<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Przędze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ELIZA ORZESZKOWA


PRZĘDZE
I. Z PYŁÓW PRZYDROŻNYCH

II. Z FANTAZYI





WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1903

KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.





I

Z PYŁÓW PRZYDROŻNYCH



SAM NA SAM


Ulicami, źle oświetlonemi przez rzadko rozstawione latarnie, szybko biegła do domu. Paru godzin tylko brakowało do północy. Była niespokojna o siostrę, która z rana czuła się gorzej niż zwykle, ale właścicielka zakładu krawieckiego aż do tej chwili zatrzymała przy robocie wszystkie pracownice. Nic dziwnego: karnawał; roboty — co niemiara! Ona, panna do kroju, najwięcej ma i pracy i odpowiedzialności. Ale mogłaby szczycić się tem, że w 23-cim roku życia jest już najbieglejszą i najlepiej opłacaną pracownicą w najsłynniejszym zakładzie krawieckim tego miasta. Mogłaby także cieszyć się, że matka i siostra żyją przeważnie z tego, co ona zarabia, bo nauczycielską pracę siostry przerwała choroba już od kilku miesięcy. To gorsza, że serce jej stało się od pewnego czasu nieprzystępnem dla uczucia chluby, zarówno jak uciechy; na dno jego zapadł ból i czyni je ciężkiem, jak kamień.

Z ciężkim kamieniem w piersi prędko biegnie po ślizkich chodnikach. Środkiem ulicy leży śnieg; chodniki oszklone cienką warstwą lodu. Ale ona przywykła do dziennej i nocnej bieganiny po mieście — do ślizgawicy, do zimna i do samotności za domem i w domu.
Był moment, z paru miesięcy złożony, w którym zrobiło się jej na świecie, jak w raju. Przeszedł na zawsze — i nic dziwnego. Siostra jej, Klemunia, piękniejsza od niej, wyżej wykształcona, od pierwszego poznania się z panem Zbigniewem oczarowała go i podbiła. Ona, Kazia, wygląda przy niej, jak świeca przy słońcu.
Gdyby pan Zbigniew nie był nigdy przestąpił progu ich domu... Ale to było niepodobnem. Poznała go w magazynie, gdzie parę razy towarzyszył to matce swojej, to siostrze, a potem zaczął umyślnie spotykać się z nią na ulicach, witał się serdecznie, rozmawiał długo, tak rozmawiał i tak na nią patrzał, że od tego stawało się jej na świecie jasno i ciepło, jak w maju, jak w raju. Uwierzyła w to, że ją pokochał. O Boże! jakież to wielkie szczęście, dla niej zwłaszcza, której nikt nigdy nie kochał, bo ojciec odumarł ją bardzo wcześnie, a matka przepadała za Klemunią. Ją — znosiła. Dla oczu ludzkich, przez dobroć serca zresztą, nie krzywdziła jej nigdy fizycznie. Ale nic nadto: żadnych czułości, pieszczot, zwierzeń. Klemunia, zaledwie od ziemi odrosła, była już przyjaciółką matki. W szare godziny rozmawiały po cichu, z rękoma zarzuconemi wzajem na szyje, a ona, Kazia, siedziała w drugiej izdebce sama jedna, naprawiając bieliznę i suknie dopóty, dopóki matka nie zawołała:
— Kaziu, nastaw samowar!
Matka pochodziła z dobrej rodziny, znała obce języki i uczyła ich Klemunię.
O Kazi powiedziała:
— Niema zdolności! Będzie szwaczką.
Została szwaczką wyborną, dobrze opłacaną, a pomimo, że to i owo ją zasmucało, niedawno jeszcze była wesołą, jak szczygieł. Siostrę uwielbiała za jej piękność i rozum; każde słowo matki choć trochę serdeczne wprawiało ją w humor tak świetny, że z jej opowiadań i figlów śmiała się nawet matka obojętna i siostra rozumna. Miała w sobie niezwykły zapas młodości, siły, nadziei. Nadziei długo nie nazywała po imieniu, ale przed rozpoczęciem pracy i po jej ukończeniu, topiąc wzrok w jutrzniach porannych i w wieczornych zorzach, więcej czuła niż myślała, że stanie się z nią wkrótce coś nowego, radosnego. Słyszała wtedy śpiew słowika w dalekim lesie. Lasem była przyszłość, słowikiem miłość. Aż stało się to, co przeczuwała. Z za jutrzenki, czy z za zorzy, wypłynęła postać młodzieńca, który najwyraźniej okazał, że ją kocha. Pokochała go całem sercem ufnem i sierocem. Nie w lesie już, ale w niej samej słowik zanosił się od śpiewu. Tylko, że romans prowadzony na ulicy obrażał jej skromność; nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego, ale obrażał: Wymogła więc na panu Zbigniewie, aby zapoznał się z jej matką i zaczął bywać w ich domu. Ach, gdyby była nie uczyniła tego! Owszem, uczyniła dobrze. Gdyby wszystko wróciło, uczyniłaby tak samo... Jednak... Boże! jak smutno na świecie! Ulice takie puste i ciemne, pod stopami lód ślizki od śniegu, którego pełno dokoła, chłód bije; chłodem siecze wiatr, zlatujący od nieba, czarnego jak otchłań. W piersi fala gorąca płynie ku gardłu i ciśnie się do oczu. Obejrzała się: nikogo nie było dokoła. Tylko w jednym z wysokich domów rząd okien gorzał od świateł i wylewał na pustą ulicę tony skocznej muzyki. Przypadła czołem do słupa latarni i pod lecącymi górą dźwiękami polki zapłakała głośno, krótko. Potem zaczęła znowu prędko iść dalej.
Czegóżby nie dała za to, aby przestać o tem myśleć. Nie może. Od kilku już tygodni tylko o tem myśli, myśli, aż czasem głowa pęka i żyć się nie chce; a przestać myśleć o tem nie może. To jak dwa gwoździe wbite głęboko: jeden w głowę, drugi w serce.
Ma się rozumieć, adwokat i nauczycielka, para daleko lepiej dobrana, niżeli adwokat i szwaczka. Klemunia zresztą jest tak śliczną, dystyngowaną, rozumną! Tylko... gdy po raz pierwszy pan Zbigniew wszedł do ich domu, mogłaby doprawdy nie tyle, nie tak z całej siły kokietować go spojrzeniami, ruchami, rozmową, nawet włosami, które niby wypadkiem rozsypały się jej na plecy, podobne do płaszcza z czarnego jedwabiu!
Przecież wiedziała, że jest to prawie jej narzeczony i jak go kocha. Nie taiła się przed nią z niczem, wszystko przed nią wyznała. A ona uczyniła znowu wszystko, co mogła, aby go jej odebrać. Podobał się jej z powierzchowności i wykształcenia; był przy tem świetną partyą. Klemunia zapragnęła go dla siebie, a ponieważ mogła, więc zdobyła. Siostra! Cóż? Widać tak jest na świecie, że kiedy idzie o własne szczęście, można zdeptać nawet — siostrę. Ale — niech tam! Niech im Bóg da wszystko: zdrowie, szczęście, życie długie, to wspólne we dwoje!...
Znowu nieznośne łzy!... Ale tym razem niczego nie dokażą. Wstyd i źle płakać tak często. Czasem, cóż robić! płakać często... na siostrę. Jeszcze, broń Boże, łzy te padną na jej głowę! I bez tego Klemunia jest biedną, ach, jak biedną! Ta jej choroba, nie wiadomo jeszcze, jak się skończy. Taka szczęśliwa, a nie wiadomo, czy to szczęście długo trwać będzie. Kazia wybłagała u lekarza nazwę choroby i — zapomniała. Dwa wyrazy łacińskie wyleciały z pamięci, lecz to pamięta, że Klemunia jest chora na serce. I jeszcze jedną rzecz okropną powiedział lekarz... Nie chce o niej myśleć po prostu, myśl jej ucieka od tego ze strachem przeraźliwym.
Więc nietylko w oczy, ale i za oczy, nietylko postępkami, lecz uczuciem i myślą nie trzeba nic czynić przeciw Klemuni; ani wyrzekać na nią, ani płakać z jej powodu, bo nuż te łzy...
Powiadają, że łzy skrzywdzonych przynoszą krzywdzącym nieszczęście, a przecież była to krzywda, krzywda. Otóż i znowu myśl zła i niepotrzebna. Taką walkę miłości z boleścią, przebaczenia z urazą, toczy już od kilku tygodni i, doprawdy, czasem już wolałaby nie żyć.
Cel, do którego dąży, niedaleko. Trzy okna u szczytu wysokiej kamienicy, nad dachem. Dwa pokoje z kuchenką na strychu, za które właśnie wczoraj, pieniędzmi zapracowanymi w zakładzie krawieckim, zapłaciła półroczne komorne. Kiedy przyniosła pokwitowanie właściciela domu, pragnęła, aby matka choć pogładziła ją po twarzy, choć powiedziała jej jakie miłe słówko. Nie uczyniła tego. Odkąd Klemunia jest zaręczoną i chorą, nic oprócz niej na świecie nie widzi. Kiwnęła głową, schowała kwit do szkatułki i dalej czytała Klemuni leżącej na szezlongu. Ten szezlong — to ona także kupiła dla chorej siostry. Klemunia, uradowana, zarzuciła jej ręce na szyję i serdecznie ją ucałowała. A ona od tego uścisku siostry stała się pełną cichej i jakiejś żałosnej radości.
Dwa okna nad dachem jasno oświetlone. W bawialnym pokoju pali się duża lampa, więc pan Zbigniew jeszcze nie odszedł. Siedzą sobie pewno jedno przy drugiem, ona na szezlongu, on na krześle, i z cicha rozmawiają.
Od paru tygodni są narzeczonymi i żeby nie choroba Klemuni, już w tym karnawale wzięliby ślub, a tak, nie wiadomo jeszcze kiedy to nastąpi. Może Klemunia uczuwa jakie skrupuły, bo stała się dla niej czulszą, niż przedtem; ją zaś serdeczność siostry ujmuje, ale jej nie pociesza. Przeciwnie, im więcej kocha Klemunię, tem mocniej ją boli, że to ona właśnie...
Ale cóż to się dzieje na ulicy, przy której znajduje się ich mieszkanie? Wysoki gmach mieszczący w sobie resursę publiczną, jak raz naprzeciw ich mieszkania, goreje od świateł; u bramy stoją policyanci, przed bramę zajeżdżają sanie i karety na kołach. Brzękadła u uprzęży końskiej dzwonią, koła skrzypią po śniegu, stangreci wołają: z drogi! z drogi! policyanci kłócą się z tłumem gapiów ulicznych. A z wysoka, z wysoka, zlatują na ulicę huczne dźwięki orkiestry. Różne instrumenty dęte: trąby, bębny, flety, klarynety, grają wesołego kontredansa. W resursie bal. Nic dziwnego: wszak to karnawał. Trzeba tylko zręcznie przebiedz wszerz ulicę, aby nie wpaść pod konie, których wiele biegnie w jedną stronę i w drugą, u sań i karet nadjeżdżających, odjeżdżających. Bal! wielki bal!

W głębi skromnej bawialni, pani Antonina Tarczyńska, wdowa po jeometrze, siedziała na kanapie obok pani Anieli Szumskiej, wdowy po lekarzu. Obie panie mieszkały w jednym domu, bardzo się nawzajem szanowały i lubiły. Znajdowały się w tym wieku, w którym kobiety stają się mniej więcej do siebie podobnemi. Włosy siwiejące, czoła pomarszczone, oczy wklęsłe, wargi zwiędłe i zarysowujące nawet w uśmiechu linię zmęczenia lub goryczy. Staranne ubrania okazują, że obie panie życzą sobie utrzymać się w pewnym tonie, zdala od nędzy wstydzącej się żebrać.
Ciemne suknie i czarne czepeczki na siwiejących włosach, ale przy sukniach jakieś kokardki, frendzelki, a czepeczki przytwierdzone do włosów błyszczącemi szpilkami z bardzo lichego metalu. Wdowa po lekarzu jest trochę grubą, rumianą, z czerwonemi, krótkiemi rękoma. U wdowy po jeometrze szczupłość kibici, bladość cery, delikatność rąk, świadczą o słabem zdrowiu i niezatraconej w ubóstwie dystynkcyi. Matka Klemuni i Kazi ma pozór kobiety mocno zgryzionej już w zębach czasu i może dlatego kapryśnej; ale też i uczuciowości dużo maluje się na jej cierpiącej twarzy. Głosem cichym, powoli, lecz z zajęciem, prowadzi z sąsiadką rozmowę o drożyźnie produktów i o niezwykłej obfitości śniegów tegorocznych.
Potem sąsiadka głos zabiera i, przechodząc wprost do kazania niedzielnego, giestem pełnym namaszczenia powtarza wyjątek z budującego kazania, lecz ogromnie tekst egzageruje, poczem spogląda na sąsiadkę, wzdycha i dodaje:
— Tak, tak!
Pani Antonina wzdycha także i powtarza:
— Tak, tak!
Na tle wysokiej poręczy kanapy, obie wstrząsają siwiejącemi głowami, w czarnych czepeczkach.
Gdy duet na kanapie umilkł, wyraźniej dał się słyszeć drugi, w rogu pokoju. Tam także dwa głosy mówiły, raczej szeptały. Nie było z czem się ukrywać, ale cień i szept to rodzime żywioły zakochanych.
Dwudziestoletnia panna, leżąca na szezlongu sprzeczała się z trzydziestoletnim mężczyzną, siedzącym przy niej na krześle, o wyższość romantyzmu nad realizmem w poezyi i powieści. On obstawał przy realizmie; ona była fanatyczną zwolenniczką romantyzmu, sama zaś przedstawiała zjawisko, które mogło sprawiać rozkosz oczom zarówno realisty, jak romantyka. Szezlong stał w cieniu wysokiej komody, a w tym cieniu twarz Klementyny, ślicznie zarysowana, przybierała pozór białej lilii. Była białą i delikatną, z wielkiemi ciemnemi oczyma i dużym węzłem czarnych włosów z tyłu głowy. Wysmukłą kibić malowniczo opływał błękitny szlafroczek, z materyi taniej, ale bardzo ładnie zrobiony przez Kazię. Pan Zbigniew miał zgrabną postawę, śniadą cerę bruneta, ładne wąsiki, i co chwila próbował wspierać się łokciem o brzeg komody. Ale komoda była zbyt wysoka na ten użytek, i łokieć zsuwał się z niej nieprzezwyciężenie, co sprawiało panu Zbigniewowi dużą niedogodność. Więc, obrawszy sobie inną pozę, wyszeptywał przed narzeczoną obronę realizmu w poezyi prawie z takiem krasomówstwem, z jakiem dziś, w godzinach południowych, bronił przed sądem jednego fałszerza monety i dwóch podpalaczy.
Gdy umilkł, Klementyna z zamyśleniem wstrząsnęła śliczną główką i z kolei wyszeptała cały szereg imion, z których każde było argumentem wcale poważnym.
— Schiller, Byron, Wiktor Hugo, Mickiewicz, Słowacki...
Słowa rozmowy, jakkolwiek wymawiane z cicha, dolatywały uszu pań siedzących na kanapie. Pani Antonina zajaśniała, jak słońce.
— Słyszy pani, jakie to u nas rozmowy się prowadzą?
Pani Aniela od przyjacielskiego współczucia uśmiechnęła się szeroko.
— A jakże! Tacy rozumni i wykształceni oboje!
— Żeby tylko nie ta jej choroba! — szepnęła wdowa po jeometrze i naraz zgasła jak zdmuchnięta świeca.
Na szezlongu, w cieniu komody, melodyjny choć przyciszony głos kobiecy mówił:
— Don Carlos, Childe Harold, Ernani, Konrad Wallenrod, Balladyna...
— Paru z tych dzieł nie czytałem.
— Przeczytamy je razem. Dobrze?
— Będę wdzięczny; będzie pani Beatryczą moją!
Pani Antonina mrugnęła powiekami ku sąsiadce.
— A co!
Sąsiadka odmrugnęła.
— Aha!
W tej chwili w kuchence, graniczącej z bawialnią, dało się słyszeć stuknięcie drzwiami, potem tupot nóg otrząsających śnieg z obuwia, potem szelest zrzucanej odzieży, aż do pokoju wbiegła dziewczyna mniej niż średniego wzrostu, z ruchami żywymi, z cerą i zarysem twarzy, które czyniły ją podobną do polnej róży.
Ciemne włosy miała rozrzucone od wiatru, uszy zaczerwienione od mrozu i usta śmiejące się, czerwone, jak koral.
Czy jej dobrze było, czy źle, czy miała ochotę do śmiechu, czy do płaczu — zawsze wchodziła do domu z uśmiechem, albo ze śmiechem.
Dość tu było smutku i bez niej, z powodu słabego zdrowia matki, a teraz szczególniej, z powodu choroby Klemuni. Tego tylko brakuje, aby ona przynosiła tu z sobą dąsy, lub lamenty! Przytem pan Zbigniew nie powinien nigdy widzieć jej smutną. Żeby ją na kawałeczki krajano, jeszczeby w jego obecności nie jęknęła, ani zapłakała, lękając się, aby nie pomyślał, że jęczy i płacze nie od tego, że krają, ale od tego, że on ją porzucił. Więc śmiejąc się przebiegła pokój, pocałowała matkę w rękę, przyjaciółkę matki gdzieś około łokcia, a czyniąc to, mówiła żywo, głosem świeżym, jak wiosna.
— Co się to dzieje koło naszego domu! Co się dzieje! Resursa oświetlona, muzyka grzmi, powozów mnóstwo, a tak trudno rozminąć się z końmi, że uciekając przed nimi, kalosz zgubiłam.
— Bardzo interesującą historyę opowiadasz... — łagodnie, lecz nie bez smutnej ironii zauważyła pani Antonina.
— Panna Kazimiera zawsze w dobrym humorze, wesoła, jak szczygiełek, — uśmiechnęła się pani Aniela, i gdy Kazia, zgrabnie okręciwszy się przed kanapą, poszła ku szezlongowi, cicho szepnęła:
— Serce ma najlepsze, ale taka to już natura, otwarcie pani powiem, prosta, prozaiczna!
Kazia po przyjacielsku uścisnęła rękę pana Zbigniewa.
— Dobry wieczór panu! Jakże sprawy dzisiejsze? Czy podpalacze poszli w świat, aby go znowu podpalać?
Pan Zbigniew odpowiedział:
— Poszli, proszę pani. Wygrałem sprawę.
Pochyliła się ku siostrze.
— Jakże się czujesz? Z rana było ci...
Klementyna z niecierpliwością przerwała:
— Nic mi nie było z rana i teraz czuję się doskonale...
Wstydziła się przed panem Zbigniewem tego, że choroba jej trwa tak długo, lękała się znudzić go, zrazić.
Kazia wiedziała o tem.
— To prawda — zawołała. — Wyglądasz znakomicie; widać, że wszystko już przeszło.
Klementyna zwróciła się do pana Zbigniewa.
— Od czego zaczniemy nasze wspólne czytanie?
— Ułożenie programu należy do pani.
— Więc od jutra «Don Carlos».
Uderzyła w dłonie; oczy jej świeciły w cieniu, jak brylanty.
— Ach, jak to będzie miło, miło, codzień czytać wspólnie jaką godzinkę... Ale... czy pan umie po niemiecku?
— Znakomicie!
— Czego pan nie umie! wszystko!
— Jedno nadewszystko.
— A co?
Wiedziała z góry, jaka będzie odpowiedź, jednak z wyrazem figlarności w oczach zapytywała:
— Co pan umie nadewszystko? Co?
Oczy ich przestały widzieć świat, bo utonęły jedne w drugich.
Kazia odeszła i stanęła przy stole, na którym paliła się spora lampa, przed dwiema paniami, siedzącemi na kanapie. Pani Antonina mówiła do pani Anieli:
— Moja droga pani, jabym ją na ręce wzięła i na koniec świata zaniosła, byleby ratunek znaleźć!
Po bladych i aż prawie przezroczystych policzkach matki Klemuni popłynęły dwie łzy, w świetle lampy srebrne.
Od tych łez matki, od trwającego ciągle w rogu pokoju duetu zakochanych głosów, uśmiech zgasł na koralowych wargach Kazi. Miała jednak zwyczaj, że gdy tylko uczuła, iż uśmiech z ust ucieka, tak, że już za nic pochwycić go nie można, a skóra na czole w sposób nieprzezwyciężony skupia się w zmarszczki, szła do roboty, do jakiejkolwiek zresztą roboty, byleby jasno tłómaczyła przed wszystkimi oddalenie się, milczenie i zmarszczkę na czole.

Siedziała w malutkiej sypialni przy stoliku, na którym zapaliła była lampę i z jakichś skrawków wyrabiała ozdoby, mające na nowo uświetnić zniszczoną suknię matczyną.
Sypialnia miała kształt szuflady z jednem oknem; mieściła w sobie dwa łóżka, stolik z lampą i gotowalnię Klemuni, opiętą wesołym perkalem w kwiaty.
Klemunia miała też i biureczko, które stało w bawialnym pokoju. Naturalnie, piękna panna musiała posiadać gotowalnię ze zwierciadłem i biureczko.
Szwaczka, mająca prawo do nazwy tylko przystojnej, nie pisze nic, a ubiera się to tu, to owdzie, przed kawałkiem rozbitego zwierciadełka, wiszącym w kuchni, albo i bez żadnego zwierciadełka. Zresztą, takie rzeczy wcale jej nie obchodzą. Co sprawia jej przykrość, to, że stolik, przy którym szyje, znajduje się u samych drzwi bawialni, tak blizko szezlonga Klemuni, że musi słyszeć każde słowo rozmowy, którą ona prowadzi z narzeczonym. Odsunęłaby stolik, ale miejsca niema; poszłaby z robotą do kuchni, ale mogłoby to wyglądać na dąsanie się, albo na smutek, szukający samotności. Więc ze skrawków atłasu urządzając wcale gustowną ozdobę na zniszczonym staniku matki, Kazia siedzi pomiędzy dwiema pieśniami, z których jedna jest muzyczną, a druga miłosną.
Przez okno wlatują tu tony muzyki, grzmiącej w sali resursowej; z za drzwi dochodzą słowa, zamieniane przez zaręczoną parę. Tony i słowa zlewają się w całość harmonijną. Jest to pieśń na dwa głosy z akompaniamentem muzyki.
Bo gdy wieczór zbliża się ku końcowi, zaręczona para przestaje dysputować o względnej wartości szkół literackich i przed blizkiem rozstaniem się dobywa z głębi serca słowa szczere. Zaczynają nazywać się po imieniu, mówią sobie ty.
— Więc wolałabyś ten domek z ogródkiem przy ustronnej ulicy, niż to piękne mieszkanie w środku miasta?
— O, tak! Bardzo chcę ogródka przy domu. Lękam się tylko, aby ustronne mieszkanie...
— Nie zaszkodziło interesom moim? Moja najdroższa, jedynym teraz ważnym interesem moim jest twoje zdrowie i zadowolenie.
— Dziękuję. Anim śniła, aby mógł istnieć na świecie człowiek tak dobry, jak ty, Zbigniewie.
Kazia przestaje szyć, składa ręce na kolanach, patrzy na szereg okien, jak raz naprzeciw jej okna, rozgorzałych od świateł, wylewających potoki tonów płomiennych i tęsknych. Prześliczny walc; płomienny, jak namiętność, tęskny, jak serce rozdarte...
— Moja droga, czy podobna kochać tak, jak ja cię kocham! Wszystkie myśli moje z tobą. Kiedy bronię sprawy przed sądem, muszę pilnie strzedz siebie, aby wśród wymieniania artykułów prawa nie powiedzieć nagle: Klemunia!
Z cichym, głębokim śmiechem Klemunia zawołała:
— A toby też było pięknie!
— Gdybym mógł, wziąłbym cię na ręce i niósł na koniec świata, do zdrojów leczących i drzew śpiewających, abyś wyzdrowiała, sił nabrała, poweselała i zaraz, zaraz została zdrową, śliczną, szczęśliwą żoną pana Zbigniewa, młodego jeszcze, lecz już sławnego adwokata w tem wielkiem mieście Ongrodzie.
— Tyś zdrowie moje! Szczęście — najlepsze lekarstwo.
— Czujesz się szczęśliwą?
— Kochasz mię?
Okna przeciwległego gmachu śpiewały ciągle: la, la, la! niby wesoło, ale zarazem namiętnie, szalenie. Kazia doświadcza takiego uczucia, jakby jej w piersi coś rozdzierało się szeroko i jakby z tego rozdarcia płynęła gorąca ciecz. To płacz, który zrywa się w niej, jak burza. Ale ona siedzi wyprostowana tylko z rzęsami wilgotnemi i zręcznie układa trzecią rozetkę z atłasu do stanika matki. Rzęsy zaraz oschną, a płacz stoi na dnie piersi nieruchomy.
Jakkolwiek w pokoju sąsiednim znajdują się jej najbliżsi, a w gmachu przeciwległym rojno i hucznie, ona czuje się tak samą jedną na świecie, jakby ją otaczała pustynia. Ze zmarszczką na białem czole i z poważnym zarysem warg, jak koral czerwonych, szyjąc ciągle, Kazia układa w głowie porównanie, na które może nie wpadliby nigdy ani Klemunia, ani Zbigniew, którzy tak lubią i umieją wyliczać imiona poetów i tytuły poematów.
Widziała dziś na mieście złożone nad rzeką i wiezione na wozach tafle lodu, szyby lodowe. Otóż, jej serce, to płomyk zamknięty w takiej szybie. Czworokątna, gruba, przezroczysta, jak kryształ, a w niej, jak lampka blado-złota, pali się płomyk. Smutne i ciche są te lampy, płonące w szybach lodowych!
Teraz, przez okna sali resursowej leją się tony polki, szczerze wesołe, skoczne, roztrzpiotane. W bawialni dwa głosy z intonacyą żalu zamieniają się słowami:
— Dobranoc, skarbie mój!
— Dobranoc, Zbigniewie!
Słychać szelest długiego pocałunku, którym usta, ozdobione ładnym wąsikiem, przylgnęły do pięknej ręki kobiecej.




Po odejściu pana Zbigniewa, Klemunia uczuła się bardzo słabą. Nie darmo lekarz, stary przyjaciel domu, powtarzał ciągle: spokoju, spokoju! żadnych wzruszeń! A tu wzruszenia były ciągłe.
W ów wieczór zaręczynowy, naprzykład, Klemunia uczuła się tak nie dobrze, że Kazia pędem strzały poleciała po lekarza. Atak minął prędko; ale dziewczyna, korzystając z krótkiego sam na sam, formalnie wzięła w oblężenie starego lekarza, którego znała od dzieciństwa. Wsunęła go we framugę okna i zastępując drogę do ucieczki, silnie go za ręce pochwyciła.
— Panie! mój drogi panie! Co z tego będzie? Jak się to skończy?
Oczy miała pełne strachu, a od latania po lekarza i lekarstwo twarz całą w ogniu. Lekarz, który coś wiedział, a wiele się domyślał o historyi dwóch sióstr i pana Zbigniewa, popatrzył na nią z pod siwych brwi wzrokiem trochę przyjaznym, a trochę drwiącym.
W taki sposób spoglądają ludzie na owieczki dobre i głupiutkie.
Lubi się je, bo dobre; drwi się z nich, bo głupie.
— No, nie wyskocz-że ze skóry od strachu! Gotowabyś w zastępstwie siostry siebie ofiarować na śmierć.
— Z największą ochotą! — wykrzyknęła, z oczyma roziskrzonemi, jak brylanty.
— To głupio; człowiek powinien dbać o siebie, bo im więcej nie dba, tem więcej inni o niego też nie dbają. Pocóż...
— Ale Klemunia, panie! Drogi, kochany panie, proszę prędzej mówić, bo mama nadejdzie!
— Mama... — powtórzył lekarz; — otóż to! Mama!
Głowa z siwymi włosy i bladą twarzą w złotych okularach pochyliła się w krótkiem zamyśleniu.
— Powiedzieć? nie powiedzieć? Na wszelki wypadek trzeba powiedzieć. Tyś silna...
Oczy z za okularów błysnęły znowu uśmiechem, tym razem nie drwiącym, ale rzewnym.
— Oho! zuch dziewczyna! pracuje, jak tęgi chłopiec, i — o nic nie dba! No, to i wiedz wszystko!
Pochylił się i nad włosami jej, zwichrzonymi od latania po mieście, szeptał:
— Klemunia urodziła się z wadą serca... Miałem przecież honor poznać was obie, gdyście jeszcze brykały w kołyskach. Ale zrazu była to drobnostka. Powiększyła się wraz z dojrzewaniem. Przytem biedy domowe, latanie na lekcye, irytowanie się przy lekcyach, słowem... co tu długo mówić? Przyczyny były... Zawsze są przyczyny... Teraz jest nie dobrze. Jednak desperować jeszcze niema czego. To względne, i bywa rozmaicie. Może wzmocnić się i żyć długo, bo to się zdarza... ale może też nastąpić... kiedykolwiek, prędzej czy później... może nastąpić...
Zawahał się. Kazia drżała.
— Co? co? co może nastąpić?
Stary lekarz był wybornym operatorem, a jak powiadano, dlatego wybornym, że odważnym. Kiedy trzeba, to ciąć, a śmiało. Nie obchodziło się to bez pewnej irytacyi, której doznawał, a do której zresztą przywykł.
Więc jeszcze ciszej i niżej nad jej uchem trochę szorstko odpowiedział:
— No cóż? nagła śmierć!
I sam już teraz pomarszczoną ręką za rękę ją pochwycił.
— Tylkoż nie zemdlej!
Ani myślała mdleć. Biała, jak papier, nawet z wargami białemi, silnie stała na nogach i z oczyma osłupiałemi szeptała:
— A mama? mama?
— Otóż-to, mama. Dlatego powiedziałem wszystko. Mama także ma wadę w biednem, zmęczonem ciele... nie sercową, inną, ale taki cios... Co tam długo mówić? W razie czego, trzeba ją przygotować, wzmocnić, otoczyć staraniami... broń Boże taką nowiną, jak obuchem w łeb uderzyć; ani samej jednej nie zostawiać... Rozumiesz? Zresztą, w razie czego, pobiegnij po mnie.
Odsunął ją od siebie, wziął kapelusz, biegł ku drzwiom.
Od połowy pokoju wrócił.
— Tylko nie lękaj się bardzo. Wszystko jeszcze może być dobrze. A sama, zdrowa jesteś, co?...
— Jak ryba! — z zapałem zawołała.
— I serce zdrowe? co?
Powieki jej zamrugały prędko, prędko, twarz znowu stanęła w ogniu, ale z błyskiem białych zębów wśród warg uśmiechniętych zażartowała:
— Niech pan doktór będzie łaskaw przez tę swoją trąbkę osłucha mi serce, a przekona się, że zdrowe.
Tego wieczora pan Zbigniew pozostał do późna i obchodził się z Klemunią, jak z chorem, najdroższem dzieckiem. Nadskakiwał jej, chodził na palcach, sam nalewał lekarstwo do kieliszka i brzeg kieliszka przykładał jej do ust.
Kazia poszła do kuchni, oba łokcie oparła o stół, twarz zakryła dłońmi.
Dziś miesiąc, jak raz dziś miesiąc, towarzysząc jej z magazynu do domu, powiedział:
— Byłbym najszczęśliwszym, gdybym mógł odbyć z panią przechadzkę tak długą, jak całe życie.
Przecież to były oświadczyny. Więc ona odpowiedziała:
— Dobrze, ale niech pan przyjdzie do nas, aby poznać mamę i Klemunię.
— Dobrze — powtórzył — ale pozwoli mi pani dziś jeszcze rączki swoje ucałować?
— Dobrze — powtórzyła — ale powiem mamusi i Klemuni, że pan jutro przyjdzie.
— Jutro przyjdę.
U bramy domu, w cieniu wieczoru, pocałował ją w obie ręce i — w usta.
Wyprostowała się i przez kilka sekund rękawem sukni mocno wycierała sobie usta. Zdawało się jej, że jest na nich coś takiego, co i pali je i plami...
Wtem spojrzała na buchający parą samowar.
— Jezus, Marya! A toż trzeba zgotować dla Klemuni dwa jaja na miękko, zalecone przez lekarza. I matka też, po doznanem przerażeniu, chce napić się herbaty!
Po kilku minutach, przynosząc siostrze zalecone pożywienie, z pogodą we wzroku i bardzo grzecznie zapytała pana Zbigniewa:
— Może pan chce herbaty? Jest gotowa.

