Niepoprawny (Orzeszkowa)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niepoprawny |
Pochodzenie | Przędze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gwar, wrzawa, tupot nóg dziecinnych, wzajemne nawoływania się wszystkiemi imionami tego świata! Były to zresztą niezupełnie dzieci, raczej pacholęta płci obojej, niektóre już z zapowiedzią blizkiej dojrzałości we wzrostach i rysach, inne nieduże jeszcze, lecz wszystkie z blaskami miłej nadziei w oczach i pośpiechem w swobodnych ruchach. Wyleciał rój ten pstry i gwarny z bramy wiejskiego dworu i przez kawał pola ściernią okryty, do lasu, po grzyby. Najwyłączniej po rydze, po te rumiane, lśniące, jędrne, a nadewszystko smaczne rydze, które u brzegów polan albo ścieżek leśnych, pod parasolami sosen, dokoła krzaków jałowcowych, jak różyczki wyglądają z pomiędzy traw nizkich, igliwia opadłego, albo liści brunatnych i żółtych, potrącanych przez jesień z gałęzi brzóz i dębów.
Tarcza słoneczna, ciepła, lecz łagodna, złota, lecz nie olśniewająca, stoi nad lasem już nie wysoko; parę godzin jednak upłynąć może, zanim zsunie się na skraj ziemi, ustępując przed wysuwającą się z za niego gwiazdą wieczorną. Dwie godziny, to wieczność. Wszak szczęściem dzieci ziemskich jest to, że perspektywy bardzo krótkie wydłużają przed niemi ptaki wyobraźni i nadziei, że o dwa kroki znajdując się od nocy, jeszcze o nocy nie myślą.
— Julek! Julek! hej! hej! Coś tak za nami pozostał? Cha, cha, cha! Zmęczył się już, czy co, że tak na zagonie sobie przysiadł i odpoczywa? Mazgaj!
— Ale gdzież tam! Nie zmęczył się i nie przysiadł, tylko przykląkł i nachylił się tak, że mu włosy na ścierń opadają. Czegoś szuka! Czego on szukać tam może? Czy myśli, że smaczne jagódki wyrosły mu wśród słomy? Cha! cha! cha!
— Czy widzicie, jak rękami rozgarnia słomę i patrzy, patrzy... Co on tak ciekawego widzieć może na takiem zżętem, gołem polu?
— Alboż nie wiecie, że on zawsze taki? Wiecznie nos w górę podnosi, patrząc na coś, czego niema, albo ku ziemi go spuszcza, szukając czegoś, czego nie zgubił.
— Julek! Julek! A chodź-no prędzej, bo czekać na ciebie nie myślimy!
— Julku! Julku! — zabrzmiał srebrzysty głos dziewczęcy — chodź prędzej, bo jakże będę mogła pokazać ci to najlepsze miejsce rydzowe, skoro nie wiedzieć gdzie będziesz?
— Mnie je pokażesz! — z roziskrzonemi oczyma zagadał silny, gruby, rumiany Janek. — Ja będę przy tobie ciągle! ani na krok cię nie odstąpię. Razem najlepsze miejsca rydzowe wynajdywać będziemy, razem wspólnemi siłami koszyki nasze napełniać! Moja ty kochana Klarciu, bądź tak mądra, jak jesteś ładna, i nie oglądaj się na tego mazgaja, nie czekaj na niego! Chodźmy! Biegajmy!
Zawahała się, raz jeszcze zawołała:
— Julek! Julek!
Ale drobne jej wargi zarysowały linię lekceważenia i urazy. Janek za rękę pochwycił ją, pociągnął... pobiegli. Wszyscy biegli ku lasowi, prędko, na wyprzódki, z wrzawą wesołą, z głośnym tententem stóp, wymachując trzymanymi w rękach koszykami, póki na skraju lasu, za zieloną i w żółte plamy wyhaftowaną firanką, nie zniknęli.
Na umilkłem polu chłopak o rysach bladawych i szczupłych, o kształtach ciała gibkich i wysmukłych, wciąż jeszcze szukał czegoś po ziemi tak pilnie, że aż mu włosy płowymi kędziory dotykały żółtej ścierni. Przed chwilą, gdy razem z towarzyszami biegł ku lasowi, usiłując jak najbliżej ładnej Klarci się trzymać i koszykiem na rydze wesoło wymachując, błysnęło mu coś pomiędzy słomą ścierni z rzadka, lecz ślicznie, tu połyskiem złota, owdzie srebra, gdzieindziej polerowanej miedzi, zupełnie tak, jakby to były rozrzucone po polu, z nieba chyba spadłe okruchy metalów drogocennych. Możnaby mniemać, że jakaś kula błyszcząca leciała tędy i, w powietrzu się rozbiwszy, szczątkami swymi usiała ten kawałek pola. Nikt tego nie spostrzegł, bo wszyscy, biegnąc, patrzyli wprost przed siebie, ku celowi wycieczki, którym był las, ale on spostrzegł. Miał w sobie coś takiego, że zawsze spostrzegał rzeczy zupełnie dla innych niewidzialne i długo zatrzymywał się przy takich, na jakie inni zaledwie pobieżne rzucali wejrzenia. Spostrzegł i wnet usłyszał w głowie swej zapytanie: co to? Wystrzeliło zapytanie to z wnętrza jego i uderzyło w mózg z taką siłą, że cały zaszumiał dźwiękami: co to? co to? a kolana ugięły się same przez się i oczy rozbiegły się po źdźbłach słomy...
