem ze mną dorastając...
— Tak... i nawet pierwszą miłostką raczyłeś mnie, sługę waszą — zaszczycić — rozśmiała się panna...
— A odprawiłaś mnie tak, żem poszedł ze wstydem...
— Do innych — dokończyła panna Salomea.
Zamyślony chwilę milczał Aureli.
— Wierz mi pan — przerwała ciszę kobieta — że choć nie zakochałam się w panu, ale zachowałam dla niego do dziś dnia jakieś uczucie, którego nawet nazwać nie umiem. Myślałam nieraz — niepokoiłam się, ale mi się zdawało, że pan, pan... z życia potrafisz wyjść zwycięzko.
Żabiec podniósł głowę.
— Cóż pani myślisz, że tak żyć, jak ja żyłem do lat trzydzieści kilku, aż do dnia dzisiejszego, nie jest sztuką? Nikt w świecie, nawet stary Rzepski się nie domyśla, ani tej flaszeczki ze strychniną, ani tego rewolweru, ani tego co mnie truje w duszy... Wczoraj jeszcze śmieliśmy się, pili i hulali z dobrymi przyjaciółmi, jak gdyby dziś się wszystko nie miało skończyć.
— Ale powiedzże mi pan, jak do tego przyszło — zapytała Salomea — czy nie ma już ratunku?
Żabiec potrząsnął głowa.
— Ale po co, dla czego ja się mam ratować! — zapytał. — Co zyszczę na tej prolongacie, moja panno Salomeo, nowego już nic dla mnie na świecie ani kwitnie, ani pachnie, wszystko są zużyte, spowszedniałe, nudne rzeczy. Próbowało się — nasyciło, przesyciło — czas skończyć.
A! tak — powtórzył — nie ma co robić? czas skończyć. Znasz historję mojego ojca i moją? Prawdę rzekłszy, ja za niego pokutuję.
— No — a matki rodzina? — zapytała panna.
— Jak nie chciała znać nieboszczyka ojca, tak i mnie znać nie chce — rzekł Żabiec. — Do niej się zwracać — próżne upokorzenie, darmo. Trzymałem się na wodzie póki sił stało, a no czas pójść na dno...
Żabiec się począł przechadzać po sypialni milczący, a panna Salomea ścigała go oczyma.
— Powiadasz pan, żeś wszystkiego próbował — odezwała się — jako żywo, nie prawda. Ani pracować, ani się z losem pogodzić, nie próbowałeś nigdy.
Tak jak nieboszczyk ojciec, chciałeś iść przebojem...
Nie odpowiadając na to, Żabiec ze śmiechem przerwał:
— Daj pokój, panno Salomeo! Prawisz mi nauki, a sama, wyszłaś lepiej na zgodzie? Dość spojrzeć na twoją twarz i sukienkę... Cóż za życie prowadzisz? Wartoż tak żyć?
— Warto — odparła kobieta z zupełnym spokojem... — Nie mam potrzeby się przed panem Aurelim spowiadać z mojego życia — ale doprawdy, że miałabym ochotę do tego... bo i z niego naukę wyciągnąć można...
— Ciekawym! — rozśmiał się Żabiec...
Zarumieniona nieco Salomea głowę podniosła...
— Cóż? zawiedziona miłość — dodał — a potem... rezygnacja...
— Tak, ja się tego nie wstydzę — odparła kobieta. — Ucieczka do Boga, a teraz spokój w duszy... mogę powiedzieć, żem tak szczęśliwa jak nigdy nie byłam...
Poruszył ramionami Żabiec.
— Chciałabyś mnie na tę drogę nawrócić? — zapytał.
— Gdybyś pan miał na to siłę — poczęła panna Salomea — aleś pan ją podobno wyszafował całą na oszukiwanie samego siebie i ludzi... — a teraz na uratowanie się nie stało.
— Na miłość Bożą! — wybuchnął p. Aureli. — Cóż ja mam ratować? na co się to zdało!
— Pan nie jesteś mężczyzną — przerwała zimno kobieta — ale zestarzałem dzieckiem... Pamiętam, gdyś miał lat dziesięć, byłeś słowo w słowo tym co dzisiaj... Nie przybyło nic oprócz tego, że już ochoty do figlów nie stało.
Zmarszczył się p. Aureli.
— Masz mnie za tak bezsilnego? — zawołał — a wiesz co mnie kosztowało rozumu i pracy przez tyle lat się trzymać na wodzie i nieutonąć? Uchodzić za bogatego, zyskać u ludzi jaki taki szacunek, nie podać się w podejrzenie awanturnika... używać całą gębą — i...
— Narobiwszy długów, uciec się w ostatku do flaszeczki i rewolweru — przerwała kobieta. — A! niemasz się, zaprawdę, czem chwalić!