Wysoka, wysmukła, z ruchami, które pomimo osłabienia miały skończoną gracyę, z włosami, które, uwolnione od szpilek, opadły na plecy płaszczem z czarnego jedwabiu, Klemunia wstała z szezlonga i zachwiała się na nogach. Matka podbiegła, objęła ją, zaprowadziła do łóżka, ucałowała ostrożnie, aby nawet pocałunkiem zbyt silnym nie urazić — nad jej głową zakreśliła w powietrzu kilka krzyżyków i powiedziała Kazi, aby dopomogła rozebrać się siostrze. Sama odeszła do izdebki za kuchnią, gdzie od pewnego czasu sypiała. Była to dawniej izdebka Kazi, ale pani Antonina miewała przy chorej córce noce niespokojne i z namowy lekarza przeniosła się do ustronnego kąta. Jaka tam jest ta jej druga córka, to jest, ale chorej siostry strzedz będzie, jak oka w głowie; o tem pani Antonina nie miała żadnej wątpliwości.
Klemunia mówiła z cicha:
— Żebyś wiedziała, Kaziu, jaka ja jestem szczęśliwa! Pan Zbigniew taki dobry! O mnie tylko myśli. Ten dom z ogródkiem, który zawsze tak się podobał i mnie i tobie, pan Zbigniew...
Tchu jej trochę zabrakło.
— Zbigniew, śliczne imię, prawda? Otóż w tym domu z ogródkiem, pięć pokojów...
Brak tchu był jeszcze większy.
— Nie mów już nic, Klemuniu; gdy rozbiorę cię i będziesz spokojnie leżała, opowiesz wszystko.
Błękitny szlafroczek, zdjęty lekkiemi jak motyl rękoma Kazi, już leżał na krześle; Kazia przyklękła i zdejmowała z drobnych stóp siostry śliczne pantofelki z pomponami. Nad pochyloną jej głową przeleciał szept:
— Tak mi nie dobrze, Kaziu!
Ręce, zdejmujące drugi już pantofelek, drgnęły; Klemunia jęknęła.
— Tak nagle zdejmujesz!
— Przepraszam, Klimciu!
— Bo widzisz, jestem ci wdzięczna, ty dobra, ale kiedy ten okropny ból w piersi nadchodzi...
— Czy czujesz, że nadchodzi?
Wtem nagle za oknem coś huknęło, zagrzmiało, zaśpiewało i — umilkło.
— Jezus, Maryo! — krzyknęła Klemunia i z obłąkaniem w oczach zaczęła szeptać:
— Co to? co to? co to?
Kazia ogarnęła ją ramionami i do piersi przytuliła.
— Nic! nic! nie lękaj się! to muzyka! w resursie bal. Już od godziny nie tańczą, pewno wieczerzę jedzą. Przy wieczerzy toasty. To akompaniament do toastów!
Głowę jej położyła na poduszkach, nogi wyciągnęła na pościeli, leciuchno okryła kołdrą.
— Widzisz, Klimciu, ja wiem, że to taki zwyczaj, bo do magazynu przychodzi mnóstwo ludzi, opowiadają, rozmawiają, a ja, choć i nie chcę słuchać, słyszę. Kiedy kto przy wieczerzy jaki toast wzniesie, muzyka odpowiada: traf! traf! hucznie i krótko. Która też może być godzina? Już pewnie bardzo późno. Ciekawam, czy mama zasnęła? Pójdę, posłucham pode drzwiami.
Mówiła cicho — i cicho wybiegła do kuchni. Robiło jej się straszno, tak straszno, że Bóg wie, co dałaby za to, aby prócz niej ktokolwiek jeszcze był przy Klemuni. Ale któżby? Służąca, dwa dni temu przyjęta, obca, niezgrabna, głupia.
Postała przy zamkniętych drzwiach izdebki matczynej i wróciła do łóżka siostry.
— Mama już zasnęła, trochę nawet chrapie; śpij i ty. Ja prędziutko rozbiorę się i lampę...
Traf! Jakby się sufit nad głowami dwu sióstr zawalił, tak muzyka w resursie huknęła, zagrzmiała, zaśpiewała i umilkła.
Wązka ulica i dwie cienkie ściany, to prawie nic dla tylu naraz dętych instrumentów. Jakby za samem oknem świat z krzykiem i z grzmotem runął.
Klemunia siedziała na łóżku, podobna do liścia targanego przez wicher.
— Boże! Boże! Boże! jak boli... dusi... pod gardłem... Czy to długo... te toasty...
— Uspokój się! Klemuniu! moja złota! Co tu robić? To nic złego... tylko wesołość... to wielka wesołość ludzka... Jak będziesz żoną p. Zbigniewa, może tak samo, kiedykolwiek, na jakim balu, przy wieczerzy, będzie ci wesoło! Czego tak chwytasz się za piersi? Boli? poczekaj! dam ci kropel i przyłożę kompres... zaraz! zaraz!
Przedtem już zdjęła była buciki, więc w pończoszkach, cicho, jak kotka, przyniosła lekarstwo i kawał płótna, który zanurzyła w miednicy z wodą.
W domu i za domem panowała głęboka cisza.
Klementyna szepnęła:
— Lepiej mi, nie chcę kompresu. Tylko... straszno!... Tak mi czegoś straszno... boję się... usiądź przy mnie, weź mię za rękę. Co to takiego, że mi tak straszno?
Kazia usiadła na ziemi przy samem łóżku i ręce drobne, ale zgrubiałe, z kilku bliznami od nożyczek i żelazek, położyła na rękach siostry, białych, jak lilie.
— Bo nie zważaj na tę przeklętą muzykę. Niech sobie gra! Co nam do tego? Posłuchaj lepiej, jaką cudną suknię wykończyłyśmy dziś w magazynie. Cukierek! Nawet nie bardzo droga, ale taka ładna...
Wiedziała, czem siostrę zająć może.
Klemunia szepnęła:
— A z czego?
— Wiesz? prawie z niczego. Wełna z trochą jedwabiu. Dwa kolory trochę przygasłe: bleu fané i bleu malade. Myślę, że powinnaś koniecznie mieć w wyprawie taką suknię. Wizytowa; będziesz przecie potrzebowała sukni wizytowej...
— Kiedy tak mało pieniędzy na tę wyprawę...
— Bądź spokojna. Już ja się postaram, abyś miała taką suknię...
— Wolałabym w jednym kolorze...
— To zrobię w jednym...
— Ale w przygasłym...
— Naturalnie; czy jeszcze się boisz?
— Nie; strach przeszedł. Ale znowu ból... Aa, nieznośnie!... daj może kompres...
Traf! Traf! Wiwat! Trąby, bębny, flety, klarynety huknęły, zagrzmiały, krzyknęły, zaśpiewały i umilkły.
Z nad białych poduszek, z podścieliska czarnych, wielkich, lśniących włosów, wzbił się cichy okrzyk:
— Ach! Ach!
Potem, w przywróconej pokojowi ciszy głębokiej, powiało westchnienie długie, zakończone czkawką tylko jedną, głośną. Kazia rzuciła się na siostrę.
Tymczasem lampa, na której dnie było już trochę tylko nafty, zaczęła przygasać. W mdlejącem jej świetle oczy Klementyny patrzały na pokój z pod niedomkniętych powiek, szkliste i nieruchome. Były dziwnie podobne do dwu zapotniałych szkiełek, których powierzchnia trochę błyszczy, lecz przez które nic nie widać.
Kazia głośno klasnęła rękoma, krzyknęła i wnet z przerażeniem w oczach, obu rękoma przycisnęła sobie usta. Ale krzyk zgrozy już z nich wyszedł. Jednocześnie drzwi od kuchenki cicho się otwierały.
— Mama! Mama! Mama! Co tu robić? — zaszeptała Kazia i nieprzytomnie okręciła się raz dokoła siebie.
Lecz trwało to tylko sekundę. Śpiesznie weszła do kuchni, drzwi za sobą zamykając.
W grubej ciemności napełniającej kuchnię dwa głosy zaszeptały:
— Czy to Kazia?
— Ja, Mamo!
— Co się u was dzieje? Ktoś krzyknął!
— Tak się mamie zdawało. To muzyka gra w resursie.
— Czego ty mi drogę zastępujesz? Pójdę spojrzeć na Klemunię.
— Ja drogi nie zastępuję, ale niech mama nie idzie, bo obudzi Klemunię.
— Czy zasnęła?
— Zasnęła.
— Muzyka jej nie budzi?
— Nie budzi.
— Czego ci głos zadrżał?
— Szklankę stłukłam wieczorem i teraz nastąpiłam na szkło.
— Klemunia śpi dobrze?
— Doskonale.
— A czego ty tu przyszłaś?
— Wody się napić.
— Po ciemku?
— I po ciemku znajdę...
— Klemunia śpi?
— Śpi.
— Jeszcze ją obudzisz... łażąc nie wiedzieć czego.
— W pończochach chodzę. Niech mama już idzie spać.
— Chciałabym spojrzeć na nią.
— Lampa zgasła. Niech mama idzie spać...
— Czemuż ty mię tak prosisz, abym szła spać?
— Bo w jednej bieliźnie tak długo... przeziębić się można.
— To prawda. Zimno. A ją dobrze okryłaś?
— Okryłam. Dobranoc mamie.
— Klemunia śpi spokojnie?
— Najspokojniej.
— Już idę. Przed zaśnięciem nie skarżyła się na nic?
— Wcale się nie skarżyła. Dobranoc mamie.
— Znowu ci się głos zatrząsł. Co to jest?
— A to szkło! Znowu nastąpiłam...
— Jakże można być tak niedbałą: stłuc szklankę i szkła nie uprzątnąć. Rozbierz się tylko cicho, aby jej nie obudzić.
— Nie obudzę.
Blada, jak płótno, i z rękoma drżącemi, jak liście, wsunęła się do sypialni. W coraz słabszem świetle dogasającej lampy zamknęła drzwi od kuchni i klucz w zamku okręciła. Pobiegła do drugich drzwi od bawialni, popchnęła w nich zasówkę; spróbowała potem jednych i drugich. Mocno zamknięte. Tak zostaną do rana. Jeżeli matka znowu przyjdzie, znajdzie drzwi pozamykane. Żeby nie wiedzieć jak stukała, ona nie otworzy, uda, że śpi.
Ale nie będzie stukała, z obawy przestraszenia Klemuni. Pomyśli, że to nieuwaga Kazi; położy się rozgniewana na nią, ale położy się i znowu zaśnie. Zresztą, może nie przyjdzie. Niech prześpi noc spokojnie, to jej doda trochę sił. Raniutko nastawi samowar, służącą pośle po lekarza i po pana Zbigniewa, obudzi i przyprowadzi tu panią Szumską. Kiedy matka się obudzi, będą tu ludzie, lekarz, herbata, wino... A wtedy...
Załamała i zacisnęła ręce tak, że aż w stawach zatrzeszczały. Przystąpiła do łóżka siostry i spotkała się z patrzącemi z pod nieruchomych powiek, szklistemi, zgasłemi już oczyma. Cofnęła się o parę kroków, aż do samej ściany. Ogarnął ją strach taki, że doświadczyła takiego uczucia, jakby jej włosy powstawały na głowie.
Ale potem wielki żal zaczął walczyć z bojaźnią i zwyciężył. Przybliżyła się znowu i ruchem bardzo miękkim położyła dłoń na powiekach siostry. Widziała parę razy, jak ręce przyjazne zamykają oczy umarłym. Stała tak przez kilka minut, z jedną ręką na oczach siostry, z drugą spuszczoną na suknię, z twarzą nizko pochyloną i zalaną gęstemi łzami.
Nagle za oknem, okrytem roletą, rozlała się nuta walca. W resursie skończono jeść wieczerzę, toasty umilkły, tańce rozpoczęły się na nowo.
La! la! la! la! la! la! leciał ciemną ulicą, walc balowy i tłumem tonów wpadał do szufladki z jednem oknem, w której Kazia, kluczem i zasówką, na długą noc zimową, zamknęła się sam na sam z trupem siostry.
Lampa zgasła.




CHOCHLIK-PSOTNIK



Nie wiadomo, jakim sposobem psotny Chochlik wlecieć tu zdołał, ale to pewna, że znalazł się w miejscu zupełnie dla siebie niestosownem i budzić zaczął w głowach sędziów, tak urzędowych, jak przysięgłych, myśli, wcale dla ich powagi i czynności, którą spełniali, niestosownie. Był to ten sam Chochlik-Psotnik, za którego sprawką królowa wieszczek zapłonęła była miłością dla osła, który odbiera moc najwyborniej sporządzonemu piwu, najwyborniejszej śmietanie przeszkadza zbijać się w masło, najprzezorniejszych wędrowców na błędne drogi wprowadza i co moment w najrozmaitszych młynach ludzkich wszystko do góry nogami przewraca. Skąd przyleciał? Podobno z gwiazdy, którą przez okno sali widać było świecącą wysoko i daleko. Podobała mu się sprzeczność, zachodząca pomiędzy przeczystą, cichą gwiazdą, a tłumną, duszną, salą sądową; powiedział sobie: «zobaczymy, jaki to młyn!» i wleciał. Którędy? Trudno zgadnąć. Może przez malutką szparkę w oknie, bo sam był malutką istotką ze złotawej mgły, z malutkiemi skrzydełkami, a z całej jego osoby najwięcej uwydatniał się nosek, który, w nieustannym zostając ruchu, miał taki wygląd, jak gdyby wszystko i wszystkich na świecie wyśmiewał. Ale i nosek, pomimo, że z całej osoby najwydatniejszy, był także malutki. Gdyby ktokolwiek w sali miał mikroskop, jeszcze-by wlatującego do niej Chochlika nie zobaczył; lecz o przynoszeniu tego narzędzia w to miejsce nikt nie pomyślał, ani nawet konsyliarz w złotych okularach, który gdzieindziej często z niem do czynienia miewał. Więc, jak zwykle bywa z ludźmi, którzy z mikroskopem i bez mikroskopu nie wiedzą, co ich otacza i w najbliższej chwili spotkać może, siedzieli wszyscy w światłości gazowej, poważni, uważni, w rozum i sumienie swoje ufni; a Chochlik wleciał, pod sufitem zawisnął, jedno uszko nastawił, potem drugie, w jedną stronę popatrzał, potem w drugą i aż zaniósł się od śmiechu: «Chi, chi, chi, chi! Otóż im psotę spłatam!»

