<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Nieoswojone Ptaki
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1929
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Łużyccy na Ługach siedzieli już dawniej jak sięga pamięć ludzka. Jak się im wiodło i czem się odznaczali, o tem także nie pisano kronik, zapewne nie byli wielcy, ni sławni, i nie nęcił ich szeroki świat, ani rządy Rzeczypospolitej, dopiero w ostatnich czasach Stanisław Łużycki wyemancypował się z tradycyjnego domatorstwa swojej rodziny, schedę swoją bratu Kazimierzowi ustąpił, spłatę wziął, i wieści o nim nie dochodziły.
Ów tedy Kazimierz na Ługach pozostał, nie ożenił się, stosunki z ludźmi pozrywał, wyszedł na dziwaka i w swoich Ługach szczególnie się urządzał. Przedewszystkiem, gdy tylko uwłaszczono włościan, przestał uprawiać grunta. Gdzie chciał rosnąć las, tam rósł, gdzie nie, całe łany leżały odłogiem. Ługi stały się dziczyzną i stepem, po którym pasła się stadnina pana Kazimierza, jedyne źródło dochodu i amatorstwo właściciela.
Następnie, żeby się zupełnie ubezpieczyć od sąsiadów chłopów, dwór cały otoczył wysokim murem — zamknął w ten obręb folwark i dom, sady i ogrody — i zamczystemi bramami opatrzył. Ale że sadów nikt nie oglądał, a dzikich drzew nikt nie krzesał, cała ta osada po latach niewielu stała się masą gęstwiny splątanej, rozczochranej, dowolnie bujającej. Stadnina uczyniła kopytami drogę do folwarku, nieliczna służba przetarła ścieżki do krynicy i lamusu, do grząd warzywa i drwalni. Zresztą dom był niewidzialny w bzach, chmielach i wybujałych chwastach.
Pan Kazimierz spełnił w ten sposób marzenie swego życia.
Nie potrzebował chłopskiej łaski i uchronił się od chłopskiego łupiestwa. Nie zatruwała mu życia troska o deszcz i pogodę, o ceny zboża, nadużycia i oszustwa oficjalistów. Dochód z koni i poręb leśny zaspakajał podatki i wydatki, a nawet można było trochę na czarną godzinę odłożyć. Ludzie nie nawozili panu Kazimierzowi plotek i pustej wrzawy, nie miał spraw i procesów, i był naprawdę panem w swem państwie.
Czworo służby podzielało jego gusta i samotność. Na czele bezdzietne małżeństwo, w którem żona była kucharką, gospodynią i trochę despotyczną panią całego dworu, a mąż stał na czele hodowli koni i zarządu majątkiem.
Trzecim był jednooki Franek, strzelec i leśniczy, a czwartym głuchonieme faktotum, Marek. Ten nie miał nazwy, ni fachu — i dlatego robił wszystko — więcej, niż tamtych troje, a gospodyni Florjanowa pilnie dawała baczenie, by mu nie zostawić czasu na myślenie, protest i odpoczynek. Kilku koniuchów i stajennych parobków, rekrutowanych bardzo starannie i płatnych bardzo dobrze, stanowiło wraz z babą pomywaczką cały garnizon tej szczególnej fortecy.
Pan Kazimierz prowadził życie czynne i ruchliwe. Wstawał o świcie, dzień cały spędzał w stajni lub lesie, jadał mało, pił tylko wodę, nie palił tytuniu, nie odzywał się dużo, ale rygor umiał utrzymać i był kochany przez swych podkomendnych.
Wieczorem czytywał w swym gabinecie — otoczony psami i różnym chowanym dzikim zwierzem.
Wysoki był, suchy i nerwowy — nie znał co choroba, z usposobienia dobry, chociaż pozór miał szorstki, mowę twardą, a sąd surowy.
Bardzo rzadko, parę razy do roku, pan Kazimierz przestępował granicę Ługów, zwykle pieszo, ze swego lasu wstępował do dworu, który z nim graniczył — do Brzezickich.
Podżartowywano w sąsiedztwie, że się w Brzezickiej kochał, gdy była panną, i że afekt w sercu zachował. Jeśli tak było, to go litość ciągnęła do dawnej bohdanki.
Brzezicki był chorowity, interesy w opłakanym stanie, cały ciężar na barkach i głowie kobiety.
W pięć lat po ślubie Brzezicki umarł, zostawiając jej ruinę finansową i trzyletniego Michasia, którego pan Kazimierz do chrztu trzymał.
Myślano, że się pobiorą po skończeniu żałoby, ale wdowa sprowadziła do domu starą kuzynkę, najgorszą plotkarkę z całej okolicy i borykała się dalej sama z biedą, przy fikcyjnej pomocy rady familijnej.
Jak poprzednio, pan Kazimierz parę razy do roku przychodził na chrześniaka popatrzeć, posiedzieć u komina lub na ganku godzin parę, zawsze na oczach ciekawej, szpiegującej kuzynki, która przy wysokiej cnocie, chciwa i łakoma skandalu, nazwała go wreszcie ciemięgą i gburem i traktowała lekceważąco.
Raz przecie, w chwili bardzo finansowo ciężkiej — wzruszona troską Brzezickiej, a oburzona egoizmem Łużyckiego, ostro mu docięła.
— Mógłby też pan przez wzgląd na dziecko poradzić wdowie, zamiast milczeć i końce swych butów oglądać.
— Radziłem raz, więcej słowa nie powiem!
— Ciekawam tej rady?
— Żeby się jak ja urządziła, zamiast pracować dla chłopów i lichwiarzy. Na ciężkie roboty skazują, na kryminały — ale żeby kto dobrowolnie sam siebie na to skazywał, to absurd i warjacja. Ja nie psychjatra!
— Bardzo się pan delikatnie wyraża. Tak to pan pojmuje obywatelskie obowiązki! Winszuję.
— Nie inaczej i dobrze mi z tem.
— Zapewne, egoistom zawsze dobrze.
— Egoista jest ten, kto innych dla siebie wyzyskuje — ja tylko nic nikomu nie daję — i nie dam!
To powiedziawszy, odszedł, sztywnie jej się skłoniwszy, i długi czas się nie pokazał.
Istotnie Łużycki nic nikomu nie dawał.
Na żadną dobroczynną składkę, na żadną instytucję, na żadne kościoły i pomniki, a odpowiadał na wezwanie zawsze jedno:
— Czy to nakaz? Nie. Więc odmawiam. Do niczego nie należę i należeć nie chcę!
Zczasem był źle notowany i miał najgorszą wśród współobywateli opinję — nikt do niego nie zajeżdżał. Był temu bardzo rad, i coraz bardziej zasklepiał się w swej samotności z naturą i księgami.
Pewnej jesieni pan Kazimierz czytał w swym gabinecie, skończywszy dzienne zatrudnienie i odprawiwszy Franka strzelca, z którym omówili jutrzejsze polowanie.
Ogień się palił w ogromnym staroświeckim kominie, psy faworyty spały na wilczych i niedźwiedzich skórach, za oknem ponuro jesienny wicher szumiał, przy wielkim stole pan Kazimierz gazety przeglądał, a wielką ciszę tej samotni przerywał tylko świerszcz w szparze komina, ulokowany na zimowe leże, trzaskanie ognia i czasem mruczenie senne wyżlicy Dźwiny, do której boku przytuliły się dwa podżare taksy, i zawsze czujne, przezierały co chwila rozumne oczy, pilnując, czy pan nie wychodzi.
Nagle, jeden z nich, Mrówka, podniosła trochę uszy i pysk do góry, nasłuchując i poczęła mruczeć. Był to sygnał dla zapalczywego Trzmiela, jej towarzysza. Nie zadając sobie trudu spytania o rację, ani słuchania, ni węszenia, porwał się odrazu z przeraźliwem szczekaniem.
Szczekanie to, które wyprowadzało z cierpliwości borsuki i lisy, że z nor się przed niem wynosiły, poruszyło też pana Kazimierza.
— Będziesz cicho, piszczałko — krzyknął.
Pies przyczaił się i umilkł na sekundę, ale że mądra Mrówka poszła, mrucząc i węsząc ku drzwiom, i on za nią podreptał, kolebiąc się na swych krzywych łapach, nos w szparę wetknął i na nowo alarm podniósł.
Dźwina także podniosła głowę i zbyt wielka dama, by krzyczeć, patrzała tylko ku drzwiom, powoli poruszając ogonem i dając przez to znać, że czuje kogoś znajomego, gdy taksy bez względu na to, kto szedł, protestowały energicznie przeciwko przerwaniu im snu, a panu czytania.
Teraz już i pan Kazimierz słyszał, że ktoś się zbliżał i poznał ciężki krok towarzysza. Odłożył gazetę i zrobił ruch, jakby do harapa, który wisiał na poręczy fotelu, dobrze snać znany taksom, bo w tej chwili szmyrgnęły pod kanapę, zaszyły się bezpiecznie, i wytknąwszy tylko dwa nosy czarne i lśniące jak trufle, dalej ciągnęły swój przeraźliwy duet.
W tej chwili zapukano do drzwi.
— A co tam, Florjanie? — spytał pan Kazimierz.
Drzwi się otworzyły, wszedł Florjan, na bok się usunął przed żoną, która coś niosła dużego na ręku, a twarz miała od łez czerwoną.
— Proszę pana, nieszczęście się stało, pan Stanisław umarł! — rzekł głucho Florjan.
Łużycki się zerwał.
— Skąd wiesz? Kiedy? Gdzie?
— W zeszłym tygodniu w Rydze. Tydzień chorował.
— Ale skąd wiesz? Była depesza? Dawaj!
— Człowiek stamtąd przyjechał, Łotysz — jego służący, i przywiózł dziecko!
— Jakie dziecko?
— Pana Stanisława córeczkę. Zdrowiutką przywiózł, niech pan zobaczy!
Odchylił chustkę na rękach żony, i ujrzał pan Kazimierz różową twarz śpiącego dziecka.
Machinalnie palcem do policzka dotknął, jakby przekonać się chciał, że nie śni, ale Florjanowa wreszcie opanowała swe wzruszenie i odzyskała mowę:
— Co pan robi? Szturga, jak psiaka, jeszcze w oko trafi!
I, ogarnąwszy silniej dziecko rękami, pochyliła się nad niem z taką czułością i uszczęśliwieniem, że jakby cała jej dusza rozpromieniła się macierzyństwem.