— Otóż mam — przerwał gwałtownie Żabiec, zwracając się i ręką wskazując na portret ojca. — Ten winien wszystkiemu — nie ja. Wychował mnie na takiego, jakim się stać musiałem... Po śmierci matki, którą ja ledwie pamiętam, trzeba było wyrzec się mrzonek, zapomnieć o przeszłości, darmo nie kołatać i nie żebrać, gdzie nic nigdy nie mogliśmy otrzymać — począć inne życie...
— Na to i dziś czas — zawołała panna Salomea.
— Nie — nie — zaprzeczył Żabiec — zapóźno! Człowiek zmiękł, popsuł się, rozleniwiał a zresztą na życie się napatrzył i smak do niego stracił... Bierz licho resztę...
Zamachnął ręką rozpaczliwie...
Panna Salomea oczyma ścigała przechadzającego się.
— Nie mam innego wyjścia — począł po przestanku na wpół sam do siebie Aureli... — Długów mam po szyję, w karty mi się nie szczęści, zaprzedać się i ożenić dla grosza — nie mogę...
To mówiąc wskazał na małą flaszeczkę...
— A oto w tych kilku kroplach ratunek pomocny, jedna chwilka, jak piorun i wszystko skończone.
— Pan myśli? — spytała Salomea — alboż to duszy i Boga nie ma? Na ostatek, choćbyś w nic wierzyć nie chciał, nie wiem czy przyjemnie zostawić po sobie pamięć dezertera, który zabrawszy co do niego nie należało — uciekł na tamten świat, bo go tam dogonić nie można!
Rozśmiała się smutnie.
Żabiec się zżymnął...
— No — więc cóż? co począć? — zapytał.
— Pan Aureli o to mnie potrzebuje się radzić! — odparła Salomea.
— Bo nie ma rady żadnej — zawołał Żabiec — i musisz to przyznać. Można mi czynić wymówki, że do tego terminu się doprowadziłem, ale raz będąc w tem położeniu — nie mam wyjścia, powtarzam, nie mam wyjścia.
— Bo go nawet nie szukasz — poczęła kobieta... — Po latach tylu, żebyś pan nie znalazł środka przedłużyć...
— Co? konanie? — wybuchnął Aureli.
— Nazwij to jak chcesz — mówiła dalej panna. — Przedłużając, choć przykre położenie, mógłbyś zyskać czas do rozmysłu i do śmiałego zerwania z tem, co go doprowadziło nad przepaść... Zawrócić się zawsze pora... tak, ale na to trzeba męztwa, a i na tem panu zbywa — wolisz uciekać...
P. Aureli poczynał słuchać uważniej. I myśli i sposób wyrażania się panny Salomei coraz większe na nim czyniły wrażenie. Stawał i słuchał z uwaga.
— Słowo daję — odezwał się na ostatku — mnie pannę Salomeę poznać trudno. — Stałaś się taką wymowną!
Zakrawało to na szyderstwo, ale panna nie wzięła za złe tych słów i spojrzała mu w oczy śmiało.
— Ja tego o panu Aurelim powiedzieć nie mogę — odparła. — Powtarzam, zupełnie takim jakim go pamiętam, gdy miałeś lat dwanaście, pozostałeś do dziś dnia...
— Widzi panna Salomea — rzekł szydersko. — To przecież sztuka zachować się młodym...
— I przez lat tyle nic a nic się nie nauczyć, dorzuciła chłodno panna...
Żabiec nic nie odpowiedział. Nastąpiła chwila milczenia.
— Ale ja... ja tu niepotrzebnie się wcisnąwszy, — dodała po przestanku podnosząc oczy ku niemu — muszę w końcu odejść — z wielkim smutkiem w duszy... Zostanie mi wspomnienie, żem pana zatruła wymówkami niepotrzebnemi...
Uczyń mi pan jedną łaskę!
Pan Aureli podniósł oczy...
— Nie mam ani nadziei, ani w sobie czuję siłę, żebym miała pana nawrócić, ale — daj mi tę flaszeczkę i rewolwer na cztery tygodnie, a tymczasem — myśl... próbuj, znajdziesz może wyjście jeszcze... jeżeli w istocie jesteś mężczyzną a nie starem dzieckiem...
Składać winę na ojca — a! panie mój, to bardzo łatwo, ale bardzo rzecz upokarzająca i smutna...
To mówiąc wstała panna Salomea i nie czekając odpowiedzi zbliżyła się do stoliczka, wzięła z niego flaszeczkę i rewolwer, które schowała do kieszeni. Aureli się nie sprzeciwiał.
— Masz pan miesiąc czasu — dodała błagająco rękę wyciągając ku niemu. Choć pan w nic nie wierzysz, ja dodam — modlić się będę na jego intencję.
Przekonaną jestem, że niedarmo mnie tu dziś los — nie los, ale wasz anioł stróż, sprowadził.