Jednak, rzecz dziwna! im dłużej szukał, im pilniej patrzał, im niżej twarz pochylał nad ziemią, tem mniej spostrzegł punktów błyszczących, a gdy je czasem dostrzegał i ręką dotknął, gasły, niknęły. Tu, tam, błysną złotem, srebnem, polerowaną miedzią i — już ich niema! A wzrok zatrzymuje się na powierzchni po prostu żółtej, palce dotykają ździebeł słomy suchych i ostrych. Zaśmiał się nakoniec chłopak i, z klęczek porwawszy się, stanął.
Pojął, że to, co brał za spadłe chyba z nieba sztabki metalów drogich, było po prostu źdźbłami słomy, które blask słońca pozłacał, posrebrzał, zarumieniał; wystarczyło zasłony pomiędzy nimi a słońcem tak drobnej, jak ręka ludzka, aby zgasły i okazały się tem, czem były. Chłopak głośno śmiał się ze swej pomyłki, lecz w gamie śmiechu jego plątała się jakaś nuta sprzeczna, która, nie wiedzieć skąd się dobywając, kłuła go w serce — trochę tylko kłuła. Słaba i nietrwała była nuta sprzeczna, która wplątała się w wesołą gamę jego śmiechu, bo nie był-że to zaledwie początek wycieczki, nie miał-że jeszcze omylony chłopak przed sobą paru godzin czasu, mnóstwa miłych rzeczy, które las napełniały, i nadewszystko rydzów, tych różowych, jędrnych, lśniących rydzów, które z Klarcią przyrzekli sobie zbierać, a potem zjadać razem? Smażone rydze lubił bardzo, czarnowłosą Klarcię jeszcze bardziej, więc żywym ruchem podniósł głowę i usta otworzył, aby do towarzyszy przemówić, zawołać, opowiedzieć im omyłkę swoją i z nimi razem z niej śmiać się...
Nikogo dokoła nie było. Cicho i pusto na kawałku pola, po którego jednostajnie żółtej powierzchni błyskają tu i owdzie błyszczące sztabki i pyłki. Ale chłopak nie da się zwieść po raz drugi.
Wie już on dobrze, czem są pozorne te klejnoty, z których powodu rozstał się z towarzyszami i został sam jeden. Lecz cóż ważnego? Las nie za górami! W paru podskokach dogoni towarzyszy, Klarcię odszuka, a choć stracił trochę czasu, rydzów uzbiera mnóstwo, mnóstwo! Alboż nie umie prędko biegać i bystro we wszystkie strony patrzeć, prędzej i bystrzej nawet, niż inni? Oho!
Istotnie, pomimo szczupłych kształtów ciała i bladawej cery, musiał być silnym, lekkim i gibkim, bo przez pole biegł i zagony przeskakiwał, jak młody jelonek, a rychło bardzo pomiędzy drzewa lasu wpadłszy, stanął i wołać zaczął:
— Ho, ho! Hej, hej!
Wołając, obracał twarz na wszystkie strony i roziskrzony wzrok błękitnych oczu pomiędzy drzewa zapuszczał, słuch też z upragnieniem wytężając. Pragnął usłyszeć głosy towarzyszów, a wśród nich jeszcze rozróżnić głos Klarci. Jakoż niebawem w stronach różnych rozległy się wołania, tak jak i jego donośne, przeciągłe. Las zagadał mnóstwem brzmień dźwięcznych, młodych, które jak gdyby rozmawiały ze sobą i wzajem się nawoływały, przy wtórze lekkiego szumu sosen, krystalicznego szmeru drżących osin, gdzieniegdzie ćwierkania ptasząt i rozpostartej po tem wszystkiem wielkiej ciszy lasu.
Wsłuchiwał się w hukanie towarzyszów, usiłując wśród nich rozpoznać głos Klarci, aby pobiedz w tę stronę, z której się odezwie, lecz zarazem uszu jego dochodził wyraźnie krystaliczny szmer osiny, w której pobliżu stanął. O! to Klarcia woła! To jej głos rozlega się tam, w stronie tej cienistej ścieżki leśnej, po której wczoraj przechadzali się razem! Ach, jakże dziwnie szemrzą i drżą liście tego drzewa.
Drżą i podlatują, jak skrzydła motyli, a szemrzą zupełnie tak samo, jak ten strumyk, co to na łąkach po kamykach się toczy... Wczoraj na tej ścieżce długo przechadzał się z Klarcią i dziś ją tam dogoni... Już biegnie... Wstrzymała go osina, która nagle w podmuchu wiatru stanęła słupem wirujących atomów srebrnych i zaszemrała, jak kryształ ciekący, jak szklana muzyka... O! znowu głos Klarci, ale słabiej już, z oddalenia większego, nie z tej ścieżki, lecz z za niej dochodzący. Czarnowłosa dziewczyna oddala się, odchodzi, a srebrnemu wołaniu jej wtóruje głos drugi... Czyj? ach, grubego Janka... tak, z grubym Jankiem odchodzi...
Nagle coś niespodziewanego, lecz gwałtownego, rękę mu ścisnęło w pięść, którą z całej siły uderzył w pień osiny. Drzewo niegodziwe, które pościg jego za miłym głosem opóźniło! Uderzył je, syknął z bólu, bo od uderzenia ręka go zabolała, lecz, nie zważając na to wcale, puścił się szybkim biegiem po mchu i trawach, po włochatych jastrzębcach i krętych widłakach, przez gęste paprocie, w kierunku ścieżki, za którą głos miły odezwał się raz jeszcze i raz jeszcze, aż w oddaleniu znacznem odzywać się przestał.