A pan Kazimierz, ochłonąwszy, badał dalej.
— Pan Stanisław kazał mnie dziecko oddać? A matka?
— Matka umarła przy urodzeniu. Łotysz u nich pięć lat służył. Gada, że mu pan Stanisław zapisał meble i wszystko, co miał, byle dziecko do nas odwiózł. Łaska boska nad niem, że taki chłop niezgrabny w drodze go nie zamorzył.
— Gdzież ten człowiek. Ma list? Papiery?
— Ma wszystko. Został u nas w mieszkaniu.
— Wołajcie go tutaj.
Florjan wyszedł, a pan Kazimierz do kobiety się zwrócił.
— Jakże to będzie? Trzeba jej mamki, myślę?
— Jezus Marja! Toć ma półtora roku!
— Aha, to cóż trzeba? Niańki?
— A ja to nie potrafię? Prędzej mi ręce pousychają, niż obce ręce jej się tkną. Ot co, trzeba kołyski, pościółki, ciepłego mleczka, jak się obudzi. Ja ją tu u pana zostawię, bo tu najcieplej, a sama się zakrzątam. Niechno pan potrzyma, tylko delikatnie.
Oszołomiony zupełnie pan Kazimierz, wziął niezgrabnie na ręce dziecko i obejrzał się, gdzieby je ulokować. Nigdzie mu się nie zdało lepiej, niż przed kominem na skórach. Było tam najmiękciej i najcieplej. Złożył tedy ostrożnie pakiet żywy na kilku skórach i, przyklęknąwszy, przypatrywał się śpiącemu dziecku. Z równą ciekawością i zdziwieniem, ale przyjaźnie i życzliwie przyglądały się tej nowinie wszystkie trzy psy.
Obeszły wokoło, obwąchały, obejrzały, przekręcając głowy i mrużąc oczy, i wreszcie pokładły się wokoło, jakby łaskawie przyjmowały przybysza do swej szanownej kompanji.
Pan Kazimierz się pochylił i dziecko pocałował, potem wstał, słysząc kroki.
Florjan wprowadził Łotysza.
Był to człek lat średnich, brzydki, dobrodusznie patrzący.
Roześmiał się, szeroko roztwierając usta, i rzekł łamaną rusczyzną, w której połowa była niemiecczyzny i łotewskiej mowy.
— Maleńka pani dojechała zdrowo, dzięki Bogu. O, bardzo to daleko, — ledwiem trafił. Oto są papiery, które mi pan kapitan zostawił — trochę zamokły. Nie wiedzieć, co było od deszczu zakrywać — torbę, czy dziecko. Już czwarty dzień jestem w drodze.
— A brat mój kiedy umarł? Dlaczego mnie nie wezwano? Nagły zgon?
— Dobrą śmierć miał, lekką. Przeziębił się na rewizji w porcie, bo oto z Petersburga był kontroler, i galowy mundur pan kapitan włożył. Zaraz też na trzeci dzień doktór powiedział, że będzie z nim źle. Wtedy mnie to zawołał, kazał sprowadzić pana sędziego Bruna, z którym był w przyjaźni — i tak przy nim do mnie powiada: „Ty, Hans, jak tylko umrę, zabierzesz tę ceratową torbę z mego biurka, sto rubli, co tu leżą, upakujesz ciepło dziecko, i odwieziesz je do mego brata; masz tu wypisaną marszrutę. Jak to spełnisz, proś mego brata, by ci dał świadectwo, żeś dziecko zdrowo i cało mu wręczył, a z tem świadectwem zgłosisz się do sędziego Bruna, który ci za to odda całe umeblowanie mieszkania, jakoteż moje ubrania i bieliznę. Mam nadzieję, Hans, że mi nie odmówisz tej ostatniej usługi?“
— Spełnię akuratnie, panie, pan sędzia świadkiem, — ja mu odpowiadam.
Bardzo się ucieszył i zaraz pan sędzia Brun ułożył w torbę wszystko, co pan kapitan kazał, a potem mnie odprawili i zaczęli ze sobą gadać i pisać, a ja zaraz poszedłem do żony i zacząłem się uczyć, co to z takiem dzieckiem robić w dalekiej drodze, żeby nie zmarło.
— Kiedy umarł mój brat? — przerwał pan Kazimierz.
— Zeszłej niedzieli. Gdy oddał Bogu ducha, zaraz mi pan sędzia Brun oddał torbę, pieniądze i dziecko i zaraz kazał jechać. Pokornie proszę pana o świadectwo, żem spełnił, com obiecał, i na legat zasłużył. Jutro o świcie chcę odjechać zpowrotem.
Pan Kazimierz odebrał z jego rąk torbę opieczętowaną i, milcząc, napisał mu żądany dokument. Potem otworzył biuro i wraz ze świadectwem podał mu sto rubli.
Łotysz rozpromienił się jeszcze bardziej, i wszystkie zęby wyszczerzył.
— Dziękuję panu i życzę, żeby się maleńka pani wychowała zdrowo i szczęśliwie panu na pociechę. Jeszcze ją na pożegnanie pocałuję!
Zaraz, jak wszedł, Florjan dziecko z ziemi podniósł, i trzymał na rękach zapatrzony, jak w obraz cudowny. Zadyszana wpadła też Florjanowa, oznajmując, że wszystko gotowe, i nie pytając pana, zabrała ten żywy skarb ze sobą. Florjan i Łotysz wyszli za nią i znowu jak przedtem, pan Kazimierz sam pozostał i zadumał się, patrząc na leżącą przed nim torbę opieczętowaną.
Z bratem poróżnili się oddawna, gdy tamten z kraju wyszedł, a zerwali zupełnie stosunki, gdy tamten stanął do służby. Pan Kazimierz listownie go ostro skrytykował, tamten się obraził, i przestali do siebie się odzywać.
O małżeństwie brata dowiedział się przypadkowo — z gazet — o śmierci żony nie wiedział wcale — jako też o istnieniu dziecka.
I oto — już ich obojga nie było.
Jednakże on — jego zasady wygrały, kiedy brat jemu odsyłał dziecko, nie rodzinie żony, i nie komu z nowych przyjaciół i kolegów.
— Poczekaj, — mruknął do siebie pan Kazimierz; — kiedyś mi rację przyznał, wychowam twą córkę tak, by żyć za granicą Ługów nie potrafiła. Będzie dziki ptak, nie da się oswoić nikomu!
Nazajutrz raniutko odwiedził pan Kazimierz swoją pupilkę. Zastał ją na rękach głuchoniemego Marka, gdyż Florjanowa zajęta była w kuchni.
Dziecko przywykło snać w swem krótkiem życiu do obcych i coraz nowych twarzy, bo się śmiało i pokrzykiwało radośnie, bynajmniej nie przestraszone nieznanem otoczeniem, i na wezwanie stryja wyciągnęło do niego rączki.
Zawołał Florjanową i oznajmił jej swą wolę:
— Hartujcie ją, karmcie dobrze i w niczem się nie sprzeciwiajcie. Niech rośnie wolno i swobodnie. Zostawię ją wam do czterech lat, a potem pójdzie do mnie na naukę. Antonina ma na imię.
— Wiem, Łotysz mówił, że ją nieboszczyk Tolą nazywał. Ale przecie pan nie myśli uczyć ją czytać w cztery lata. Jezus Marja — z tego dziecko zamrzeć gotowo.
Dziecko w tej chwili wyciągnęło ręce do Dźwiny, aż się przegięło całe, więc pan Kazimierz rzekł radośnie:
— Będzie zuch dziewczyna — bo lubi psy.
Tola nie zawiodła tej nadziei. Jakżeby zresztą nie miała lubić psów, kiedy od chwili, gdy pełzać zaczęła, byli to najlepsi przyjaciele i towarzysze. Suwała się po podłodze za Mrówką, a trzymając się grzbietu Dźwiny, nauczyła się chodzić. One też wyprowadziły ją pierwszy raz na boży świat, bo gdy wiosna nadeszła, a Florjanowa jeszcze się bała dziecka na wilgoć i wiatr narażać, pewnego dnia Dźwina przemyślna otworzyła drzwi i Tola za psem wydreptała na podwórze i nuż się tarzać z taksem po świeżej trawie.
Florjanowa ubóstwiała dziecko, ale jej życie pracowite nie dozwalało dużo czasu bawić się Tolą.
Dzieciak był wymyty, czysto ubrany, suto nakarmiony, ale siedzieć w izbie nie chciał, a że pan Kazimierz kazał woli w niczem nie krępować, więc Florjanowa nie zamykała więcej klatki, ptaszek wyleciał na swobodę. Głuchoniemy Marek dostał polecenie pilnowania.
I tak ledwie dwuletnia, malutka Tola rozpoczęła życie czynu, ruchu i odkryć. Poznała podwórze i ptactwo domowe, za którem się Trzmiel uganiał, zawsze bezskutecznie, studnię ze skrzypiącym żórawiem, lodownię w gąszczu, gołębnik i zawsze pod przewodnictwem psów wtargnęła do ogrodu. Tu dopiero był raj prawdziwy — murawy pełne fiołków, pierwiosnków i sasanek, drzewa osypane białem kwieciem, altany z chmielów, labirynty zdziczałych malin, w których ptaszki słały gniazda, same cuda i zachwyty.
W tej ciszy, pełnej śpiewni, w tej samotności barwnej i wonnej, chowało się dziecko, rozwijało i rosło zdrowe, i stało się dla całego dworu uciechą i zajęciem, i potrosze osią, wkoło której kręciły się myśli tej gromadki samotników i dziwaków. Każdy znalazł czas niem się bawić i starał się dogodzić. Głuchoniemy Marek wystrugiwał wieczorami drewniane narzędzia i zabawki, ponury Franek znosił jej z lasu pióra różnobarwne i żywe ptaki, — poważny Florjan huśtał ją na kolanach i opowiadał bajki, Florjanowa miała zawsze łakocie i pieszczoty, a pan Kazimierz spędzał czasem całe dnie, chodząc za nią po ogrodzie, i cierpliwie odpowiadał na tysiące dziecinnych zapytań, i spełniał wszelkie zachcianki.
Wieść o istnieniu Toli przez usta służby rozeszła się po okolicy. Gdy się pan Kazimierz pokazał u Brzezickiej, obie panie zarzuciły go pytaniami, chciały koniecznie dziecko widzieć, zachwycały się na niewidziane. Ale on nie okazał żadnego entuzjazmu, ani się z uczuciami nie zdradził.