Jeżeli są na świecie miejsca dla psot niestosowne, to miejsce ze wszystkich było najniestosowniejszem; jeżeli są ludzie, których psotnicy omijać powinni, ci najbardziej na wzgląd ten zasługiwali. Ściany wysokie, gładkie, z dwu stron dwoma rzędami okien przerznięte, od ozdobnego sufitu spuszczające się grona gorejących lamp, czerwone fale sukna, spływające po stopniach, nad którymi, za długim stołem i grubemi księgami, pobłyskują na ubraniach złote hafty; naprzeciw długiego stołu i złotych haftów, nad rzędami ławek, mozaika rozgrzanych twarzy, migocąca rojem rozpalonych oczu. Surowość ze wspaniałością, niepokój wśród niewzruszoności, pojedyncze głosy, rozlegające się w głębokiej ciszy, coś z uroczystości pogrzebowej i grozy narady lekarskiej, w której waży się życie ludzkie: takiem było to miejsce.
A ludzie? Jak tylko być może najpoważniejsi i najszanowniejsi. Rzadko się nawet zdarza, aby skład sądu przysięgłych tak pewnych rękojmi dostarczał interesowi obwinionego, zarówno jak społeczeństwa. Traf tem rządzi, a jednak wyglądali, jakby umyślnie dobrani.
Pod gładką ścianą dwunastu ich zasiadło ciężką, dwupiętrową ławę. Piętro niższe, jak zwykle bywa, napełniały wyższe stany społeczne. Pierwszy z brzegu, przed godziną do godności przewodniczącego przysięgłym wyniesiony, siedział jurysta, którego wszyscy w tem mieście mecenasem nazywali. Tytuł całkowicie mu należny i wybornie przystający do poważnej i poważanej jego osoby. Prawie zupełnie siwe włosy i siwa obfita broda otaczały twarz czerstwą, acz niemłodą, bystrem, błyszczącem okiem rozjaśnioną, przyozdobioną wyrazem rozumu i dobroci. Biegły znawca prawa, wyborny mówca, niedawno jeszcze stawał on w tem miejscu, przed tym długim stołem, jako obrońca pokrzywdzonych lub zagrożonych; od pewnego przecież czasu stawać przestał i, spokojnie używając skromnej fortuny, znaczną jej część i samego siebie oddawał na usługi bliźnim i społeczeństwu. Pyszny przewodniczący naradom przysięgłych! Poważniejszego, zacniejszego, z pewniejszym sądem i sumieniem wymyślić-by nawet nie podobna.
Obok jurysty siedział medyk, konsyliarzem powszechnie zwany. Twarz miał mniej czerstwą niż tamten (bardzo męczącym jest zawód lekarski), lecz równie rozumną i smutniejszą. Może nieustanny widok cierpień ludzkich położył mu na ustach wyraz dwu nierozłącznych uczuć: dobroci i smutku; może też od trudów książkowych osłabł mu wzrok, bo na oczach miał okulary w złotej oprawie, których szkła, światło gazu odbijając, błyszczały dwiema złotemi iskrami.
Trzecim z rzędu był dymisyonowany urzędnik, dość wysokiego stopnia, radca z dyplomatyczną twarzą i kilku błyskotkami u surduta, zapiętego aż po brodę, przyozdobioną wązkim szlaczkiem szpakowatego zarostu; czwartym — obywatel miasta, posiadacz dwu wielkich kamienic, mniej od mecenasa i konsyliarza z cnót altruistycznych, więcej za to ze skrzętnej i zapobiegliwej praktyczności słynny. O ile radca był ściśle zapiętym, o tyle surdut obywatela szeroko się rozwierał i ukazywał olśniewająco biały przód koszuli, co grubej jego tuszy nadawało wygląd otyłości.
Dwaj ostatni należeli do stanów cieszących się u ogółu najżywszą może sympatyą.
Byli nimi: posiadacz większej własności wiejskiej, ziemianin o białem czole, płowych włosach, miękkiem wejrzeniu i czarnowłosy, ognistooki artysta-malarz, nie geniusz zapewne, ale talent wybitny i dość już sławny, a przez to rodzinnego swojego miasta pieszczota i chluba. Wszyscy w wieku dla spraw ważnych najstosowniejszym; żadnego młodzika, ani też starca. Cywilizacya kompletna: nauka, sztuka, majątki ruchome i nieruchome, cnoty publiczne i prywatne. Takich było sześciu. Za nimi jeszcze dwóch, acz nie tyle, nie mniej do pewnego stopnia cywilizowanych. Drobni mieszczanie: ciemnoskóry, wąsaty, pełen fantazyi szewc i barczysty, czerwonymi policzkami i czerwoną kokardą krawata pod brodą jaśniejący piekarz. Dalej nic już osobliwszego: cztery baranie kożuchy i tyleż kudłatych czupryn — chłopi. Ku tym ostatnim Chochlik ani zerknął.
Jakże pomyślnym był traf, który tak wybornie dobrał sędziów tak ważnej sprawy; nietylko ważnej, ale, ze względu na młodociany wiek sprawcy i okropne następstwa jego czynu, wprost przerażającej!
Ośmnastoletnie dziecko w jednej z najuboższych dzielnic miasta podpaliło dom chlebodawcy swego, a w pożodze, przez to powstałej, spłonęło kilkanaście domów innych. To też, gdy dwaj uzbrojeni żołnierze do ławy obwinionych wprowadzili tego chudego smyka w więziennej siermiędze, sędziowie cali przemienili się w badawczy wzrok. Znaczna przestrzeń, na której grono lamp, od sufitu spływające, świetlistą smugę krzesało w wywoskowanej posadzce, dzieliła ich od ławy obwinionych — nie mniej wybornie przyjrzeć się oni mogli smykowi w więziennej siermiędze.
Wybujał on w wysokość, z wielką dla szerokości szkodą: żadnego uwydatnienia ramion i bioder, wprost wysoka i cienka tyka. Twarz długa, koścista, cerą owsiankę przypominająca, z dwu stron ostrego nosa małe oczy, prawie nieprzytomne, czasem ostro pobłyskujące, na podługowatej czaszce — rzadkie, jasne włosy. Ust prawie nie widać: tak je zacisnął i wtedy dopiero, gdy na zadawane mu pytania odpowiadać zaczyna, spostrzedz można, że, tak jak twarz, mają one barwę owsianki. Teraz sędziowie zmienili się cali w uważny słuch; przewodniczący (tamten w złotych haftach) zapytuje smyka o nazwisko. Odpowiedzi prawie nie słychać i mniejsza o to!
— Czy ze ślubnych rodziców urodzony? — I teraz odpowiedź jest tak cichą i niewyraźną, że przewodniczący, który ją usłyszał, dla użytku przysięgłych, którzy słyszeć jej nie mogli, głośno powtarza:
— Z niewiadomego ojca.
— Gdzie uczył się?
— Nigdzie.
Pozwalają mu usiąść. Długiemi kościstemi rękoma otula się w bardzo luźną siermięgę, siada i na tle ciemnej poręczy ławy, o którą opiera plecy, wygląda, jak gdyby był nierozłącznym jej ornamentem, figurką z żółtej kości wyrzeźbioną. U bocznego stolika, w postawie stojącej, sekretarz sądu głośno czyta relacyę sprawy. Sędziowie przemienili się w słuch. Ani jeden wyraz ujść ich uwadze, ani jeden szczegół nieznanym zostać im nie powinien. Z twarzami ku czytającemu obróconemi słuchają. Nad szerokiem czołem jurysty, jakby od natężonej uwagi, podnosi się i nad innemi powstaje pasmo siwych włosów; w okularach konsyliarza złote iskry nieruchomieją; ziemianin, z łokciem o ławkę wspartym, białą rękę zanurzył w złote włosy; radca w posąg dyplomatycznego chłodu, artysta w płomię namiętnej ciekawości zamienieni. Szewc wąsy zjeżył; błękitne oczy piekarza śród czerwonej twarzy słupem stoją.
Wtedy-to właśnie wleciał był do sali Chochlik. Teraz pod sufitem kołysze się na malutkich skrzydełkach, chichoce, noskiem kręci i, cały w oglądaniu przysięgłych zatopiony, samego siebie zapytuje: «Na którego tu najpierw spaść?!»
Sekretarz czyta ustęp relacyi, opisujący przyznanie się do winy młodego zbrodniarza. Zapytany: czy tyś to zrobił? — z bezczelnością skończonego łotra odpowiedział: ja!
— Dlaczegoś to zrobił?
— Bo mi psie życie obrzydło!...
— Chlebodawcę swego zgubiłeś!
— Niech jego dyabli wezmą!
Wszystko to (opowiada relacya) mówił on z dziką złością i nienawiścią, z bezwstydem, pozwalającym przypuszczać absolutnie nierozróżnianie zła i dobra.
Tu mecenas pochylił się ku siedzącemu obok towarzyszowi i szepnął (sędziom przysięgłym rozmawiać z sobą wolno):
— Czy nie pyromania, konsyliarzu?
Złote iskry w okularach drgnęły.
— Wątpię. Pyromani nie powodują się gniewem i nienawiścią.
— W takim razie — szepnął jeszcze jurysta — mamy przed sobą, jak się zdaje, jednego z najstraszniej zepsutych wyrzutków społeczeństwa.
W tej właśnie chwili Chochlik z pod sufitu frunął i, jak ptak na gałęzi, zawiesił się na samym czubku, stojącego nad czołem jurysty pasma siwych włosów. Mecenas kilka razy niecierpliwie się poruszył, głową wstrząsnął. Co mu się stało? Pomimo największych wysileń nie może słuchać dalej czytanej relacyi. Myśl, pamięć, wyobraźnia posłuszeństwo mu wypowiedziały. Czuje, że źle czyni; przez chwilę jeszcze walczy, ale wola całkowicie go odstępuje i bez oporu, fatalnie, przenosi się o wiele stąd lat i mil, ślepnie i głuchnie na wszystko, co go otacza, widzi i słyszy rzeczy zupełnie, zupełnie innej natury, niż zbrodnie i sądy. Znajduje się na wsi, widzi pod błękitnem niebem piękny błękitny staw, słyszy szept liści i świergot ptaków. Wiosna, wszystko na ziemi kwitnie, pachnie, śpiewa. On sam, nad stawem, w puszystych trawach spoczywa, czując w sobie wzbieranie rzeźwych, odmłodzonych sił. Młodym zresztą jest jeszcze, lat czterdziestu spełna nie ma, tylko praca, walka o byt, wzruszenia trybuny, bardzo go były zmęczyły. Teraz wieś i przyroda naprawiły szkody zrządzone przez miasto i życie. Przyrodę zawsze kochał; mleczne kwiaty rosnących nad wodą kalin, wychylające się z kęp liściastych żółte kosaćce, śpiew szczygła w gałęziach brzozy — wszystko, słowem, na co patrzy, czego słucha, czem oddycha, do najwyższego stopnia idylicznie go usposabia. Zaczyna myśleć o miłości i wydaje mu się ona niezrównanie piękniejszą od wszystkich kodeksów prawnych tego świata. Spostrzega w niej powszechne prawo wszech miejsc i czasów, pierwszą przyczynę rodu ludzkiego, który spisuje kodeksy. Wydaje mu się, że mógłby w tej chwili pokochać tak, jak nigdy jeszcze nie kochał; zaczyna szeptać strofy poematów bardzo dawno temu w pamięci osadzone, gdy nagle, o nieba! spostrzega wysuwającą się z gąstwiny sitowia rusałkę. Miała ona szerokie bary i twarz rumianą wiejskiej dziewoi, kwiat kaliny za uchem zatknięty, szerokiemi stopami po szerokich kaczeńcach stąpała, a w rękach niosła zwój mokrych płócien i — pralnik. Jakkolwiek nie wszystkie szczegóły jej powierzchowności odpowiadały ściśle rysopisom bogiń i półbogiń, on ją wziął za rusałkę i wystarczyło mu kilka minut do zawiązania z nią znajomości. Znajomość stała się blizką, pozostała przecież tak daleką, że o nazwisku jej nigdy nie wiedział. Imię znał podówczas, ale teraz, gdyby go poćwiertowano, nie przypomniałby go sobie za nic. Co do położenia społecznego, o tem pamiętał, że było ono najmniejszem, jakie tylko na świecie być może. Spotykał ją przez dni kilka, dopóki był na wsi, zawsze wśród kalin, szczygłów, pomiędzy dwoma błękitami — nieba i wody. «Nie jam był winien, lecz lilia winna!»
Wsłuchany w toczącą się sprawę, medyk, usłyszał nagle przy samem uchu wyszeptane zapytanie:
— Konsyliarzu, czy nie możesz przypomnieć sobie, przed ilu mniej więcej laty bawiliśmy razem u mego brata na wsi?
Bardzo zdziwiony, medyk, przez grzeczność i dobroć odpowiedział:
— Owszem, przed ośmnastu, może dziewiętnastu...
— Do dyabła! — szepnął jurysta i pogodne jego oczy napełniły się wyrazem przerażenia.
Z zawstydzeniem także spostrzegł, że bezpowrotnie zgubił cały końcowy ustęp relacyi i że, zamiast czytającego ją głosu sekretarza, rozlegały się już po sali głosy składających zeznania świadków. Ponieważ jednak Chochlik głowę jego opuścił, wróciła mu możność skupienia całej uwagi na tem, co działo się w sali.
Świadkowie, przez oskarżenie stawieni, wśród wielu innych szczegółów i okoliczności, szeroko rozpowiadali o szkodach i nieszczęściach, przez czyn oskarżonego sprawionych. Kilkanaście domów spalonych, kilkadziesiąt rodzin pozbawionych siedlisk, pogrążonych w nędzę. Płacz, jęki, zgrzytanie zębów, głód, nagość, przekleństwa: wszystko to opowiadane w sposób dobitny i malowniczy, bo przez ludzi srodze dotkniętych, rozniecało w mnóstwie oczu iskry gniewu i oburzenia, które rzęsistym deszczem padały na przyklejoną do ciemnej poręczy kościaną figurkę w więziennej siermiędze. Sam Chochlik nawet, nad ławą przysięgłych zawieszony, znieruchomiał i na chwilę pogrążył się w zupełnie poważnych myślach. Wyrwał go z nich szept jednego z sędziów.
Był to ziemianin, który do sąsiada swego, artysty, szeptał:
— Otóż to jest miasto i jego brudne, trujące szumowiny!
— Chi! chi, chi! — zaśmiał się Chochlik i w mgnieniu oka siedział już na białej ręce ziemianina, którą on podpierał zamyślone czoło. Co się stało? Ziemianin, zamiast w sali sądowej, znajduje się na pstrej, tłumnej, krzykliwej maskaradzie. Jest to czas życia jego arkadyjski. Nie ma jeszcze długów i zboże wysoko w cenie stoi. Dlatego uznał, że ma prawo po trudach gospodarstwa odpocząć nieco, zabawić się w mieście. Bawi się wyśmienicie. Krew szlachecka tak wre mu w żyłach, że ot, zaraz porwałby się do karabeli i trzem Tatarom od razu głowę ściął, albo kostyum hiszpański ściągnąłby z grzbietu, nawet koszulę, i oddałby je — na cel umiłowany. W hiszpańskim kostyumie jest mu prześlicznie, bawi się więc tem lepiej, a najlepiej już wtedy bawić się zaczyna, gdy nierozłączoną jego towarzyszką staje się maseczka, zgrabna, żwawa, dowcipna. Wprawdzie dowcipom jej, z punktu gramatycznego, to i owo zarzucić można; z kształtów też rączki poznał, że nie jest wielką damą. Lecz bywają w życiu człowieka chwile, w których spostrzega on całą próżność społecznych dostojeństw, a maluczkość wydaje mu się pełną uroku już przez to samo, że z łatwością podjąć ją można. Przed końcem maskarady piękny hiszpan i niegramatyczna maseczka zniknęli w tłumnej, krzykliwej sali, poczem on jeszcze przez czas jakiś znikał z przed oczu miejskich swoich przyjaciół, jakkolwiek miasta nie opuszczał, a gdy raz je opuścił, o maskaradowej i nieco jeszcze późniejszej towarzyszce tak zapomniał, że, gdyby go poćwiertowano, ani imienia, ani nazwiska jej nie przypomniałby sobie za nic. Teraz w samo ucho sąsiada szepce:
— Mistrzu, nie pamiętasz przypadkiem, ile lat przeszło od tej zimy, w której bawiliśmy się tak szalenie, a ty sam mnie na maskaradę za hiszpana przebierałeś?
Mistrz dziwi się bardzo, ale, uczuciem przyjaźni powodowany, odpowiada:
— Ośmnaście, może dziewiętnaście...
— Pal dyabli! — szepce ziemianin i oczy jego, o miękkiem wejrzeniu, napełniają się wyrazem przerażenia.
Bezpowrotnie też zgubił zeznanie jednego ze świadków i wstydzi się tego bardzo. Chochlik opuszcza jego białą rękę i nad dwoma rzędami poważnych głów aż koziołki przewraca z wesołości. Ziemianinowi zaś powraca możność skupienia uwagi na tem, co się dzieje w sali.
Opowiadania o klęsce, przez pożar sprawionej, trwają jeszcze, owszem, większe niż przedtem sprawiają wrażenie, bo opowiadającymi są najsrożej poszkodowani i najlękliwszymi głosami mówiący; a w miarę, jak lękliwe głosy coraz cieńszy zawodzą lament, na ławie oskarżonych kościana figurka coraz więcej od ciemnej poręczy odstawać zaczyna, całkowicie od niej plecy odrywa, głowę pochyla i z bezbarwnemi usty, szpetnie wykrzywionemi, z czołem w tysiąc zmarszczek nad rzadkiemi brwiami ściągniętem, zaczyna kościstą pięścią uderzać się w piersi. Uderzenia są tak silne, że wązka pierś wydaje pod niemi lekkie dźwięki, po których wydobywają się z niej głośne westchnienia. Zrazu nikt zrozumieć nie może, czego ten chudy smyk, pod padającym na niego deszczem oburzonych spojrzeń, tak krzywi się, wzdycha i bije się w piersi. Dopiero za trzecim, czy czwartym razem od ławy oskarżonych do uszu publiczności i sędziów dolatują szeptem wymawiane słowa:
— Boże, bądź miłościw! Boże, bądź miłościw! Boże, bądź miłościw!
— Ołówka! królestwo za ołówek! — zaszeptał artysta. — Cóż za model do skruszonego grzesznika!
— Udaje, aby w nas litość obudzić! — wzgardliwie szepnął obywatel miasta, aż nagle nos jego poczerwieniał i bardzo znacznie w dół się opuścił. Siedział na nim Chochlik, a posiadacz dwu kamienic, zamiast sali sądowej, ze wszystkiem, co się w niej znajdowało, widział przed sobą Antosię... no, najwyżej tę... pokojową nieboszczki matki. Dawno to było, miał wówczas jedną tylko kamienicę, i to bez oficyny. Milutka była bestyjka, ale od wieków nic o niej nie wie. Niespokojnie poprawia się na siedzeniu i ręką dotyka nosa, który płonie, jak ogień i na którym, jak utrapieniec, trzepoce się Chochlik.
— Utrapienie! Plaga egipska! — zaszeptał obywatel i w tej-że chwili bardzo uważnie słuchać zaczął dalszych zeznań świadków; w zamian zaś radca szyją w krochmalnym kołnierzu pokręcił i bladymi palcami potarł brodę, pośrodku której na jednej nóżce stał Chochlik. Na jednej nóżce pośrodku brody stojąc, główkę zadarł, noskiem kręcił, a oczkami, jak śrubkami, wpijał się w spłowiałe, zimne oczy radcy, w prawdziwe oczy statysty. Co wówczas radca zamiast sali sądowej i wszystkiego, co się w niej działo, widział i słyszał, nikt nie dowiedział się nigdy, bo był on zanadto skrytym, aby tajemnicę tak niestosownych dla miejsca i chwili myśli mógł przed kimkolwiek odsłonić.
To tylko pewna, że po kilku minutach wyraz niesmaku i zmartwienia okrył twarz jego i że wnet potem, gdy wypadkiem spojrzał na zdobiące pierś jego błyskotki, pomyślał, że trzeba będzie dać je jubilerowi do oczyszczenia, bo cały swój połysk straciły. A Chochlik wygodnie, jakby dla odpoczynku, rozsiadł się już na brzeżku okularów medyka, w których dwie złote iskry zaczęły drgać i rozbijać się na mnóstwo drobnych, niespokojnie latających. Ale nikt na medyka i jego okulary patrzeć ani myślał, bo wszyscy ku ławie oskarżonych wzrok zwrócili. Pośrodku sali, jeden po drugim, składali zeznania świadkowie, przez obronę tu stawieni, a opowiadający rozliczne okoliczności, które winę oskarżonego spowodować i w oczach sędziów wagę jej zmniejszyć mogły.
Oskarżony słuchał zrazu tak pilnie, że odstające jego uszy u podługowatej głowy wydłużać się zdawały, aż z kościanego ornamentu ławy przemienił się w stojącego u jej końca smyka i, bynajmniej o głos nie prosząc, sam mówić zaczął. Nie udzielano mu prawa głosu, ale też, gdy mówić zaczął, nie odbierano. Wszyscy zrozumieli, że opowiadania świadków o okolicznościach, postępkowi jego towarzyszących, niedostatecznemi wydać mu się mogły, i wszyscy uczuli potrzebę dowiedzenia się o nich od niego samego. Mówił tedy; stał prosty i cienki, jak tyka, profilem do publiczności i długiego stołu, a twarzą do ławy przysięgłych obrócony (starczyło mu roztropności, aby wiedzieć i pamiętać, że los jego w ich ręku właściwie spoczywa) i mówił tak prędko, że chwilami oddech tracił, a tak głośno, że cienki, ostry głos jego napełnił salę od sufitu do posadzki i wydawał się monotonnym, w nieskończoność przedłużającym się krzykiem. Zdawać się mogło, że on wcale nie umiał mówić, mógł tylko albo milczeć, albo krzyczeć; jeżeli zaś z dźwięku i giętkości głosu wnosić można o stopniu ucywilizowania człowieka, ten bez wątpienia był głosem dzikiego. Oczy też jego szybko na wsze strony rozrzucały błyski tak namiętne, że aż dzikie, a szczęki, przez wychudzenie policzków uwydatnione i szybko, wśród niezmiernie szybkiej mowy, poruszane, chwilami przypominały pragnące kąsać zwierzę. Z innej jednak strony słuchacze przyznać musieli, że to, co opowiadał, na złagodzenie charakteru i utemperowanie namiętności wpływać nie mogło, a z cywilizacyą w żadnym związku nie zostawało. Historya była wcale a wcale do historyi cywilizacyi nie należąca; można byłoby śmiało utworzyć z niej rozdział dziejów królestwa zwierzęcego i to o tyle tylko, o ile istnieją w tem ostatniem lwięta lub wilczęta, zrodzone z ojców niewiadomych i matek, które albo z głodu zmarły, albo nie wiedzieć, gdzie się zapodziały.
Nie zupełnie zaś jest pewnem, czy znajduje się w jakimkolwiek lesie, lub na jakiejkolwiek pustyni, lew, czy wilk, któryby lwiątko, czy wilczątko, tak upokarzał, dręczył, głodził, pracą nad siły obciążał, jak to z tym smykiem czynił chlebodawca jego. To też wszystko, co nie wykipiało i nie nasyciło się w nim jeszcze, gdy na chlebodawcy zemstę wywierał, kipi i nasyca się teraz, gdy nietylko bez punktu, ale bez przecinka, o swoich rozkosznych z nim stosunkach, jednym wciąż krzykiem opowiada. Dziki jest, ale roztropny i pamięć ma wyborną. Faktami jak grochem sypie, świadków wymienia, miejsca wskazuje, nakoniec i osobiste uczucia swoje wyrażać zaczyna, ale to ostatnie czyni w tak nieucywilizowany sposób, takich prawie krwawych połysków nabierają jego oczy i takie słowa z kąsających powietrze szczęk mu wypadają, że przewodniczący donośnym głosem mowę mu przerywa, umilknąć i usiąść rozkazuje.
Cienki, monotonny, nieustanny krzyk, który sam jeden od sufitu do posadzki, od ściany do ściany przestrzeń napełniał, milknie, ciemna poręcz ławki przyklejony do niej ornament odzyskuje, salę napełniają nieruchome postacie ludzkie, w których czuć osłupienie. Za długim stołem, ani wśród publiczności, ani na ławie przysięgłych, nikt nie czyni najlżejszego poruszenia. Oddechy, których tu tyle, nie sprawiają żadnego szmeru, lampy płoną cicho, salę napełnia taka cisza, że słychać u góry lekkie i rytmiczne poskrzypywanie wysoko umieszczonego wentylatora. Słychać jeszcze za grubym murem i obszernem podwórzem głuchy turkot kół po bruku i dźwięki katarynki. Widać także przez jedno z okien gwiazdę, na ciemnem niebie świecącą, daleko i wysoko.
Wśród powszechnej ciszy i nieruchomości, w okularach medyka drży, biega, tańczy mnóstwo drobnych iskier. To Chochlik, na brzeżku okularów wygodnie sobie siedząc, takie w nich sztuczki dokazuje.
Medyk, ze wszystkich sił broni się od halucynacyi słuchu, która nie wiedzieć skąd go napadła i o której, jako medyk, wie dobrze, iż jest próżnem złudzeniem cennego zmysłu; usiłuje myśleć o tem, co się dzieje przed nim, jednak, wbrew wszystkiemu, słucha i słyszy katarynkę nieustannie, najwyraźniej na nutę skocznej polki grającą piosnkę, którą w pacholęctwie od nieboszczki babki swojej był słyszał: «Ach, miłość bywa różna i domowa i podróżna!» Ależ ta piosnka jest nieznośna! Niegdyś, gdy babka żartobliwie ją śpiewała, śmiał się z niej do rozpuku; ale teraz, w takiem miejscu, w takich okolicznościach, on, ojciec rodziny...
Zrozpaczony wzrok skierowuje ku ławkom, które napełnia publiczność i wśród tej publiczności wynajduje wzrokiem oblicze szanownej małżonki, milutkich córek... Nic nie pomaga; katarynka wygrywa i wygrywa: «Ach, miłość bywa różna, i domowa i podróżna!» Biada! biada! «Ach, miłość bywa różna!...»
Jak ten facet płonął, mówiąc, a? co za model do zezwierzęconej istoty ludzkiej!
Jakkolwiek cichutko słowa te wymówione były, Chochlik je usłyszał i już siedział na gęstych, czarnych, jak krucze pióra, brwiach artysty. Ale nawet ten psotnik, dla którego nic na ziemi świętem nie było, z kochankiem Muz obszedł się delikatniej i pieszczotliwiej, niż z innymi. Delikatnie, pieszczotliwie skrzydełka na powieki mu opuścił, od czego powstała mgła tęczowa, a wśród niej, niby w greckim wdzięcznym tańcu, rozwijała się i zwijała girlanda Fornaryn. O! Apolinie, co ich tu było! Ze szwalni, z pralni, ze sklepu, z ustronnej chatki, z przechadzki publicznej, z pól samotnych, z miejsc zdejmowania widoczków z natury. «I ta, i ta ładna». Lecz «Któraż była kochanką Kirkora?» «Wszystkie!» Mistrz w obie dłonie głowę ujął i modlić się zaczął:
— Boże Wszechmogący, ulituj się duszy mojej! Skoro ich było tyle, któż zaręczy... Ale, Panie, jam był jako harfa eolska i jako Salomon do Sulamity wzdychający...
Chochlik znajdował się już na wyższem piętrze ławy i, nóżki uplątawszy w bujnym wąsie szewca, skrzydełkami potrącał o czerwoną kokardę piekarza.
Niewiele sekund upłynęło, a zjeżyły się wąsy pierwszego, zerknął na sąsiada raz, drugi, trzeci, i z wyrazu twarzy jego odgadując, że o tem samem, co i on, myśli, cichutko zagadnął:
— Człowiek także młodym był kiedyś, panie dobrodzieju! prawda, sąsiedzie?
Piekarz, wytrzeszczając szeroko błękitne oczy, niemal płaczliwie odpowiedział:
— Prawda, sąsiedzie! I teraz nawet... ot, kiepska człecza natura!
A Chochlik, rzecz dziwna, zamiast śmiać się po swojemu, kichał. To zapach kożuchów chłopskich tak mu zakręcił w nosku. Spojrzał po kożuchach i zaczmychał:
— Pfu! Pfu! Pfu! Ci nieucywilizowani na nic mi się tutaj nie zdadzą!
Wtem wyprostował się i nosek mu nawet znieruchomiał.
Oskarżyciel publiczny przemawiał. Chochlika coś w mowie jego tak połechtało, że natychmiast panów majstrów opuszczając, przez salę frunął i cieszył się.
— Oj, to, to, to! oj, to, to, to, to!
Oskarżyciel publiczny był mężem wielkiej gorliwości i wymowy. Nie miodowym jednak, raczej smolnym potokiem słowa z ust mu płynęły. Rzecznik ustanowionego prawa, obrońca publicznego interesu i bezpieczeństwa, wiedział dobrze jak ważną spełnia czynność i znać to było z okazałej jego postawy, jako też z energicznych gestów, od których suto haftowane złotem rękawy rozniecały w powietrzu ogniska i deszcze iskier. Już płynna, metalicznym głosem wypowiadana, mowa jego, połowy dobiegała, już tak na czarno winowajcę pomalował, że do ojcostwa jego sam Lucyfer mógłby się przyznać, gdy nagle ogarniać go zaczęło dziwne wahanie się i lenistwo myśli, czy słowa. Wyglądał tak, że można było przysiądz, iż wcale o czem innem myśleć zaczyna: po wyniosłem czole jego płynęły chmury, wzrok zagasł i zwrócił się wewnątrz, pogasły błyski rękawów.
To Chochlik, Chochlik-Psotnik usiadł mu na wardze, na samym środku dumnie wydymającej się wargi i tak na niej zaciężył, że oskarżyciel publiczny, ten wyborny mówca, drugą połowę mowy swojej do kilkunastu zaledwie wyrazów zredukowawszy, wyjąkał i wybełkotał je raczej, niż wypowiedział, poczem na fotel upadł i czoło dłonią przysłonił — bardzo zmieszany.
Nastąpiła teraz długa mowa obrońcy, w czasie której Chochlik prawdziwie niestworzonych rzeczy dokazywał. Ogarnął go szał wesołości.
Przez chwilę igrał za długim stołem, czego skutkiem było, że czoło siedzącego pośrodku dostojnika znacznie pobladło; jeden z jego sąsiadów drgnął i rękę podniósł ku głowie, jakby natrętną muchę spędzić z niej próbował; drugi ze zgiętemi plecami papiery przerzucać zaczął, jakby w nich coś zupełnie niepotrzebnego zagrzebać pragnął.
W tej samej prawie chwili, siedzący przy bocznym stoliku sekretarz mnóstwo papierów najszpetniej na ziemię rozsypał, a Chochlik, w wielkiej konfuzyi go pozostawiając, dla rozmaitości wpadł między publiczność. Tu w gęstym tłumie zwijał się, jak w ukropie. Kobiety omijał, czepiał się tylko mężczyzn; takim dnia tego był jego kaprys. Ale z wąsami, łysinami, krótko ostrzyżonemi czuprynami, wyprawiał rzeczy dziwne. Skakał po nich i tańczył, muskał je skrzydełkami, łaskotał nóżkami, dmuchał na nie i chuchał, przez co czaszki napełniał osobliwszemi a niespodzianemi przypomnieniami, myślami i przypuszczeniami. Wywoływało to wśród publiczności pewne niezwykłe ruchy.
Co chwila ta lub owa postać męska, pomimo ścisku, powstawała z miejsca i, górując nad siedzącym tłumem, głowę przechylała w stronę ławy oskarżonych, niespokojnie przyglądając się rzeźbionemu z kości jej ornamentowi. Co chwila także dawało się tam słyszeć jakieś głośne i niecierpliwe sapnięcie, lub głuchy pomruk, świadczący, że ktoś tam w tłumie zajrzał w oczy zadziwiającemu, a dotąd niedostrzeganemu, fenomenowi życia.
Kobiety, jakkolwiek przez Chochlika nie zaczepiane, dostawały na twarzach rumieńców i kłującej wilgoci na oczach. Że zaś wachlarzami w sali sądowej posługiwać się nie wypada, wiele więc futrzanych zarękawków przysłaniało twarze — zmieszane lub smutne.
Wszystko to trwało wtedy jeszcze, gdy Chochlik opuścił publiczność i nad ławę przysięgłych uleciał. O, tych na długo opuszczać nie mógł! Byli dziś oni ulubieńcami jego, pieszczochami, najmilszym z młynów, w których kiedykolwiek psuł mechanizmy i przewracał graty. Nieraz tedy jeszcze zawieszał się na czubku włosów mecenasa, ukazując mu, oprócz stawu, niejedno miejsce, na którem kwitły zwodnicze lilie. Nieraz jeszcze załaskotał sztywną szyję radcy, ugiął ku dołowi nos obywatela i w samo ucho zaśpiewał konsyliarzowi: «Miłość bywa różna!» Ziemianina i mistrza nie oszczędzał także; owszem, kto wie, czy pomimo wysokich odznaczeń, któremi są ród i talent, nie byli oni właśnie najfaworytalniejszą igraszką złośliwego malca. Panowie majstrowie także niemało jeszcze z przyczyny jego ucierpieli; jedni tylko chłopi siedzieli spokojnie, z przygarbionemi plecami, ze splecionemi przed sobą rękoma, z więcej niż kiedy splątanemi kłakami wielkich czupryn.
Tak publiczne sądowe narady dobiegły końca swego; jedni i drudzy sędziowie z miejsc powstali i rozeszli się w dwie przeciwne strony. Z tej strony, w którą udali się przysięgli, u szczelnie zamkniętych drzwi stanął człowiek wyprostowany, świętej samotności narad przysięgłych strzegący, a wysoko w powietrzu, w oczekującej postawie, zawisł Chochlik. Zaledwie bowiem przysięgli zniknęli w ościennej komnacie, uczuł tęsknotę i w oczekującej postawie to jest, z jedną nóżką naprzód, a drugą w tył wysuniętą i z nieruchomemi skrzydłami zawisł jak najbliżej drzwi, przez które wyszli i powracać mieli.
Dość dziwną było rzeczą, że wobec tak jasnego i własnem zeznaniem winowajcy potwierdzonego faktu zbrodni, narada przysięgłych trwała bardzo długo, tak długo, że Chochlik znudził się i poziewać zaczął. Nie zmieniając tedy oczekującej postawy, w jakiej nad zamkniętemi drzwiami w powietrzu wisiał, rozglądał się dokoła i często gęsto ku oskarżonemu zerkał.
Oskarżony zaś płakał. Odkąd wszedł do tej ławy, już czwarty psychiczny moment przebywał. Ta niesłychana wrażliwość była jednym więcej dowodem niezmiernie małego ucywilizowania, które na wyższych swych szczeblach wytwarza, jak wiadomo, przewagę refleksyi nad wrażeniami i wielką stałość uczuć.
Zrazu wspaniały i właśnie ku niemu skierowany aparat sądowy tak mu był zaimponował, że nawet nazwiska i tytułów swoich głośno wymienić nie mógł; potem, przed roztaczanym w sali obrazem jego zbrodni i jej następstw, uczuł skruchę i pięścią tłukł się w piersi; potem, opowiadając o poniesionych krzywdach i bólach, wściekł się i krzyczał; teraz — płakał. Wiedział, że jedne drzwi tego czyśćca otwierają się do piekła, drugie na ziemię i widać bardzo lękał się pierwszych, a pożądał drugich, bo głęboko szlochał, z oczami rękawem siermięgi zasłoniętemi.




Dzwonek. Narada przysięgłych ukończona.
— Sąd przybywa! — rozlega się po sali donośny głos woźnego. Publiczność milczącym murem staje.
Dwoje przeciwległych drzwi otwiera się na oścież; przez jedne wchodzą sędziowie w złotych haftach i za długim stołem stają; w drugich ukazują się przysięgli.
Mecenas pierwszy wszedł, z białym arkuszem papieru w dłoni; Chochlik zadrżał cały z radości i już mu na stojącym czubku siwych włosów siedział. Za przewodniczącym swoim kroczyli inni, po dwóch, po trzech; czworo przygarbionych pleców chłopskich w baranich kożuchach zamykało orszak. Zwolna uszli kilkanaście kroków, na fale czerwonego sukna wstąpili i stanęli przed stołem, profilem do tamtych, w złotych haftach obróceni. Publiczność widzi ich także z profilu i czeka. Czekając spostrzega, że arkusz papieru w rękach mecenasa trochę drży, w okularach konsyliarza tańczy chyba sto tysięcy iskier, ziemianin i artysta mają strasznie wzburzone włosy, nos obywatela miejskiego skrzywionych ust jego prawie dotyka. Ogółem biorąc, żałośnie wyglądają. Mecenas jednak, wyosobniony nieco, z przyzwyczajenia najpewniejszy siebie pozór zachowuje; arkusz papieru ku oczom podnosi i dość głośno, aby go w całej sali słychać było, czyta wypisane na nim pytanie:
— Czy oskarżony winien jest zbrodni takiej a takiej, w takim a takim dniu popełnionej?
Tu nastąpić ma wyrok: jedno słowo, nic, tylko jedno słowo. Czemuż mecenas go nie wymawia? Czy to złudzenie zmysłów? Wszakże on pobladł i ręka z papierem ciężko mu w dół opadła. To nic. Znają go wszyscy z energii i biegłości w publicznych sprawach, choćby go więc słabość chwilowa opanowała, zwycięży ją i obowiązek spełni. Naturalnie; znowu arkusz papieru podniósł do oczu i — rzecz przedziwna! pobladł więcej, papier coraz więcej ku oczom przybliża, jakby olśnął, i milczy — jakby oniemiał. Sędziowie w złotych haftach czekają, publiczność czeka; oddechy, których tu tyle, nie czynią żadnego szmeru, lampy płoną cicho. W sali panuje taka cisza, że słychać u góry lekkie poskrzypywanie wentylatora, a na ławie oskarżonych — przytłumione rękawem siermięgi szlochanie. Widać też przez jedno z okien gwiazdę, na ciemnem niebie świecącą wysoko i daleko.
Nakoniec przewodniczący przysięgłych podniósł głowę i z bardzo pobladłem czołem, głośno wymówił:
— Winien.
Wtedy Chochlik-Psotnik, w paroksyzmie uciechy, wzbił się z nad głowy jego pod sam sufit i, w rzęsistem świetle lamp rozkołysany, na całą salę rzucił pytanie:
— Kto?





DWIE



Z piękności i wesołości słynąca w pewnych kołach i momentach Elwira Roza siedziała przed gotowalnią swą, na której... Nie! wcale niepodobna wyliczyć tego, co się na gotowalni tej znajdowało. Chyba jaki znawca! albo lepiej znawczyni... Skarb Golkondy, sen Szecherezady! Tysiąc i jedna fraszka! Sto dwa flakony różnych wysokości i grubości, trzysta pudełek rozmiarów rozmaitych, tyleż innych przedmiotów i przedmiocików nie wiadomo do czego służących, a wszystko błyszczało złotem, srebrem, stalą politurowaną, kryształami różnobarwnymi, onyksami, granatami, agatami i tworzyło godną świtę wielkiemu monarsze swemu: zwierciadłu, oprawionemu w ramę z kwiatów porcelanowych. Śliczna to jest rzecz taka rama z kwiatów porcelanowych, w ślicznym też królowała pokoju: ciepłym, wonnym, miękkim, na podłodze, sprzętach i ścianach wysłanym kobiercami, pluszami, poduszkami, różnego rodzaju i koloru gracikami i łachmankami. Przez drzwi nieco uchylone widać było pokój drugi, raczej pokoik, czemś z marmuru i czemś z malachitu majaczący, zapewne łazienkę, bo szło stamtąd trochę pary, wilgotnej i przepojonej zapachem perfum, których nazwę znać trudno, ale które były najpewniej wielce kosztowne i przez modę najostatniejszą po takich pokoikach rozlewane. Wszystko to było trochę pstre, trochę krzykliwe, trochę nieporządne, ale bardzo wybredne, wyszukane, cenne i dla wszystkich pięciu zmysłów rozkoszne. Dla wszystkich pięciu, bo okrom barw, połysków, zapachów i powszechnej wszechrzeczy miękkości, przed podniebieniem roztwierała się pełna skarbów bomboniera wspaniała, a o słuch odbijały się niekiedy nuty srebrne i trele zawieszonego w klatce słowika. Na świecie zima panowała, śnieg okrywał ulice i dachy, lecz słowik, wśród załomów firanki pluszowej, na pozłacanym pręciku klatki siedząc, śpiewał, ponieważ był ślepy.