Już zupełnie teraz nie wiedział, w którą stronę poszła Klarcia; to tylko wiedział, że poszła z grubym Jankiem, i że on, Julek, dziś po tej ślicznej, cienistej ścieżce przechadzać się z nią nie będzie...
Otóż będzie! Chociaż ręka go bolała, ruchem oznaczającym opór pięścią o pięść uderzył. Otóż będzie! Idąc wciąż w tamtą stronę, odnajdzie i ją i towarzyszów, a gdyby nawet nie odnalazł, to i cóż? Sam jeden o własnych siłach uzbiera tyle rydzów, że aż zadziwi i Klarcię i wszystkich. Trzeba tylko pilnie, pilnie po ziemi się rozglądać.
Z pustym koszykiem w ręku zaczął zwolna obchodzić dokoła sosny, oglądać podnóża krzewów jałowcowych i o dziwy! cóż to u podnóża jednego z tych krzaków zapłonęło purpurą tak jaskrawą i przezroczystą, jakby królewicz bajeczny, z myśliwskim orszakiem tędy przebiegając, na kolcach jałowca pozostawił skraj płaszcza, który potem błyskawica ostrzem swem dotknęła i zapaliła w szkarłatny płomień! Wcale nie! Wcale to nie jest skraj płaszcza królewskiego! To tylko grzyb, muchomor, a raczej całe plemię muchomorowe, ściśle przy sobie stojące na białych nóżkach, w kapeluszach purpurowych, jak płaszcze królewskie, a białymi, jak śnieg, centkami osypanych.
Przez gałęzie jałowca przebija się strzałka słoneczna, pod której dotknięciem wyższe, niższe, większe, mniejsze, nakształt wyrzuconej na ziemię garści żaru, czerwienią się i palą u stóp ciemnego krzaku. Nie wiedzieć, jaką siłą pociągana, ręka chłopca dotknęła jednej z białych łodyg, złamała ją i wraz z nią purpurowy kapelusz do koszyka włożyła.
O, łup nieosobliwy! z pod strzałki słonecznej usunięta purpura zbladła, a usiewające ją centki śnieżno-białe zmętniały. Na przypatrywaniu się zaś muchomorom zbiegła znowu spora chwila czasu. Szkoda, że królewicze, z myśliwskimi orszakami przebiegający lasy i na kolczastych jałowcach gubiący płaszcze purpurowe, istnieją tylko w bajkach! To też najlepiej jest o bajkach nie myśleć i w bajki nie wierzyć, kiedy się chce zebrać dużo, dużo niebajecznych rydzów!
Dużo ich być musi w tej uliczce, która pod rozłożystemi leszczynami biegnie ku jarzębinom w czerwonych koralach stojącym i aż pachnie wilgocią i grzybami. Zielona, jak w maju, trawa zaścieła tę uliczkę i świeci rozsypaną rosą, a w cieniach, padających od gałęzi leszczynowych, rozwierają się niby usta dziewicze pełne pereł, niby czary z blado-różowej porcelany, przejrzystym nektarem nalane. Właściwie czarki nieduże, okrągłe, różane, z brzegami kunsztownie odwiniętymi, a na dnie ze zbiornikami rosy, która w mgliste poranki jesienne pada ze zwilżonych nad miarę liści... Róże nie róże, puhary nie puhary, spragnione wargi dobywające się nad ziemią — były to po prostu «syrojeszki», grzyby marne, których nikt, krom ostatnich biedaków, nie zbiera.
Julek też zbierać ich ani myślał, lecz od jednej z nich wzroku oderwać nie mógł, bo płyn, do połowy ją napełniający, był tak czysty, przejrzysty, że, zda się, wziąć tylko i wypić! A w płynie tym igrał drobny połysk słonecznego światła, jak złota perełka.
Była niegdyś królowa, słynna z piękności, która w czarach napojów wychylała roztopione perły. A kto kiedy pił rosę? Chyba słowiki. Jak perły smakują? Czy rosa równie słodka jest, jak czysta?
Podjął z ziemi blado-różową czarkę i nie wiedzieć jak, nie wiedzieć kiedy skruszyły się jej kunsztownie odchylone brzegi, rosa szybką strugą wyciekła z nich na trawę i perełka złota, przez palce mu przeciekłszy, znikła. O, krucha porcelano! roso uciekająca i niknąca perło! Mniejsza o to! Niech szczątki «syrojeszki» leżą w koszyku i razem z muchomorem przypominają, że nie należy... że stratą czasu jest... że nawet głupotą jest i mazgajstwem...
O, Boże! jakaż to nieszczęśliwa, zgnębiona, zdławiona, zgubą zupełną zagrożona jarzębinka słaba i ładna, którą chmiel dziki gęstymi liściastymi sploty tak ściska, owija i dławi, że liście jej osłabły już i obwisły, a pień cieniutki zdaje się być aż do miąszu cierpieniem przeniknięty! Dwie stare jarzębiny w całej paradzie pierzastych liści i koralowych jagód stoją tuż obok silne i zdrowe, a ta w objęciu wroga ginie bez ratunku i nadziei, jakkolwiek o tem, że żyje jeszcze, że piękną ozdobą lasu być może, świadczą przebłyskujące tu i owdzie z za szorstkich splotów chmielu grona czerwone...