— Jest małe! Nic osobliwego — śpi, je i krzyczy. Niema czem się pochwalić. Jak wyrośnie, to ją pokażę.
— Ależ to okropne tak dziko bez ludzi chować dziewczynkę. Powinien ją pan do nas przysyłać — bawiłaby się z Michasiem pod moim nadzorem — ofiarowała się kuzynka.
— Za mała dla niego. Ledwie chodzi. Niech się bawi z taksami. Dosyć dla niej!
— No, kiedy pan tak ją zazdrośnie w swej fortecy więzi — my przyjdziemy ją zobaczyć! — rzekła Brzezicka.
— Bardzo mi będzie miło — odparł Łużycki, bynajmniej nie zachwycony obietnicą.
Musiała to zrozumieć Brzezicka, bo odwiedziny pozostały w projekcie i Tola spędziła dwa lata w Ługach, nie mając pojęcia, że jest ktoś więcej na świecie, oprócz stryja i czworga domowników.
Miała cztery lata, gdy ją pan Kazimiesz zabrał od Florjanowej i umieścił obok siebie w domu. Był z tego powodu bunt i protest gospodyni, złe humory i niełaska przez tydzień, ale gdy to w niczem nie zachwiało postanowień Łużyckiego, spokój domowy powrócił.
Od tej pory pan Kazimierz zaniechał polowania i pszczelarstwa, zobojętniał dla koni — cały swój czas poświęcił małej — i stał się pozornie dzieckiem, a dziecko pod jego kierunkiem nad wiek było rozwinięte.
Tego lata Brzezicka, mając do sąsiada ważną jakąś sprawę gospodarską, a nie mogąc się go długo doczekać — wybrała się pewnego dnia z kuzynką i synem na grzyby do łużyckiego lasu, i, będąc niedaleko dworu, postanowiła odwiedzić dziwaka.
Przyszły tedy do muru i, oburzając się nad takiem marnotrawstwem cegły — doszły do bramy, szczelnie zamkniętej, na której obok dzwonka był napis:
„Bez ważnego lub urzędowego interesu wchód wzbroniony“.
— Czy nie warjat — szepnęła kuzynka. — Przecież to jest obelga dla sąsiadów i znajomych. Wróćmy, bo gotowi nas odprawić od bramy!
Ale Brzezicka już zadzwoniła, i po dość długiem oczekiwaniu furtka się otworzyła, i stanął przed niemi głuchoniemy Marek.
— Chcemy się widzieć z panem Łużyckim.
Niemy głową potrząsnął, uśmiechnął się, obejrzał. Ale Florjanowa, która mu kazała otworzyć, odeszła, więc nie wiedząc, co czynić, usunął się i wskazał im ręką w stronę domu.
Kobiety weszły, rozglądając się ciekawie. Dom był niewidziany przez gęstwinę drzew i krzewów, tylko przy oficynie, na prawo, rzadsze były zarośla i ścieżki wydeptane. Ruszyły w tę stronę, po chwili się obejrzały, czy ich eskortuje odźwierny, ale ten gdzieś przepadł — były zostawione własnemu przemysłowi.
Szły tedy za śladem, między gąszcze spirei, akacyj i ujrzały przed sobą pasieki Łużyckiego, jakby wioskę różnokolorowych domków, ocienionych wiśniami.
— Pszczoły! chodźmy stąd! — zawołała kuzynka.
Ale na głos ludzki rozległo się w odpowiedzi szczekanie psów i wypadły na przerażone kobiety dwa taksy i wyżlica, a za niemi ukazała się Tola z kawałkiem chleba w ręce, bosa, opalona słońcem, zarumieniona zabawą.
Na widok obcych ludzi stanęła zdziwiona, zawróciła się, i umknęła między ule, wołając cieniutkim głosikiem:
— Tatku, tatku — na drodze coś stoi!
— Cicho, pszczoły cię opadną! — odpowiedział pan Kazimierz z głębi pasieki, ukazując się z za wiśni, otoczony dymem podkurzacza.
Wpadła mu pod nogi i mówiła zdyszana:
— Tam coś stoi! Dwie Florjanowe, ale nie takie zupełnie. Niech tatko zobaczy!
I ciągnęła go za rękaw.
— Ki djabeł! — mruknął, ale że psy szczekały zajadle, więc zamknął ul i ruszył ku domowi.
— Weź mnie tatku na ręce, bo się boję — prosiło dziecko.
— A gdzie kapelusz? — spytał.
— Jeż w nim śpi, tam pod krzakiem. A to chleb do miodu!
Teraz pan Kazimierz zobaczył i poznał obie panie i kroku przyśpieszył, wołając na psy. One też, opędzając się parasolkami, odpowiedziały zdaleka.
— Przepraszam panie stokrotnie — odparł. — Żebym się spodziewał odwiedzin, przyjąłbym na progu miłych gości. Witam i przepraszam za nieoswojoną moją chudobę.
— Więc to jest zaklęta królewna tego zaczarowanego dworu! — rzekła kuzynka, przypatrując się Toli.
— Może malutka da buzi! — dodała Brzezicka.
— Przywitaj te panie, — upomniał Łużycki, stawiając dziecko na ziemi.
Ale zaledwie poczuła się wolną, porwał ją lęk nieprzytomny, spojrzała tu i tam, i skoczyła w bok — w krzaki, psy za nią, i wszystko znikło w gąszczu.
— Ładnie się zaprezentowała! — roześmiał się Kazimierz, w głębi duszy rad z dzikości wychowanki ale widząc zgorszone miny obu pań, dodał:
— Nie można się dziwić. Nie ma pojęcia, że poza, mną i naszą służbą są jeszcze ludzie na świecie.
— Trzeba ją oswoić! — rzekła Brzezicka.
— A poco? — przerwał.
— Jakto poco? — wmieszała się kuzynka, która miała powołanie do dawania rad i morałów. — Przecie człowiek stworzony dla świata i ludzi, i dzikim być nie może. Z dziecka wyrośnie człowiek — panienka, kobieta. Przecie życia tu nie spędzi w tych murach.
— Czemu nie! Albo tu źle. To pewna, te jej nieszczęścia nie spotkają w tych murach — chyba za niemi. I ja jej stąd nie wypuszczę na ten wielbiony przez panią świat, bo jej tu najlepiej.
— Jakto! Życie mu tu spędzić? I pan w to wierzy?
— Wierzę i przekonam panią, że będzie szczęśliwa!
Kuzynka roześmiała się ironicznie.
— Zobaczymy za lat kilkanaście, czy murów tych nie nazwie więzieniem, a szczęścia samotnego niedolą.
— Pani ma na myśli — miłość! Już ja ją nauczę, co ludzie ochrzcili tą hipokrycką nazwą!
— Winszuję takiego systemu wychowania! Więc ją pan obedrze ze złudzeń i marzeń — największego skarbu dziewicy. To okropne!
— To pewna, że fałszami i tajemnicami nie będę karmił.
Oboje byli tak podnieceni dysputą, że aż się w to wdała Brzezicka.
— Ależ, moja Kociu, tak się tem alterujesz.
— Tak, bo rozumiem, jak straszne jest życie bez złudzeń i marzeń!
— Zwłaszcza, że ciebie nikt nie pocieszył! — pomyślał Łużycki, który jej serdecznie nie cierpiał. Ale przypomniał sobie obowiązki gościnności i dodał z uprzejmym uśmiechem:
— Dalekie to jeszcze czasy, więc niema o co się spierać. Może mnie pani przekona, a tymczasem służę paniom i proszę do chałupy.
Dom był tak obrośnięty krzewami, że gałęzie wciskały się oknami do wnętrza, ale pokoje były czyste, a z ganku widok na ogród dziki i fantastyczny.
Na ganku tym latem przesiadywał gospodarz, bo na stole pełno było gazet i książek, a na podłodze zabawki Toli.
Brzezicka wyłuszczyła swój interes o jakieś sągi drzewa, sprzedane żydowi, który teraz kręcił i z wypłatą zwlekał, a kuzynka zeszła do ogrodu, żeby go zwiedzić.
Wróciła jednak po małej chwili, bo ją zniechęciły chwasty olbrzymie i nieprzebyte gąszcze, i rzekła:
— Musiał to jednak niegdyś być śliczny ogród!
— Nigdy nie był tak piękny jak teraz, gdy ma swobodę. Zleciało też do niego ptactwo leśne, i zrobił się biblijny raj — odparł Łużycki.
— Chyba bez jabłka, bo sad zdziczały przestał rodzić.
— Owszem. Kilka jabłoni i grusz pielęgnuje Florjanowa. Więcej jest tego, niż potrzeba nawet, bo ich chłopi nie kradną. Dla małej, żeby się uczyła botaniki i ogrodnictwa, wytrzebię na grządki kęs jaki. Reszta niech rośnie wedle własnej fantazji.
W tej chwili Florjanowa ukazała się na ganku z tacą i zastawiła stół do podwieczorku.
Był chleb i masło, apetyczne wędliny i ser — maliny i mleko — jabłka i miód.
— Czy widziały też panie naszą Tolę? — spytała, rozpromieniona dumą z tego skarbu. Bywała niekiedy u Brzezickiej i znała obie panie.
— Ledwieśmy widziały, bo zemknęła.
— O, to ją zaraz przyprowadzę! — i poszła w ogród.
— Szczęśliwy pan, że nie ma troski ze służbą — westchnęła Brzezicka.
Parva domus, magna quies! — odparł Łużycki. — Mam ich czworo tylko — mogę wybierać i przebierać. Teraz ta mała ich zawojowała i już się stąd nie ruszą.
Florjanowa ukazała się zpowrotem, prowadząc Tolę, eskortowaną przez psy. Musiała ją ośmielić i uspokoić co do obcych, bo dziewczynka szła bez oporu i bez strachu, gwarząc z nią wesoło.
Na ganku wpadła wprost na kolana Łużyckiego i rezolutnie patrzała na obie panie.
— Gdzieś była? — spytał.
— U królików z Markiem.
— Chodź do mnie! — zaproponowała Brzezicka. — Jak mi dasz buzi, to ci przyślę Michasia do zabawy w niedzielę.
— Czy to pies? Jaki on?
— To taki sam mały dzieciak, jak ty. Będziecie razem biegać po ogrodzie.