U początku życia swego Elwira Roza miała inne imię i nazwisko, ale je w okolicznościach pewnych opuściła i od lat... od dość już dawna pod temi przybranemi jaśniała i słynęła. Nierozległa wprawdzie była sfera ta, w której słynęła, ale za to wytworna i świetna, czy też przynajmniej powierzchnię wytworną i świetną mająca. Ile pod tą powierzchnią było chropowatości i nawet grubych, ostrych sęków, o tem Elwira Roza wiedziała bardzo dobrze, lecz nigdy nad tem nie zastanawiała się nieco przydłużej, jak zresztą i nad niczem innem. Bujała, świeciła, chrupała cukierki, piła wonne i mocne napoje, czasem zmartwiła się, albo rozgniewała, lecz natychmiast na gniew i zmartwienie sypała perły swego głośnego śmiechu i — może następstwem tego było, że nikomu, kto na nią patrzał, słowo: dawno! do głowy przyjść nie mogło. Nic z nią dawno dziać się nie mogło, tak była młodą. Z wysokiej, bujnej, silnej, przedziwnie kształtnej jej kibici, z prześlicznych włosów, w nadzwyczajne puchy i zwoje obejmujących zgrabną główkę, ze świeżości cery, z blasku oczu błękitnych, z korali ust i białości ukazujących się z za nich pereł, zwycięsko patrzała na świat młodość, młodość, będąca zapewne już nie w pełnym rozkwicie, lecz jeszcze ani rąbkiem strasznego zęba czasu nie dotknięta.
Każdy, znający ją od niedawna, musiał uderzać czołem przed tą tryumfującą, czerwcową jej młodością, i zdarzyło się tylko, że ktoś z dalekich stron przybyły, a nie po raz pierwszy ją spotykający, ze zdumieniem na nią patrząc, wymówił słowo: l’immortelle! Przyczepiło się to do niej i nieraz potem, w czasie szumnych, gwarnych wieczerzy, bywały wznoszone toasty na cześć: nieśmiertelnej! Co słysząc, poeta pewien, wielce utalentowany, i tylko najdziwniejszym z wypadków w jednem z Elwirą Rozą towarzystwie znajdujący się, albowiem żywot jego rozwijał się stale po drogach zupełnie ascetycznych, z przekąsem rzekł: Voilà oú l’immortalité va se nicher!
W tej chwili, pomimo że przekosztowny i przekunsztowny zegar od dawna już wydzwonił w jej saloniku godzinę południową, Elwira Roza nie była jeszcze zupełnie ubraną. Przed kilku minutami pokój ten opuściło indywiduum, które jej włosy z koloru blado-złotego, na kolor ognisto-rudy, ze sztuką nic do życzenia nie zostawiającą, przemalowawszy, w koafiurę, do opisania więcej jeszcze niż do zbudowania trudną, je ułożyło.
Głowa więc gotową już była do wystąpienia na arenę świata, lecz kibić okrywał jeszcze peniuar, złożony z tkanin, o których poeta z czasów helenizujących powiedziałby najpewniej, że zdjęte były z krosien Aryadny, lecz my, ludzie współcześni, wiemy, że pochodziły z francuskich fabryk batystów i koronek. Z dokończeniem tualety Elwira Roza ociągała się dziś dłużej niż kiedykolwiek, ponieważ irytował ją i w zamyślenie (rzecz u niej rzadka!) wprawiał list, który po raz już może dziesiąty przeczytywała. Był to przecież list krótki, zawarty w kilku wierszach, wprawnem pismem kobiecem skreślonych, a wyrażających prośbę o wyznaczenie godziny, w którejby osoba pisząca mogła Elwirę Rozę w domu znaleźć i kilka minut z nią o interesie jej samej, to jest Elwiry Rozy, dotyczącym porozmawiać. U wstępu listu tego stał wszelkich dodatków zwykłych pozbawiony wyraz: Pani! A podpis brzmiał: Antonina z Mirowskich Liwska. Z pozoru więc nie było w co tak bardzo wczytywać się, ani dla czego z taką irytacyą marszczyć czoło białe. Chmurnemi jednak były piękne oczy Elwiry Rozy, a od ściągnięcia brwi podobnych do płomyków ognistych, twarz cała przybrała wyraz, wahający się pomiędzy troską a gniewem. Doskonale pamiętała tę, która dziś widzenia się z nią zażądawszy, umyślnie zapewne w podpisie umieściła panieńskie swe nazwisko. Córka sąsiadów, daleko od matki Elwiry Rozy możniejszych, w latach rówieśnica, mała dziewczynka zrazu, potem podlotek... a jakże! małemi dziewczynkami i podlotkami znały się z sobą z blizka. Potem była to piękna panna. Piękność miała nawet dość rzadką: przy czarnych włosach oczy tak szafirowe, ja... jak, naprzykład co? jak, naprzykład, szafir w tej broszy, co to od... Mniejsza o to! dość, że pamięta doskonale tę Tosię... a jakże! Tosia Mirowska! Bogata panna! I to również pamięta, że zazdrościła jej trochę dwóch rzeczy: dobrych rodziców i białości rąk. Ona sama miała matkę... nie daj Boże nikomu takiej i ręce zawsze czerwone.
Tu spojrzała na swoją rękę i uśmiechnęła się z tryumfem; bo teraz, to już z pewnością na całej kuli ziemskiej niema ręki bielszej nad tę pulchną, miękką, w rozkoszne dołki wyrzeźbioną, rubinami paznogci świecącą rękę, która list Liwskiej trzyma, gniotąc go czasem z irytacyą w palcach, zbytkiem drogich pierścieni błyszczących. Ale do czego ona, Elwira Roza, doszła przez sztukę i pracowitość, to tamta od natury darmo otrzymała. A czegóż ona, ta Tosia, od natury i losu nie otrzymała? Wszystko, co tylko wyobrazić sobie można... Szczebiotka też była, śmieszka, trzpiotka wesoła, i nieraz niestworzone rzeczy dokazywały razem, wtedy zwłaszcza, gdy Lucyś wmieszał się do swawoli. On nawet kochał się w Tosi, a Rózia, już wtedy mężatka, po swojemu, wiecznie wyśmiewała się z niego. Rózia, Tosia, Lucyś... imiona, których od wieków wiecznych nie wspominała nigdy, teraz wypływają z za chmury, z za jakiejś chmury wypływają i na jakiejś zielonej fali płyną — zielonej i liliowej, bo w ogrodzie drzewa zielone, a bzy kwitną liliowo. Tosia schowała się gdzieś pomiędzy bzami, Lucyś ją szuka, a Rózia, szyjąc na ganku, drwi z niego, po swojemu. A w bzach kwitnących Tosia przyczajona siedzi i słowik śpiewa...
Elwira Roza niecierpliwie rzuciła się na krześle. Ej, co tam! Oni wszyscy dawno już dla niej poginęli i, choć żyją, pomarli! Ich świat i jej świat, to jakby księżyc i ziemia. Nikt przecież nie wskakuje z ziemi na księżyc, ani z księżyca nie zeskakuje na ziemię! Ot tej dziś przyszło do głowy z księżyca tu zeskoczyć! Po co? Czego ona chcieć może? Interes? To nieprawda! Ona tam, pomiędzy nimi, żadnych interesów nie ma i mieć nie może. Liwska! Nazwisko to coś jej przypomina. Znała, widywała jakiegoś Liwskiego... z daleka znała, ale pamięta... oho! zjadacz to był... Tylko, czyż koniecznie ma to być ten sam... Liwskich jest podobno wielu. Pewno bogato za mąż poszła, sama posażna. Wielka pani, poważna, w bogatej sukni przyjdzie, takiej co to, jak to one umieją, niby nic, skromna, a taka droga, że aj, aj! Dzieci pewnie ma... wzorowa matka, przy pomocy dziesięciu bon i guwernantek! A dumna pewno! Ma się rozumieć... naturalnie... ze stanowiska swego, z majątku, z męża, dzieci, z nie-ska-zi-tel-no-ści!... Cha! cha! cha! dbam ja o to wszystko, akurat, jak o śnieg zeszłoroczny! Ten, ot, pantofelek droższy mi, niż te ich wszystkie...
Tu stopką, w nadzwyczajnym pantofelku, który śnieżnym puchem zamigotał, w powietrzu wywinęła, z siedzenia się porwała i stanęła wzburzona, z ciemnymi rumieńcami na policzkach i z oczami roziskrzonemi.
— Niech-no ona tylko spróbuje mi imponować, pokażę ja jej, kto ja i jaka! To coś nadzwyczajnego! Tak ni stąd ni zowąd na kogoś spadać! Z kazaniem może? A może to Rózia, czy Lucyś przysyłają, aby niegodziwej ich siostrze morałów nagadała? Pewno... przypomnieli sobie... No, pokażę ja jej i — niechaj im opowie, co widziała!
Przycisnęła guzik dzwonka, wskutek czego, z wonnego pokoiku wybiegła garderobiana, cała w loczkach i kokardkach, jedwabnemi podszewkami szeleszcząca. Potem przez długie minuty trwały narady i czynności rozmaite, aż przed zwierciadłem w porcelanowej ramie Elwira Roza stanęła w tualecie porannej, całkowicie ukończonej, a w którą przystrajając się, parę razy ściśniętą piąstką jednej ręki uderzała o dłoń drugiej.
— Otóż naumyślnie... na złość jej... tak, na złość! Potrafiłabym, gdybym chciała, inaczej, oj, oj! ażeby gębę ze zdziwienia otwarła, taka byłaby powaga i dystynkcya... Ale nie chcę! niech widzi! Ani udawać, ani kryć się z niczem nie myślę! Masek nie cierpiałam zawsze. Niech widzi! Na złość!
Oczy miała roziskrzone, a głowa jej podnosiła się coraz dumniej i zuchwałej. Zuchwałym też był ubiór, który, nie można powiedzieć, że okrył ją, ale raczej z lekka przysłonił. Fulary, muśliny, koronki i wstążki, w taki sposób ułożone i skombinowane, aby jak najmniej okrywać to najpiękniejsze podobno dzieło natury, jakiem są kształty człowiecze. Marmurowe, czy alabastrowe, czy może tam inne jakie, ale w każdym razie bardzo piękne dzieło natury, z pomiędzy puszystych, przejrzystych, gdzieniegdzie bladym różem oblanych materyi, na szerokich planach ukazywało się u szyi, ramion, piersi, przez greckie rozcięcie sukni od stanu do ziemi. Coś greckiego i razem paryskiego, ostatnie słowo szyku i razem shocking’u. Ona wiedziała doskonale, że jest to shocking, ale właśnie dlatego... Niechaj ta poważna, wielka pani widzi, jaka ona jest w każdym swym calu młoda i piękna i że jej doskonale jest na świecie i jakie to koronki, po dwadzieścia pięć rubli za łokieć... A możeby butony brylantowe do uszu?... Naturalnie, a jakże! Dziwna tylko rzecz, że wpierw o nich nie pomyślała! A tę szpilkę brylantową, w formie strzały, wpiąć w koronki stanika, czy nie? Z rana?... tyle brylantów?... może nie? Jeszcze się zaśmieje... A właśnie dlatego! Niech się śmieje, ale niech widzi!... Śmiejąc się, będzie oczy do brylantów, jak kot do mleka przymrużała...
Dzwonek zabrzęczał w przedpokoju: garderobiana, jak motyl barwna, przez pokój przebiegła.
— Czekaj! — zawołała Elwira Roza i z końcem palca do ust przyłożonym, z biegającemi oczyma, zamyśliła się.
— Jeżeli w salonie ją przyjmie, to będzie musiała przechodzić przez pokój jadalny, a tam, po wczorajszym wieczorze, stoliki kredą zamazane, karty pomięte, zapach kawioru i wina... A cóż to szkodzi? Owszem! Niech wszystko widzi!
To pomyślawszy, szybko garderobianej rozkaz wydała:
— Nie prowadzić tej pani przez pokój jadalny do salonu, ale przez gabinecik tu prosto, do tego pokoju.
Szkoda jednak, że nie zobaczy ona jej salonu z meblami Louis XVI i zegarem Empire! Ale zresztą i owszem. Przyjmie ją w pokoju do ubierania się, jak fryzyera i modniarkę... Co za głupstwo, że zawstydziła się tego jadalnego pokoju, który zresztą zazwyczaj sprzątają dopiero około wieczora. Teraz za to, stoi w swych drogich koronkach, dumna i wyprostowana, u gorsu i uszu błyszcząc brylantami. Roziskrzone oczy jej błyszczą również jak brylanty, alabastrem jaśnieją nagości, a dolna warga, nieco odęta, nadaje głowie, w tył odgiętej, wyraz wzgardliwy i zuchwały. Wygląda wogóle tak, jakby się czemś niezmiernie pyszniła i zarazem, jakby się przed czemś uzbrajała. Od zsunięcia brwi, mających pozór dwóch płomyków, mała zmarszczka występuje na białe czoło, do połowy okryte ognistym puchem włosów, które wysoko piętrzą się na głowie i nizko opadają na głęboko pod pajęczą koronką obnażone plecy. Tak stoi w pełnej chwale swej i w całym swym przepychu, na perskim kobiercu, między otomaną, pełną poduszek, i kilku fantazyjnemi fotelikami, na tle metalicznych i kryształowych błysków, w zapachu perfum.
Garderobiana uchyliła zasłaniającą drzwi portyerę i pod ciężkimi zwojami pluszu ukazała się kobieta niewysoka, z kibicią wątłą i naprzód nieco podaną, w czarnej wełnianej sukni, w czarnym kapeluszu, który niezupełnie zakrywał włosy, mające barwę i połysk stali.
Z wahającym się uśmiechem na wargach kształtnych, lecz przywiędłych, szybko postąpiła ku pani tego pokoju, która w wyprostowanej i wyniosłej postawie swej jakby zastygła, a w oczach miała niezmierne zdziwienie. Jakto? To ona? Niegdyś piękna Tosia Mirecka, a teraz ta poważna, wielka pani, ta dumna kobieta, na którą oczekiwała? Ani poważna, ani wielka, ani dumna. Postać skromna i zmieszana; coś pomiędzy guwernantką a wdową po zbankrutowanym obywatelu wiejskim. Jakże postarzała! To coś nadzwyczajnego! Okropność!
Stały naprzeciw siebie, nie mogąc zdobyć się na słowa i tylko odęta warga Elwiry Rozy wróciła do dawnej swej linii, a na bladawe i przywiędłe policzki Liwskiej wybił się słaby rumieniec. Oczy miała duże, bardzo szafirowe, łagodne, ale żywe i bystre. Mimowolne może, lecz bystre spojrzenie rzuciła dokoła pokoju, zmieszała się więcej jeszcze i głębiej się zarumieniła, ale czyniąc nad sobą wysilenie, podniosła wzrok na stojącą przed nią, wyniosłą w postawie, przepyszną w kształtach, a — dziwną w stroju kobietę i z cicha rzekła:
— Pani mnie nie poznaje?
Głośno i swobodnie zaśmiała się Elwira Roza.
— Naturalnie! cóż to dziwnego! Nigdy bym nie poznała pani, taka pani zmieniona. To coś nadzwyczajnego, jak pani się zmieniła... Ale proszę, niech pani usiądzie!
Gestem królowej, dającej posłuchanie zbuntowanej poddance, wskazała gościowi otomanę, a sama usiadła na jednym z fantazyjnych fotelików.
Ruchy Liwskiej, gdy przechodziła przez pokój i na otomanie siadała, miały w sobie żywość i zwinność, zdradzające przyzwyczajenie do dużego i szybkiego chodzenia, do zatroskanego pośpiechu.
— Pani uważa mnie za tak zmienioną?... Wiem o tem sama, ale cóż dziwnego? Tyle lat! Około dwudziestu już lat...
— Około dwudziestu lat? Ale gdzież tam! — odrzucając w tył głowę i z głośnym śmiechem zawołała Elwira Roza. — Skądby dwadzieścia lat? To być nie może! Chyba z nudy czas wydaje się pani tak długim...
— O, nie! przeciwnie! czasu mi zawsze brak! — z wielką naturalnością odparła Liwska i umilkły obie, nawzajem w siebie zapatrzone.
Po głowie Elwiry Rozy krążyły myśli.
— Więc to jest takie, takie, w połowie życia wyglądanie! Włosy popielate od siwizny, na czole zmarszczki, cieniutkie wprawdzie, ale już są... tylko oczy takie same, szafirowe, jak były, piękne oczy... Suknia z taniego materyału okrywa kibić, która byłaby zgrabną, gdyby nie była tak wątłą i nie miała tego wyrazu znużenia, w ciągłem kłonieniu się naprzód. Koronki u rękawów... brrr! i łańcuszek od zegarka złotą nitką na czarnym staniku pobłyskuje. Czy ona wiecznie nosi przy sobie zegarek? Godziny, jak lata, pilnie liczy? Okropność! Ależ biedna! Ja przy niej ptak rajski przy wróblu, opal tęczowy przy wygasłej głowni...
A Liwska myślała:
— Przecudownie wygląda! Młodość, piękność, siła biją od niej, jak promienie od słońca. Ja wobec niej — szara godzina wobec południa... Lat nie liczy, zapewne nic nie liczy. Strój przekosztowny... okropny! I ten śmiech — okropny! O, nieszczęśliwa! Czemże jest moja szara godzina wobec jej nieszczęścia!
Zasmuconem spojrzeniem ogarnęła twarz Elwiry Rozy, promieniejącą od świeżości cery i od błysków, rzucanych przez brylantowe w uszach butony. Usta jej drgnęły parę razy od słowa, które wybiegało na nie, lecz które wahała się wymówić. Jednak wymówiła:
— Czy pamięta pani, jak, dziećmi będąc, razem łowiłyśmy siatkami motyle?
Elwira Roza zaśmiała się znowu.
— A jakże! Pamiętam! I to pamiętam, jak razem jechałyśmy w sąsiedztwo na pierwszy nasz wieczorek tańcujący. Mama pani zabrała mnie ze sobą, bo moja, jak pani może pamięta, jednej minuty, ani jednego grosza nie poświęciłaby, dla mojej przyjemności. Bardzo lubiłam mamę pani. Była dla mnie bardzo dobrą. Czy zdrowa i jak się jej powodzi?
— Nie żyje — odpowiedziała Liwska.
Elwira Roza była wiadomością tą tak zdziwiona, jak gdyby pierwszy raz w życiu usłyszała o tem, że ludzie umierają; zarazem chmurka przyćmiła czoło jej i stało się ono mniej wyniosłem.
— To szkoda! Wielka szkoda! A ojciec pani? Taki poważny, siwy, miły pan! Lękałam się go trochę, ale bardzo lubiłam... był na mnie łaskaw i niekiedy pogłaskał mię po włosach... Jakże się miewa ojciec pani? Czy zawsze taki miły?...
Liwska odpowiedziała:
— Nie żyje także.
— Także! — zawołała Elwira Roza. — To nieszczęście! To musiało być dla pani wielkiem nieszczęściem. Stracić takich rodziców, to — okropność! Bo ja po swojej matce nie płakałam... Ktoś mi tam przysłał zawiadomienie, że umarła, ale taka matka... no, zawsze jednak matka, i chciałam po niej zapłakać, wstydziłam się, że nie płaczę i chciałam... ale właśnie wtedy taka byłam czemś rozweselona, że ani weź, nie mogłam...
— To nieszczęście! — szepnęła Liwska.
— Co?
— Nie módz płakać po matce...
Spojrzenie jej znowu smutne i miękkie spoczęło na Elwirze Rozie, która, spotkawszy je, spuściła powieki, znowu je podniosła, znowu spuściła, aż zawołała z głośnym śmiechem:
— Ej nie! Zawsze jest lepiej tysiąc razy śmiać się, niż płakać! Jeden znajomy mój, taki staruszeczek, który majątek i dwóch synów stracił, a którego ja często na obiady do siebie zapraszałam, mówił zawsze, że starość do niego na łzach przypłynęła. Bardzo dziękuję za taki towar i za taką rzekę...
Z odrzuconą w tył głową śmiała się głośnym, perlistym, nieco sfalsetowanym śmiechem, aż z szyją ku Liwskiej wyciągniętą, ciszej trochę rzekła:
— Ot, pani to musiała naprawdę wiele płakać, taka pani jest zmieniona... Ja panią dawną przed oczyma mam, jak żywą. Pani okropnie się zmieniła!
Liwska, ze spokojnym uśmiechem i lekkiem wzruszeniem ramion, odrzekła:
— Co tam! wcale mię to nie obchodzi! Może trochę za wiele chodzę, więc dlatego...
— A dlaczegóż pani tak wiele chodzi?
— Lekcye daję i mam ich wiele, dzięki Bogu...
— Pani lekcye daje? Pani jest guwernantką?
— Jestem nauczycielką...
— No, dobrze, niech będzie sobie «nauczycielką»... Ale po co? dlaczego, jakim sposobem? To coś nadzwy...
— Dlaczego to panią tak dziwi?
— A jakże! Pani przecież była bogatą panną i pewnie za bogatego człowieka za mąż wyszła...
— Posag miałam i wyszłam za człowieka, który miał majątek, ale od dość już dawna żadnego majątku nie mam...
— A cóż się z nim stało?
Liwska nie odpowiedziała i szybkim ruchem obróciła twarz ku oknu, przy którym słowik krótko, lecz głośno zaśpiewał.
— Pani ma słowika w klatce?
— Tak — zaśmiała się Elwira Roza i dodała — ślepego...
— Ślepego słowika? — uderzając w dłonie, zawołała Liwska.
— Ktoś mi go przywiózł z zagranicy; tam oślepiają słowiki dlatego, aby w klatce i w czasie zimy śpiewały...
— Prawda; słyszałam o tem. Ludzie czasem bywają bardzo okrutni...
— Okrutni? — zadziwiła się Elwira Roza.
Liwską słowik oślepiony dotknął snać w czułą strunę, bo z żywością, od której oczy jej zabłysły i ręce, w ciemnych, tanich rękawiczkach, częstymi poruszały się gestami, mówić zaczęła:
— Czyż pani tego nie czuje? Ptak był wolny, skrzydlaty, taki kwiat napowietrzny, który, gdy tylko zechciał, mógł wzbić się pod niebo, w powietrze najczystsze. Mieszkał w zielonym gaju czy ogrodzie i kąpał się w cieple słonecznem. Siadał na rozkwitłych bzach i śpiewał, w majowe księżycowe noce śpiewał. Wtem chwytają go, wyjmują mu oczy, zamykają go w klatce — i już nigdy ani latać nie będzie, ani zieloności, ani księżyca nie zobaczy...
Kiedy Liwska to mówiła, Elwira Roza patrzała wciąż na ptaka, który w postawie napuszonej i smutnej, milcząc teraz, siedział na przeciągniętej przez klatkę pałeczce złoconej.
Nagle zawołała:
— To coś nadzwyczajnego! ja nigdy o tem nie pomyślałam, ale prawdę pani mówi. Dziwna rzecz, jak ja nie zastanawiałam się nigdy nad niczem. Czasu nie mam. To pojęcie przechodzi, jak ja nigdy czasu na myślenie nie mam, ale to dobrze, bo ile razy tak zdarzy się, że trochę pomyślę, to... Ale co tam! Biedny ptaś! to prawda, że biedny!
Wstała, wzięła ze stoliczka otwartą bombonierkę i z postawą zawsze jeszcze wyniosłą, lecz nie bez pewnego uprzejmego wdzięku, podała ją Liwskiej.
— Proszę... Może trochę cukierków. Daktyle z masą marcypanową, albo może ananas...
Liwska uśmiechnęła się.
— Dziękuję. Zęby bolą mię od cukierków. Nie jadam.
Szeroko od zdziwienia otworzyły się oczy Elwiry Rozy. Więc ktoś na świecie może nie jadać cukierków, gdy one są, tuż są i takie wyborne! To coś nadzwyczaj... Ale prawda! kiedy kto daje lekcye... Nagle, jakaś myśl, czy przypomnienie strzeliły jej do głowy. Szybkim ruchem znowu na foteliku siadając, zaczęła:
— Czy to przypadkiem nie Julek Liwski...
I natychmiast poprawiła się.
— Pan Julian Liwski jest mężem pani?
Liwska nie odpowiedziała, lecz na zwiędłą twarz jej wybuchnął rumieniec i, wnet znikając, pozostawił ją bledszą jeszcze, niż była przedtem.
— Aha! — zawołała Elwira Roza — teraz już rozumiem wszystko! oho! Zjadacz to był... grał! szczególniej grał, ale i co innego także...
Nagle zaniepokoiła się ogromnie i z oczyma biegającemi, z bezwładnymi nieco gestami, bezładnie mówić zaczęła:
— Tylko niech pani nie myśli... bo pani może myśli... ale, słowo honoru, nie... ja nie! Spotykaliśmy się przez czas jakiś... ale nie... słowo honoru daję, że nie... Dlaczegóżbym to koniecznie ja... Prawdę mówię, jak szczęścia pragnę, nie!
Bardzo blada i zmieszana Liwska przerwała.
— Niech pani o tem nie mówi; ja wiem, że nie... wiem wszystko. I zresztą, nad tem wszystkiem legła już rzecz święta: mogiła z krzyżem.
— Nie żyje?
— Od lat kilku.
— To i dobrze. Żeby tacy nigdy nie żyli, to może nie byłoby...
Wstrzymała się. Oczy jej były roziskrzone.
— Ależ pani przedtem rozstać się z nim musiała, prawda? Ja tobym pluła na niego, nogamibym go deptała, jak nikczemnego węża! O, węże oni! Zawsze sobie tak myślę: my — Ewy, oni — węże. Naturalnie, że pani rozstała się z nim; no, a co potem?
Wszystkie te wykrzykniki i zapytania były bardzo poufałe i niedyskretne, ale Liwska była może bardzo dobrą, czy dobroduszną, bo z łagodnością i prostotą odpowiedziała:
— Jakże mogłam rozstać się z nim, kiedy był chory?
— Dlatego, że chory, nie rozstać się? Ależ tembardziej! A cóż mu było?
— Choroba ciężka, długa...
— To i dobrze! Zasłużył na nią; ile mu tylko sił starczyło, zarabiał sobie na nią. A pani może go jeszcze doglądała w chorobie?
Z zadziwieniem na twarzy, Liwska odpowiedziała:
— Jakże można pytać nawet o to? Czyż mogło być inaczej?
— To coś nadzwyczajnego! Długo?
— Nie; niedługo, kilka lat.
— Kilka lat to niedługo! Kilka lat skakać około chorego, który... no, jak żyję, nie słysza... Ale teraz już wiem! To pani wtedy zapewne, przez te kilka lat, tak zmieniła się i postarzała. Pani chyba na matkę moją wygląda. Ale jakże pani musi teraz samego wspomnienia o nim nienawidzieć i chociaż, jak pani mówi, legła już nad nim ta mogiła z krzyżem, pani musi nim jeszcze pogardzać... okropnie pogardzać, prawda? Prawda?
Głową przecząco wstrząsając, Liwska cicho odpowiedziała:
— Nie, nie, nie! Bóg dał mi tę łaskę, że nikogo nigdy nie nienawidzę i nikim nie pogardzam.
— Bóg... dał... łaskę! — powtórzyła Elwira Roza i usta jej rozwierały się do głośnego śmiechu, ale nie wyszedł z nich przecież śmiech, uwiązł w gardle; a z łokciami opartymi na poręczach foteliku, z rękomi splecionemi, wpatrując się w Liwską, powtórzyła tylko raz jeszcze: — Bóg... dał...
Ale i Liwskiej oczy, w tej chwili przenikliwe, tkwiły w niej, jak gdyby powłokę z ciała alabastrowego i z koronek drogocennych przebić chciały.
— Pani nie wierzy? — zapytała.
— W co takiego?
— W Boga.
Elwira Roza wysoko podniosła brwi.
— Czy ja wiem? Owszem... Oni tam zawsze wyśmiewają się z takich rzeczy, ale mnie one nie obchodzą... Ot, nie myślę nigdy o takich rzeczach, i koniec. Po co mi to? Dla mnie już jest po wszystkiem. Już ja z aniołami pewno nie będę w niebie śpiewała; niechże więc wyśpiewam się sobie choć na ziemi.
— Jak ślepy słowik! — szepnęła Liwska, ale Elwira Roza nie słyszała tego, gdyż pochyliwszy się, przysuwała gościowi przedziwny jakiś stołeczek pod nogi.
Gdy czyniła to, złote frendzle stołeczka, jak niezliczone nogi pajęcze, wiły się po spłowiałych arabeskach perskiego kobierca.
— Niech pani na tem nogi postawi, wygodniej będzie.
I powstawszy, w bałwaniącej się za nią fali fularów i koronek wyniosła i przepyszna, za plecy Liwskiej zasuwała jedną z poduszek, barwnym gradem osypujących otomanę.
— Niech pani będzie łaskawa oprzeć się... wygodniej.
W tej chwili słowik wyrzucił z klatki na pokój kilka czystych, przeciągłych tonów i zakończył je krótkim trelem. Elwira Roza szybko obróciła się ku niemu.
— Biedny! — rzekła; — teraz mi już zawsze żal go będzie. Popsuła mi pani przyjemność... ale to dobrze, bo już od tego czasu nigdy takiego drugiego... Trzeba mu na pociechę dać cukierek...
Z wyjętym z bomboniery cukierkiem w palcach wspięła się ku klatce.
— Nie widzi, biedak, cukierka! To jeszcze nic, ale że nigdy już... Do cukierka trafi, bo przyuczony szukać po klatce... ale ani słońca, ani księżyca, ani zieloności już nigdy...
Liwska z ciekawością ścigała oczyma jej ruchy; jednak sięgnęła po zegarek.
— Ale ja z interesem przyszłam, a czas ucieka...
— Co tam czas! — zawołała Elwira Roza i szybko od klatki na fotelik swój powróciła.
— Jeszcze nie! Niech pani jeszcze o tym interesie nie mówi i nie odchodzi! Co pani pilnego?
— Jakto: co pilnego? — zaśmiała się Liwska; mniej niż za godzinę muszę być na lekcyi, a iść mam daleko...
— Pani chodzi na lekcye?
— Najczęściej; chociaż jeżdżę też tramwajami...
— To coś nadzwyczajnego! Ale prawda! Pani pewno powozu nie ma. Dlaczegóż ci, u których pani lekcye daje, nie przysyłają po panią powozów...
Teraz Liwska po prostu śmiała się tak, że aż jej twarz odmłodniała i oczy rozbłysły.
— Oni... i powozy... — mówiła — ależ to dwa zupełnie sprzeczne pojęcia. Alboż to milionerzy? To są ludzie niebogaci, którzy zaledwie tyle mają, aby jako tako wyżyć i wychować dzieci!
— No, cóż znowu? cóż tak ważnego? Ileż tam może kosztować taki powóz... gdyby, naprzykład, nie był bardzo drogi? I konie jakiekolwiek zwyczajne... To przecież nic prawie nie kosztuje... Ale ja-bym, z największą ochotą, zawsze powozem swoim służyła...
Nagle urwała, zasępiła się i jakby napuszyła, poczęła też z wyniośle podniesioną głową kędyś w stronę patrzeć. Liwska ze swej strony zmieszała się ogromnie i bardzo żywo mówić zaczęła:
— Dziękuję pani, ale mnie powozy wcale są niepotrzebne. Nie przywykłam... odwykłam... nogi mam dobre, dużo mogę chodzić. Po kilka wiorst codzień chodzę, a drugie tyle może jeżdżę tramwajami... To nawet bardzo zdrowo i... przyjemnie. Idąc, tyle rzeczy się widzi...
Elwira Roza, ciągle w stronę patrząc, przerwała:
— I w deszcz? i w śnieg? i w mróz? i w upał?
— W każdą porę — śmiejąc się, odpowiedziała Liwska i znowu po zegarek sięgnęła; ale Elwirę Rozę ruch ten jakby przestraszył, tak nagle obróciła się ku niej i zawołała:
— Nie, nie! Jeszcze nie! Tak-bym chciała wiedzieć, jak pani żyje i... jak to można tak żyć, jak pani żyje! Dawno pani tu mieszka? Przy której ulicy? Czy wygodne ma pani mieszkanie? Ile pokojów? A kto teraz mieszka w Koralinie? Duży tam był dom i bardzo piękny ogród, pamiętam! Ciekawam, ile też pani płacą za lekcye? A kto pani suknie robi? Widzę, że jakaś prosta szwaczka. Ja-bym pani zarekomendowała lepszą. O! proszę nie lękać się! Taniuteńką, taniuteńką, ale zręczną... Znam jedną taką... Musi pani mieć dużo różnych kłopotów, to znać! I zdrowie pewno nieosobliwe, bo taka pani mizerna...
Szybki to był i nieprzerwany potok zapytań, uwag, wykrzykników, przyczem ręce niespokojnymi ruchami to poprawiały koronki stanika, to podnosiły się ku włosom; oczy też od jednej ściany ku drugiej, od okna do twarzy Liwskiej biegały i rumieńce coraz ciemniejsze występowały na policzki.
A Liwska zaczęła zrazu śmiać się cichym, spokojnym, możnaby powiedzieć: pogodnym śmiechem; potem zaś zamyśliła się i w kobietę rozgorączkowaną, ruchów nerwowych i błysków brylantowych pełną, wpatrzyła się głęboko.
— Jak mi pani w tej chwili przypomina siebie... dawną! Taką pani zawsze była... żywą, niecierpliwą, popędliwą... jak płomień!
Przypomniała jej może nietylko siebie dawną, ale jeszcze tych, którzy byli, i to, co było wówczas. Może też pod czarnym kapeluszem i przedwcześnie posiwiałymi włosy, w jej głowie, w jej myśli, rozlegał się słodki, święty głos z nad jezior galilejskich...
W pokoju dusznym od woni perfum i zbytecznego ciepła, wśród mieszaniny barw, plączących się po ścianach, sprzętach i posadzce, wśród migocących wszędzie połysków metali i kryształów, w mdłym zapachu cukierków, jak ze szczególnej kadzielnicy, ulatniającym się z rozwartej bomboniery, Liwska mówiła o wszystkiem, o co Elwira Roza zapytywała ją tak namiętnie, nie wiedzieć dlaczego, ale namiętnie.
Ani w latach, które ubiegły, ani w sercu, aż do dna najgłębszego, ani w myślach i w chęciach, aż do zakątków najskrytszych, nie miała do ukrywania nic zupełnie, a jeżeli przed nikim nigdy nie opowiadała samej siebie, to dlatego po pierwsze, że bardzo niewiele zajmowała się sama sobą, i po drugie, że nikt się nią bardzo nie zajmował. Więc po prostu, bez przemilczeń, których nie potrzebowała i bez poetyzowań, które jej na myśl nie przychodziły, mówiła, jak w zamknięciu prawie klasztornem, w troskach sen odbierających, w zajęciach często odrażających, zeszły jej owe lata, spędzone przy łożu człowieka, wijącego się w bólach ciała i, sroższych jeszcze nad nie, wyrzutach sumienia. Bardzo cierpiał fizycznie, lecz bardziej jeszcze moralnie, żałując straconego życia, jej, dzieci; a ona, taką tylko na te męki ciała i duszy radę miała, aby niczem nigdy win jego mu nie przypominać i z tą nieznaną, wiekuistą przyszłością, w której ciemny otwór patrzył przerażonemi oczyma, godzić go wiarą w rozlane po ziemi i niebie miłosierdzie. Potem, zmuszona do rozłączenia się ze wsią i wszystkiem, co w niej było miłem, kochanem, rodzinnem, z dwiema dziewczynkami swemi przybyła do tego miasta i odtąd z twardych ścian jego kamienic, z ostrych kamieni jego bruku, z obcych serc jego mieszkańców, snuje nici do tkaniny istnienia swego i swoich dwóch dziewczynek.
To wszystko, nic więcej. Historya prosta. Co do mieszkania, owszem, ma bardzo dobre: trzy małe pokoje na czwartem piętrze; trochę za wysoko, ale za to ciepło i dość ładnie; na wiosnę szczególniej, gdy trochę rozkwitłych hyacyntów i laków tu i owdzie postawić może, bardzo nawet ładnie. Dziewczynki jej są dobre, uczą się dobrze i zdaje się, że będą nieszpetne, tylko ze zdrowiem ich ma ciągłą biedę... Słabe... bledziuchne...
Mówiąc, ożywiała się i rozgrzewała. Może, pomimo wszystko, uczuła rozkosz zwierzeń, nigdy nikomu nie czynionych; może od namiętnych pytań Elwiry Rozy roztajało i rozszerzyło się serce, którego nigdy nikt o nic nie pytał. Głos miała miły. Organy głosów ludzkich nabierają cech od piersi, z których wychodzą. Liwska miała organ głosu czysty i miękki. Przy dźwiękach tego głosu, rozwierała się w ciasnym, wyperfumowanym pokoju długa perspektywa dni, podobnych do czarnych pereł. Były tam światła tęczowe, spowite w krepy żałobne; były męki nazwane powinnością, rozstania, z których każde było rozdarciem, troski twarde, jak bruki miejskie, samotności długie, jak noce zimowe, błyski bohaterstwa bezimiennego dla tej nawet, która je nieciła, uciechy tak skromne, jak rozkwitłe na wiosnę hyacynty i wśród nich jedna tylko przepyszna, ta, która u łona macierzyńskiego rozkwitała uśmiechnionemi, choć, niestety! blademi twarzami dwóch dziewczynek...
Elwira Roza siedziała z łokciami opartymi o poręcze fotelika i z rękoma splecionemi, nieruchoma. Chwilami rysy jej twarzy zdawały się wpadać aż w osłupiałość. Raz tylko przechyliła się ku poblizkiemu parawanikowi z laki chińskiej i, pociągnąwszy ku sobie zawieszony na nim szal z drogiej tkaniny, okryła nim przepyszną swą postać, aż prawie po skraj sukni.
W pokoju było aż nadto ciepło, ale fałdy szala, ściśle dokoła kibici owiniętego, zasłoniły jej wpółnagość i ukryły migocącą w koronkach strzałę brylantową. Tylko jeszcze butony brylantowe rzucały świetne połyski u twarzy skamieniałej i dwoma płomykami ściągniętych brwi gorejącej.
Gdy tak słuchała, powstało w niej i wnet z mocą gwałtowną wybuchnęło pragnienie opowiedzenia nawzajem wszystkiego, wszystkiego... ale niepodobieństwo! Co się stało, jak się stało, co z czego wynikło, co się działo, opowiedzieć niepodobieństwo. Krzyczało w niej coś żądzą wyjęcia z pamięci, z serca, z nerwów, wszystkiego, co w nich kiedykolwiek jęczało, gięło się, drżało, gniewało, złorzeczyło, i rzucenia garści tych gorejących i tych czarnych żużli przed tem dobrem sercem, przed temi czystemi rękoma, przed temi oczyma szafirowemi, któreby nie odwróciły się... Ale niepodobieństwo! I zdziwiła się ogromnie, że to niepodobieństwo może być taką męką. Słuchając o cierpieniach, myślała: szczęśliwa! Jaka szczęśliwa, że tak wszystko powiedzieć może! Taki kryształ! A jej serce, jak trumna zamknięta, i wieka podnieść niepodobna, bo przyciska je całun czerwony... Wstyd!
Liwska przestała mówić i znowu spojrzała na zegarek.
— Już teraz, to koniecznie powiem, z czem przyszłam. Czas ucieka. Otóż, syn nieboszczki siostry pani, Rózi...
— Nieboszczki! — zawołała Elwira Roza.
— Pani nie wie, że Rózia już nie żyje?
Przecząco wstrząsnęła głową.
— Tak, od lat kilku. Czworo dzieci zostawiła: tego syna, który właśnie jest przyczyną prośby mej do pani, i trzy córki, któremi zajmował się pan Lucyan, dopóki żył...
— Dopóki żył?
— Tak, bo od lat paru już nie żyje; więc jedną dziewczynkę Rózi wzięłam do siebie i uczy się ona razem z mojemi, a ten syn już dorosły...
— Już dorosły?
— Cóż to dziwnego? Skończył nauki, zdolny bardzo, technik.
— Przepraszam, przepraszam! A co się stało z Łączną?
— To samo, co z Koralinem. Przed śmiercią jeszcze pana Lucyana Łączna przeszła w obce ręce... w zupełnie obce, nawet bez winy brata pani, bo pracował i żył porządnie... ale tak jakoś... rozpełzło się. Bieda tam była taka, że aż głód czasem do okien zaglądał, więc trzeba było sprzedać... Na dzierżawę poszedł i tam szło już lepiej, ale za to nie długo, bo urwało się samo życie. A Łączna teraz do siebie niepodobna. Ta aleja lipowa — pamięta pani? — wycięta, a na jej miejscu rosną chwasty krzaczaste; staw wysechł i utworzyła się jama z czarnym szlamem, a brzozy płaczące naokoło stawu też pousychały.
Elwira Roza zaszeptała:
— Jak cmentarz! Pani na cmentarz mię prowadzi!
Szczelnie owinięta szalem i głęboko w fotelik zasunięta, siedziała z przygarbionemi nieco plecami i szyją naprzód wysuniętą. Teraz, przez ten pokój wonny i napełniony świecącemi fraszkami przeciągał korowód mar. Z pary i krepy złożone, szare, były tak wysokie, że aż pod sufitem, na którym z kwiatami igrały amorki, uginały głowy swe żałobne i żałośne. W oczach, które powiększała i wilgotnym blaskiem napełniała kropelka atropiny, przejrzała się bieda; głód zastukał w szybę okna, zdobnego w bogate plusze; po ciele, kąpanem codzień w esencyach wonnych, przemknęła ręka śmierci i rozsypała po niem szpilki dreszczu, od którego na twarzy, z za pudru przebijała się blada żółtość. Zamiast kobierca perskiego, pod stopkami w pantofelkach nadzwyczajnych, jama z czarnym szlamem w głębi, a naokoło sterczą szkielety uschłych brzóz...
— Okropność! — szepnęła.
— Tak — rzekła Liwska — smutnem jest życie. Pędzi, tratuje, niszczy... i niema w niem nic trwałego, prócz litości Boga, i nic godnego zachodu, prócz dobra tych, których kochamy...
Potem już zaczęła nakoniec mówić o interesie, który ją tu sprowadził. Z trudnością mówiła. Może nawet nie powinna była z tem przychodzić, ale ostateczność zmusiła ją do tego, bo tak jej żal tego biednego, poczciwego chłopca!... Prawie już rok temu skończył nauki, najpiękniej skończył, i nigdzie zajęcia, nigdzie pracy, nigdzie kawałka chleba... Serce kraje się na widok tego dziecka, bijącego się w tych stosunkach, jak ryba na piasku! chodzi, jeździ, prosi, stara się, zabiega i nigdzie nic! A co gorszego jeszcze, to, że los dwóch sióstr od tego zależy. Jedną dziewczynkę ona wzięła do siebie, ale więcej już nic nie może dla nich zrobić, a te dwie najmłodsze na opiece i odpowiedzialności brata... Ale cóż, skoro on nic dostać nie może...
Otóż dowiedziała się, ktoś jej powiedział, że jedno słowo Elwiry Rozy, powiedziane pewnemu posiadaczowi wielkich zakładów przemysłowych, wszystko może, więc przyszła prosić ją o to słowo, o to wstawienie się jej za synem Rózi, siostry przecież Elwiry Rozy, przedwcześnie zmarłej... Mówiła z wahaniem w głosie, ze spuszczonemi powiekami. Umilkła na chwilę, odpowiedzi oczekując, ale gdy nie otrzymywała jej, zaczęła znowu mówić, jeszcze ciszej:
— To straszna rzecz, jak im teraz trudno o pracę. Uczą się, sił wszystkich dobywają z siebie przez lata... przez długie, a potem od drzwi do drzwi, ze schodów na schody, od kamienia do kamienia... Na wszystkich schodach, we wszystkich przedpokojach, pełno ich — jak żebraków. A czegóż oni chcą? Ludziom służyć i na kawałek chleba zarobić... Zdaje się łatwo! Nie: co krok, to kamień; gdzie stąpić, kamień. To pojęcie wszelkie przechodzi, jak drogi ludzkie kamieniami są pousiewane! Możeby pani jeden z tych kamieni z drogi siostrzeńca usunęła? To taka wielka przyjemność komuś dobrze zrobić i, prawdę mówiąc, może dlatego warto żyć, bo reszta, to widma znikome, sztylety ostre, albo kamienie... kamienie... kamienie...
Znowu umilkła i ze spuszczonemi oczyma czekała, aż usłyszała głośny szept.
— To coś nadzwyczajnego! kamienie! kamienie! Naturalnie, że powiem, poproszę, każę. Oho! zaskacze mi on, jak ja mu zaśpiewam! Proszę być pewną... proszę wierzyć...
Umilkła, a gdy Liwska powieki podniosła i spojrzała na nią, już długo oczu od niej oderwać, ani przemówić nie mogła. Czy to ta sama kobieta, która ją w pokoju tym spotkała, czy nagle wyrosła z ziemi jakaś inna?
W głąb fotelika zasunięta, zmalała, zwątlała, aż po usta owijała się szalem, nad którego miękkiemi załamami, brylantowe butony błyskały u twarzy pożółkłej, postarzałej, patrzącej wprost przed siebie oczyma dziwnemi. Oczy te krzyczały nieopisanem przerażeniem, osłupiałe były i zarazem pałające; migotały w nich sztylety. Czy zapomniała o tem, że nie jest samą?
Nie patrzyła na Liwską, nie mówiła nic. Osłupiałe i razem pałające jej oczy przypatrywały się przeciągającym przez wonny pokój widmom. Głód zagląda do okna, mogiły z krzyżami, jama z czarnym szlamem na dnie, brzozy uschłe, ludzie ze schodów na schody chodzą, jak żebracy, i wszędzie kamienie, kamienie, kamienie...
Liwska długo na nią patrzyła, aż powieki jej zaczęły mrugać szybko... szybko, ręka wyciągnęła się ruchem powolnym, łagodnie spoczęła na ukrytych w szalu rękach Elwiry Rozy, a usta wymówiły z cicha:
— Anielko!...
Ach! skąd to? co to? kto? Imię to, którem od dwudziestu blizko lat nikt jej nie nazywał!
To imię, niegdyś wymawiane tak często przez tych, co teraz pod krzyżami... To imię, od czystych aniołów ród wiodące. Onaż to ją po imieniu nazwała? Ona? Ten anioł! ten kryształ!
Mgnienie oka. Z fantazyjnego fotelika zsunęła się Elwira Roza na perski kobierzec i, nie przestając koronek swych i nagości szalem ogarniać, ręce Liwskiej w swoje pochwyciła.
— Tosiu! Tosiu! Tosiu! — zaszeptała, a raczej załkała.
Liwska, z pochyloną twarzą, obie dłonie trzymała na jej malowanych włosach, a ona, z twarzą w fałdach biednej, wełnianej sukni ukrytą, w westchnieniach i łkaniach mówiła, mówiła, oskarżała się, uniewinniała, złorzeczyła, dziękowała...
Ślepy słowik zaśpiewał.