Cicho! coś woła, jęczy, wzywa! Czy od nieba, które błękit spokojny jednostajnie nad żywemi i umierającemi drzewami rozwiesza, czy od drzewa zagrożonego śmiercią męczeńską, czy od tych istot roślinnych, które otaczają je kołem bezczynnem, czy z własnego wnętrza chłopca, który w umierające drzewo wlepia wzrok spółczujący i przelękły, dobywa się to wołanie, wzywanie? Któż wie? ale on je słyszy i nie samem tylko uchem, lecz jakby czemś jeszcze, co mu w piersi uderza coraz mocniej... Więc wilgotną uliczką pod leszczynami biedz zaczyna ku cienkiej jarzębinie, dławionej w grubych objęciach chmielu, a biegnąc, czuje, że pod stopami raz, drugi, trzeci skruszyło się mu coś z lekkiem chrupnięciem, że rozdeptuje i rozgniata ciała jakieś jędrne i kruche.
Czuje to, i raz, drugi, trzeci ogarnia go głuchy niepokój, jakby ostrzeżenie wewnętrzne, że źle czyni, że szkodę jakąś sobie wyrządza; lecz nad uczucie to niepewne i niejasne silniejszy jest widok rzeczy oczywistej i pomocy wzywającej, więc do splotu chmielu przypada, ręce w nie zanurza i wnet cofa je z sykiem bólu.
Chmiel, broniąc się od napaści milionem niewidzialnych haczyków swoich, ugryzł go w ręce. To nic; pomimo bólu gałęzie jego rozwikływać, rozłączać, rozrywać usiłuje, lecz nadaremnie. Przez ileż dni i nocy dziki chmiel wytężał wszystkie siły, aby pędy swoje zarzucać jak łańcuchy na pień i gałęzie sąsiedniego drzewa! Przez ileż poranków słonecznych lub chmurnych, wieczorów gwiaździstych lub mglistych niezliczonymi haczykami swoimi wpijał się w naskórek, a szorstkimi liśćmi tamował oddech swojej ofiary.
I cała ta robota, wszystkie dążenia i zwycięstwa czasu tak długiego miałyżby być zniszczone przez parę rąk drobnych, zuchwale porywających się do dzieła nad siły? Gdzież tam! Haczyki od łupu oderwane mściły się na tych rękach, kłując je niemiłosiernie; twarde łodygi, wpijając się w ich skórę, znaczyły ją głębokiemi pręgami; wielkie liście nakształt rozgniewanych skrzydeł uderzały po oczach, po twarzy — a na miejsce jednego rozerwanego splotu sto innych wyrastać się zdawało. Hydra, nie roślina! Co urwiesz gałąź jedną, to pod nią ukaże się gęstwina innych, przedtem niewidziana, ze stu takich, jak ta, złożona i kryjąca zapewne nową ich setkę!
A śliczna jarzębinka wpół umarła, od walki dokoła niej i o nią toczonej, drży od stóp do wierzchołka, chwieje się na wsze strony i jagodami czerwonemi, jak kroplami krwi, coraz gęściej kapie...
Teraz cała ich struga spłynęła na głowę i odzież chłopca, po palcach jego pociekła. Zmęczony, z zębami od zaciętości ściśniętymi, z kroplami potu na czole, opuścił pokaleczone ręce, a w tej samej chwili usłyszał wśród leszczyn szelest stóp nadchodzących i dźwięki rozmawiających głosów.
Z za leszczyn, jak z za firanek, wysunęła się gromadka rówieśników z koszykami w rękach i na widok towarzysza, stojącego wśród mnóstwa porwanych łodyg i opadłych na ziemię liści chmielowych, stanęła.
Jego zaś oczy, przedtem zmartwione i ponure, zajaśniały radością.
— O, jak to dobrze, żeście przyszli! Pomożecie mi piękne to drzewko wyzwolić od uścisku tego przebrzydłego chmielu, który dławi je i prędzej czy później o śmierć przedwczesną przyprawić musi! Chodźcie tylko prędzej! prędzej i — wszyscy razem do roboty! Antek niech z tamtej strony zajdzie, a Kocia tu stanie, Władek zaś Antkowi pomagać, a Frania ze mną pracować musi! Ale rzecz główna: wszyscy razem! Ho! ho! panie chmielu! Wnet zobaczysz, czem są i co potrafią połączone siły nasze!
— Hej, hej, towarzysze, a nuże do dzieła! Lecz cóż tak stoicie i patrzycie na mnie, jakbyście nie widzieli sami tego, co się dzieje, jakbyście nie rozumieli tego, co do was mówią?
Widzieć, widzieli, ale byli tak zajęci zbieraniem rydzów, tak pogrążeni w myślach o jak największej zdobyczy i o przyjemnościach śród wycieczki spotykanych, że losy jarzębinki bynajmniej ich w tej chwili nie wzruszały.
W innej chwili, kiedykolwiek tam, gdy nic innego nie będą mieli do roboty, przypomną je sobie i smutnie nad nimi głowami pokiwają, smutnie i może długo pogadają o tem, jaki ten chmiel niedobry i jaka jarzębinka biedna, ale teraz... o! nawet nie rozumieją, nie dobrze rozumieją, czego chce od nich Julek.
— Po co? — jednomyślnie zapytują.
— Jakto: po co? — zapytuje z kolei.
— Bo gdy zajmiemy się ratowaniem jarzębinki, co będzie z rydzami?
Tu, Józio, który po leszczynowej uliczce zwolna i z pochyloną głową chodził, wykrzyknął:
— Rydze rozdeptane! Mnóstwo rozdeptanych rydzów!
Gromadka z pod jarzębiny rzuciła się jednym poskokiem ku wskazanemu miejscu klęski czy zbrodni.
— Co tu rozdeptanych rydzów! Dwa, trzy, sześć, dziesięć... Same okruchy! A takie musiały być zdrowe, śliczne! Kto je mógł rozdeptać?