— Eh, on tu nigdzie nie trafi i zginie! — odparła lekceważąco.
— A tybyś nie chciała pójść z nami do Michasia i zobaczyć, jakiego on ma srokatego kuca?
Zamyśliła się i spojrzała na Łużyckiego.
— Dlaczego on ma kuca srokatego?
— Bo się dobrze uczy. Będziesz i ty miała takiego, jak zamiast drzeć książki, będziesz czytać.
Z pod gęstwiny roztrzęsionych włosów zerknęła na książkę z obrazkami, leżącą na ziemi w opłakanym stanie, i odparła:
— To Trzmiel czytał — to nie ja!
Roześmieli się wszyscy.
— Bardzo rezolutne i roztropne dziecko. Będzie pan z niej miał rozrywkę i pociechę! — rzekła Brzezicka.
— I będzie bardzo ładna! — dodała kuzynka.
Florjanowa triumfowała, ale Łużycki się zasępił.
— Tego jej wmawiać nie będę! — mruknął.
Gdy panie odeszły, dał folgę swemu oburzeniu i wpadł z gniewem na Florjanową.
— Pocoś ją prezentowała tym kwokom? To jeszcze szczęście, że za mała, by te głupstwa pojąć. Ładnieby one ją wykierowały. Prawią o niewinności, a odrazu wmawiają, że piękna. Potrzebne i logiczne dopiero! Zapowiadam, żeby mi ich więcej nie wpuszczać przez bramę; nie potrzebuję ich zachwytów ani morałów. Niech sobie chowają i wykoszlawiają swego Michasia, a od naszej małej — zasię. Niech rośnie dziko, ale zdrowo. Nie będzie kurą, ani indyczką, jak one.
Florjanowa nie zrozumiała, w czem zawiniły te panie, ale że pan Kazimierz rzadko się tak unosił, — wyrezonowała, że musiały czemś ciężko dziecko obrazić, i zastosowała się do rozkazu.
Odtąd Brzezicka zastawała u bramy samą szafarkę, która na pytanie o dziedzica odpowiadała, że wyjechał to do stadniny, to do lasu, i dziecko ze sobą zabrał.
Po paru bezowocnych próbach — wizyty ustały i Tola nie poznała Michasia, aż w lat siedem, gdy zaczęła z opiekunem wyjeżdżać poza mury. Bo ledwie nieco podrosła, pan Kazimierz nauczył ją konnej jazdy i brał ze sobą na łąki do koni, na polowanie do lasu — byli zawsze nierozłączni. Wtedy kiedyś, gdy oglądali pasące się konie, podjechał do nich chłopak kilkunastoletni w gimnazjalnej bluzie na chudym, brzydkim podjezdku. Zbliżył się do Łużyckiego, zeskoczył z konia i w rękę go pocałował.
— A, jak się masz? Cóż — promocję masz?
— Mam, proszę pana. Onegdaj przyjechałem na wakacje.
— No, kiedy promocję masz, to swego podjezdka w stado puść, niech się odpasie, a sobie wybierz wzamian którego z tych koni.
Chłopiec poczerwieniał, spojrzał na konie, ale się nie ruszył.
— Dziękuję panu — odparł. — Jak będę miał pieniądze, to kupię sobie lepszego konia, a tymczasem ten mi dobry, a prezentów przyjmować honor mi zabrania.
Łużycki popatrzał na niego i uśmiechnął się.
— Honor — bardzo chwalebne! Przepraszam, żem pana dobrodzieja uraził. A czy honor pozwoli panu przyjąć w Ługach podwieczorek?
— Mama mnie posłała prosić pana na jutro do nas, bo ma być urzędnik, z opieki — i nie potrafi się rozmówić, a ja nie jestem jeszcze dostatecznie z interesami obeznany i nie mogę jej wyręczyć.
Powaga, z jaką to mówił, ubawiła Łużyckiego.
— Tak, rozumiem, że nieco ci brak do reprezentacji głowy rodziny. Jedźże za nami — dam ci list do matki.
Pojechali we troje i po raz pierwszy przestąpił Michaś furtę zaczarowanego dworu i zaznajomił się z Tolą. Zpoczątku siedzieli oboje bardzo poważnie, zerkając na siebie zpodełba i nic nie mówiąc, ale gdy spożyto podwieczorek i Łużycki wyszedł dla napisania listów, Tola przemówiła pierwsza.
— Czy u was są kanarki?
— Są — ciocia Kocia ma pełen pokój. Tak wrzeszczą, że jabym im łby poukręcał.
— A jabym chowała — takie ładne. Ale nie mam!
— To ja dostarczę — ofiarował się.
— O, albo ta ciocia da?
— Już to mój kłopot! — odparł, i prawdziwa natura figlarza i szkodnika wyjrzała mu z oczu, które stały się żywe i swawolne.
— Tylko jakże mam przysłać? — dodał i zamyślił się sekundę.
— Ja poślę Marka do was.
— A jakże, akurat! Tak nie można. Ja je jutro przyniosę sam wieczorem — na mur się wdrapię i na sznurku klatkę spuszczę.
— A ja pod murem będę czekała — dobrze? — A w którem miejscu?
— Ot tam — od ruczaju, ja będę gwizdał — to będzie znak. Tylko nie trzeba nikomu mówić!
— Dlaczego?
— Bo takie ptaszki z sekretem to się najlepiej chowają.
— Doprawdy?
— Słowo honoru daję.
Zaimponowało to dziewczynce, zrobiła tajemniczą minę — i spytała ciszej:
— A klatkę skąd wziąć?
— To mój kłopot. Nie takie ja sztuczne rzeczy umiem robić — co tam głupia klatka.
— A co umiesz robić? — pytała ciekawie Tola, coraz więcej oczarowana towarzyszem i ośmielona.
— Wszystko. Sidła na ptaki i kosze na ryby — i siatki i gwizdawki z kości i z wierzby, i z drzewa. Co zamyślę — to zrobię. Łuki mam i proce, to tak tem ptaszki biję, jak ze strzelby.
— Pokaż mi to wszystko!
— A jak? Przecie w kieszeni nie noszę, tylko procę mam. Ot jaka.
Zaczął szukać po kieszeniach. Czego w nich nie było: ołówek zębami zatemperowany, scyzoryk, szpagat, kilka ćwieków, kawałek gumy, sznurek z włosienia, hubka i krzemień, a wreszcie z samego dna wraz z brudną chustką do nosa wydobył procę.
— Tak się robi! — tłumaczył łaskawie, rozkładając ową broń i mierząc do wróbla na krzaku.
— Raz, dwa, trzy i trup.
Rzeczywiście, ptak upadł martwy na ziemię. Tola otworzyła buzię z podziwu.
— To jak król Dawid Goljata! — zawołała.
— Nie wielka to sztuka trafić w Goljata, co był jak piec, albo stóg. Do wróbla niechby król Dawid ze mną spróbował.
— To prawda. Do wróblaby spudłował — potwierdziła z przekonaniem Tola i Michaś stał się dla niej pierwszym, żywym bohaterem.
— Żebyś ty mnie wszystkiego nauczył — zawołała.
— Ho, to trudno. Musiałabyś pójść do mnie na służbę, słuchać i spełniać, co każę, i sekret umieć utrzymać, bo za zdradę wielka kara. Zresztą ja sobie wolny kozak, a ty tutaj zamknięta.
— Poproszę tatka, żeby mi pozwolił z tobą się bawić.
— Co mam pozwolić? — spytał Łużycki, stając we drzwiach.
— Bawić się z Michasiem! — zawołała, skacząc mu na szyję.
— Takeście się prędko poznajomili. Ano, to się bawcie. Niech tu przychodzi, ile zechce.
Zapomniawszy o danej obietnicy sekretu, zaczęła opowiadać, czego ją ma nauczyć, jak się mają bawić. Chłopak mocno się zażenował, widząc, że się Łużycki uśmiecha i patrzy na niego.
A ten cieszył się jego pomysłowością i dziecinnemi gustami, i rzekł wreszcie:
— No, toś zuch. Pokażno tę procę i jak z niej trafiasz.
I począł się z dziećmi bawić i zdecydował, że może śmiało powierzyć Tolę Michasiowi — naturalnie pod swoim nadzorem.
Odtąd zaczęły się dla dzieci rajskie dni. Tola bardzo prędko przejęła talenty Michasia i wkrótce go prześcignęła. Po całych dniach uwijali się po ogrodzie, wynajdując coraz to nowe prace. Karczowali niby puszcze, budowali domy, tworzyli najfantastyczniejsze bronie i narzędzia, łowili ptaki i ryby. Pan Kazimierz, przekonawszy się po kilkodniowej obserwacji, że chłopak jest bodaj dziecinniejszy od Toli, przestał ich swą obecnością krępować i zajął się swemi robotami — zleciwszy Markowi, żeby doglądał, by się nie potopili, a zresztą dał im bawić się, jak zechcą.
Dobrodusznego głuchoniemego wnet tak zawojowały dzieci, że służył im i spełniał co kazały. Rąbał i ciosał, budował im klatki na ptaki, siodłał im konie, rozkopywał jamy lisie.
Bo wkrótce za ciasno im było w ogrodzie, wymknęli się na szerszą widownię, grasowali po polu i borze. Stało się też, że Tola, upojona swobodą, zaczęła poprawiać pomysły Michasia. Gdy zamierzał naprzykład użyć na „dom“ wywrót dębowy, ona pogardliwie ruszała ramionami.
— To za łatwe. Zróbmy sobie dom wysoko — między konarami taki pomost, a ściany ze trzciny — i dach z liści. To dopiero będzie sztuka!
— Ho — sztuka! — on się nadymał. — Zaraz zrobimy! — I cały tydzień w pocie czoła pracowali, a cierpliwy Marek znosił im drzewo i trzcinę — wciągał te materjały w górę i pomagał bardzo szczerze.
To znowu, gdy w lesie rozpalili ognisko — rzekła Tola lekceważąco:
— Co to wart taki ogień. Żeby to podpalić wrzosy i zrobić pożar preryj!
I podpalili, niewiele myśląc, i zapuścili w las rzetelny pożar, i omal się sami nie upiekli. Ledwie pan Kazimierz z koniuchami i leśną służbą zdołali ogień ugasić.
Przerażona Brzezicka przybyła na miejsce wypadku, pewna, że to syn był winien i jęła go karcić, a przepraszać Łużyckiego.