Przypadku nie ma na świecie... bo jest Opatrzność — wierz mi...
Żabiec milczał — a milczenie to było najwymowniejszą odpowiedzią.
Panna Salomea poczęła iść ku przedpokojowi, a że zmrok już zupełny padł w czasie rozmowy, Aureli świecę wziąwszy, nic nie mówiąc, przeprowadził ją aż do wyjścia...
Ta zwróciła się jeszcze ku niemu:
— Słowo? cztery tygodnie! — spytała.
Skłonił głowę p. Aureli i postawszy chwilę nad wschodami, zwolna do mieszkania swojego powrócił.
Gdy mu na wschodach we mroku znikła panna Salomea, Żabiec jeszcze chwilę stał bezmyślnie, nie wracając do mieszkania; zawrócił się potem z wolna i wszedł, drzwi już nie zaryglowując za sobą; dostał się aż do sypialni, gdzie lichtarz, silnie uderzywszy nim, na stoliku postawił, a sam rozśmiał się dziko, ręce na piersiach składając.
— Komedja! jak Boga kocham! — mruknął sam do siebie — komedja! Gdyby mi to kto inny opowiadał o sobie... nie uwierzyłbym! Przypadek! tak! przypadek... ale nie można zaprzeczyć że osobliwy w swoim rodzaju! — Stanął zadumany, patrząc w podłogę... i myślał:
— Ten stary szurgot — Salusia! ona mnie naukę moralną pali, a ja ją w pokorze ducha przyjmuję...
Zabiera mi strychninę, konfiskuje rewolwer, a ja posłuszny poddaję się i milcząc przyzwalam na cztery tygodnie! Ba! co się tyczy czterech tygodni, bynajmniej się nie czuję w obowiązku dotrzymywać słowa! Trzeba się jej było przecie pozbyć...
Tymczasem (dobył z kieszeni zegarek) — nadchodzi godzina, o której Rzepski miał powrócić i wszystko już zastać skończonem... gdyby nie ona.... mnie na łóżku wyciągniętego, zastygłego i — finita historja....
Poruszył ramionami.
— Najgłupsze to, że byłem na duchu przygotowany, zrezygnowany, i nic by mnie to było nie kosztowało, a teraz na nowo potrzeba niby to żyć, aby powtóre odbyć ten sam proces nudny, bo to się inaczej skończyć nie może....
Uderzył nogą o podłogę.
— Trzeba było, żeby ją tu licho przyniosło — ciągnął dalej, i nie kogo innego, tylko ją, dla upokorzenia mnie — tę zarozumiałą piękność garderobową, która, jak powiada, marzyła — prześniła i modli się teraz!! Cha! cha!
Rozśmiał się ironicznie.
— Zestarzała mocno, a młodą będąc była bardzo ładną, tylko zawsze taką sztywną i zimną.. Ktoś tam jednak w tym śnie i marzeniu być musiał. Ba!
I pan Aureli od starej panny zaschłej wziąwszy porządną naukę moralną, na nowo musi rozpocząć życie....
— Farsa! słowo daję!
Obie ręce zatopił w kieszeniach.
— Rozpocząć życie — ale z czem?
Żabiec nie miał zwyczaju nigdy nosić ani sakiewki, ani pugilaresiku na pieniądze, kładł co miał grosiwa do kieszeni, złoto, miedź, papiery, i dobywał z takiem lekceważeniem, jakby miljonami władał — tym razem w jednej tylko z kieszonek coś zabrzęczało, a w drugiej zaszeleściało. Podszedłszy do świecy i przeliczywszy co mu pozostało, przekonał się, że miał około piętnastu rubli całego majątku... ale czem dla niego było — rubli piętnaście?
Z uśmiechem pogardliwym na stolik je rzucił.
Nawykły wykręcać się, wykłamywać, wyślizgać w najcięższych razach, Żabiec nie potrzebował długiego czasu aby, znaleźć coś na razie mogącego mu posłużyć. Oczekiwał na Rzepskiego — ale że on się opóźniał, wyszedł, pochylił się nad schodami i donośnym, niecierpliwym głosem stróża Łukasza wołać zaczął.
Nierychło, gdy huknął kilka razy, głos mu odpowiedział z dołu i powołany, w fartuchu brudnym, z nosem zatabaczonym, w załojonej czapeczce na łysej głowie, ukazał się z ciemności wyłaniając...
— Co jaśnie pan sobie życzy?
— Acan nie wiesz nic co się w domu dzieje! Na Boga!
— Albo co? co? — odparł Łukasz powoli czapeczkę ściągając i czując nadchodzącą burzę.
— Co! mnie tylko co okradziono! — krzyknął Żabiec.
— Jak? kiedy? Jezusie! Marjo!
Załamał ręce stróż.