Któżby, jeżeli nie Julek? On na uliczkę tę natrafił i, z pomyślnego trafu nie korzystając, jarzębinką i jej losami zajęty, podeptał to, co dla niego wyrosło. Trzebaż być mazgajem nielada jakim, aby, tyle zdobyczy posiąść mogąc, zdeptać i skruszyć ją własnemi stopy!
Nie wiedzieli sami, czy mają śmiać się, albo oburzać! Antek zbliżył się do Julka.
— Musisz chyba mieć kosz dobrze już napełniony rydzami, skoro zabawiałeś się oskubywaniem chmielu!
Tu parsknął głośnym śmiechem!
— Spojrzcie! spojrzcie tylko, co on ma w koszyku! Muchomor i syrojeszka! Puściuteńki koszyk, z muchomorem i syrojeszką na dnie!
Teraz pod sklepieniem leszczyny ozwały się głośne śmiechy. Do Julka, nieruchomo stojącego, zbliżali się po kolei i razem, koszyki swoje mu pokazując.
— Widzisz, com ja uzbierał!
— I ja tyleż!
— A ja więcej jeszcze.
— Ja najwięcej!
Wtem o kilka kroków rozległ się głosik Koci:
— Są jeszcze i całe! Są! Są!
Chłopcy rzucili się do zbierania z nią rydzów całych, czyli od nierozważnych stóp Julka ocalonych, a było ich jeszcze sporo, sporo! więc wykrzyki zwycięskie, śmiechy radosne, bieganina wesoła ku spostrzeżonym w majowo-zielonej trawie plamkom różowym!...
On, pośród mnóstwa opadłych na ziemię liści i pełzających po ziemi gałęzi chmielu, z parą czerwonych kropel jarzębinowych uwięzłych w płowych kędziorach, stał w odosobnieniu milczący i zmieszany.
Czuł jednocześnie zdziwienie, smutek, wstyd... Dlaczego nie chcieli oni wyzwalać z nim razem niewinnej jarzębinki od uścisku niegodziwego chmielu? Nie zrozumieli nawet, po co to czynił. Ale i on także ich nie rozumiał. Ślepi są chyba, czy tacy roztrzepani? Jednak widocznie rozsądniej od niego postępują, skoro koszyki mają do połowy napełnione, a teraz tak wesoło i rzeźko zbierają po wilgotnej uliczce, którą on pierwszy odkrył, to, co dla niego los tu zasiał, czy zasadził. Więc może słusznie nazywają go mazgajem? Pewno? pewno zasługuje on na to przezwisko i więcej jeszcze, bo nietylko mazgajem, lecz musi być i wielkim niedołęgą! A jeżeli tak jest, to poprawić się trzeba! Trzeba zawsze usiłować poprawiać się, ulepszać i on czynić to będzie! Las duży. Jeszcze go nikt od końca do końca nie zwiedził. Trzeba iść dalej w las i wynagrodzić sobie czas stracony. O, potrafi on, gdy się zaweźmie, zrobić w godzinę to, co oni we dwie zrobili. Musi tylko im to powiedzieć, bo nie chce, aby dłużej wyśmiewali się z niego. Wiele, wiele rzeczy chce im powiedzieć o sobie i o nich, o jarzębince i o rydzach.
Energicznym ruchem podniósł głowę i zobaczył, że uliczka pod leszczynami była już pusta. W czasie, gdy on pogrążał się w zamyśleniu, ważąc szale win swoich i nieswoich, uczucia swoje i nieswoje, rozbierając swe wady i samemu sobie przyrzekając poprawę i większą niż dotąd roztropność, oni z zielonej trawy wybrali wszystkie rydze, na które on pierwszy nadszedł, które dla niego rosły, i — odeszli. Bardzo dobrze! Z Bogiem! Zdziwił się sam, gdy uczuł, że towarzystwo ich stało mu się daleko mniej pożądanem, niż było przed godziną. Pójdzie więc dalej sam...
Pójdzie sam w głąb, w głąb, w daleką głąb lasu, na ścieżki tajemniczymi zakręty pogrążające się w gęstwinach, na polany ostąpione kołem brzóz i klonów, tam, gdzie niekiedy widzieć można rude sarny, mknące brzegami srebrzystych strumieni, gdzie w dalekich od siebie odstępach stoją stare, zamyślone dęby i z rozłożystych gałęzi sypią lśniące grady żołędzi na murawę, ucentkowaną żółtemi siatkami.
Myśl o puszczeniu się w głąb, w głąb, w głąb lasu i zobaczeniu wszystkiego, co tam rośnie, kwitnie, żyje, pomyka, barwi się, mroczy, albo jaśnieje, napełniła go taką uciechą, że kilku raźnymi podskokami przebył leszczynową uliczkę, ale u końca przecież stanął, jak wryty.
Uderzyła mu do głowy, a raczej uderzyła go w serce myśl: a Klarcia? Gdzie jest Klarcia? Nie było jej z tymi, którzy na leszczynową uliczkę przychodzili, więc dotychczas chodzić musi w towarzystwie grubego Janka. Może właśnie po tych ścieżkach tajemniczych, pomiędzy tymi zamyślonymi dębami, o których on marzy, chodzą oni razem i marzą we dwoje.
Bywają czasem przypomnienia, przypuszczenia, które dobywają się z człowieka w postaci welonów krepowych i jak zmrok opuszczają się przed jego oczyma na drzewa, na kwiaty, na gwiazdy na samo nawet słońce.
Przed oczyma Julka poczęły w powietrzu snuć się krepowe welony i kłaść się po mchach, po trawach, przysłaniając różowe wśród nich rydze.