Ale Tola ujęła się energicznie za swój pomysł.
— To nie Michaś, to ja — wołała uszczęśliwiona z rezultatu.
A Łużycki zmęczony, czarny od dymu, śmiał się.
— To zuch dziewczyna! — rzekł.
— Bój się pan Boga! — wołała Brzezicka. — Jak ją pan za to będzie chwalić, podpali panu dom którego dnia!
— Nie, bo się przestraszyła, choć się nie przyznaje. Niech będzie kozak — lubię takie.
Brzezicka była okropnie zgorszona. Zabrała Michasia i trzymała go w domu cały tydzień. Ale po tygodniu chłopak się wykradł i dalej broił z Tolą — była to przyjaźń na śmierć i życie.
Chciała go zabrać znowu i ukarać, ale wdała się w to kuzynka Kocia.
— Moja droga, daj pokój! Może tak Bóg rządzi. Dzieci do siebie przylgną — a potem to się i pobiorą! Łużycki ładny ma fundusz. Michaś nie znajdzie nigdzie lepszej partji. Niech się bawią tymczasem, kiedy Łużycki tego chce.
Ten argument podobał się Brzezickiej i nie krępowała więcej Michasia.
Minęły jednak wakacje, i przerwały się zabawy. Tola wróciła do nauk, tęskniła długi czas za towarzyszem, ale wciągnęła się znowu do samotności, wzięła się z zapałem do książek i porządnego zajęcia. Ale gdy rok ubiegł, Michaś znalazł ją znowu gotową do figlów, ze skarbnicą nowych konceptów, i rozpoczęły się dobre czasy swobody. Kilka lat tak trwało. Z dziecka wybujała na podlotka, z podlotka na pannę dorosłą. Wybujała i wyrosła na podziw pięknie, i ładną była, że oczy do niej rwało. Pozostała bóstwem całego domu, a umiłowaniem bezmiernem Łużyckiego.
Michaś skończył szkoły, przeszedł do agronomicznego instytutu — już na wakacjach nie grasowali po polu i borze, zmieniły się stosunki. Dziewczyna z powagą i przejęciem grała rolę gospodyni domu, spotykali się już rzadko, rozmawiali o książkach, i Michaś trochę ją zgóry traktował — jako parafjankę, która świata nie widziała, o niczem pojęcia mieć nie może. Ciocia Kocia, której swaty stanowiły najmilszą osłodę staropanieństwa, z musu zagabywała go często:
— Nie uważasz, jak Tola Łużycka pięknieje z dniem każdym?
— Nie. Zdaje mi się zawsze niezmieniona — odpowiadał obojętnie.
Istotnie, on widział w niej zawsze swawolne dziecko, z którem się czubili i kłócili — jak dwoje urwisów! Ciocia Kocia wzdychała, i odprawiała nowenny — żeby przejrzał. Ale że nowenny były w celu ziemskim — zostały wysłuchane i spełnione — tylko wraz z karą za niską intencję. Przejrzał Michaś, ale zapóźno!...
Miał kolegę z gimnazjum, z którym stali na jednej stancji i zaprzyjaźnili się. Potem ich fach rozdzielił. Michaś poszedł na agronomję, Jan Stankar wyjechał zagranicę na artystyczne studja. Wypadkiem spotkali się po latach w Warszawie na wystawie rolniczej, gdzie Michaś oglądał bydło i maszyny, Stankar zbierał wzorki i typy do ilustracyj.
Ucieszyli się sobie niezmiernie, przehulali dni parę w Warszawie i Stankar dał się z łatwością namówić na wycieczkę do Brzezin, tem chętniej, że pracownię miał opieczętowaną za długi, i żadnego popytu na ilustracje.
Był to biedny chłopak — nerwowy, idealista, z dużym talentem i fantazją — znękany i zwichnięty walką o chleb. Od dziecka borykał się z losem i szedł mozolnie naprzód, z duszą pełną marzeń i zapału, wciąż spychany na dół, wciąż smagany trudnościami — zawsze głodny, zawsze bez grosza i wyzyskiwany na wsze strony.
Zagranicą utrzymać się nie mógł — wrócił do kraju — miał w głowie wielkie, piękne pomysły do obrazów, ale żeby je wykonać, potrzebował mieć czas, najmować modele, kupić płótno i farby — mieć pracownię. Gdy się zebrał na pracownię, zapożyczył się na farby i przybory — i już mu brakło na chleb i modele. Wziął się do ilustracyj, to mu dawało ledwie chleb, a zabierało dużo czasu. Z tego biednego koła było jedno wyjście: za długi zabrano pracownię i sprzęty — pozostał znowu na tym samym punkcie, jak na początku, tylko coraz bardziej znękany i rozgoryczony.
Michaś dodał mu ochoty.
— To jest psie życie! — rzekł, wysłuchawszy całej historji przyjaciela. — Pomóc to ja ci nie mogę, bo sam mam długów i kłopotów wyżej uszu, ale przyjedź do nas i odpocznij. To grunt, żebyś się odpasł i odespał, — cień z ciebie został.
Nie będzie ci w Brzezinach wystawnie i wybrednie, ale będzie zdrowo. Słońce mieć będziesz i modele darmo, — i pracownia się znajdzie w starej oranżerji — teraz lato — wiec tam nie zmarzniesz. Będziesz smarować, jeździć konno, spacerować, śpiewać i marzyć bez troski. To cię odrestauruje, zobaczysz.
Pojechali tedy razem, w towarowym wagonie, bo Michaś eskortował osobiście kupionego na wystawie byka i ta podróż oryginalna tak podobała się Stankarowi, że począł na życie patrzeć z humorystycznej strony i z biedy pokpiwać.
Przybyli do Brzezin w najpiękniejszej porze wczesnego lata. Łany jeszcze stały nietknięte, łąki w całej krasie, lasy w pełnej zieleni.
Kolegę Michasia przyjęto serdecznie i od dawnych czasów raz pierwszy zasnął pod gościnnym dachem przyjaciela bez troski o jutro i z ochotą do życia. Przez parę dni odpoczywał, był jakby upojony powietrzem, ciszą i urokiem wsi. Rozlokował w starej oranżerji swe teki i farby, nie mógł się napatrzeć i nacieszyć przyrodą — chodził jak we śnie.
A po tygodniu odżył zupełnie. Już nie pamiętał biedy i troski, ani prozy życia — pływał znowu w swych ideałach, marzeniach, snuł cudne baśnie i zaczął szkicować projekty do obrazów.
Michał, wróciwszy raz popołudniu z pola, zastał go nad dużym kartonem, tak zajętego, że nawet się nie obejrzał.
— Co to będzie? — spytał, patrząc na szkic.
— To będzie pierwszy obraz z cyklu „Natura“. Bór, spokój i trójka żerujących, beztrwożnych łań.
— Aha! — zrozumiał Michaś. — Ale jeśli lubisz malować zwierzęta, to powinieneś zobaczyć stadninę Łużyckiego, jak się pasie na swobodzie. Ja się temu napatrzeć nie mogę, choć widzę sto razy. Istne Mohortowe wspomnienie.
— A daleko to?
— Nie — ze trzy wiorsty stąd. Chcesz — każę konie posiodłać i pojedziemy.
— To chodźmy lepiej pieszo.
Pieszo było bliżej, przez kładki na granicznej rzece, którą zdaleka można było odgadnąć po gęstwinie łóz, chmielów i olch przybrzeżnych.
— Jak tu pięknie i cicho! — rzekł Stankar rozmarzony. — Jacy wy szczęśliwi wieśniacy. Toć tu tylko żyć i śnić.
Michał, rachujący kopice siana, roześmiał się.
— Żyć bardzo ciężko, a śnić niema kiedy. Kochana wieś pod temi złudnemi pozorami poezji — kryje taką brzydką prozę, że aż mi wstyd za nią. Ostatecznie, my wieśniacy — patrząc na te czary i uroki — marzymy o nawozie!
— Zlituj się, milcz, cyniku!
— Milczę, ale ty uważaj teraz pod nogi, bo trzeba przejść rzeczkę. Tu moja granica, dalej państwo Łużyckiego.
Po śliskich kłodach przedostali się na drugą stronę, i odrazu krajobraz się, zmienił.
Łąki były nieruszone, trawa w pas, a po tej sianożęci rozrzucone kępy krzewów, kaliny, olch — jak bukiety — w oddali bukiety zlewały się w jedno z czarną linją dębowego lasu.
— Tu tak dziko, jakby się było w puszczy! — rzekł Stankar.
— Czemu nie szaleć, kiedy można, — odparł Michał. — Żeby Łużyckiego tak dusili żydzi i nie żydzi jak mnie, toby się wziął do roboty i fantazji zaniechał.
— Więc u niego tak wszędzie dziewiczo, jak tutaj?
— A wszędzie. Trochę łąk koszą na zimę dla koni. Ale żyto na chleb i owies dla stada u mnie kupuje, i żyje z grosza, który mu poręb roczny przynosi. Taki oryginał!
— A widzisz — są i tacy między wami, którzy o nawozie nie myślą. Ten musi być poeta!
— Cha, cha, cha! Żebyś go zobaczył tego poetę, jak wali pałką swoich koniuchów i osobiście koniom krew puszcza i pyski sprawia! Nie myśli o nawozie — to myśli o zołzach i szpacie!
— Szkoda dla was takich widoków i barw i woni, — rzekł Stankar, stając i rozglądając się wokoło.
— Patrz-no, ktoś ku nam idzie! — dodał ciszej.
— To Tola Łużycka! A ta poco chodzi po łąkach o tej porze? Czekaj — nie widzi nas — przestraszy się, gdy się natknie znienacka. Stójmy pod krzakiem.
Dziewczyna istotnie nie widziała ich, idąc na zachód — wprost w purpurę.
Stankar się w nią zapatrzył i oniemiał.
Szła wolno, zrywając zioła i kwiaty i śpiewając zcicha, raczej nucąc od niechcenia piosnkę starodawną — zachowaną jeszcze po zaściankach szlacheckich, której nauczyła zapewne ją Florjanowa.

Z tamtej strony jezioreczka panowie jadą
Hej, hej, mocny Boże! panowie jadą...

Zdjęła z głowy słomiany, prosty kapelusz, składała w niego kwiaty. Głowę jej odkrytą złociło słońce, rzeźbiąc wypukle każdą linję. Była to głowa i twarz tak idealnie piękna, że Stankarowi się zdało, iż chyba takie po świecie chodzić nie mogą żywe. Że to jest uosobienie lata, pogodnego nieba i wiejskiej poezji.