CIEŃ



W izbie czeladnej, czyli w tak zwanej piekarni, kilkanaście osób różnej płci wieczerzało przy długim stole, na który spływał obfity blask palącego się w piecowisku ognia.

Gospodyni, czerstwa i silna kobieta, w granatowym spencerze, z misą pełną dymiącej się strawy i sporym kawałkiem chleba w ręku, stanęła w pełnem świetle płomienia i ku jednemu z ciemnych kątów izby zawołała:
— Niemko, na! nieś babie i sam jedz!
Bo, jakkolwiek ogień rozlewał po izbie światło obfite, kąty jej zalegała ciemność, wśród której majaczyły kształty stojących na ziemi i wiszących po ścianach narzędzi i naczyń gospodarskich. Majaczyło to tam liniami krótkiemi, długiemi, okrągłemi i ostremi, a czasem, pod zabłąkanym na żelazo lub mosiądz blaskiem ognia, świeciło nietrwałymi błyskami.
Z pomiędzy tych linii widmowych i błysków błędnych, na wołanie gospodyni, podniosło się w kącie coś tak wysokiego i cienkiego, że można byłoby przypuścić, iż to jedna z żerdzi, do grodzenia płotu przygotowanych, nagle dostała życia i posunęła się na środek izby.
W pełnym blasku ognia okazało się, że był to człowiek niezmiernie wątły i tak sztywno się trzymający, jakby istotnie na żerdź był wetknięty. Długa siermięga, u dołu wystrzępiona, wisiała na nim, jak na żerdzi, a gdy znalazł się po środku izby, wypukle, na jaskrawem tle płomienia, oderznęła się mała jego głowa, z blado-złotymi włosami i brwiami, z bladym i delikatnym profilem, z mnóstwem zmarszczek, skupionych nad oczyma, których bardzo błękitne źrenice lękliwie patrzały z pod długich, blado-złotych rzęs.
Z misą pełną jadła w jednej ręce, a z chlebem w drugiej, uszedł kilka kroków tak sztywno, jakby nie był człowiekiem żyjącym, ale lalką woskową na sprężynach, poczem, na ławę pod piecem umieszczoną wstąpiwszy, wydał krótki, gardłowy okrzyk. Wtedy u szczytu pieca, prawie pod samym sufitem, z głębokiego zmroku wysunęły się dwie ręce ludzkie, małe, ciemne, z wykrzywionymi palcami i, po chwilowem błądzeniu w powietrzu, ująwszy z obu stron misę, razem z nią w głębokim zmroku znikły, a cienki, wysoki, sztywny człowiek ruchem niezmiernie zwinnym wdrapał się na piec i także zniknął. Pomiędzy zaś szczytem pieca i okopconą belką sufitu widać było tylko mętne zarysy dwóch postaci, raczej dwóch niewyraźnych cieniów i iść stamtąd poczęły odgłosy przełykania płynnej strawy i przeżuwania twardego chleba.
Niedawno jeszcze, przed kilku laty, kiedy większość siedzącej teraz dokoła stołu czeladzi była świeżo do dworu tego przybyłą, to codzienne zanoszenie na piec przez Niemka strawy dla siebie i ślepej babki stanowiło ucieszne widowisko publiczne.
Bawił ludzi ten ruch wiewiórczy, kręty i zwinny, jakim się on na wysoki wierzch pieca dostawał, bawiły też niekiedy szemrzące i chrypiące pod sufitem gadaniny starej jego babki. Podaniem stało się tu, z ust do ust przechodzącem, że kiedy chce, to cudnie o różnych rzeczach opowiadać ona umie, szkoda zaś wielka, że od pewnego czasu nigdy już opowiadać nie chciała. Bardzo stara, daleko więcej stękała i wzdychała, niż mówiła, i tylko czasem, gdy wnuk, na piec wlazłszy, siedział czy leżał przy niej, o czemś jemu szeptała i szeptała.
Bóg święty wie, o czem ta ślepa baba temu niememu chłopcu do późnej nocy niekiedy mówić mogła! Zdarzało się też, gdy ogień w piecowisku świecił już tylko kupą czerwonych węgli, a ludzie po ławach drzemali, albo i spali, ten i ów przysłuchiwał się temu szeptowi, który pod sufitem szeleścił, jak suche liście, jesienią wiatrem gnane. Lecz nikt nic wyraźnego usłyszeć nie mógł, ponieważ baba miała mowę szepleniącą i niewyraźną. Czasem zdawało się, że pacierz odmawia, a czasem, że napomina, czy lamentuje, o jakimś ojcu ciągle wspominając. Westchnie, bywało, i głośniej zaszepce: «idź do ojca», albo «poproś ojca», albo «poskarż się ojcu».
Tak samo i teraz.
W izbie czeladnej ciemno jest, ale niezupełnie, bo w głębi piecowiska wielka kupa rozżarzonych węgli czerwono świeci i przez cztery spore okna zaglądają gwiazdy pogodnej nocy. Ludzie rozeszli się i tylko kilka osób, wyciągniętych na ławach śpi, a w kącie stary Grzegorz, stróż nocny, siedzi pod ścianą i fajkę pali. Gdy wypali, położy się i zaśnie także, bo dziś nie na niego, ale na Niemka przychodzi kolej nocnego stróżowania. W ciemności zaś u szczytu izby, pod sufitem, jakby suche liście jesienne, wiatrem gnane, po przymarzniętej ziemi sunęły. Widać też tam, na tle gęstego zmroku, dwa czarne cienie, a gdy w piecowisku niedopalona głownia buchnie sinawym płomykiem, rozeznać można, że cienie te leżą obok siebie na piecu, z twarzami ku sobie obróconemi i że jeden z nich wciąż szepce, a drugi milczy i może słucha. Potem szelest suchych liści ustał, szept umilkł i jak raz w tej samej chwili głownia w piecowisku strzeliła obfitem światłem, które przedostało się aż pod sufit i ukazało, że pomiędzy jedną z belek jego a wierzchołkiem pieca jeden z cieni podniósł rękę i począł nią głaskać drugiego.
Jednocześnie ozwał się w ciemnym kącie głos starego Grzegorza:
— Niemko! A pora ci już na dwór wyjść! Pamiętaj tylko drzewa narąbać tyle, żeby mnie jutro nie było potrzeba...
Natychmiast, bez jednej sekundy zwłoki, długi, cienki cień wiewiórczym ruchem zsunął się z pieca na ziemię, a na piecu suche liście znowu zaszeleściły:
— Oj! Ojcze przenajświętszy! Oj! taki mróz, taki mróz tęgi na dworze! Oj, Ojcze niebieski!
Na dworze mróz był, ale nie tęgi, kilkostopniowy tylko; noc zimowa prześliczna, cicha, mnóstwem gwiazd wyiskrzonych patrzała na śnieg niepokalany i marzący. Z pozamykanemi oczami drzwi i okien spały we dworze domy, w ścianach zamkniętych budynków spały zwierzęta, wśród obielonych lekkim szronem drzew ogrodowych, spały wiatry na pościelach z puchów śniegowych.
Za stodołą, daleko od zamkniętych domów, rozlegać się poczęły wśród powszechnego uśpienia miarowe stukania siekiery, które kędyś, za węgłem budynku, powtarzało echo. W ciszy bezbrzeżnej co kilka sekund dawało się słyszeć głuche stuknięcie i wnet potem, nie wiedzieć w którym punkcie mroźnego przestworza, cichsze i przeciąglejsze jego powtórzenie. Wkrótce echo powtarzać zaczęło, razem ze stukaniem siekiery o drzewo uderzającej, stękanie, wychodzące z piersi ludzkiej. Cień, który pod długą ścianą stodoły rytmicznym ruchem podnosił i opuszczał rękę, wydawać począł z piersi stękania, z których każde, jak odpowiedź po zapytaniu, następowało po uderzeniu siekiery. Echo powtarzało je razem ze stukami, kędyś, nad śniegiem. Potem stuki, westchnienia i echa umilkły, a cień człowieka zaczął chodzić pomiędzy uśpionymi domami, pozamykanymi budynkami, wśród ubielonych drzew.
Po kobiercu śnieżnym, pod baldachimem wyhaftowanym w gwiazdy, stąpając powoli i zupełnie cicho, wchodził do starego, rozległego ogrodu i pomiędzy dwoma rzędami drzew nagich szedł ku wznoszącej się u ich końca kaplicy. Tu, na wschodach małej budowy, klęczał i, splecione ręce do piersi przyciskając, wzrok podnosił ku gwiazdom. Usta jego były nieruchome, ale postawa błagająca i pokorna. Zapewne, posłuszny szeleszczącym napomnieniom starej babki: «idź do Ojca! proś Ojca!» — odmawiał jakieś wewnętrzne, nikomu nieznane pacierze.
Po chwili, niekiedy dość długiej, wstawał z klęczek i znowu to tu, to owdzie przesuwając się po śniegu, kiedy niekiedy przybliżał do ust gwizdawkę, której dźwięk przenikliwy, jak ostra szpilka tkaninę, przerzynał powietrze. To gwizdanie było jego nocną mową, oznajmiał nią, że czuwa, a gdy we dnie stawała się niepotrzebną, pozostawał bez żadnej.
Nie od urodzenia był niemy; słuch posiadał i tylko mowa mu przepadła, a ponieważ rzeczą jest dość ciekawą, jakim sposobem człowiekowi mowa przepaść może, gospodyni izby czeladnej temu i owemu niekiedy opowiadała, że stało się to od ojczymowego bicia. Dziecko było małe i raz, kiedy ojczym, taki wielki, często napiły drab, porwał się, aby je wybić, zlękło się, ze strachu oczy wytrzeszczało, dech straciło i — już! Na wieki zaniemiał! Tyle co do niemoty; a teraz, dlaczego on taki chuderlawy, cienki, bez żadnego ruchu, albo życia w ciele, i wiecznie wyprostowany, jak gdyby żerdź w nim tkwiła?
Tu już stary Grzegorz głos zabierał. Długo on żył na świecie, wiele pamiętał i widział; pamiętał też, jak matka niemowy z dalekich stron w te okolice przyszła, starą matkę swoją z sobą przyprowadzając i malutkie dziecko na ręku niosąc. Za robotą przyszła, a męża znalazła, drugiego męża, którego też niebawem odumarła, poczem ten ojczym w świat kędyś powlókł się, a babka wprędce oślepła i ot, dlaczego on jest sierotą i — nikogo na świecie swego, oprócz tej ślepej babki, nie ma. Może gdzie i ma, ale nie wiadomo, bo z dalekich jakichś stron pochodzi. A co do tej chuderlawości, to kiedy jeszcze niedorosły był, chłopcy, łowiący rybę w stawie, do wody go wrzucili, nie dlatego, broń Boże, aby utopić, ale dla żartów, aby z niemowy pośmiać się.
Było to cościś w parę tygodni po Różańcowej, kiedy woda w stawie robi się już bardzo zimna; tedy on, po tej kąpieli, długo chorzał i, choć potem niby ozdrowiał, ale na zawsze już taki nikczemny pozostał. A byłby może i duży chłop, bo w dłużynę urósł, tylko już w szerokość to za nic brać nie chciało i tak w nim cościś siadło, że wiecznie jest taki prosty, jakby żerdź połknął. Może go tam co we środku przy poruszeniach boli? Nie wiadomo. Kto może wiedzieć cokolwiek o człowieku, który mowy nie ma? Tak jak zwierzę: żeby je nie wiedzieć co bolało, nie powie, bo nieme jest.
Tak tedy ciemnota, sieroctwo i chuderlawość jego były wytłómaczonemi, ale nikt już zupełnie wytłómaczyć ani mógł, ani próbował tej grupki zmarszczek, które zbiegły się w jedno miejsce i legły na czole, nad samemi oczyma, ładnie ocienionemi przez gęste, blado-złote brwi. Nie miał snadź więcej nad lat dwadzieścia parę, a drobne rysy jego, bladą skórą powleczone, miały w sobie delikatność prawie dziecięcą. Więc to zbiegowisko zmarszczek nad twarzą, prawie dziecinnie drobną i delikatną, wyglądało jak znak zapytania, lub jak zagadka...
Dziecinną twarz mając, niedawno jeszcze doświadczał czasem napadów wesołości dziecinnej i z dziećmi po łące na wyprzódki biegał. Bo była tam, tuż za tym dworem, łąka piękna, wiecznie zielona, wązkim pasem ciągnąca się wzdłuż lasu, aż do cmentarza, który gromadę krzyżów wysokości różnej wznosił pod gęstą ścianą dębów i olsz. Ale w dzień letni krzyże cmentarne zupełnie prawie kryły się w gęstej zieleni drzew i była tam tylko łąka niezmiernie rozkwiecona, światłem słonecznem oblana, wesoła od świergotu niezmiernego mnóstwa leśnych ptasząt.
Z hałasem i śmiechami, w poranki niedzielne, wypadały dzieci z piekarni i biegły na tę łąkę, a Niemko, z pod ściany oficyny, patrząc na ich rozwiewające się włosy i migocące nad trawą stopy bose, poczynał uśmiechać się, poruszać rękoma, brwiami, nogami, aż puszczał się za niemi w pogoń. W szare płótno od stóp do głowy przyodziany, bosy, u skraju łąki stawał jak wryty i z coraz rozszerzającym się na twarzy uśmiechem patrzał. Złoto, kolorowo, jasno, wesoło...
Od różowych smółek, żółtych srebrników i czerwonego szczawiu, od błękitnego nieba, złotego słońca i zielonego lasu, od śpiewu ptaków i zapachu kwiatów, rozlewało się po niebie, po powietrzu i ziemi morze radości.
Świetną, wolną, gorącą tę radość uczuwały w krwi i małych móżdżkach dzieci, wrzaskliwie uganiające się po łące jedne za drugiemi, albo za motylami, albo za niczem; uczuwał je też Niemko i zrazu, do szarego słupka u skraju łąki sterczącego podobny, puszczał się w pogoń za dziećmi, chwytał je na ręce, podnosił wysoko, puszczał, chwytał znowu, okręcał się, rozwierał szeroko ramiona, podskakiwał — szalał.
Wtedy pod blado-złotemi brwiami oczy stawały się podobnemi do turkusów rozżarzonych, na zapadłe policzki występowały rumieńce i wargi zczerwienione rozwierał szeroki uśmiech.
Ale trwało to zazwyczaj krótko. Spadało nań niebawem coś podobnego do szczypców, gaszących świecę. Gasł, ramiona opuszczał i z zamkniętemi usty od gromadki dzieci w swawoli nieukróconych odchodził. Ale do domu nie powracał.
Niedziela. Do lasu wchodził i przez czas jakiś widać było wśród zieloności leśnej błądzący, szary cień. Od drzewa do drzewa mknął, czasem znikał za pniem rozłożystego dębu i znowu ukazywał się w smudze słonecznej.
Po co tak błąkał się i wałęsał w ogłuszającym świergocie ptactwa leśnego? — nie wiadomo; zdawać się mogło niekiedy, że przypatruje się drzewom, bo z podniesioną głową długo stawał nieruchomy, a niekiedy pochylał się i coś zrywał: jagody, czy kwiaty. Potem znikał w głębiach lasu i do domu powracał, gdy słońce zachodziło i ślepa babka, w stare płachty owinięta, siedziała pod ścianą piekarni na ławie.
Ktoś litościwy na dzień boży ją wyprowadził, w cieple słońca posadził i tak już do wieczora przesiedziała sama jedna, bo ludzie w dzień niedzielny rozchodzą się zawsze w różne strony. Więc gdy zamiast słońca nad lasem stawała czerwona zorza wieczorna, a na trawy, drzewa i budynki opadał zmrok, oni we dwoje tylko obok siebie na ławie siedzieli. W zmroku głowa ślepej babki, żółtą chustą obwiązana, wyglądała z dala jak przylepiony do ściany kwiat słonecznika.
Milczeli.
Świerszcze ćwierkały w trawach, nietoperz czasem krętym lotem prześmignął w powietrzu, od ogrodu dworskiego, od bramy otwartej na szeroką drogę, od stajen, obór, dochodziły głosy zwierząt, turkoty kół, ludzkie rozmowy i śmiechy.
— A co to tak zapachniało? czomber, czy co? — szepleniącym szeptem zapytywała ślepa babka.
Niemko głową trząsł w zmroku i, sięgając za koszulę, poczynał sypać na jej kolana garście kwitnących ziół leśnych, od których biły zapachy silne i w których wilgotną świeżość zatapiać się wnet zaczynały dwie drobne, wyschłe, trzęsące się ręce.
Mdła plama, od żółtej chustki pochodząca, zgasła już w zmroku. Stali się oboje podobnymi do czarnych cieniów na tle szarej ściany i milczeli.
Ostatniej wiosny przecież Niemko nie biegał już z dziećmi po łące. Nie wiadomo dlaczego, ale do krzykliwej i ruchliwej zabawy nie wmieszał się ani razu i tylko kiedy niekiedy, w niedzielne poranki czy południa, stawał u skraju łąki i całymi kwadransami tkwił tam nieruchomie, jak wkopany w ziemię słupek. Patrzał na złote, kolorowe, jasne, rozśpiewane święto natury, na biegające dzieci, latające motyle, przepływające w górze obłoki, a potem, do lasu wszedłszy, pomiędzy drzewami i zaroślami błądził, aż w głębokie cienie zanurzał się i znikał na długo... Lecz gdy powracał, ślepej babki pod szarą ścianą piekarni już nie znajdował.
Od czasu pewnego nigdy już z izby czeladnej nie wychodziła i nawet nie złaziła z pieca. On do niej tam szedł i na okrywające ją stare płachty rzucał przyniesione z lasu garście pomiętych za koszulą łodyg i kwiatów leśnych, poczem rozpoczynały się pomiędzy belką sufitu a wierzchołkiem pieca szepty, jak suche liście szeleszczące, stękania i kaszlania, długiemi ciszami przerywane, coraz dłuższemi, bo u końca zimy ślepa babka szeptała coraz rzadziej i krócej. Ustawały wieczne opowiadania jej, czy też może użalania się, lub napomnienia, których on do późnych nocy nieraz słuchał, aż ustały zupełnie i przez kilka tygodni ślepa babka, jak niema, leżała na piecu...
Zapytywali ją czasem litościwi ludzie: dlaczego nic nie je i nie chce na majowe słońce wyjść? albo: czy śmierć już blizko siebie czuje i czy prędko umrze?
Ale ona nie odpowiadała. Może myślała, że z odpowiadania żadnego pożytku nikomu nie będzie, może już siły do mówienia nie miała, albo przed śmiercią zgłupiała zupełnie? Nie wiadomo. Jak kłoda w grube płachty owinięta, leżała na piecu nieruchoma i niema, a twarzy jej pod belką sufitu wcale widać nie było.
Czy, leżąc tak, myślała dniami i nocami o czemkolwiek, o życiu, naprzykład, o śmierci, o tem, co było w życiu i co będzie po śmierci? nie wiadomo, ale jeżeli myślała, to — o Jezu!
Aż przyszła nakoniec taka minuta, że głośno krzyknęła:
— O, Jezu!
A potem, zaczęła na całą piekarnię wołać:
— Antoś! Antoś!
Nikt przypuścićby-by nie mógł, aby do tak głośnego wołania dość siły jeszcze miała w sobie, to też ludzie, którzy, tylko co powieczerzawszy, przy stole jeszcze siedzieli, wszyscy ku wierzchołkowi pieca popodnosili głowy, a Niemko jednym skokiem z kąta izby do pieca przypadł i, jak wiewiórka, w mgnieniu oka na nim się znalazł.
Antoni tedy na imię mu było? Nikt o tem nie wiedział, a jeżeli ktokolwiek ze starszych i wiedział, to zapomniał. Niemową był, więc Niemkiem go ludzie przezwali, a po imieniu nikt go oprócz tej ślepej baby nie nazywał i po niej nazywać nie miał.
Znowu szeptała i niektórzy ludzie bardzo już pilnie wieczora tego przysłuchiwali się jej szeptowi, bo wiedzieli, że był przedśmiertnym, a wszelkie rzeczy ze śmiercią związek mające zaciekawiają, jak przepaść, w której czarny otwór spoglądając, człowiek musi zapytywać: co tam na dnie? Ale cóż, skoro dogorywająca baba tak szepleniła, że kiedy niekiedy tylko słowo jakie, albo kilka słów, uchem pochwycić było można?
Zdaje się, że porównywała ludzi do paciorków, które ręka Boska na ziemię sypie i które padają rozmaicie: na jasne pagórki, albo w ciemne parowy, na kwiaty, albo na kamienie... i nie wiadomo, co z tymi paciorkami było dalej, tylko jeszcze potem coś o jakiejś Krystynie szeptała, a stary Grzegorz przypomniał sobie, że było to imię jej córki. Pewnie prosiła, aby ją obok Krystyny pogrześć, gdyż coś o mogiłce wspominała i już może potem w nieprzytomności przedśmiertnej bredzić zaczęła o jakichś sinych płomyczkach.
— Płomyczki sine! W nockę ciemną płomyczki sine... pod lasem... oddechy zmarłych... idź, popatrz... pacierz zmów... i mój tam zaraz będzie... płomyczek siny... w nockę ciemną...
Gospodyni głową trzęsła i do ludzi zaszeptała, że to ona o tych płomykach sinych, co to w niektóre noce nad cmentarzem...
— Aha! — zgodzili się ludzie i głowami kiwali, bo wszyscy nieraz widzieli te płomyki i rozmaicie o nich mniemali, że to dusze zmarłych, albo oddechy zmarłych, albo pełgania złota w ziemię zakopanego.
A tu stara na piecu jak nie zajęczy, to aż mrowie po wszystkich poszło.
— Biedaku ty! — jęczała — oj, biedaku ty mój serdeczny! wnuku ty mój rodzony! robaku mizerny... Paciorko w ciemny dół zatoczona. Stworzenie ty Boże...
Nagle przestała jęczeć. Może już zmarła? Nie, bo, po chwilowem uciszeniu się, zaszeptała znowu.
— Ojcze niebieski! Ojcze wszechmogący! Ojcze miłosierny! Antoś! Antoś! do Ojca idź! Ojca proś!
Poczem umilkła znowu, a ludzie, widząc, że nie zaraz jeszcze zbierze się jej na ostatnie konanie, posnęli i nie wiadomo, co potem przez całą noc działo się na piecu.
Ale nazajutrz koło południa, pod ścianą izby czeladnej, na ławie, leżała, w szmaty kraciaste owinięta, figurka mała, wyschła, sztywna, jakby z wosku ulepiona, bo kolor jej drobnej twarzy i małych rąk, u piersi splecionych, nie różnił się prawie od żółtej chustki, którą głowa była obwiązana. Trochę tylko błyszczących, jak srebro, włosów wydostawało się z pod tej chustki i nad oczyma, tak głęboko zapadłemi, że wyglądały jak proste jamy, srebrne brwi odrzynały się od żółtego czoła.
Obok tego nikłego, suchego, w powijaki z kraciastych szmat owiniętego trupka, Niemko siedział na stołku, cienki, sztywny, plecami do izby obrócony i wielką gałęzią zieloną szeroko powiewał. Muchy odpędzał, które brzęczącymi rojami napełniały izbę. Trwało to już od kilku godzin. Bo zrazu, gdy wnet po powstaniu ze snu ludzie spostrzegli, że baba na piecu nieżywa już leży, powstała tu zawierucha wielka. Chcieli, wedle zwyczaju, ubierać ją do trumny, ale z Niemkiem stało się coś nadzwyczajnego.
Nie płakał, nie lamentował, rąk nie załamywał, ale tylko nikogo do zmarłej dopuścić nie chciał. Na piecu siedząc, zasłaniał ją sobą i gdy tylko ktokolwiek zbliżał się, zaczynał robić łokciami, grozić pięściami i wydawać z gardła chrapliwe, ostre krzyki. Oczy przytem, w których żadna łza nie postała, iskrzyły się mu i zataczały po białkach, jak u oszalałego.
Nikt przedtem nie przypuszczał, aby mogło w nim być tyle złości. Wyglądał tak, jakby gotów był wszystkich zbliżających się pogryźć i pozabijać. Więc dali mu pokój ludzie i usunęli się, ciekawi, co dalej będzie. Lecz nie stało się dalej nic osobliwego; to tylko, że Niemko sam, własnemi rękoma, babkę do podróży wiekuistej ubrał.
Wiedział dobrze, gdzie i jakie były wszystkie jej szmaty, więc biegał po nie do skrzynki, jak wiewiórka zeskakując z pieca i znowu na piec wskakując.
Włosy jej czesał i w malutką koskę splatał; kraciastym kilimkiem, jak powijakiem, ją owinął, głowę owiązał żółtą chustką, na sztywne stopy trzewiki wciągnął; poczem, ciężar nieduży na ręce wziąwszy, z pieca go zniósł i na ławie położył. Przytem wszystkiem oczy miał wciąż suche, błyszczące, a zwykła kupka zmarszczek stała mu na czole, nad złotemi brwiami, nieruchomo. I na nikogo zupełnie nie patrzał, tylko, gdy ktokolwiek zbliżyć się próbował, łokciami poruszać zaczynał, chrapliwie krzyczał i oczy rozżarzały się mu, jak płonące węgle.
Ludzie też, wziąwszy ze dworu rozporządzenia co do pogrzebu i po wszystko, co było potrzebne, rozesławszy, a widząc, że nic do robienia i nikogo do pocieszania tu nie było, poszli każdy do swojej roboty. Izba została pustą i zapanowała w niej cisza; tylko przez pootwierane okna wlatywały szczebioty wróble, pianie kogucie i oddalone turkoty wozów.
Niemko siedział, plecami obrócony do okien, i zieloną gałęzią lipy w jedną stronę i w drugą szeroko w powietrzu kołysał. Odpędzane muchy brzęczącą chmurą unosiły się mu nad głową, a po twarzy ciekły jedna za drugą łzy obfite.
Prawie rytmicznie poruszała się w powietrzu zielona gałąź nad małym kraciastym trupkiem; prawie rytmicznie też ciężkie łzy, staczając się z policzków, padały na szare płótno koszuli. Muchy brzęczały i koguty za oknami piały jeden po drugim przeciągle.
W niewiele dni potem Niemko począł znowu chodzić na łąkę, ciągnącą się od dworu aż prawie po kraniec lasu, lecz nie czynił tego z rana, ani w południe, tylko wieczorem późnym, gdy wszystkie roboty swoje pokończył, a kolej nocnego stróżowania nie na niego przypadała.
W głębokiej ciszy gwiaździstego wieczora, kiedy, z rzadka tylko, w krzakach na łące rosnących odzywało się ćwierknięcie świerszcza, lub senne zatrzepotanie skrzydeł ptasich, widać było cień człowieka powoli posuwający się pod lasem i zanurzający się w zmrok olsz i dębów, wśród których niewyraźnie w nocy majaczyły linie wyższych i niższych krzyży.
Pomiędzy drzewami i krzyżami ziemia zbałwanioną tam była w mnóstwo malutkich pagórków, z których na jednym chłopi, drogą poblizką wozami jadący, spostrzegali czasem nieruchomo siedzący, wysoki, cienki cień. Spostrzegłszy go, żegnali go i konia przynaglali do pośpiechu tem pilniej, że z nad pagórków, nakształt jaskrawych motyli nocnych, wzlatywały czasem języczki sinego ognia, o których nikt nic na pewno powiedzieć nie mógł, oprócz tego, że były ponurą mową cmentarza, nocy i tajemniczych wnętrzności ziemi.
A cień siedział dalej na małym pagórku, pod szeleszczącą z cicha olchą, ze stopami w zroszonej trawie. Głowę czasem opierał o pień olchy, przymykał powieki i drzemał.
Ale najczęściej oczy jego szeroko były otwarte na ciemność nocną i na wyrywające się z pod ziemi sine płomyki. Podleci czasem płomyk taki z nad blizkiego pagórka, chwiejąc się i migocąc pobłąka się nieco w gęstym mroku i nad samą głową jego gaśnie; a tu, natomiast, dwa inne wzlatują znowu i jeden za czarnym pniem drzewa migoce, a drugi na przestrzeni wolniejszej pała sinym ogniem, wzbija się wysoko i kędyś, w gęstych konarach dębu, gaśnie, gdy u brzegów cmentarza wybłyskują i po ziemi pełzają, lub w krzakach błyskają coraz inne...
Niekiedy, w mdłym blasku tych napowietrznych świec nocnych, widać parę oczu ludzkich, powolnem spojrzeniem loty ich ścigającą, albo wodzącą po trawach mokrych od rosy, zbałwanionych od pagórków i jak mdłemi gwiazdami usianych baldachami wielkich białych kwiatów. Gdy nie drzemał i nie spał, o czem w te długie godziny nocne, wśród płomyków i ziół cmentarnych, myślał? i czy zresztą o czemkolwiek myślał? Nie wiadomo. Do dworu przed samym świtem powracał i, co prędzej chwyciwszy na ramiona drąg z uwiązanemi po obu końcach wiadrami, mokry od rosy nocnej, oczepiony we włosach i na siermiędze liśćmi i ziołami, błękitne światło brzasku długą i cienką pręgą przerzynając, szedł do studni po wodę.
Przyszedł jednak taki dzień, w którym olśnił go i wrzątkiem w żyły jego wpłynął blask złotego słońca.
Było to w czerwcu. Nad światem panował dzień długi, pogodny, błękitny, kwiecisty. Słońce, zniżając się ku zachodowi, zatapiało w zwierciadlanej szybie stawu pasma złotych, drgających swych włosów. Z tą szybą stawu, z rosochatemi nad nim wierzbami, z miliardem kwiatów rozsianych wszędzie i drugim miliardem dźwięków owadzich, ptasich, zwierzęcych, krajobraz stał pod błękitną kopułą nieba świetny, lśniący, wrzał jeszcze życiem dziennem i już zapadał w marzenie wieczorne. Na tle zaś krajobrazu kolorowo i wypukle odrzynała się postać kobieca, zwolna brzegiem stawu po wodzie krocząca.
Była to duża i silna, kształtna i piękna dziewczyna wiejska, która brzegiem stawu, jakby cudem szła po błękitnej wodzie. Ale cudu nie było w tem żadnego, ponieważ u brzegu staw miał wodę płytką i tylko gdzieniegdzie znajdowały się w niej miejsca niebezpieczne. Jedną ręką przyciskając do piersi zwój świeżo upranych płócien, dziewczyna trzymała w drugiej wysoką żerdź, którą gruntowała przed sobą wodę, szukając zapewne miejsca, na którem mogłaby jak najlepiej ukończyć robotę prania. A tymczasem wyglądała, jak królowa wód. Wysoka, silna, prosta, oczy miała z topazów, a usta z koralu; żerdź jej pobłyskiwała u szczytu złotą iskrą. Wśród kolorowych paciorków, które opływały piersi, błyszczały srebrne krzyżyki i medaliki.
Jaskrawa i połyskująca szła w łagodnych światłach nadchodzącego wieczora i nogami, do kolan tylko okrytemi czerwoną spódnicą, a jakby z pozłacanego bronzu wytoczonemi, roztrącała błękit wód w tysiąc srebrnych fontann.
Nagle spojrzeniem spotkała się z czemś, co usta jej otworzyło szerokim uśmiechem. Spotkała się spojrzeniem z cienką postacią Niemka i z wlepionemi w nią jego oczyma.
Stał u brzegu stawu, chudą szyję w kierunku jej wyciągał, a wlepione w nią oczy miały w sobie tyle zachwycenia i podziwu, takie były rozżarzone i razem załzawione, że ta najpiękniejsza w całej wsi dziewczyna aż zaśmiała się głośno.
Od śmiechu tego Niemko poruszył się i ramiona mu, jak skrzydła ptasie, u boków zatrzepotały. Zaśmiał się także ochrypłym, gardłowym śmiechem i tak pochylił się naprzód, jakby chciał rzucić się na wodę i czołgać się po niej ku jej stopom. A ona zbliżała się wciąż z podniesioną twarzą, z oczyma błyszczącemi, jak ciemne topazy, ukazując perłowe zęby w koralach warg uśmiechnionych. Wtem zniknęła.
Jak widmo, czy sen, w jednem mgnieniu oka zniknęła i tylko w tem miejscu, gdzie wznosiły się przedtem jej wypukłe, potężne, jaskrawe kształty, woda kotłowała i rozbiegała się w szerokie kręgi.
Zapatrzona w oczy, które ją wielbiły, rozśmieszona nędzną postacią, od której bił ku niej ten hołd namiętny, nie zgruntowała żerdzią wody i, grunt pod nogami nagle straciwszy, opuściła się w głębinę. Lecz w temże samem prawie mgnieniu oka na brzegu rozległ się krzyk przeraźliwy i Niemko również zniknął w wodzie.
Krótką chwilę trwała walka, aż ze wzburzonych nurtów wyraźnie wychyliły się migocące w nich przedtem kształty i dwoje ludzi zziajanych, ociekających wodą, z oczyma obłąkanemi przestrachem, stanęło na gęstej murawie wybrzeża.
Pięknej dziewczynie nic złego się nie stało, skąpała się tylko i napiła trochę wody, a teraz, westchnąwszy głęboko i rękoma powiódłszy po mokrych włosach, które ciężką, bronzową falą okryły ją do pasa, rozpaczliwym ruchem ramiona wyciągnęła nad wodą i w głos zalamentowała:
— O Jezu! o Jezu! Jezu!
Płachty jej świeżo uprane pływały po wodzie. Twarz z wykrzywionemi od żałości ustami ku Niemkowi obróciła.
— Pozbierajcie! Zlitujcie się, pozbierajcie!
Ciężko dysząc, ostatka sił dobywając, brnął po wodzie, miejscami płynął i zbierał, zbierane przedmioty wynosił na brzeg i u stóp jej na trawie składał. Ona pochylała się i brała na ramię podniesione z trawy płótna. Gdy ostatnie przyniósł i, wyprostowując się, podnosił ku niej twarz oblaną wyrazem bezdennej pokory, uśmiechnęła się znowu i jedną ręką mokre płótna do piersi przyciskając, drugą po czole i policzkach głaskać go poczęła. Czyniąc to, nie mówiła nic, tylko uśmiechała się ciągle koralowo i perłowo, a w źrenicach jej migotała zalotna figlarność.
Wtedy z nim stało się coś nadzwyczajnego.
Chuda, blada, biedna twarz, ociekająca wodą, stanęła mu cała w płomieniach i promieniach, upadł na trawę i, objąwszy nogi jej, począł lgnąć do nich głową, piersią, ustami. Wydawał przytem krzyki, do żałośliwego skomlenia psa podobne.
Czy dziewczyna zlękła się tego kalekiego głosu, albo może wstrętem przejęły ją dotknięcia czoła i ust jego, dość, że cofnęła się i z brwią zmarszczoną, z zagniewanemi ustami odeszła.
On został chwilę na ziemi i w przykucniętej postawie wiódł za oddalającą się spojrzeniem błędnem, żałosnem, a potem podniósł się i, dygocąc z zimna, poszedł za nią.
Ramiona przyciskał do piersi i trzęsące się z zimna ręce przykładał do ust zsiniałych; kupka zmarszczek stała mu nieruchomo nad blado-złotemi brwiami, z pod których oczy nie przestawały ścigać odchodzącej dziewczyny.
Tak za nią, idącą w płaszczu mokrych włosów, szedł brzegiem stawu i tak, jedno za drugiem, staw okrążywszy, szli ku wsi, niedaleko w różowym pyle szarzejącej.
Od tego wieczora Niemko nie chodził już wcale na cmentarz, nad którym wzlatywały nocami sine płomyki.
Zaświeciło mu przed oczyma to słońce ogromne, w którego światło i gorąco motylimi rojami wlatuje wszystko, co żyje. Spojrzał w samą twarz rozkwitłemu latu. Padła na niego kropla zdroju, w którym warzą się miody ziemi. Co czuł i czy jakiekolwiek imię uczuciu swemu nadawał, czy radował się czemkolwiek, albo spodziewał się czego i czy znane mu były imiona nadziei i radości, nie wiadomo; ale zimnej rosy cmentarnej i sinych oddechów umarłych już nie chciał.
Ilekroć drzewa nie rąbał i wody nie nosił, do wsi poblizkiej szedł, tam do chaty Nastki Harbarówny cichutko się wsuwał i u jakichś drzwi, czy u jakiej ławy na ziemi przykucnąwszy, oczyma za nią, rzeźko po chacie krzątającą się, wodził, albo, gdy opuszczała chatę, o kilka kroków za nią wlókł się. Lecz cokolwiek robiła i gdziekolwiek znajdował się z nią razem, w izbie, na obejściu, na polu, nad stawem, zawsze i wszędzie, oczy jego zdawały się oczekiwać, czatować, czyhać na oddanie jej jakiejkolwiek przysługi.
Sposobności do tego zdarzały się rzadko; dziewczyna była silna, pracowita i pomocy nie wzywała nigdy, lecz on uprzedzał jej żądania, a gdy nic już lepszego uczynić nie mógł, to drogę jej niekiedy zabiegał i z pod stóp odrzucał na stronę suchą gałąź lub kamyk. A ilekroć to czynił, zawsze podnosił ku niej wzrok gorejący, albo przygasły i smutny, tak, jakby nim prosił ją o coś, lub o czemś jej przypominał.
Czy ogniem i słodyczą na zawsze zapadło w niego wspomnienie przelotnej jej pieszczoty i usiłował zasłużyć na podobną znowu? czy pragnął i jak pragnął, aby raz jeszcze przybliżyła mu rękę do twarzy i pogłaskała nią jego czoło i policzki, nie wiadomo; ale wkrótce wieś cała zaczęła go nazywać cieniem Nastki Harbarówny i śmiać się z niej, że zdobyła sobie takiego wielbiciela, czy konkurenta.
Było to zupełnie tak samo, jak gdyby kominiarz rozkochał się w królewnie. Ludzie drwili z obojga, a królewnie nie w smak poszło pośmiewisko ludzkie. Przedtem, pamiętając zapewne, że życie jej, to jej kwitnące i siłą wezbrane życie, uratował, kiedy niekiedy przemówiła do niego żartobliwie lub życzliwie, podziękowała za coś przyjaznem skinieniem głowy, a raz nawet podała mu do zjedzenia misę strawy, i innym razem rzuciła w niego, jak purpurową kulę, zmiętą w ręku georginię. Wtedy wielki, zmięty kwiat, ugodziwszy go w sam środek piersi, upadł na ziemię, a on, śpiesznie go podnosząc, śmiał się tak, jak przedtem nigdy się nie śmiał, z piersią drżącą od rozkoszy i oczyma pełnemi srebrnych mgieł. Kiedy więc teraz na widok jego marszczyła brwi i wzgardliwie wydymała wargi, a czasem to i wprost mówiła, żeby szedł sobie precz i dokuczać jej przestał, wszystkie ruchy i rysy jego wyrażać poczęły niezmierne zadziwienie i zlęknienie.
Za co? dlaczego? Czy podobna? mówić zdawały się wątłe plecy jego, pokornie do ściany przyciśnięte, chuda szyja, wyciągnięta naprzód, błędne ręce, szukające dla siebie miejsca i nigdzie go znaleźć nie mogące, kupka zmarszczek, poruszająca się nad blado-złotemi brwiami, które, podniesione wysoko, dziwiły się bez granic: za co? dlaczego? czy podobna? Było to przecież tak dalece podobnem, że raz zmuszony został wyjść z chaty Naścinej i nigdy już do niej nie powrócić.
Pewnego dnia, gdy nad wieczór wsunął się do Harbarowej izby, dużej i widnej, znalazł tam, oprócz Nastki, młodego i przystojnego parobka, który, u okna siedząc, wesoło rozmawiał z krzątającą się dokoła pieca dziewczyną. Więcej nikogo w izbie nie było; matka tylko tuż za oknem grzędę pełła i dzieci hałaśliwie bawiły się na podwórku.
Na obecność gościa Niemko żadnej uwagi nie zwrócił, chociaż Nastka, śmiejąc się i uwijając, często ku niemu błyszczącemi oczyma strzelała. Czy nie rozumiał, że gość ten był miłym dziewczynie? Czy nie wiedział, że był to syn najbogatszego we wsi gospodarza i mógł ją sobie zabrać na zawsze? Nie wiadomo, ale zwyczajem swoim, pod ścianą stanąwszy, na dziewczynę tylko patrzał i wszystkie zmiany, które w twarzy jej zachodziły, jak w wiernych echach powtarzały się w jego rysach. Gdy śmiała się — śmiał się, gdy dziwiła się czemuś, co przystojny chłopiec mówił — ze zdziwieniem brwi podnosił, gdy wstydliwość, czy radość wzmagały jej rumieńce — zapalały się i gorzały mu od nich oczy.
Wtem Nastka, parę grubych polan z ziemi podniósłszy, zaczęła je do okopconego piecowiska wkładać. Wieczerzę zamierzała gotować i ogień musiała rozniecić.
Młody chłop, z fantazyą na ławie rozparty, ani drgnął, ale Niemko swoim zwyczajem do drzewa przyskoczył, chcąc wyręczyć dziewczynę, jak to nieraz już przedtem czynił, gdy ona tymczasem po wodę, albo i tak sobie, nic nie robiąc, na ławie siadała.
Ale tym razem, w obecności miłego konkurenta, usłużność Niemka zawstydziła, czy zniecierpliwiła Nastkę.
— A idź-że sobie raz ode mnie! — chmurnie brwi marszcząc, zawołała, a gdy on na wykrzyk ten nie zważając, z gardłowymi krzykami, usłużny, natarczywy, próbował jeszcze polana z rąk jej odbierać, uderzyła go ściśniętą pięścią tak, że aż się pod ścianę potoczył.
Nic osobliwego, że taka tęga, silna dziewczyna aż pod ścianę takiego mizeraka odepchnęła. Ale on nie czuł obrazy, może nawet nie wiedział, co to takiego obraza, i odepchnięty, wnet znowu do niej przystąpił, obie ręce pod brodę kurcząc, bardzo zmartwiony, wlepionemi w nią oczyma pytając z gwałtem i smutkiem: za co? dlaczego?
A ją ogarnęła ostateczna już niecierpliwość i z oczyma, jak rozżarzone topazy błyszczącemi, krzyknęła:
— A czy nie pójdziesz ty choć raz ode mnie, utrapieńcze! Jak przyczepił się, tak i rady już żadnej na niego nie ma! Krzyczeć nie krzyczeć, bić nie bić, wszystko mu jedno, jak psu!
Tak była rozgniewana, że aż płacz drgał jej w głosie.
Wtedy parobczak, jak młody dąb wysoki, wysmukły, zgrabny, wstał z ławy i, drocząc się z dziewczyną, śmiejąc się, żartując, bez cienia gniewu, niedbale, jakby źdźbło słomy z ziemi podejmując, wziął Niemka za kołnierz siermięgi i, nie patrząc nawet na niego, za próg go wypchnął.
Potem drzwi chaty Nastkowej zamknęły się ze stukiem i wybuchnęły za niemi rozmowy i śmiechy dwóch wesołych głosów. Niemko zaś, nie oglądając się i głosu z siebie nie wydając, powoli przesunął się przez wieś, przez kawałek pola, okrążył staw i, jak wkopany w ziemię słupek cienki i szary, stanął w tem jego miejscu, na którem Nastkę od utonięcia wyratował. Łzy ciekły mu po twarzy to rzadkie, to rzęsiste; ręce splecione do ust przyłożył i, patrząc w wodę, dumał. Zmrok zapadł zupełny i wieczór był już późny, a on stał ciągle nad wodą i, płacząc to rzadkiemi, to rzęsistemi łzami, głęboko dumał.
O czem? Nie wiadomo.
Ale do chaty Nastki nie poszedł już ani razu i wogóle nigdzie nie chodził, tylko, na piecu w piekarni leżąc, ciężko chorzał. Lekarza nawet dobrzy ludzie parę razy do niego przyprowadzali, ale lekarz nic pomódz nie mógł.
Ciężka choroba siedziała w nim już od dawna, ale była łagodna, a rozsrożyła się dopiero od tej zimnej kąpieli, którą wziął przy ratowaniu Nastki, od tych długich, to rzadkich, to rzęsistych łez. Jakkolwiekbądź Niemko z piekarnianego pieca już nietylko po dawnemu, jak wiewiórka, nie zeskakiwał, ale nawet wcale nie złaził, kaszląc, chrapliwie oddychając, nic prawie nie jedząc i nocami nie śpiąc.
Dość ciekawą byłoby rzeczą wiedzieć, co on mógł myśleć i czuć w te bezsenne noce, gdy za drobnemi szybami piekarni świeciły na ciemnem niebie gwiazdy, lub gdy deszczyki letnie uderzały o nie ze słodkim, monotonnym szmerem. Czy tęsknił wówczas do starej babki, która niegdyś, na tym piecu i o takiej nocnej porze, szeptała mu różne opowieści, upomnienia, modlitwy? Czy myślał o tem, że wkrótce znajdzie się tam, gdzie ona teraz była i zacznie z pod mogiłki sinym płomykiem oddychać? Czy w gorączkowych rojeniach widywał przed sobą Nastkę w paciorkach czerwonych i błękitnych, idącą po wodzie stawu, z błyszczącą u szczytu żerdzią w ręku? Czy wreszcie zrozumiał, że ten silny, zgrabny, piękny parobek, który, jak źdźbło słomy, wyrzucił go za drzwi jej chaty, to przyszły jej mąż, który ją weźmie sobie na całkowitą i wiekuistą własność?
Pewna to, że, samotny zupełnie w długie szeregi godzin nocnych i dziennych, musiał coś czuć — myśleć i wspominać.
Trwało tak kilka tygodni, aż raz, niewiele przed wieczorem, do zupełnie pustej piekarni przypłynęły z dala przez otwarte okna nuty chórem śpiewanej pieśni.
Zmierzch był przepyszny: po błękitnej kopule nieba snuły się obłoki kolorowe i błyszczące, w zaróżowionem od zachodnich świateł powietrzu stało parne nieco ciepło i latały orzeźwiające wietrzyki, szerokie rżyska za dworem leżały w złotym blasku i rumianych smugach. Drogą pomiędzy rżyskami, wśród rzędów wierzb i topoli, posuwała się ku bramie dworu duża gromada kobiet wiejskich i na tle drzew zielonych, pałając od czerwieni i szafiru strojów, pobłyskując w rękach lub na ramionach stalą sierpów, śpiewała:

Plon niesiemy, plon!