Niezmiernie trudno jest z pod czarnej krepy dostrzegać kolor różowy. O czem oni marzą i gwarzą, obchodząc dokoła polankę zżółkłymi klonami otoczoną, albo krążąc śród dębów, albo może stojąc nad srebrnym strumieniem, którego brzegiem w oddali pomyka ruda sarna?
Chociaż znajdowali się daleko, widział ich tak wyraźnie, jakby stali przed nim o dwa kroki. Miał to już w sobie, że dość mu było pomyśleć o czemkolwiek, aby ku zachwyceniu lub utrapieniu swemu ujrzeć przedmiot swej myśli tak, jakby tu był, wprost przed oczami, żywy, rzeczywisty. Często ku utrapieniu; bo oto, naprzykład, biedna jarzębinka, w splotach dzikiego chmielu konająca, będzie mu odtąd najpewniej często, często, jak zaklęta, przed oczyma stawała, a w tej chwili z niezmierną wyrazistością wszystkich rysów i ruchów widzi Klarcię i grubego Janka, idących tuż obok siebie, patrzących na siebie, razem pochylających się ku ziemi i razem się wyprostowujących, w parze zgodnej, dobranej i która na świat patrzy przez kryształ pogody, nie przez krepowe welony.
Uczuł, że chociaż towarzystwa rówieśników nie pożądał już tak, jak wprzódy, z Klarcią być pragnął, z nią jedną. Pragnął być sam jeden, z nią jedną, a ona mu przepadła; uczuł, że sam był tkaczem tych krepowych zasłon, które teraz wieszały się na szczytach drzew i przysłaniały ich potężne lub wdzięczne postacie, słały się po ziemi i okrywały ją dymnym oparem.
Zrozumiał, że nie sposób mu będzie w tej chwili znajdować rydzów, gdyż są one różowe, a z pod osłon mrocznych różowy kolor dostrzegać bardzo trudno. Więc choć czuł, że znowu źle czyni, oddając się żalowi za Klarcią, nie mógł myśli oderwać od jej obrazu, jak człowiek, któremu podniebienie spaliła gorycz piołunu, nie może odwrócić pamięci od ściekającej z woskowego plastra patoki miodowej.
Gdyby Klarcia stanęła nagle u jego boku! Jakże raźnie i z ochotą poszedłby obok niej na poszukiwanie łupu! Ale tak... czuje, że jest zmęczony. Uszedł spory kawał drogi, zmęczyła go walka z chmielem, idzie powoli. I nic dziwnego. Aby stopy człowieka mogły skutecznie ścigać zdobycz, na usta jego, palone goryczą życia, musi chwilami niekiedy spadać kropla słodka. Więc idzie powoli, a choć wzrok jego utkwiony jest w ziemi, niczego po ziemi nie szuka.
A tymczasem z gęstwin iglastych i liściastych wychodziły na spotkanie jego liliowe chabry leśne i rozczochrane głowy ocierały mu o pierś, o kolana, albo wsuwały je do koszyka, jakby prosząc, aby je z sobą zabrał. Uśmiechnął się do nich i, jedną zerwawszy, umieścił w koszyku, przyczem uczuł, że coś dużego i z powierzchnią gładką, jakby dłoń pieszczotliwa, musnęło go po twarzy. Był to na pomarańczowo pożółkły liść klonowy, który, oderwawszy się od gałęzi drzewa, wpadł mu do koszyka.
Podniósł głowę i spostrzegł, że znajduje się na tej właśnie polanie, o której przed chwilą marzył i na której oczyma wyobraźni widział Klarcię w parze z grubym Jankiem.
Jakże tu pięknie, bogato, wspaniale, a zarazem cicho i tęsknie! Kobierzec trawy zahaftowany jedwabiami srebrników i wrzosów, wyniosłem kołem otoczyły klony, gorącą barwą pomarańcz okryte i pośród których tu i owdzie brzozy przeciągały smugi kory białej i jasno-złotych liści. Jeszcze nie miały czasu wichry jesienne postrząsać z gałęzi ich ozdób, więc była to ściana gęsta i pełna dziwnych, coraz odmiennych, przecudnych rysunków. Wznosiła się wysoko, a nad wierzchołkiem jej, w jubilerskie ażury wyciętym, wzdymał się w sklepienie przeczysty błękit. Polana wyglądała, jak olbrzymi puhar z pokrywą lazurową, kunsztownie wyrzeźbiony ze złota i nalany ciszą. Bogato, przepysznie i tęskno!
Skąd dobywa się tęsknica, która jak eter subtelny zdaje się być samem powietrzem tego miejsca? Czy od głębin lasu, które pomiędzy pniami drzew ukazują perspektywy, smugami świateł i cieniów zasłane, dalekie, nieścignione, niezbadane? Czy od melodyi barw i linii, której ucho nie słyszy, lecz której coś w człowieku niewiadomego, niezbadanego, słucha z drżeniem zachwytu i męki? Czy od liści, które spadają z drzew bez wiatru, więc bez szelestu, jeden za drugim, powoli, niby złote krople życia, padające w martwy ocean śmierci? Czy od lazurowej pokrywy, która zaporę nieprzebitą roztacza pomiędzy okiem ludzkiem a tem, co jest nad nią? A co jest nad nią? Co jest wyżej nad nią, wyżej, jeszcze wyżej w przestrzeni bez granic, w otchłani bez dna, w nieskończoności?