— Boginka! — szepnął.
Ona zbliżała się ku nim, niefrasobliwa, spokojna, wciąż nucąc. Teraz całość postaci objął wzrokiem. Była gibka, smukła, zręczna, ruchy swobodne, postać — jaką rzeźbiarz tylko wymarzyć może. Zachwyt przerwał mu Michał, bo się znienacka poruszył i wydał jakiś dziki okrzyk.
Dziewczyna podniosła oczy i stanęła. Nie przestraszyła się, ani krzyknęła. Był to okrzyk, którego używali w dzieciństwie, gdy bawili się w Indjan. Zaśmiała się — pokazując zęby jak perły z za koralowych ust, i odpowiedziała podobnem hasłem. Wtedy Michał podszedł ku niej, a Stankar został w ukryciu.
— Gdzie idziesz tak późno? — zagadnął Brzezicki.
— Nigdzie nie idę. Kwiaty zbieram na wianeczki. Jutro przecie Boże Ciało.
— Będziecie w kościele?
— A jakże! A wy?
— Nie wiem. Może moje kobiety, ja nie. Mam gościa.
— Takiego, co się kościoła boi?
— Nie, ale który woli w domu odpocząć, jak się dusić w chłopskim ścisku — na procesji. Ty pewnie będziesz nawet ołtarzyk nieść?
— A będę.
— A może kwiatki sypać — biało ubrana?
— Nie, bom nie dziecko.
— Doprawdy, odkądże to? — drożył się dalej.
— Ano — odkąd kwiatków nie sypię! — odparła bardzo logicznie.
— No, kiedyś już człowiek, to ci przedstawię kawalera. Jasiu, nie kryj się za krzakiem.
Stankar musiał się ukazać. Dziewczyna spojrzała ciekawie na niego i zaczerwieniła się, gdy się nisko przed nią ukłonił, a potem gorejącem spojrzeniem objął. Przestraszyła się i zaniepokoiła.
— Czołem — przed królową! — drugi raz ukłonił się Stankar.
— To wszystko mego stryja, nie moje! — zaprzeczyła, odzyskując śmiałość.
— A wolno obcym stopom deptać? — uśmiechnął się.
— Wolno! Michał może panu powiedział, że stryj taki srogi! To nie prawda.
— A pani pomóc kwiaty zbierać — wolno?
— Już kwiatów mam dosyć — na osiem wianeczków. Tylko trzeba mi bożej rosy na dziewiąty, a tej tutaj nie znajdę — chyba pod lasem — tam!
— Co to jest za cudo „boża rosa?“
— Nie zna pan? To taki mech drobniutki.
— Myślałem, że to natchnienie, czy miłość. Boża rosa — mech — co za poniewierka nazwy!
Popatrzała na niego zamyślona.
— Prawda — może nie warta roślina wyrazu, ale przecie musi ten mech mieć przymioty wielkie, kiedy — będzie na ołtarzu, na monstrancji.
— Bo to wiesz, że te wianeczki wiją się z pewnych kwiatów i ziół — zawsze tych samych! — tłumaczył Michał.
— A jakże! To trzeba wiedzieć! — potwierdziła z całą powagą.
— Niechże mnie pani nauczy.
— Zaraz, zerwę tylko bożej rosy, i będę wić — wtedy panu pokażę.
— Chodźmy razem, jeśli pani pozwoli.
— A stadnina? — przypomniał Michał.
— To ciekawsze! — odparł, ruszając obok Toli.
— Panowie szli do stadniny? To daleko!
Zwróciła się do Michasia.
— Wczoraj ją przepędzono do Garby. Piechotą tam nie zajdziesz, bo grząsko. Wiesz, tam, gdzie się rzeczka rozlewa i gdzieśmy to żaki na ryby stawiali. Pamiętasz, coś to mnie tam kiedyś do wody wrzucił, a ja ci czółno przewróciłam.
— Pamiętam. Nie darowałaś nigdy nic. I żeby ciebie stworzył Bóg mężczyzną, tobyś była zbójcą.
— Ach, żebym ja była mężczyzną! — westchnęła.
— Pragnęłaby tego pani?
— Naturalnie. Nie broniłby mi stryj jeździć konno na Farysie — i poszłabym do wojska, i mogłabym się pojedynkować.
— Z kimżebyś się pojedynkowała? Z niemym Markiem?
— Toćbym w wojsku była w ułanach. Pojedynkowałabym się z kolegami o obrazę honoru.
— Wystrzelałabyś wszystkich oficerów!
— I tak jak Bóg panią stworzył — będzie dość ofiar na pani drodze! — rzekł Stankar.
— Dlaczego? — spytała zdziwiona.
— Bo dana pani najstraszniejsza broń — piękność, a tym, co jej zaznają — najcięższy ból — miłość!
Podniosła na niego czyste, proste spojrzenie i odparła poważnie:
— Alboż ja nie jestem jak wszyscy? A jak mnie kto kocha — to ja go też kocham — i dobrze!
— Jakto? Będziesz kochać każdego, co się w tobie zakocha? — roześmiał się Michał.
— A tak. W domu mnie wszyscy kochają — a ja też.
— Ach tak — to wierzę, ale jakby cię inni pokochali, — tak, z tuzin kawalerów — czy ich wszystkich w sercu pomieścisz?
W tej chwili z pod nóg Toli zerwała się kaczka dzika z wielkim łopotem skrzydeł, i zapadła kwacząc o kilka kroków w trawę.
— To starka do młodych, pewnie są tuż i małe — zawołała dziewczyna, rzucając kapelusz i kwiaty na ziemię i skręcając w łozy.
Młodzi ludzie poskoczyli za nią, rozpoczęło się poszukiwanie i okrzyki. Istotnie były małe, ale przyczaiły się w trawach i tylko Michał złapał jedno i oddał Toli.
Popatrzała na nie, popieścila, pocałowała i puściła na swobodę.
— Niech żyje.
— Do czasu, aż je zastrzelisz.
— Pani poluje? — spytał Stankar.
— Umiem strzelać, razem ze stryjem polujemy zawsze. Ale wolę konną jazdę, bo wtedy człowiek ptakiem się czuje — i takby leciał bez końca.
— O, jest boża rosa! Widzi pan!
I poczęła zrywać delikatne źdźbła mchu, a on jej pomagał, przyklęknąwszy u jej stóp.
— Dosyć będzie! — rzekła po chwili. — Teraz można wić!
Usiadła w trawie, rozłożyła kwiaty, dobyła z kieszeni nici i nożyk, i zabrała się do roboty.
Michał wyciągnął się wygodnie i zapalił papierosa. Stankar podawał jej kwiat za kwiatem i chwilę milczeli wszyscy troje.
— Zaśpiewaj-no coś, Jasiu! — ozwał się Michał.
— Prawda! Trzeba śpiewać! — potwierdziła z zapałem. — Głos będzie iść po rosie daleko.
— Niech pani śpiewa, a ja za panią.
— Kiedy ja nie umiem.
— A śpiewała pani, gdy nas spotkała.
— Ej, to taka prosta piosenka.
— Ale piękna! — i zaczął:

Z tamtej strony jezioreczka panowie jadą.

— Zna pan! — ucieszyła się i zaczęli we dwoje śpiewać.
Brała z jego rąk kwiatki drobne i polne, i wiła minjaturowe wianeczki, i śpiewała czystym srebrnym głosem — monotonną, tęskną piosenkę, a on oczu z niej nie zdejmował zachwyconych. Wkoło była cisza i spokój natury dzikiej i swobodnej.
Michał, ćmiąc papierosa, wypoczywał rad po znojnym dniu i myślał o swych kłopotach, dopiero gdy piosnka się skończyła, stęknął i rzekł:
— Prawda, że głos dzisiaj leci na milę. Będzie może pogoda na siano. Śpiewajcie jeszcze!
— Teraz niech pan sam zaśpiewa co nowego! — rzekła Tola.
Stankar zamyślił się i po chwili zaczął zcicha kusząco:

Już gwiazdka błysnęła, już matka zasnęła,
Tu gaik, tu cień.
Przyjdź dziewczę cichutko, powrócisz raniutko
Nim zbudzi się dzień.

Tola przestała układać wianeczki, oplotła rękami kolana i słuchała z przymkniętemi oczami, rozmarzona, tamując dech, by nie zmącić melodji, żadnej nuty nie stracić.
Stankar gorącemi oczami ją obejmował, i pokusa gorącej młodej krwi dyszała w jego śpiewie:

Nikt ojcu nie powie, nikt matce nie powie,
Ni gaik, ni zdrój,
Usteczka gorące, serduszko bijące,
O skarbie ty mój!

Słyszała Tola tę piosenkę bezustannie odtąd. Wracając do domu, rozmawiając i milcząc, we śnie i na jawie. Młodzi ludzie odprowadzili ją aż do bramy fortecy Łużyckiego, a gdy na pożegnanie podała im rękę, Stankar schylił się w milczeniu i pocałował ją, a potem stał chwilę i patrzał smutnie, aż się furta za nią zamknęła.
I zanim zdała sobie sprawę z nieznanego uczucia, już go kochała, już tylko marzyła, by go znowu spotkać, by znowu tak patrzał i śpiewał.
A on, wracając, rzekł do Michała:
— I ty ją znasz, patrzysz omal nie codzień — i nie kochasz się w niej. Toć to najcudniejsza dziewczyna, jaką słońce oświeca. Czyś ty ślepy?
— Nie, ale nie lubię naiwnych. Wolę brzydką, ale która kochać umie, niż takie głupie gąsiątka. Naucz ją kochać, a potem ja ją wezmę!
— No nie — żachnął się Stankar. — Ja ją kochać nauczę — ale mnie tylko, i ja ją wezmę. Taką całość oceni i zdobędzie tylko artysta. Tyś się na tem nie poznał nawet!
— A Łużyckiego znasz? Postaraj się, żeby on cię poznał i ocenił! — rozśmiał się Michał. — Mnie się widzi, że on jej nie chował na model dla artysty, i zdobyć ci ją nie będzie łatwo.
— Ale dla mnie chowała ją natura i los, a to nad wszystko silniejsze. Ja ją mieć muszę, bo to ideał piękna!