Były to dożynki.
Na spotkanie jaskrawego i śpiewającego chóru, który nadchodził, dziedziniec dworski wrzał ruchem i gwarem. Były i tu, dokoła stołów białemi płótnami okrytych i sutem jadłem zastawionych, stroje od tamtych różne, lecz barw i połysków pełne, głosy rozmawiające i śmiejące się, krzątanina, bieganie od ganku ku stodołom, po drogach od żółtego żwiru złotych, po trawie, dokoła kwiatów. Uciecha ta podążyła z pola, uciecha wychodziła na jej spotkanie z domu; górą szły z kominów dymy rumiane i złote: w dole stubarwne astry łanami kwitły i potokami lały się wonie lewkoniowe.
Nakoniec, jaskrawa i śpiewająca gromada w bramę dworu weszła i rozpoczęła tryumfalny, powolny pochód przez kolorowy, słoneczny, rozradowany i rozwoniony dziedziniec.

Plon niesiemy, plon!

Na przedzie, wyosobniona z tłumu, sama jedna, szła zwycięzczyni żniw tegorocznych, Nastka Harbarówna. Nietylko najpiękniejszą, ale też najpracowitszą była ze wszystkich dziewcząt swojej wioski; taką to już bogatą rosę darów posypało na nią niebo. Spódnicę miała w kolorowe kraty, na kształtnej piersi podwójną ilość paciorków i medalików, a nad czołem, pomimo letnich znojów białem i od radości promiennem, ogromny, strzępiasty wieniec z kłosów, przetykanych gronami jarzębin i kalin. Pod wieńcem tym oczy jej gorzały, jak rozpłomienione topazy, i policzki rumieniły się, jak stulistne róże. Tak w tryumfie swym szła przed gromadą, koralowe usta otwierając w śpiewie, wysoka, silna, płodami pola ukoronowana, jak wieszczka pól, lub jak wcielenie żyznego lata.
Jednocześnie z wejściem żniwiarek na dziedziniec, od tej jego strony, w której znajdowała się oficyna z piekarnią, iść poczęła po trawie postać wysoka i niezmiernie wątła, cała naprzód podana, w długiej siermiędze, z głową okrytą blado-złotymi włosami.
Był to Niemko.
Usłyszał na piecu zbliżającą się pieśń żniwiarek, wiedział, że to pieśń dożynkowa i może domyślił się, że Nastka przodownicą jest w tym roku, tak samo, jak była już w zeszłym. Czy raz jeszcze zapragnął ujrzeć dziewczynę? Nie wiadomo; dość, że szedł, ale nie trzymał się już tak sztywno, jakby żerdź w nim tkwiła, przeciwnie, pochylał się naprzód, całym sobą kłonił się ku ziemi, a na twarzy wychudłej miał wyraz niewymownego cierpienia. Szedł jednak i nawet kroku przyśpieszał, chcąc snadź w oddaleniu zrównać się z przodownicą i na nią spojrzeć.
Jakoż, choć nogi plątały się mu kilka razy tak, że o płot oprzeć się musiał, dosięgnął celu swego, znalazł się z przodownicą na jednej linii i począł iść zwolna z twarzą ku niej obróconą. Patrzał na nią z daleka, ale ciągle, a że przez to nie widział tego, co pod nogami było, więc wstąpił w klomb wysokich astrów i lewkonii, które go aż do pasa oblały powodzią różnobarwnych kwiatów.
Ale on kwiatów nie spostrzegał, wychylał z prześwieżej ich toni twarz oblaną rumieńcem gorączki, z kroplami potu na zmarszczonem czole, i z nad kwiecistej gęstwiny patrzał na nią, gdy, jak obraz bujnego lata, przed gankiem stanęła i gdy, pochylając się w głębokim ukłonie, pełnym siły i gracyi ruchem zdejmowała z głowy swój kłosisty, ogromny wieniec i do kogoś stojącego na ganku mówiąc, poruszała koralowemi wargami, a oczyma, jak roziskrzonemi topazami, świeciła. Aż przysłaniać ją zaczęła gromada cisnących się ku gankowi, rozgadanych i roześmianych kobiet, a równocześnie, u stołów, białem płótnem okrytych i jadłem zastawionych, ozwały się pierwsze pociągnięcia smyczkiem po strunach, pierwsze pohukiwanie basetli i dudnienie bębna. Już wkrótce, po zakosztowaniu biesiady, tańce dokoła stołów biesiadnych rozpocząć się miały.
Wtedy Niemko z trudem ogromnym wydobył się z klombu pełnego wysokich kwiatów i bardzo powoli, pod samemi sztachetami idąc i o sztachety wspierając się, wszedł do ogrodu.
Wielka aleja lipowa była pusta; cały ogród był pusty; wszystko, co w tym dworze żyło, znajdowało się na dziedzińcu. Tą aleją, którą tyle razy przebywał w noce zimowe, Niemko i teraz szedł, ale gwizdawki do ust, jak wówczas bywało, nie przykładał.
Szedł bardzo cicho i bardzo powoli, pod zwieszającemi się nizko, ciężkiemi od liścia gałęźmi lip, a za nim biegły od dziedzińca nuty skrzypiec i pohukiwania basetli i bębna. Za lipami zielonym szlakiem trawa rosła, a za trawą i sztachetami, leżało w cichej pogodzie, złote, milczące rżysko.
U końca alei kaplica stała milcząca także, z rubinami wysoko pałającymi w szybach okien.
Niemko chciał u drzwi jej przyklęknąć, ale nie zdołał. Zachwiał się, obie ręce oparł o ścianę i chwilę odpoczywał z głową zwieszoną, ciężko dysząc. Potem drżącą ręką popróbował klamki, z trudem otworzył drzwi i, do mrocznego wnętrza wszedłszy, cicho je za sobą zamknął.
Czy po umierającej głowie kręciło mu się upomnienie starej babki: «idź do Ojca»?




Nazajutrz z rana służba, przychodząca uprzątać kaplicę, spostrzegła w najciemniejszym jej kącie jakiś szary, skurczony cień.
Był to Niemko, od kilku godzin już nieżywy.
W najciemniejszym kącie kaplicy siedział skurczony, do ściany przyciśnięty, z brodą opartą na splecionych rękach i kupką zmarszczek nad wysoko podniesionemi brwiami. Tak zastygł.
Czy brwi podniosły mu się wysoko od grozy, od bólu, od jakiegoś ostatniego, zadziwionego pytania? Czy, gdy żył jeszcze i tak w kącie siedział, złote gwiazdy przez okna kaplicy patrzały na niego i czy on na nie patrzał? Czy dochodziły tu z dziedzińca dźwięki skocznej muzyki i czy on je słyszał? Czy lipy za oknami szeptały mu długie, wieczne dobranoc?
Nie wiadomo.




NIEPOPRAWNY



Gwar, wrzawa, tupot nóg dziecinnych, wzajemne nawoływania się wszystkiemi imionami tego świata! Były to zresztą niezupełnie dzieci, raczej pacholęta płci obojej, niektóre już z zapowiedzią blizkiej dojrzałości we wzrostach i rysach, inne nieduże jeszcze, lecz wszystkie z blaskami miłej nadziei w oczach i pośpiechem w swobodnych ruchach. Wyleciał rój ten pstry i gwarny z bramy wiejskiego dworu i przez kawał pola ściernią okryty, do lasu, po grzyby. Najwyłączniej po rydze, po te rumiane, lśniące, jędrne, a nadewszystko smaczne rydze, które u brzegów polan albo ścieżek leśnych, pod parasolami sosen, dokoła krzaków jałowcowych, jak różyczki wyglądają z pomiędzy traw nizkich, igliwia opadłego, albo liści brunatnych i żółtych, potrącanych przez jesień z gałęzi brzóz i dębów.