— Mówię ci — tylko co? miałem potrzebę wyjść, niebawiłem i godziny, tym czasem w mieszkaniu wszystko zastałem pootwierane, poprzewracane i pieniądze zabrano...
Stróż drżał.
— Ale jakże to może być? ja się nie ruszałem krokiem...
— A nie widziałeś i niesłyszałeś co się działo... — wołał p. Aureli.
Łukasz stał i aż mu się ze strachu na płacz zbierało. Nagle poruszył się ku mieszkaniu, drzwi opatrywać, szukać znaków popełnionego gwałtu... ale tych nigdzie nie było...
— Toć zamek cały! — zawołał.
— Musieli go wytrychem otworzyć, drzwi znalazłem otwarte...
— Jezusie Nazareński — trzeba biedz na policję!!
Już się zawracał, gdy go Aureli za ramię pochwycił.
— Oszalałeś czy co? co to pomoże! — trzeba było lepiej pilnować — teraz wiatru w polu szukać daremnie. Co przepadło — to przepadło.
Pan Aureli zaczął się gniewać, łajać... a koniec końcem odprawił Łukasza. — Idź do kaduka!
Posłuszny, już się w pokorze miał oddalić stróż, gdy Rzepski, staruszek, gruby, niezgrabny, siny, z oczyma czarnemi, bystremi, zjawił się, niespokojnie pytając....
— Cóż się stało? co się stało! ach byle człowiek odszedł....
Krótko oznajmił mu Aureli:
— Okradziono mnie....
I stróżowi drzwi zamknąwszy przed nosem, sam z Rzepskim wsunął się do mieszkania, pokazując nieład w niem panujący.
Stary sługa wszedł z początku krokiem przyspieszonym wprost aż do sypialnego pokoju, oczyma rzucając na wszystkie strony — ale z milczenia jego i ust zaciśniętych wnosić było można, że jakoś tej kradzieży albo nie rozumiał, albo jej nie wierzył.
Mrucząc, począł układać co mu się pod rękę nawinęło, i kiedy niekiedy tylko z ukosa na pana spozierał, który nagle zamilkł....
— Pieniędzy dużo skradziono? — zapytał po długiem milczeniu.
— Albo ja tam wiem, zabrali co było — odparł Aureli. — Zrób mi herbaty, położę się....
Tak dzień ten się skończył długi i ciężki do przebycia... a Żabiec nie zasnął aż nad rankiem. Bądź co bądź nawet najlekkomyślniejszemu człowiekowi z tamtego świata powrócić nie jest łatwo. Przygotowanym był już zupełnie opuścić ten padoł płaczu, gdy szyderska ręka losu zatrzymała go na nim.
Żabiec myślał teraz czyby w istocie nie było sposobu znaleść jakiegoś modus vivendi; ale myśli jego do poważniejszych rachub nie nawykłe, do zastanawiania się i rozbierania dłuższego jednego przedmiotu, plątały się bezskutecznie, wikłając coraz bardziej.
Gniewał się sam na siebie, szczególniej za to że musiał uznać wyrzuty, które mu panna Salomea uczyniła, po części usprawiedliwionemi, że słusznem czuł dane mu nazwisko starego dziecka. I gdybyż one wyszły z ust innych!! ale słyszeć je od tej dziewczyny z garderoby, którą lekceważył, która pogardziła niegdyś jego zalecankami, a teraz zestarzała, kwaśna, uboga, biedna, ale harda śmiała jeszcze dawać nauki — wskazywać drogi i wyśmiewać jego niedołężność, zmuszającą uciekać się do tchórzowskiego samobójstwa...
Gniewało go, gniewało okrutnie, nie że mu czyniono wyrzuty, ale że one wychodziły z ust istoty, którą on za coś pośledniego uważał... Upadł więc w istocie tak nisko, iż nawet ona miała prawo śmiać się z niego, a on śmiechu tego nie miał czem odeprzeć, oprócz bezsilnej złości.
Rad by był pokazał, że nie miała słuszności — ale, choćby się teraz zawrócił, zmienił postanowienie — wspomnienie dnia tego miało pozostać — i panna Salomea mogła być dumną z tego, iż pochwyciła go na uczynku, że ona ocaliła mu życie...
Ona!! to ironja losu, upokarzająca go — budziła w nim nietylko gniew, ale pragnienie dokazania jakiegoś cudu, któryby go we własnych oczach zrehabilitował.
Dręczył się myślami temi noc prawie całą... Kilka dni — rozpuściwszy wieść o kradzieży mógł sobie jakoś dać radę — ale — co dalej? co dalej? Z dnia na dzień żył już za długo — trzeba było uczynić krok jakiś stanowczy!
Znużony, twardym snem chorobliwym zasnął wreszcie nad ranem...
∗
∗ ∗ |