— Muszę się jej uważniej przyjrzeć, żeby tych cudów dopatrzeć — zdecydował Michał, ramionami pogardliwie ruszając.
Nazajutrz, za namową Stankara, całe towarzystwo ruszyło do kościoła, panie staroświeckim, mocno obszarganym koczem — panowie bryczką. Michał radby był przyjechać na koniec nabożeństwa, ale Stankar naglił, więc ruszyli do kościoła przed procesją i przepchali się przez tłum, aż do prezbiterjum. Tam Michał z Łużyckim znaleźli się pod baldachimem, prowadząc księdza pod ręce, a Stankar ustawił się na drodze procesji, by się Toli napatrzeć. W kościele gorąco było i duszno, organy i nabożni starali, zda się, aby grać i śpiewać fałszywie, kadzidło i wyziewy ludzkie dławiły za gardło, ołtarze były przystrojone okropnemi papierowemi kwiatkami, obrazy w nich malowane jaskrawo i brzydko, ale on, estetyk i marzyciel, zachwycony był i przejęty tą jedną postacią dziewczyny, niosącej ołtarzyk Matki Boskiej — okropne malowidło na noszach, jak lektyka, upstrzone wieńcami z bibułek, obwieszone powiędłemi ziołami.
Dwa razy przeszła obok niego i spojrzeli na siebie, a on gotów był modlić się do niej i znajdował, że śpiewy były anielskie, kościół piękny, jak niebo, a ten ołtarzyk — arcydziełem ludzkiem.
Po nabożeństwie, na cmentarzu, Michał przedstawił go Łużyckiemu, zbliżyła się Brzezicka, ciocia Kocia, i poczęły zapraszać dziwaka z Tolą do siebie na obiad.
Twarz jego surowa i chmurna pozostała obojętną na uprzejme słowa, obejrzał się za Tolą i spytał lakonicznie: — Chcesz?
Skinęła głową i przytuliła się do niego prosząco.
— No, to jedźmy — zdecydował natychmiast.
Widocznie, że żył tylko, by jej dogodzić we wszystkiem. Zaprząg jego odróżniał się wielce od landary i szkap Brzezickich. Odkąd Tola dorosła, kupił wolant i dał do jej rozporządzenia czwórkę rasowych kasztanów, za które mu ofiarowywano cztery tysiące rubli. Ale Tola chciała mieć te konie, więc je miała, tak jak wszelka jej chęć i fantazja była spełniona, zaledwie raczyła pomyśleć i wypowiedzieć.
Po drodze Łużycki zauważył:
— Cóż to za eleganta przywiózł sobie Michał?
— To jego kolega. Żeby tatko słyszał, jak on pięknie śpiewa — zawołała z żywością Tola.
— Skądże ty wiesz o tem? — zdziwił się.
— Wczoraj mnie spotkali na łąkach. Szli oglądać naszą stadninę, bo on malarz.
— Tak — to powinien przemalować stacje drogi krzyżowej. Ksiądz zebrał już pieniądze i szuka malarza. Muszę mu o tem powiedzieć.
— Kiedy on nie maluje religijnych obrazów.
— Toście aż tak szczegółowo gadali!
— A tak, bośmy parę godzin przesiedzieli we troje pod lasem, a potem odprowadzili mnie do bramy.
— Widzę, że ci się mocno podobał! — uśmiechnął się Łużycki.
— Tak, ładnie śpiewa i rozmawia o ciekawych rzeczach. Mówił, że ma pełne teki rysunków i szkiców. Piechotą schodził Tyrol i Bawarję i rysował. Pokaże mi wszystkie swe zbiory.
Była uradowana i zajęta. Łużycki się zamyślił, chciał coś rzec, ale się powstrzymał, i tak zajechali do Brzezin.
Gdy o zmierzchu wracali do domu, Tola była milcząca i zadumana, Łużycki chmurny. Wreszcie się odezwał:
— Ten malarz gładki chłopak i szczery. Tylko siedzi w nim niespokojna dusza. Boć talent ma, to widoczne, a sam wyznaje, że jest w nędzy. Więc widocznie rządzi się tylko fantazją i do niczego nie dojdzie.
— Bo on goni tylko za ideałem! — odparła Tola.
— Bardzo chwalebna gonitwa, ale do niej trzeba być wolnym od wszelkich obowiązków!
— Ale i spokojnym o byt materjalny.
— Racja! — mruknął lakonicznie.
Tego wieczora, całując ją na dobranoc, zauważył, że gorejące miała czoło, a oczy jakby senne.
— Możeś niezdrowa? — zapytał niespokojnie.
— Zdrowam, tylkom się zmęczyła! — odparła śpiesznie, z widoczną chęcią pozostania samą.
Zamknęła się w swoim pokoju, otworzyła okno i usiadła przy niem. Noc była księżycowa i ciepła, a dziewczyna pierwszy raz w życiu nie chciała spać, nie zmówiła pacierza, tylko siedziała tak bez ruchu, rozmarzona, z bijącem sercem — i słyszała gorące słowa:
— Wczoraj widziałem piękność pani, dziś już jej nie widzę. Bożą rosę — kochanie — zerwałem tam na skraju lasu. Teraz mnie tak rozkosznie boli dusza!
Powiedział to jej tak prosto, otwarcie, jak czuł gwałtownie, a ją odrazu objęły ognie i drżenie, i tak ją zdobył odrazu.
Przesiedziała noc całą, nic zdając sobie sprawy, że mijają godziny. Dla niej były to sekundy.
O świcie przebrała się, umyła i poszła do ogrodu. Świat był inny, jak wczoraj, cały różowy, ale nie miała chęci do pracy, ani do zajęcia jakiegokolwiek. Zaczęła też zastanawiać się, co dalej będzie, a raczej, kiedy go zobaczy. To jedno tylko ją zajmowało.
Łużycki miał dnia tego turbację z jakąś chorą klaczą, na śniadanie wcale nie przyszedł. Toła zresztą miała nieograniczoną swobodę, i nikt się nie zdziwił, gdy poszła na łąki.
Tam na skraju lasu spotkali się ze Stankarem i południe ich zeszło na niewyczerpanej nigdy rozmowie. Pod wieczór przyjechali we dwóch z Michałem z wizytą. Po paru dniach przyszedł już sam tylko, i począł bywać często, przesiadywać coraz dłużej. Idylla trwałaby spokojnie, żeby jej nie przerwała ciocia Kocia.
Spotkała kiedyś Łużyckiego w lesie, gdy obchodził poręb, a ona zbierała grzyby, i zagadnęła ze złośliwym uśmieszkiem:
— Pan poręb ogląda. To zapewne na wyprawę dla Toli pójdą te dęby.
Nie cierpiał starej sekutnicy, ale wysilił się na spokój.
— I te dęby, co stoją — i te, co zrąbią — wszystkie pójdą dla niej! — odparł.
— On potrafi je prędko przeżyć i przemarnować.
— Co za on?
— Ano — ten szarlatan — malarz.
— Pan Stankar? Przecie to Michała przyjaciel i gość wasz! Nie wiedziałem, że protegujecie szarlatanów.
— Każdy może się omylić i omyłkę poprawić. On już nie przyjaciel Michasia, ani nasz gość. Daliśmy mu do zrozumienia, że nie znosimy takich niecnych intryg — i opuścił na zawsze nasz dom.
— Nie jest już u was? Więc gdzie mieszka? Onegdaj był u nas i nic nie mówił, że wyjeżdża.
— Nie miał się czem chwalić. Od dwóch tygodni nas opuścił. Gdzie mieszka? Myśleliśmy, że u pana. Przecie zbałamucił Tolę i biednego Michasia zabił moralnie! On ją tak kochał cicho i stale od dziecka, i nie śmiał się biedak oświadczyć, żeby nie być posądzonym o interesowność. Tamten nie miał takich skrupułów.
— Co mi pani prawi za historje — wybuchnął Łużycki, mocno zaniepokojony. — Michał, jeśli się kochał, to mógł mi to powiedzieć dawno, a panie, żebyście mi były życzliwe, tobyście zaraz po wyjeździć tego Stankara dały mi znać o awanturze.
— Pan był tak dumny z wychowania Toli, żeśmy nie śmiały uczynić uwagi! — odparła złośliwie.
— To też o Tolę jestem zupełnie spokojny, ale rozmówiłbym się z jegomością i kwestję wyjaśnił. Zaraz ja tam zrobię porządek. Myślałem, że panie wiedzą, kogo goszczą, i nie przypuszczałem, że Michał zbiera kolegów awanturników.
Rozsierdzony, zawrócił wprost do domu, i ledwie przestąpił bramę — spytał starej Florjanowej:
— Gdzie panienka?
Babina przestraszyła się jego głosu i wyrazu twarzy, a on z pomieszania jej zrozumiał, że wiedziała więcej, niż on sam dotychczas.
— W ogrodzie. Ja jej poszukam i przyślę do pana! — odparła niespokojnie.
— Nie trzeba! Ja ją sam znajdę! — mruknął.
— Niechże jej pan nie wystraszy. Pan pewnie znalazł szkodę w lesie, i „nabrał się“ złości — a na panience się skrupi.
— A odkądże to ona mnie się boi? Kiedyż się na nią gniewałem? Chyba ma coś na sumieniu, że się za nią tak wstawiacie!
— Co ma mieć, Jezus Marja! Ale pan też niech pamięta, że to nie dziecko. Toć skończyła osiemnaście lat.
— A Florjanowa niech pamięta, że w osiemnaście lat trzeba lepiej pilnować, jak w sześć i mieć rozum i rozsądek, a nie głupią słabość.
Minął ją — i wszedł do ogrodu.
Tola i Stankar nie spodziewali się go wcale, bo zapowiedział, że na wieczór dopiero wróci.
Siedzieli i gruchali w sadzie pod cieniem jabłoni, gdy się zjawił jak duch sądu.
— Tatko! — zawołała Tola, zrywając się z miejsca.
Stankar wpół leżał u jej nóg — powstał także.
Łużycki ponury, gwałt sobie czynił, by go nie zmiażdżyć, nie zabić.
— Dowiaduję się ze zdziwieniem, że pan już od dwóch tygodni nie gości u Brzezickich! — rzekł wreszcie, z trudnością wymawiając słowa.
Stankar prędko odzyskał przytomność.
— Tak, poróżniłem się z Michałem! — odparł.
— A dlaczego pan nam tego nie powiedział?
— Nie było o tem mowy.