Tarcza słoneczna, ciepła, lecz łagodna, złota, lecz nie olśniewająca, stoi nad lasem już nie wysoko; parę godzin jednak upłynąć może, zanim zsunie się na skraj ziemi, ustępując przed wysuwającą się z za niego gwiazdą wieczorną. Dwie godziny, to wieczność. Wszak szczęściem dzieci ziemskich jest to, że perspektywy bardzo krótkie wydłużają przed niemi ptaki wyobraźni i nadziei, że o dwa kroki znajdując się od nocy, jeszcze o nocy nie myślą.
— Julek! Julek! hej! hej! Coś tak za nami pozostał? Cha, cha, cha! Zmęczył się już, czy co, że tak na zagonie sobie przysiadł i odpoczywa? Mazgaj!
— Ale gdzież tam! Nie zmęczył się i nie przysiadł, tylko przykląkł i nachylił się tak, że mu włosy na ścierń opadają. Czegoś szuka! Czego on szukać tam może? Czy myśli, że smaczne jagódki wyrosły mu wśród słomy? Cha! cha! cha!
— Czy widzicie, jak rękami rozgarnia słomę i patrzy, patrzy... Co on tak ciekawego widzieć może na takiem zżętem, gołem polu?
— Alboż nie wiecie, że on zawsze taki? Wiecznie nos w górę podnosi, patrząc na coś, czego niema, albo ku ziemi go spuszcza, szukając czegoś, czego nie zgubił.
— Julek! Julek! A chodź-no prędzej, bo czekać na ciebie nie myślimy!
— Julku! Julku! — zabrzmiał srebrzysty głos dziewczęcy — chodź prędzej, bo jakże będę mogła pokazać ci to najlepsze miejsce rydzowe, skoro nie wiedzieć gdzie będziesz?
— Mnie je pokażesz! — z roziskrzonemi oczyma zagadał silny, gruby, rumiany Janek. — Ja będę przy tobie ciągle! ani na krok cię nie odstąpię. Razem najlepsze miejsca rydzowe wynajdywać będziemy, razem wspólnemi siłami koszyki nasze napełniać! Moja ty kochana Klarciu, bądź tak mądra, jak jesteś ładna, i nie oglądaj się na tego mazgaja, nie czekaj na niego! Chodźmy! Biegajmy!
Zawahała się, raz jeszcze zawołała:
— Julek! Julek!
Ale drobne jej wargi zarysowały linię lekceważenia i urazy. Janek za rękę pochwycił ją, pociągnął... pobiegli. Wszyscy biegli ku lasowi, prędko, na wyprzódki, z wrzawą wesołą, z głośnym tententem stóp, wymachując trzymanymi w rękach koszykami, póki na skraju lasu, za zieloną i w żółte plamy wyhaftowaną firanką, nie zniknęli.
Na umilkłem polu chłopak o rysach bladawych i szczupłych, o kształtach ciała gibkich i wysmukłych, wciąż jeszcze szukał czegoś po ziemi tak pilnie, że aż mu włosy płowymi kędziory dotykały żółtej ścierni. Przed chwilą, gdy razem z towarzyszami biegł ku lasowi, usiłując jak najbliżej ładnej Klarci się trzymać i koszykiem na rydze wesoło wymachując, błysnęło mu coś pomiędzy słomą ścierni z rzadka, lecz ślicznie, tu połyskiem złota, owdzie srebra, gdzieindziej polerowanej miedzi, zupełnie tak, jakby to były rozrzucone po polu, z nieba chyba spadłe okruchy metalów drogocennych. Możnaby mniemać, że jakaś kula błyszcząca leciała tędy i, w powietrzu się rozbiwszy, szczątkami swymi usiała ten kawałek pola. Nikt tego nie spostrzegł, bo wszyscy, biegnąc, patrzyli wprost przed siebie, ku celowi wycieczki, którym był las, ale on spostrzegł. Miał w sobie coś takiego, że zawsze spostrzegał rzeczy zupełnie dla innych niewidzialne i długo zatrzymywał się przy takich, na jakie inni zaledwie pobieżne rzucali wejrzenia. Spostrzegł i wnet usłyszał w głowie swej zapytanie: co to? Wystrzeliło zapytanie to z wnętrza jego i uderzyło w mózg z taką siłą, że cały zaszumiał dźwiękami: co to? co to? a kolana ugięły się same przez się i oczy rozbiegły się po źdźbłach słomy...
Jednak, rzecz dziwna! im dłużej szukał, im pilniej patrzał, im niżej twarz pochylał nad ziemią, tem mniej spostrzegł punktów błyszczących, a gdy je czasem dostrzegał i ręką dotknął, gasły, niknęły. Tu, tam, błysną złotem, srebnem, polerowaną miedzią i — już ich niema! A wzrok zatrzymuje się na powierzchni po prostu żółtej, palce dotykają ździebeł słomy suchych i ostrych. Zaśmiał się nakoniec chłopak i, z klęczek porwawszy się, stanął.
Pojął, że to, co brał za spadłe chyba z nieba sztabki metalów drogich, było po prostu źdźbłami słomy, które blask słońca pozłacał, posrebrzał, zarumieniał; wystarczyło zasłony pomiędzy nimi a słońcem tak drobnej, jak ręka ludzka, aby zgasły i okazały się tem, czem były. Chłopak głośno śmiał się ze swej pomyłki, lecz w gamie śmiechu jego plątała się jakaś nuta sprzeczna, która, nie wiedzieć skąd się dobywając, kłuła go w serce — trochę tylko kłuła. Słaba i nietrwała była nuta sprzeczna, która wplątała się w wesołą gamę jego śmiechu, bo nie był-że to zaledwie początek wycieczki, nie miał-że jeszcze omylony chłopak przed sobą paru godzin czasu, mnóstwa miłych rzeczy, które las napełniały, i nadewszystko rydzów, tych różowych, jędrnych, lśniących rydzów, które z Klarcią przyrzekli sobie zbierać, a potem zjadać razem? Smażone rydze lubił bardzo, czarnowłosą Klarcię jeszcze bardziej, więc żywym ruchem podniósł głowę i usta otworzył, aby do towarzyszy przemówić, zawołać, opowiedzieć im omyłkę swoją i z nimi razem z niej śmiać się...
Nikogo dokoła nie było. Cicho i pusto na kawałku pola, po którego jednostajnie żółtej powierzchni błyskają tu i owdzie błyszczące sztabki i pyłki. Ale chłopak nie da się zwieść po raz drugi.
Wie już on dobrze, czem są pozorne te klejnoty, z których powodu rozstał się z towarzyszami i został sam jeden. Lecz cóż ważnego? Las nie za górami! W paru podskokach dogoni towarzyszy, Klarcię odszuka, a choć stracił trochę czasu, rydzów uzbiera mnóstwo, mnóstwo! Alboż nie umie prędko biegać i bystro we wszystkie strony patrzeć, prędzej i bystrzej nawet, niż inni? Oho!
Istotnie, pomimo szczupłych kształtów ciała i bladawej cery, musiał być silnym, lekkim i gibkim, bo przez pole biegł i zagony przeskakiwał, jak młody jelonek, a rychło bardzo pomiędzy drzewa lasu wpadłszy, stanął i wołać zaczął:
— Ho, ho! Hej, hej!
Wołając, obracał twarz na wszystkie strony i roziskrzony wzrok błękitnych oczu pomiędzy drzewa zapuszczał, słuch też z upragnieniem wytężając. Pragnął usłyszeć głosy towarzyszów, a wśród nich jeszcze rozróżnić głos Klarci. Jakoż niebawem w stronach różnych rozległy się wołania, tak jak i jego donośne, przeciągłe. Las zagadał mnóstwem brzmień dźwięcznych, młodych, które jak gdyby rozmawiały ze sobą i wzajem się nawoływały, przy wtórze lekkiego szumu sosen, krystalicznego szmeru drżących osin, gdzieniegdzie ćwierkania ptasząt i rozpostartej po tem wszystkiem wielkiej ciszy lasu.
Wsłuchiwał się w hukanie towarzyszów, usiłując wśród nich rozpoznać głos Klarci, aby pobiedz w tę stronę, z której się odezwie, lecz zarazem uszu jego dochodził wyraźnie krystaliczny szmer osiny, w której pobliżu stanął. O! to Klarcia woła! To jej głos rozlega się tam, w stronie tej cienistej ścieżki leśnej, po której wczoraj przechadzali się razem! Ach, jakże dziwnie szemrzą i drżą liście tego drzewa.
Drżą i podlatują, jak skrzydła motyli, a szemrzą zupełnie tak samo, jak ten strumyk, co to na łąkach po kamykach się toczy... Wczoraj na tej ścieżce długo przechadzał się z Klarcią i dziś ją tam dogoni... Już biegnie... Wstrzymała go osina, która nagle w podmuchu wiatru stanęła słupem wirujących atomów srebrnych i zaszemrała, jak kryształ ciekący, jak szklana muzyka... O! znowu głos Klarci, ale słabiej już, z oddalenia większego, nie z tej ścieżki, lecz z za niej dochodzący. Czarnowłosa dziewczyna oddala się, odchodzi, a srebrnemu wołaniu jej wtóruje głos drugi... Czyj? ach, grubego Janka... tak, z grubym Jankiem odchodzi...
Nagle coś niespodziewanego, lecz gwałtownego, rękę mu ścisnęło w pięść, którą z całej siły uderzył w pień osiny. Drzewo niegodziwe, które pościg jego za miłym głosem opóźniło! Uderzył je, syknął z bólu, bo od uderzenia ręka go zabolała, lecz, nie zważając na to wcale, puścił się szybkim biegiem po mchu i trawach, po włochatych jastrzębcach i krętych widłakach, przez gęste paprocie, w kierunku ścieżki, za którą głos miły odezwał się raz jeszcze i raz jeszcze, aż w oddaleniu znacznem odzywać się przestał.
Już zupełnie teraz nie wiedział, w którą stronę poszła Klarcia; to tylko wiedział, że poszła z grubym Jankiem, i że on, Julek, dziś po tej ślicznej, cienistej ścieżce przechadzać się z nią nie będzie...
Otóż będzie! Chociaż ręka go bolała, ruchem oznaczającym opór pięścią o pięść uderzył. Otóż będzie! Idąc wciąż w tamtą stronę, odnajdzie i ją i towarzyszów, a gdyby nawet nie odnalazł, to i cóż? Sam jeden o własnych siłach uzbiera tyle rydzów, że aż zadziwi i Klarcię i wszystkich. Trzeba tylko pilnie, pilnie po ziemi się rozglądać.
Z pustym koszykiem w ręku zaczął zwolna obchodzić dokoła sosny, oglądać podnóża krzewów jałowcowych i o dziwy! cóż to u podnóża jednego z tych krzaków zapłonęło purpurą tak jaskrawą i przezroczystą, jakby królewicz bajeczny, z myśliwskim orszakiem tędy przebiegając, na kolcach jałowca pozostawił skraj płaszcza, który potem błyskawica ostrzem swem dotknęła i zapaliła w szkarłatny płomień! Wcale nie! Wcale to nie jest skraj płaszcza królewskiego! To tylko grzyb, muchomor, a raczej całe plemię muchomorowe, ściśle przy sobie stojące na białych nóżkach, w kapeluszach purpurowych, jak płaszcze królewskie, a białymi, jak śnieg, centkami osypanych.
Przez gałęzie jałowca przebija się strzałka słoneczna, pod której dotknięciem wyższe, niższe, większe, mniejsze, nakształt wyrzuconej na ziemię garści żaru, czerwienią się i palą u stóp ciemnego krzaku. Nie wiedzieć, jaką siłą pociągana, ręka chłopca dotknęła jednej z białych łodyg, złamała ją i wraz z nią purpurowy kapelusz do koszyka włożyła.
O, łup nieosobliwy! z pod strzałki słonecznej usunięta purpura zbladła, a usiewające ją centki śnieżno-białe zmętniały. Na przypatrywaniu się zaś muchomorom zbiegła znowu spora chwila czasu. Szkoda, że królewicze, z myśliwskimi orszakami przebiegający lasy i na kolczastych jałowcach gubiący płaszcze purpurowe, istnieją tylko w bajkach! To też najlepiej jest o bajkach nie myśleć i w bajki nie wierzyć, kiedy się chce zebrać dużo, dużo niebajecznych rydzów!
Dużo ich być musi w tej uliczce, która pod rozłożystemi leszczynami biegnie ku jarzębinom w czerwonych koralach stojącym i aż pachnie wilgocią i grzybami. Zielona, jak w maju, trawa zaścieła tę uliczkę i świeci rozsypaną rosą, a w cieniach, padających od gałęzi leszczynowych, rozwierają się niby usta dziewicze pełne pereł, niby czary z blado-różowej porcelany, przejrzystym nektarem nalane. Właściwie czarki nieduże, okrągłe, różane, z brzegami kunsztownie odwiniętymi, a na dnie ze zbiornikami rosy, która w mgliste poranki jesienne pada ze zwilżonych nad miarę liści... Róże nie róże, puhary nie puhary, spragnione wargi dobywające się nad ziemią — były to po prostu «syrojeszki», grzyby marne, których nikt, krom ostatnich biedaków, nie zbiera.
Julek też zbierać ich ani myślał, lecz od jednej z nich wzroku oderwać nie mógł, bo płyn, do połowy ją napełniający, był tak czysty, przejrzysty, że, zda się, wziąć tylko i wypić! A w płynie tym igrał drobny połysk słonecznego światła, jak złota perełka.
Była niegdyś królowa, słynna z piękności, która w czarach napojów wychylała roztopione perły. A kto kiedy pił rosę? Chyba słowiki. Jak perły smakują? Czy rosa równie słodka jest, jak czysta?
Podjął z ziemi blado-różową czarkę i nie wiedzieć jak, nie wiedzieć kiedy skruszyły się jej kunsztownie odchylone brzegi, rosa szybką strugą wyciekła z nich na trawę i perełka złota, przez palce mu przeciekłszy, znikła. O, krucha porcelano! roso uciekająca i niknąca perło! Mniejsza o to! Niech szczątki «syrojeszki» leżą w koszyku i razem z muchomorem przypominają, że nie należy... że stratą czasu jest... że nawet głupotą jest i mazgajstwem...
O, Boże! jakaż to nieszczęśliwa, zgnębiona, zdławiona, zgubą zupełną zagrożona jarzębinka słaba i ładna, którą chmiel dziki gęstymi liściastymi sploty tak ściska, owija i dławi, że liście jej osłabły już i obwisły, a pień cieniutki zdaje się być aż do miąszu cierpieniem przeniknięty! Dwie stare jarzębiny w całej paradzie pierzastych liści i koralowych jagód stoją tuż obok silne i zdrowe, a ta w objęciu wroga ginie bez ratunku i nadziei, jakkolwiek o tem, że żyje jeszcze, że piękną ozdobą lasu być może, świadczą przebłyskujące tu i owdzie z za szorstkich splotów chmielu grona czerwone...
Cicho! coś woła, jęczy, wzywa! Czy od nieba, które błękit spokojny jednostajnie nad żywemi i umierającemi drzewami rozwiesza, czy od drzewa zagrożonego śmiercią męczeńską, czy od tych istot roślinnych, które otaczają je kołem bezczynnem, czy z własnego wnętrza chłopca, który w umierające drzewo wlepia wzrok spółczujący i przelękły, dobywa się to wołanie, wzywanie? Któż wie? ale on je słyszy i nie samem tylko uchem, lecz jakby czemś jeszcze, co mu w piersi uderza coraz mocniej... Więc wilgotną uliczką pod leszczynami biedz zaczyna ku cienkiej jarzębinie, dławionej w grubych objęciach chmielu, a biegnąc, czuje, że pod stopami raz, drugi, trzeci skruszyło się mu coś z lekkiem chrupnięciem, że rozdeptuje i rozgniata ciała jakieś jędrne i kruche.
Czuje to, i raz, drugi, trzeci ogarnia go głuchy niepokój, jakby ostrzeżenie wewnętrzne, że źle czyni, że szkodę jakąś sobie wyrządza; lecz nad uczucie to niepewne i niejasne silniejszy jest widok rzeczy oczywistej i pomocy wzywającej, więc do splotu chmielu przypada, ręce w nie zanurza i wnet cofa je z sykiem bólu.
Chmiel, broniąc się od napaści milionem niewidzialnych haczyków swoich, ugryzł go w ręce. To nic; pomimo bólu gałęzie jego rozwikływać, rozłączać, rozrywać usiłuje, lecz nadaremnie. Przez ileż dni i nocy dziki chmiel wytężał wszystkie siły, aby pędy swoje zarzucać jak łańcuchy na pień i gałęzie sąsiedniego drzewa! Przez ileż poranków słonecznych lub chmurnych, wieczorów gwiaździstych lub mglistych niezliczonymi haczykami swoimi wpijał się w naskórek, a szorstkimi liśćmi tamował oddech swojej ofiary.
I cała ta robota, wszystkie dążenia i zwycięstwa czasu tak długiego miałyżby być zniszczone przez parę rąk drobnych, zuchwale porywających się do dzieła nad siły? Gdzież tam! Haczyki od łupu oderwane mściły się na tych rękach, kłując je niemiłosiernie; twarde łodygi, wpijając się w ich skórę, znaczyły ją głębokiemi pręgami; wielkie liście nakształt rozgniewanych skrzydeł uderzały po oczach, po twarzy — a na miejsce jednego rozerwanego splotu sto innych wyrastać się zdawało. Hydra, nie roślina! Co urwiesz gałąź jedną, to pod nią ukaże się gęstwina innych, przedtem niewidziana, ze stu takich, jak ta, złożona i kryjąca zapewne nową ich setkę!
A śliczna jarzębinka wpół umarła, od walki dokoła niej i o nią toczonej, drży od stóp do wierzchołka, chwieje się na wsze strony i jagodami czerwonemi, jak kroplami krwi, coraz gęściej kapie...
Teraz cała ich struga spłynęła na głowę i odzież chłopca, po palcach jego pociekła. Zmęczony, z zębami od zaciętości ściśniętymi, z kroplami potu na czole, opuścił pokaleczone ręce, a w tej samej chwili usłyszał wśród leszczyn szelest stóp nadchodzących i dźwięki rozmawiających głosów.
Z za leszczyn, jak z za firanek, wysunęła się gromadka rówieśników z koszykami w rękach i na widok towarzysza, stojącego wśród mnóstwa porwanych łodyg i opadłych na ziemię liści chmielowych, stanęła.
Jego zaś oczy, przedtem zmartwione i ponure, zajaśniały radością.
— O, jak to dobrze, żeście przyszli! Pomożecie mi piękne to drzewko wyzwolić od uścisku tego przebrzydłego chmielu, który dławi je i prędzej czy później o śmierć przedwczesną przyprawić musi! Chodźcie tylko prędzej! prędzej i — wszyscy razem do roboty! Antek niech z tamtej strony zajdzie, a Kocia tu stanie, Władek zaś Antkowi pomagać, a Frania ze mną pracować musi! Ale rzecz główna: wszyscy razem! Ho! ho! panie chmielu! Wnet zobaczysz, czem są i co potrafią połączone siły nasze!
— Hej, hej, towarzysze, a nuże do dzieła! Lecz cóż tak stoicie i patrzycie na mnie, jakbyście nie widzieli sami tego, co się dzieje, jakbyście nie rozumieli tego, co do was mówią?
Widzieć, widzieli, ale byli tak zajęci zbieraniem rydzów, tak pogrążeni w myślach o jak największej zdobyczy i o przyjemnościach śród wycieczki spotykanych, że losy jarzębinki bynajmniej ich w tej chwili nie wzruszały.
W innej chwili, kiedykolwiek tam, gdy nic innego nie będą mieli do roboty, przypomną je sobie i smutnie nad nimi głowami pokiwają, smutnie i może długo pogadają o tem, jaki ten chmiel niedobry i jaka jarzębinka biedna, ale teraz... o! nawet nie rozumieją, nie dobrze rozumieją, czego chce od nich Julek.
— Po co? — jednomyślnie zapytują.
— Jakto: po co? — zapytuje z kolei.
— Bo gdy zajmiemy się ratowaniem jarzębinki, co będzie z rydzami?
Tu, Józio, który po leszczynowej uliczce zwolna i z pochyloną głową chodził, wykrzyknął:
— Rydze rozdeptane! Mnóstwo rozdeptanych rydzów!
Gromadka z pod jarzębiny rzuciła się jednym poskokiem ku wskazanemu miejscu klęski czy zbrodni.
— Co tu rozdeptanych rydzów! Dwa, trzy, sześć, dziesięć... Same okruchy! A takie musiały być zdrowe, śliczne! Kto je mógł rozdeptać?
Któżby, jeżeli nie Julek? On na uliczkę tę natrafił i, z pomyślnego trafu nie korzystając, jarzębinką i jej losami zajęty, podeptał to, co dla niego wyrosło. Trzebaż być mazgajem nielada jakim, aby, tyle zdobyczy posiąść mogąc, zdeptać i skruszyć ją własnemi stopy!
Nie wiedzieli sami, czy mają śmiać się, albo oburzać! Antek zbliżył się do Julka.
— Musisz chyba mieć kosz dobrze już napełniony rydzami, skoro zabawiałeś się oskubywaniem chmielu!
Tu parsknął głośnym śmiechem!
— Spojrzcie! spojrzcie tylko, co on ma w koszyku! Muchomor i syrojeszka! Puściuteńki koszyk, z muchomorem i syrojeszką na dnie!
Teraz pod sklepieniem leszczyny ozwały się głośne śmiechy. Do Julka, nieruchomo stojącego, zbliżali się po kolei i razem, koszyki swoje mu pokazując.
— Widzisz, com ja uzbierał!
— I ja tyleż!
— A ja więcej jeszcze.
— Ja najwięcej!
Wtem o kilka kroków rozległ się głosik Koci:
— Są jeszcze i całe! Są! Są!
Chłopcy rzucili się do zbierania z nią rydzów całych, czyli od nierozważnych stóp Julka ocalonych, a było ich jeszcze sporo, sporo! więc wykrzyki zwycięskie, śmiechy radosne, bieganina wesoła ku spostrzeżonym w majowo-zielonej trawie plamkom różowym!...
On, pośród mnóstwa opadłych na ziemię liści i pełzających po ziemi gałęzi chmielu, z parą czerwonych kropel jarzębinowych uwięzłych w płowych kędziorach, stał w odosobnieniu milczący i zmieszany.
Czuł jednocześnie zdziwienie, smutek, wstyd... Dlaczego nie chcieli oni wyzwalać z nim razem niewinnej jarzębinki od uścisku niegodziwego chmielu? Nie zrozumieli nawet, po co to czynił. Ale i on także ich nie rozumiał. Ślepi są chyba, czy tacy roztrzepani? Jednak widocznie rozsądniej od niego postępują, skoro koszyki mają do połowy napełnione, a teraz tak wesoło i rzeźko zbierają po wilgotnej uliczce, którą on pierwszy odkrył, to, co dla niego los tu zasiał, czy zasadził. Więc może słusznie nazywają go mazgajem? Pewno? pewno zasługuje on na to przezwisko i więcej jeszcze, bo nietylko mazgajem, lecz musi być i wielkim niedołęgą! A jeżeli tak jest, to poprawić się trzeba! Trzeba zawsze usiłować poprawiać się, ulepszać i on czynić to będzie! Las duży. Jeszcze go nikt od końca do końca nie zwiedził. Trzeba iść dalej w las i wynagrodzić sobie czas stracony. O, potrafi on, gdy się zaweźmie, zrobić w godzinę to, co oni we dwie zrobili. Musi tylko im to powiedzieć, bo nie chce, aby dłużej wyśmiewali się z niego. Wiele, wiele rzeczy chce im powiedzieć o sobie i o nich, o jarzębince i o rydzach.
Energicznym ruchem podniósł głowę i zobaczył, że uliczka pod leszczynami była już pusta. W czasie, gdy on pogrążał się w zamyśleniu, ważąc szale win swoich i nieswoich, uczucia swoje i nieswoje, rozbierając swe wady i samemu sobie przyrzekając poprawę i większą niż dotąd roztropność, oni z zielonej trawy wybrali wszystkie rydze, na które on pierwszy nadszedł, które dla niego rosły, i — odeszli. Bardzo dobrze! Z Bogiem! Zdziwił się sam, gdy uczuł, że towarzystwo ich stało mu się daleko mniej pożądanem, niż było przed godziną. Pójdzie więc dalej sam...