Ale słuchajmy! Cicho! Słuchajmy! W napełniającym puhar eterze tęsknicy coś zadzwoniło, zagrało! Nizko, przy samej ziemi, rozlega się muzyczka srebrna, czy szklana, pełna rytmów coraz odmiennych i nut czystych, niegłośnych, jednak strzałami lecących pod samo niebo i przebijających samo serce. Rzecz dziwna, zupełnie bajeczna, a przecież prawdziwa: to dzwonki leśne, po raz drugi w tym roku rozkwitłe, w głębi nizkiego krzaku dzwonią i grają!
Jak ametysty, w zębate kieliszki wykrojone, rozpierzchły się one pomiędzy liśćmi krzaku i na długich łożyskach, jak na cieniuchnych niciach z gałęzi się zwieszając — dzwoniły. Ale nie były same jedne, bo w pobliżu, wysokie, wyprostowane, silne, stały dzwonki skupione, a dalej nieco, z za młodziutkiej brzeziny, wspaniały kielich swój wychylał dzwonek wielki. Aż liliowo w oczach czyniło się od tych muzykantów w ametystowych sukniach, którzy w samo ucho zasłuchanego chłopca wydzwaniali pieśni długie, jak bajki, a cudne, jak czary.
Więc drobne kieliszki, wśród liści krzaku rozpierzchłe, dzwoniły o globach błyszczących i świetnych, które wirują w odległościach nieścignionych, w otchłaniach bez dna ni granic. Wcale nic to nie znaczy, że kieliszki są małe, bo w noce księżycowe i w noce gwiaździste, gdy las uśpiony żadnym szelestem zadumy ich nie mąci, oko w oko ogromnym globom patrzą, a nad nimi stoi, dziwne rzeczy im opowiadając, wielka mistrzyni tajemnic: cisza!
Tu dzwonek wielki zakołysał się i zaśpiewał o tem, co w noce gwiaździste cisza niosła, przez lasy z krainy tajemnic. Przez lasy uśpione i pola głuche, ku grodom hucznym i głowom ludzkim, przez niepokoje myśli na pościelach miotanym ku sercom, burzami życia wrzącym, niosła ona pytania: skąd idą globy ogromne i świetne? Kędy kres ich podróżom? Jaka wola, jaka moc, dobyła je z otchłani i cisnęła w przestrzenie, aby nad dzwonkami na dnie lasu kwitnącymi, nad głowami niepokojem miotanemi, nad sercami bolącemi od burz życia, jaśniały światłem górnem, spokojnem i wiekuistem? I co jest dalej, dalej, jeszcze dalej za ogromnymi globami? Co na nich? Co nad nimi, wyżej nad nimi, wszerz i wzdłuż, w dal i w głąb i tak w nieskończoność?
Lecz dzwonki rozpierzchłe mnogością nut swych zagłuszyły samotny śpiew wielkiego dzwonka i dzwoniły o gwiazdach innych, o tych, co nie na niebie, ale na ziemi świecą promiennym szafirem pod czarnemi, jak pióra krucze, brwiami, gładkiem jak marmur czołem dziewczyny. Dzwoniły one o Klarci czarnowłosej, o jej ciężkim i lśniącym warkoczu, usteczkach z koralu, uśmiechach pełnych pereł, o gibkości jej kibici, gdy nakształt młodej łani biegnie ścieżyną leśną na spotkanie przyjaciela, i aksamitnej miękkości dłoni, gdy ją w uścisku serdecznym na dłoń jego składa, o słodkiej melodyi jej głosu, gdy imię jego rzuca echom leśnym, aby je powtarzały, i o ukochanem brzmieniu jej imienia, które tysiącem ech powtarza się w jego sercu...
A dzwonek skupiony tej strofie rozpierzchłych dzwonków wtórował głębokiemi, silnemi, śpiewnemi uderzeniami swych ściśle ku sobie zbliżonych kielichów na znak, że tak, że tak samo silnie, śpiewnie, głęboko uderzają dwa serca ludzkie blizkie sobie, zanim, przez powiewy wiatru w przeciwne strony rozniesione, jedno dla drugiego kędyś przepadną...
Tu, wpadłszy w ton żałosny, zaśpiewał skupiony dzwonek o gąszczach niedostępnych, w których rozkwitają kwiaty pachnące, i o głębiach niewidzialnych, które zamieszkują istoty z pięknością kształtów niezmierzoną. Po cóż kwiaty, których wonią nikt się nie poi? Po co piękność, której obraz nie odbija się w źrenicy niczyjej? Po co serce, które z żadnem sercem nie uderza tak silnie, śpiewnie, głęboko, jak uderzają przybliżone ku sobie kielichy skupionego dzwonka?
Lecz żałosną i zadziwioną pieśń tę rozproszyły dzwoneczki rozpierzchłe na mnóstwo strofek drobnych: o jasnych polach, ubranych w płaszcz słonecznego złota i rozśpiewanych szczebiotem skowronków, które próbują wzlotów nad dojrzałe zboże; o girlandach powojów, wijących się na dnie zbóż dojrzałych; o rojach motyli, które na łąkach zaglądają w oczy dzikim różom, i o niezapominajkowych oczach, które przeglądają tonie strumieni przebiegających łąki; o krzakach kalin, które śnieżnemi gwiazdami rozkwitają na wilgotnych dnach wąwozów, i o pomarańczowych drzewach, które wonią upajającą jak miłość napełniają książęce ogrody; o sinych płomykach, igrających w ciemnościach nocnych nad uśpionymi północnym snem cmentarzami, i o światłach jarzących, któremi goreją kryształowe okna pałaców, w weselne noce królewskich zaślubin; o bajecznych królewiczach, którzy purpurowe płaszcze gubią u stóp ciemnych jałowców, z czarodziejskim orszakiem myśliwskim pędząc przez głuche lasy za widmami zaklętych jeleni, i o pięknych królowych, które z blado-różowych puharów piją w nektarze roztopione perły; o perłach, które, przeciekając przez palce nurków, spadają w gorzką otchłań i znikają, podobne do radości, których nikt w przelocie nie pochwycił, lub do łez, przed któremi nie otworzyło się niczyje serce, lub jeszcze do uśmiechów, których z ust kochających nie zdjęły kochane usta...