— Szkoda, bobym już dawniej spytał pana, obcego w tych stronach, o powód częstych wizyt u mnie i miejsce pańskiego nowego zamieszkania.
— Nigdzie nie mieszkam właściwie, a odjechać stąd nie mam siły, bo życia nie rozumiem bez widoku panny Antoniny.
Łużyckiego cała twarz zaczęła drgać wściekłością.
— Ale panna Antonina i ja obejdziemy się bez pana widoku. Raczy pan uwolnić mój dom od swych odwiedzin i zapamiętać, że dla awanturników i obieżyświatów są awanturnice, a nie uczciwe dziewczęta. Fora!
Stankar skoczył do niego z podniesioną dłonią, blady z obrazy jak papier. Łużycki podniósł laskę, gdy wtem Tola wpadła pomiędzy nich z okrzykiem:
— Tatku, zaco go tatko znieważa? Ja go kocham, to mój narzeczony!
— Idź stąd precz do domu! Z tobą się potem porachuję. A narzeczonego psami wyszczuję, jak na to zasłużył, jeśli nie pójdzie precz natychmiast. Marsz z mego domu.
— Nie pierwej, aż mi pan da satysfakcję! — zawołał Stankar. — Jestem narzeczonym panny Antoniny, jej opiekunem przed pana despotyzmem i tyranją. Proszę i żądam jej ręki, i potrafię się o me prawa upomnieć. Nie potrzebuję i pogardzam pana majątkiem, ale zdobyłem serce, kocham i uczciwie chcę tę ukochaną żonę mieć — i będę! Daję panu czas na opamiętanie do jutra — jutro przyjdę po stanowczą odpowiedź. Zapowiadam panu, że walk się nie baję — i walczyć o szczęście mego życia potrafię.
Zbliżył się do Toli, pocałował ją w rękę i odszedł.
Dziewczyna wybuchła płaczem.
— Chodź do domu! — rozkazał jej Łużycki.
Poszła, jak automat, zaprowadził ją do swej kancelarji, i drzwi na klucz zamknął.
Usiadł na fotelu i milczał długo — ona wsunęła się we framugę okna i tylko łkanie przerywało ciszę.
— Czego płaczesz? Skrzywdziłem cię, obraziłem? Tyran i okrutnik jestem — nieprawdaż? Ten gach ci to tak wytłumaczył! On cię do szczęścia prowadzi, a ja więżę — pastwię się — ozwał się wreszcie gorzko Łużycki. — W takiej grozie byłeś tu chowana, że mi nie śmiałaś wyznać swych uczuć, i pokryjomu przyjmowałaś oświadczyny obcego człowieka. Takeś mi się wypłaciła za moje przywiązanie. Teraz zapewne chcesz co rychlej mnie opuścić — i iść za nim! Naturalnie — poto przecie jesteś kobietą!
Rozśmiał się pogardliwie.
— Myślałem, że będziesz człowiekiem — aleś ty stworzona na niewolnicę. Możesz panować — ale ty marzysz, aby cię poniewierano i deptano. Kształciłem duszę twoją, a tobą tylko ciało rządzi. Teraz mi wstyd, żem takie mrzonki tyle lat karmił. Między nim i mną tyś wydała już wyrok — on chce walczyć — ja nie — boś ty już wybrała. Nie ja ciebie, aleś ty mnie skrzywdziła i obraziła śmiertelnie! Chcesz — idź sobie za nim — ja cię zatrzymywać nie będę; ale ty dla mnie i ja dla ciebie istnieć przestaniemy, jakby nas śmierć przegrodziła.
Tola rzuciła mu się do kolan.
— Tatku, proszę mi przebaczyć! — łkała.
— Co? Twoją lekkomyślność? Więc odmówisz mu i zostaniesz ze mną?
— Tatku, ja go kocham nad życie.
— Więc pozostaniesz przy nim?
— On kocha i tak nieszczęśliwy, biedny, sam!
— Zatem mnie nie proś o przebaczenie. Uszczęśliw go, kochaj — i towarzysz i ubogacaj. Spełniam twe chęci — nie potrzebujesz przepraszać i prosić. Byłem twoim opiekunem i obowiązki do końca spełnię. Jutro jak ten przybędzie, to odpowiedź możesz mu dać pomyślną. Weźmie ciebie i twój posag — niech się cieszy triumfem. Tylko to sobie stawiam za warunek. Gdy za tobą i za nim zamkną się moje drzwi — już się dla was więcej nie otworzą.
— Tatku, litości. Dlaczego nas tatko odtrąca?
— Dlatego, żebym na sumieniu nie miał niedoli twojej. Gdybym ci zabraniał, nazwałabyś mnie katem, gdybym cię gwałtem zatrzymał tutaj, miałabyś się za ofiarę nieszczęsną mojej tyranji. Bądźże ofiarą, ale własnej woli, bądźże niewolnicą, ale jego fantazji i miłości. Kiedyś poznasz, kto z nas dwóch ciebie więcej kochał — ale teraz ślepa jesteś — a wtedy będzie zapóźno!
— Dlaczegóż tatko tak jego krzywdzi posądzeniem, a mnie odtrąca? Ja was obu kocham, z wamibym żyć chciała!
— Gdzie? Tutaj? On tu nie wytrzyma, jemu będzie trzeba wrażeń, ruchu i zmian. Tam — w tem dumnem mieście ja nie będę. Zresztą, co tu mówić — jam ci już niepotrzebny. Między nami wszystko skończone. Ja się z życia wycofuję — ty w nie wchodzisz! — To tylko dowód twego zaślepienia, kiedy myśleć możesz, że jabym jego widok zniósł. To tylko mnie pociesza, że i jego los ukarze! Możesz odejść. Zapewne wiesz, gdzie on przemieszkuje. Oszczędź mi tedy trudu i napisz do niego, że się na wasze połączenie zgadzam — niech się stara o załatwienie prawnych formalności i jak najprędzej ślub. Widzieć się z nim nie życzę! Idź i niech się to raz skończy!
Wstał i wyszedł, nie spojrzawszy więcej na nią.
Nie mógł wytrzymać w domu, zwołał psy i wrócił do lasu, ale już go nie zajmował poręb — szedł bez celu i drogi, czując wielki ból, i zmęczenie, i starość, i smutek samotności.
Niespodziewanie na ścieżce spotkał Michała.
I ten się wlókł ociężale, ze zwieszoną głową, bezczynny, pomimo gorącej dla gospodarza pory.
Przywitali się, spojrzeli na siebie uważnie i zrozumieli bez słów.
— A ty czemuś mnie nie uwiadomił! — wybuchnął Łużycki. — Możeby jeszcze był czas na ratunek!
— Więc on ją bierze! I pan pozwala! Przecie ona na zatracenie pójdzie!
— Chce tego — jestem bezsilny. A ty — prawda, co paplała ta ciocia Kocia? — Kochasz ją także?
Michał gorzko się uśmiechnął.
— Gdym zrozumiał, co czuję — było za późno. Już on ją był opętał. Mniejsza o mnie, ale jej żal, żal. Nie jej żyć tak, jak on lubi i chce.
Spuścił głowę i szli milcząc obok siebie.
Po chwili Łużycki rzekł:
— Pozostaną mi psy. Te wierne!
I ręką machnął.
Ciężkie dni i tygodnie nastały w Ługach. Tola była jak opętana kochaniem. Nie rozumiała cierpienia starego, nie żałowała nic i nikogo, dniem i nocą marzyła o ukochanym, z którego uczyniła sobie bóstwo. Stankar wyjechał dla załatwienia formalności, zapożyczył się na nowo — urządził mieszkanie, umeblował to gniazdko — i był pijany szałem.
Zasypywał Tolę listami namiętnemi, które ją utrzymywały w bezustannej egzaltacji, przestała zajmować się czemkolwiekbądź — całe dni spędzała bezczynnie, całe noce bezsennie.
Łużycki zdawał się na nią nie zwracać wielkiej uwagi, pracował po dawnemu, więcej tylko ponury i małomówny — wieczory spędzał samotnie, do niej odzywał się tylko z koniecznej potrzeby.
Dopiero gdy do ślubu pozostało tylko dni parę — zawołał ją do swej kancelarji i rzeki zimno:
— Ojciec twój część swoją dziedzictwa wziął i mam na to jego pokwitowanie. Teraz oto wypłacę ci dziesięć tysięcy rubli, żebyś miała z czego żyć, a nie rachowała na więcej. Gdy to stracisz, niech ci wystarczą amory na resztę życia, bo ode mnie nic nie dostaniesz, ani za życia, ani po śmierci.
— Ja nie potrzebuję i grosza nie wezmę! — zawołała hardo Tola.
— Będą leżały w banku do twego rozporządzenia. To mi obojętne, weźmiesz, czy nie. Do kościoła cię odwiozę sam i moja rola opiekuna na tem się kończy. Tu są twoje papiery — i różne listy i dokumenty, które mi twój ojciec wraz z tobą przysłał. Zachowaj to u siebie, jeśli chcesz, zabierz swe sprzęty i co życzysz z domu. Przed ślubem masz prawo do wszystkiego, potem do niczego. Mam nadzieję, że to zapamiętasz.
— O tak, może stryj o to być spokojnym! — odparła, zacinając się także w zawziętości.
Mówiła mu już „stryju“ teraz.
Ślub się odbył o rannej godzinie i dnia roboczego — więc kościół był prawie pusty. Oboje młodzi promienieli szczęściem — widzieli tylko siebie, i ledwie ceremonja się skończyła, Stankar uprowadził żonę, nie dał jej nawet zbliżyć się do Łużyckiego, siedli do oczekującego na nich powozu pocztowego i uwiózł ten skarb jak najdroższą zdobycz. Gdy turkot bryczki umilkł, wyszedł z kościoła Łużycki, na furmana swego skinął, i samotny odjechał do pustego domu.
Długi czas potem nie widziano go w polu i w boru. Podobno chorował ciężko — ale na jesieni spotykano go znowu jak zwykle, przy stadzie lub ze strzelbą i taksami w lesie, i ludzie mówili, że był jak dawniej — tylko zbielała mu do cna głowa i kark się trochę zgarbił.
Tej zimy zmarła Brzezicka. Jednakowo smutno i pusto było w obu sąsiednich dworach, i jednakowa troska toczyła dusze dziedziców.
O Stankarach naturalnie nie było żadnej wieści.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.