A gdy drobne kieliszki bez końca, zda się, dzwoniły tak o różnych pyłkach, marach, baśniach tego świata, dzwonek skupiony wtórował im pieśnią tragiczną o wysmukłej jarzębince, dławionej w szorstkich objęciach chmielu i czerwonemi jagodami ociekającej, jak krwawemi łzami, a dzwonek wielki, kołysząc w obie strony wspaniały swój kielich, aż pod lazurową pokrywę, rozlegał się wiekuistemi zapytaniami szumów leśnych, szmerów wodnych, myśli i westchnień ludzkich: Skąd idą globy ogromne i świetne? Kędy kres ich podróży? Jaka moc, jaka dłoń rzuciła słońca w przestrzenie bez kresu, aby świeciły i zamknęły serca w klatkach ciasnych, aby cierpiały? Co jest za świecącymi globami? Co na nich? co nad nimi? Co jest w cierpiących sercach? Co dla nich na ziemi i za ziemią?
Tak na dnie polany leśnej, u stóp złotych brzóz i klonów, śpiewały dzwonki leśne. Julek pieśni ich słuchał, a gdy słuchał, z za krzaku wyjrzała i uśmiechnęła się do niego biała skabioza i z klonów, z brzóz, liście padały na rośną ziemię bez wiatru, bez szelestu, jeden za drugim, powoli, jak złote krople życia, padające w martwy ocean śmierci.
Rośno i mroczno stało się w lesie, a na polu różowo i złoto od pałającej za lasem zorzy wieczornej.
Rojna, pstra, wesoła gromadka pacholąt otaczała chłopca, siedzącego na kamieniu przydrożnym z koszykiem na kolanach. Mnóstwo twarzy z uciechy zarumienionych pochylało się nad tym koszykiem i z ust swawolnie roześmianych liczyło jego zawartość.
— Muchomor, syrojeszka, uschły liść klonowy, zwiędły kwiat wielkiego chabru, garść rozpierzchłych dzwonków, których delikatne tkanki już kurczą się i więdną. Nic więcej? Cha, cha, cha, cha!
Umierali ze śmiechu, niektórych gniewał czas marnie stracony, wszyscy popisywali się obfitością własnych zdobyczy.
— Patrz, jakie nasze koszyki pełne, pełniuteńkie rydzów! Smaczna z nich będzie wieczerza, nieprawda?
Śliczne w istocie rydze: różowe, jędrne, lśniące, jedne jak czapki wielkie, inne do kwiatów dzikiej róży podobne, inne jeszcze drobniutkie, jak guziczki. Przysypywał je tu i owdzie drobny mech, z którym razem były zerwane, pachniały lasem, czombrem, igliwiem sosnowem, mokremi ziołami, a nadewszystko smaczną wieczerzą i tym snem pełnym marzeń miłych, którym usypia spokojna sytość. Oprócz tego wspólna zabawa i robota związała ich w grono spójne i zgodne. Powstało wśród nich, rzec można, braterstwo rydzowe. Jedni drugim zawieszali się na ramionach i szeptali coś do uszu, a Klarcia nikogo dokoła zdawała się nie widzieć, oprócz grubego Janka. Niebawem wszyscy odeszli, a raczej odbiegli ku domowi, w którego oknach palić się zaczynały jasne światła i w którego wnętrzu rozległy się pierwsze takty skocznej muzyki.
Pośród ucichłego pola, z pustym koszykiem na kolanach, Julek siedział na kamieniu przydrożnym i samemu sobie czynił wyrzuty pełne goryczy i gniewu. I jakże on teraz ośmieli się wejść do tego jasno oświetlonego domu i spojrzeć w tryumfujące twarze towarzyszy? Jakim sposobem będzie mógł zasiąść do wspólnej wieczerzy i zjadać smaczne rydze, których sam nie nazbierał? A Klarcia czy już nigdy nie zwróci ku niemu swoich cudnych oczu, które przykuł do siebie gruby Janek w tym właśnie czasie, gdy on biedną jarzębinkę ratował od przedwczesnej śmierci i słuchał pieśni leśnych dzwonków?
Uczuł drżącą niepewność człowieka, który nie wie, dokąd kroki swe skierować, gryzący żal za utraconemi dobrami i gorzki, jak morska woda, smutek samotności.
Wtem, wypadkiem, wzrok jego spotkał się z rozciągniętą nad ciemnym pasem lasu świetną smugą zorzy wieczornej.
Purpury, obrębione złotem, fijoletowe żagle, pływające po krwawych morzach, zamki z wieżami gorejącemi w płomiennych pożogach, góry wzdęte od błyskawic i nurzające czoła w srebrzystych śniegach...
Patrzał...
Znowu patrzał i podziwiał. Duszę zawiesił na żaglach i posłał na zamki, na wieże, na góry. Od domu z jasno oświetlonemi oknami odwrócony, widzieć go przestał. Widziadeł napowietrznych, nad ciemnym pasem lasu stojących, zapytywał:
— Co jest za wami? Co za tobą, świetna smugo zorzy wieczornej?