Pójdzie sam w głąb, w głąb, w daleką głąb lasu, na ścieżki tajemniczymi zakręty pogrążające się w gęstwinach, na polany ostąpione kołem brzóz i klonów, tam, gdzie niekiedy widzieć można rude sarny, mknące brzegami srebrzystych strumieni, gdzie w dalekich od siebie odstępach stoją stare, zamyślone dęby i z rozłożystych gałęzi sypią lśniące grady żołędzi na murawę, ucentkowaną żółtemi siatkami.
Myśl o puszczeniu się w głąb, w głąb, w głąb lasu i zobaczeniu wszystkiego, co tam rośnie, kwitnie, żyje, pomyka, barwi się, mroczy, albo jaśnieje, napełniła go taką uciechą, że kilku raźnymi podskokami przebył leszczynową uliczkę, ale u końca przecież stanął, jak wryty.
Uderzyła mu do głowy, a raczej uderzyła go w serce myśl: a Klarcia? Gdzie jest Klarcia? Nie było jej z tymi, którzy na leszczynową uliczkę przychodzili, więc dotychczas chodzić musi w towarzystwie grubego Janka. Może właśnie po tych ścieżkach tajemniczych, pomiędzy tymi zamyślonymi dębami, o których on marzy, chodzą oni razem i marzą we dwoje.
Bywają czasem przypomnienia, przypuszczenia, które dobywają się z człowieka w postaci welonów krepowych i jak zmrok opuszczają się przed jego oczyma na drzewa, na kwiaty, na gwiazdy na samo nawet słońce.
Przed oczyma Julka poczęły w powietrzu snuć się krepowe welony i kłaść się po mchach, po trawach, przysłaniając różowe wśród nich rydze.
Niezmiernie trudno jest z pod czarnej krepy dostrzegać kolor różowy. O czem oni marzą i gwarzą, obchodząc dokoła polankę zżółkłymi klonami otoczoną, albo krążąc śród dębów, albo może stojąc nad srebrnym strumieniem, którego brzegiem w oddali pomyka ruda sarna?
Chociaż znajdowali się daleko, widział ich tak wyraźnie, jakby stali przed nim o dwa kroki. Miał to już w sobie, że dość mu było pomyśleć o czemkolwiek, aby ku zachwyceniu lub utrapieniu swemu ujrzeć przedmiot swej myśli tak, jakby tu był, wprost przed oczami, żywy, rzeczywisty. Często ku utrapieniu; bo oto, naprzykład, biedna jarzębinka, w splotach dzikiego chmielu konająca, będzie mu odtąd najpewniej często, często, jak zaklęta, przed oczyma stawała, a w tej chwili z niezmierną wyrazistością wszystkich rysów i ruchów widzi Klarcię i grubego Janka, idących tuż obok siebie, patrzących na siebie, razem pochylających się ku ziemi i razem się wyprostowujących, w parze zgodnej, dobranej i która na świat patrzy przez kryształ pogody, nie przez krepowe welony.
Uczuł, że chociaż towarzystwa rówieśników nie pożądał już tak, jak wprzódy, z Klarcią być pragnął, z nią jedną. Pragnął być sam jeden, z nią jedną, a ona mu przepadła; uczuł, że sam był tkaczem tych krepowych zasłon, które teraz wieszały się na szczytach drzew i przysłaniały ich potężne lub wdzięczne postacie, słały się po ziemi i okrywały ją dymnym oparem.
Zrozumiał, że nie sposób mu będzie w tej chwili znajdować rydzów, gdyż są one różowe, a z pod osłon mrocznych różowy kolor dostrzegać bardzo trudno. Więc choć czuł, że znowu źle czyni, oddając się żalowi za Klarcią, nie mógł myśli oderwać od jej obrazu, jak człowiek, któremu podniebienie spaliła gorycz piołunu, nie może odwrócić pamięci od ściekającej z woskowego plastra patoki miodowej.
Gdyby Klarcia stanęła nagle u jego boku! Jakże raźnie i z ochotą poszedłby obok niej na poszukiwanie łupu! Ale tak... czuje, że jest zmęczony. Uszedł spory kawał drogi, zmęczyła go walka z chmielem, idzie powoli. I nic dziwnego. Aby stopy człowieka mogły skutecznie ścigać zdobycz, na usta jego, palone goryczą życia, musi chwilami niekiedy spadać kropla słodka. Więc idzie powoli, a choć wzrok jego utkwiony jest w ziemi, niczego po ziemi nie szuka.
A tymczasem z gęstwin iglastych i liściastych wychodziły na spotkanie jego liliowe chabry leśne i rozczochrane głowy ocierały mu o pierś, o kolana, albo wsuwały je do koszyka, jakby prosząc, aby je z sobą zabrał. Uśmiechnął się do nich i, jedną zerwawszy, umieścił w koszyku, przyczem uczuł, że coś dużego i z powierzchnią gładką, jakby dłoń pieszczotliwa, musnęło go po twarzy. Był to na pomarańczowo pożółkły liść klonowy, który, oderwawszy się od gałęzi drzewa, wpadł mu do koszyka.
Podniósł głowę i spostrzegł, że znajduje się na tej właśnie polanie, o której przed chwilą marzył i na której oczyma wyobraźni widział Klarcię w parze z grubym Jankiem.
Jakże tu pięknie, bogato, wspaniale, a zarazem cicho i tęsknie! Kobierzec trawy zahaftowany jedwabiami srebrników i wrzosów, wyniosłem kołem otoczyły klony, gorącą barwą pomarańcz okryte i pośród których tu i owdzie brzozy przeciągały smugi kory białej i jasno-złotych liści. Jeszcze nie miały czasu wichry jesienne postrząsać z gałęzi ich ozdób, więc była to ściana gęsta i pełna dziwnych, coraz odmiennych, przecudnych rysunków. Wznosiła się wysoko, a nad wierzchołkiem jej, w jubilerskie ażury wyciętym, wzdymał się w sklepienie przeczysty błękit. Polana wyglądała, jak olbrzymi puhar z pokrywą lazurową, kunsztownie wyrzeźbiony ze złota i nalany ciszą. Bogato, przepysznie i tęskno!
Skąd dobywa się tęsknica, która jak eter subtelny zdaje się być samem powietrzem tego miejsca? Czy od głębin lasu, które pomiędzy pniami drzew ukazują perspektywy, smugami świateł i cieniów zasłane, dalekie, nieścignione, niezbadane? Czy od melodyi barw i linii, której ucho nie słyszy, lecz której coś w człowieku niewiadomego, niezbadanego, słucha z drżeniem zachwytu i męki? Czy od liści, które spadają z drzew bez wiatru, więc bez szelestu, jeden za drugim, powoli, niby złote krople życia, padające w martwy ocean śmierci? Czy od lazurowej pokrywy, która zaporę nieprzebitą roztacza pomiędzy okiem ludzkiem a tem, co jest nad nią? A co jest nad nią? Co jest wyżej nad nią, wyżej, jeszcze wyżej w przestrzeni bez granic, w otchłani bez dna, w nieskończoności?
Ale słuchajmy! Cicho! Słuchajmy! W napełniającym puhar eterze tęsknicy coś zadzwoniło, zagrało! Nizko, przy samej ziemi, rozlega się muzyczka srebrna, czy szklana, pełna rytmów coraz odmiennych i nut czystych, niegłośnych, jednak strzałami lecących pod samo niebo i przebijających samo serce. Rzecz dziwna, zupełnie bajeczna, a przecież prawdziwa: to dzwonki leśne, po raz drugi w tym roku rozkwitłe, w głębi nizkiego krzaku dzwonią i grają!
Jak ametysty, w zębate kieliszki wykrojone, rozpierzchły się one pomiędzy liśćmi krzaku i na długich łożyskach, jak na cieniuchnych niciach z gałęzi się zwieszając — dzwoniły. Ale nie były same jedne, bo w pobliżu, wysokie, wyprostowane, silne, stały dzwonki skupione, a dalej nieco, z za młodziutkiej brzeziny, wspaniały kielich swój wychylał dzwonek wielki. Aż liliowo w oczach czyniło się od tych muzykantów w ametystowych sukniach, którzy w samo ucho zasłuchanego chłopca wydzwaniali pieśni długie, jak bajki, a cudne, jak czary.
Więc drobne kieliszki, wśród liści krzaku rozpierzchłe, dzwoniły o globach błyszczących i świetnych, które wirują w odległościach nieścignionych, w otchłaniach bez dna ni granic. Wcale nic to nie znaczy, że kieliszki są małe, bo w noce księżycowe i w noce gwiaździste, gdy las uśpiony żadnym szelestem zadumy ich nie mąci, oko w oko ogromnym globom patrzą, a nad nimi stoi, dziwne rzeczy im opowiadając, wielka mistrzyni tajemnic: cisza!
Tu dzwonek wielki zakołysał się i zaśpiewał o tem, co w noce gwiaździste cisza niosła, przez lasy z krainy tajemnic. Przez lasy uśpione i pola głuche, ku grodom hucznym i głowom ludzkim, przez niepokoje myśli na pościelach miotanym ku sercom, burzami życia wrzącym, niosła ona pytania: skąd idą globy ogromne i świetne? Kędy kres ich podróżom? Jaka wola, jaka moc, dobyła je z otchłani i cisnęła w przestrzenie, aby nad dzwonkami na dnie lasu kwitnącymi, nad głowami niepokojem miotanemi, nad sercami bolącemi od burz życia, jaśniały światłem górnem, spokojnem i wiekuistem? I co jest dalej, dalej, jeszcze dalej za ogromnymi globami? Co na nich? Co nad nimi, wyżej nad nimi, wszerz i wzdłuż, w dal i w głąb i tak w nieskończoność?
Lecz dzwonki rozpierzchłe mnogością nut swych zagłuszyły samotny śpiew wielkiego dzwonka i dzwoniły o gwiazdach innych, o tych, co nie na niebie, ale na ziemi świecą promiennym szafirem pod czarnemi, jak pióra krucze, brwiami, gładkiem jak marmur czołem dziewczyny. Dzwoniły one o Klarci czarnowłosej, o jej ciężkim i lśniącym warkoczu, usteczkach z koralu, uśmiechach pełnych pereł, o gibkości jej kibici, gdy nakształt młodej łani biegnie ścieżyną leśną na spotkanie przyjaciela, i aksamitnej miękkości dłoni, gdy ją w uścisku serdecznym na dłoń jego składa, o słodkiej melodyi jej głosu, gdy imię jego rzuca echom leśnym, aby je powtarzały, i o ukochanem brzmieniu jej imienia, które tysiącem ech powtarza się w jego sercu...
A dzwonek skupiony tej strofie rozpierzchłych dzwonków wtórował głębokiemi, silnemi, śpiewnemi uderzeniami swych ściśle ku sobie zbliżonych kielichów na znak, że tak, że tak samo silnie, śpiewnie, głęboko uderzają dwa serca ludzkie blizkie sobie, zanim, przez powiewy wiatru w przeciwne strony rozniesione, jedno dla drugiego kędyś przepadną...
Tu, wpadłszy w ton żałosny, zaśpiewał skupiony dzwonek o gąszczach niedostępnych, w których rozkwitają kwiaty pachnące, i o głębiach niewidzialnych, które zamieszkują istoty z pięknością kształtów niezmierzoną. Po cóż kwiaty, których wonią nikt się nie poi? Po co piękność, której obraz nie odbija się w źrenicy niczyjej? Po co serce, które z żadnem sercem nie uderza tak silnie, śpiewnie, głęboko, jak uderzają przybliżone ku sobie kielichy skupionego dzwonka?
Lecz żałosną i zadziwioną pieśń tę rozproszyły dzwoneczki rozpierzchłe na mnóstwo strofek drobnych: o jasnych polach, ubranych w płaszcz słonecznego złota i rozśpiewanych szczebiotem skowronków, które próbują wzlotów nad dojrzałe zboże; o girlandach powojów, wijących się na dnie zbóż dojrzałych; o rojach motyli, które na łąkach zaglądają w oczy dzikim różom, i o niezapominajkowych oczach, które przeglądają tonie strumieni przebiegających łąki; o krzakach kalin, które śnieżnemi gwiazdami rozkwitają na wilgotnych dnach wąwozów, i o pomarańczowych drzewach, które wonią upajającą jak miłość napełniają książęce ogrody; o sinych płomykach, igrających w ciemnościach nocnych nad uśpionymi północnym snem cmentarzami, i o światłach jarzących, któremi goreją kryształowe okna pałaców, w weselne noce królewskich zaślubin; o bajecznych królewiczach, którzy purpurowe płaszcze gubią u stóp ciemnych jałowców, z czarodziejskim orszakiem myśliwskim pędząc przez głuche lasy za widmami zaklętych jeleni, i o pięknych królowych, które z blado-różowych puharów piją w nektarze roztopione perły; o perłach, które, przeciekając przez palce nurków, spadają w gorzką otchłań i znikają, podobne do radości, których nikt w przelocie nie pochwycił, lub do łez, przed któremi nie otworzyło się niczyje serce, lub jeszcze do uśmiechów, których z ust kochających nie zdjęły kochane usta...
A gdy drobne kieliszki bez końca, zda się, dzwoniły tak o różnych pyłkach, marach, baśniach tego świata, dzwonek skupiony wtórował im pieśnią tragiczną o wysmukłej jarzębince, dławionej w szorstkich objęciach chmielu i czerwonemi jagodami ociekającej, jak krwawemi łzami, a dzwonek wielki, kołysząc w obie strony wspaniały swój kielich, aż pod lazurową pokrywę, rozlegał się wiekuistemi zapytaniami szumów leśnych, szmerów wodnych, myśli i westchnień ludzkich: Skąd idą globy ogromne i świetne? Kędy kres ich podróży? Jaka moc, jaka dłoń rzuciła słońca w przestrzenie bez kresu, aby świeciły i zamknęły serca w klatkach ciasnych, aby cierpiały? Co jest za świecącymi globami? Co na nich? co nad nimi? Co jest w cierpiących sercach? Co dla nich na ziemi i za ziemią?
Tak na dnie polany leśnej, u stóp złotych brzóz i klonów, śpiewały dzwonki leśne. Julek pieśni ich słuchał, a gdy słuchał, z za krzaku wyjrzała i uśmiechnęła się do niego biała skabioza i z klonów, z brzóz, liście padały na rośną ziemię bez wiatru, bez szelestu, jeden za drugim, powoli, jak złote krople życia, padające w martwy ocean śmierci.




Rośno i mroczno stało się w lesie, a na polu różowo i złoto od pałającej za lasem zorzy wieczornej.
Rojna, pstra, wesoła gromadka pacholąt otaczała chłopca, siedzącego na kamieniu przydrożnym z koszykiem na kolanach. Mnóstwo twarzy z uciechy zarumienionych pochylało się nad tym koszykiem i z ust swawolnie roześmianych liczyło jego zawartość.
— Muchomor, syrojeszka, uschły liść klonowy, zwiędły kwiat wielkiego chabru, garść rozpierzchłych dzwonków, których delikatne tkanki już kurczą się i więdną. Nic więcej? Cha, cha, cha, cha!
Umierali ze śmiechu, niektórych gniewał czas marnie stracony, wszyscy popisywali się obfitością własnych zdobyczy.
— Patrz, jakie nasze koszyki pełne, pełniuteńkie rydzów! Smaczna z nich będzie wieczerza, nieprawda?
Śliczne w istocie rydze: różowe, jędrne, lśniące, jedne jak czapki wielkie, inne do kwiatów dzikiej róży podobne, inne jeszcze drobniutkie, jak guziczki. Przysypywał je tu i owdzie drobny mech, z którym razem były zerwane, pachniały lasem, czombrem, igliwiem sosnowem, mokremi ziołami, a nadewszystko smaczną wieczerzą i tym snem pełnym marzeń miłych, którym usypia spokojna sytość. Oprócz tego wspólna zabawa i robota związała ich w grono spójne i zgodne. Powstało wśród nich, rzec można, braterstwo rydzowe. Jedni drugim zawieszali się na ramionach i szeptali coś do uszu, a Klarcia nikogo dokoła zdawała się nie widzieć, oprócz grubego Janka. Niebawem wszyscy odeszli, a raczej odbiegli ku domowi, w którego oknach palić się zaczynały jasne światła i w którego wnętrzu rozległy się pierwsze takty skocznej muzyki.
Pośród ucichłego pola, z pustym koszykiem na kolanach, Julek siedział na kamieniu przydrożnym i samemu sobie czynił wyrzuty pełne goryczy i gniewu. I jakże on teraz ośmieli się wejść do tego jasno oświetlonego domu i spojrzeć w tryumfujące twarze towarzyszy? Jakim sposobem będzie mógł zasiąść do wspólnej wieczerzy i zjadać smaczne rydze, których sam nie nazbierał? A Klarcia czy już nigdy nie zwróci ku niemu swoich cudnych oczu, które przykuł do siebie gruby Janek w tym właśnie czasie, gdy on biedną jarzębinkę ratował od przedwczesnej śmierci i słuchał pieśni leśnych dzwonków?
Uczuł drżącą niepewność człowieka, który nie wie, dokąd kroki swe skierować, gryzący żal za utraconemi dobrami i gorzki, jak morska woda, smutek samotności.
Wtem, wypadkiem, wzrok jego spotkał się z rozciągniętą nad ciemnym pasem lasu świetną smugą zorzy wieczornej.
Purpury, obrębione złotem, fijoletowe żagle, pływające po krwawych morzach, zamki z wieżami gorejącemi w płomiennych pożogach, góry wzdęte od błyskawic i nurzające czoła w srebrzystych śniegach...
Patrzał...
Znowu patrzał i podziwiał. Duszę zawiesił na żaglach i posłał na zamki, na wieże, na góry. Od domu z jasno oświetlonemi oknami odwrócony, widzieć go przestał. Widziadeł napowietrznych, nad ciemnym pasem lasu stojących, zapytywał:
— Co jest za wami? Co za tobą, świetna smugo zorzy wieczornej?




II

Z FANTAZYI



TYTAN, FAUN I NIMFA
BAŚŃ GRECKA



Gwiaździsta, ciepła, krótka noc minęła. W cichem świtaniu, po sennem morzu, błądziły chwiejąc się białe pary i w śpiącą zieloność owinięta usypiać zdawała się Etna. Ta wielka mogiła żywcem przez Zeusa pogrzebanego tytana wznosiła się nad przestrzenią rozległą, blasków ani głosów jeszcze nie mającą, bo mewy i orły spały w swoich skalnych gniazdach, a jutrzenka zaledwie rąbek rubinowej szaty ukazywała nad skrajem morza, tam, gdzie na widok jej, jakby zlękniona, ostatnia gwiazda nocy drżała i bladła.

Wtedy nad powierzchnię morza wypłynęła i z białych par, jak ze ślubnych woalów, wychyliła się nimfa Galatea. Wyniosła, silna, dumna, kształty ciała i rysy oblicza miała nieskazitelnie piękne i obleczone białością alabastru tak nieskazitelną, gładką i kamienną, iż ani kropli tego karminu, którym rumieni się krew młoda, ani jednego z tych drgnień i poruszeń, któremi objawia się dusza żywa, spostrzedz w niej było niepodobna. Oczy miała cudownej piękności i które ją do mądrej bogini Pallady czyniły podobną; bo były jak otchłań morza zielonawe i głębokie, a w nieruchomości swojej wyglądały na mądre i zadumane. Lecz, tak jak w alabastrowo białej powierzchni ciała, życia w nich nie było; świeciły blaskiem wielkim, lecz martwym, zarówno jak martwym, choć prześlicznym płaszczem opływały ją włosy płowe, blade, nieożywione połyskiem najlżejszym. Nad powierzchnię wód wychylona, oba ramiona podniosła i dłońmi — jakby z alabastru wykutemi, tak śnieżne były, przejrzyste i zimne, — rozchylała przed sobą lotne zasłony mgły. Czyniła to ruchem wspaniałym, ale powolnym i sennym, wszelkiej zda się chęci i woli pozbawionym, i płynęła wspaniale, lecz powoli i sennie, bez chęci i woli, dlatego tylko, zda się, że nimfą morza stworzyli ją bogowie, więc oprócz pływania do czynienia nie miała nic.
Jakiż nieprzenikniony zamiar albo kaprys bogów sprawił, że tę cudownie piękną a tajemniczą istotę rzucili na fale opływające stopy Etny, która brzemieniem swem przywalała wiecznie jednak żywego i bogom groźnego tytana? Wszak codziennie, o świcie, Enceladus wstrząsał swą wielką mogiłą i z niej wychylony przez chwilę spoglądał na świat, który niegdyś tak kochał i tak zbawiać pragnął!
Jednak, płynąc wciąż zwolna i sennymi ruchy ramion zasłony mgieł rozchylając, Galatea źrenice swe ku Etnie obróciła. Wczoraj, o tej samej porze, Enceladus po raz pierwszy przemówił do niej: ciekawą więc może była, czy ukaże się i przemówi znowu. Bo wiedziała o tem, że na świat ten przyszła z sercem nieruchomem i że to serce, na czyjś głos i widok wkrótce uderzy; a wówczas, wedle przyrzeczenia bogów szczęśliwą zostanie. Wczoraj, na widok i głos Enceladusa serce w niej nie uderzyło; może przecież uderzy dziś; i zawsze jednak przyjemną jest rzeczą otrzymywać hołdy tytana. Więc patrzała ku Etnie, ale wysoka góra spała ciągle, w śpiącą zieloność spowita, i tytan zapewne na dnie mogiły swojej spał także, lub obudzony, w kamiennej nieruchomości dumał, jak czynią wszyscy ci, dla których w długim szeregu dni, podobnych do jego dni, rozpoczyna się jeszcze jeden bez wolności i bez nadziei.
Wtem niedaleko nimfy blade wody zatoczyły się w krąg srebrzysty, a z pośród kręgu tego, w perlistej kaskadzie, ukazał się nad powierzchnią młodziutki i śliczny faunik. Tak prawie biały był, jak Galatea, lecz policzki miał do dwu listków róży podobne, usta rumiane, wilgotne i perłowymi zębami w uśmiechu błyszczące, włosy złociste, lśniące, w zalotne kędziory dokoła głowy skręcone, a nad czołem dwoma filuternymi, zgrabnymi rożkami sterczące. Przytem od razu widać było, że młody faunik żwawy był, wesoły, a także czuły. Żwawo i gibko z fali na falę przepływał; w błękitnych oczach świeciła mu swawola, a z warg ponsowych zrywał się uśmiech miłosny i w powietrzu się roztapiał słodką wonią mirry. Żwawo i gibko płynął ku nimfie, zwolna i sennie płynącej, aż spotkali się z sobą i na jednej fali naprzeciw siebie stanęli: ona — w przedziwnem bogactwie swych kształtów zimna i dumna; on — promieniejący, ruchliwy, zalotny.
Nizko i z wdziękiem zgrabne swe rożki faunik przed nimfą pochylił i głosem, jak szmer wody, melodyjnym przemówił:
— Bogom niech będzie chwała, że mi dziś z tobą oko w oko spotkać się pozwolili! Od dawna widuję cię z daleka i czarujące twe wdzięki wzbudzają we mnie podziw głęboki. Wprawdzie nie zamieniliśmy z sobą ani jednego słowa, — ścigać cię, ani ci drogi zachodzić nie śmiałem! — ale w samym już tylko widoku twoim serce tajało mi, jak wosk w ogniu. Takim ja czuły na piękność wszelką, a zwłaszcza na piękność nimf!
Obojętnie Galatea słuchała wdzięcznego szczebiotu tego; jednak ani odpływała, ani ładnemu faunowi nie rozkazywała, aby jej z drogi ustąpił. On zaś mówił dalej:
— Pozwól przedewszystkiem, abym twej wspaniałości małość mą przedstawił. Nazywam się Akis i z wcale dobrej familii pochodzę. Ojciec mój jest jednym z najzasłużeńszych faunów tego morza, a matka Nerejda przebywa na dworze Tetydy, u której wielkie łaski posiada. Tam też wzrosłem i nabyłem obyczajów wykwintnych, które mnie od pospolitych faunów odróżniają. Gdybyś mi była przychylną, o Galateo! zawiódłbym cię na dwór królewski, gdziebyś od razu znalazła możną protekcyę mej matki i stanowisko wysokie, ze wszech względów ci odpowiednie. Sam Posejdon, chociaż ponury i stary, na widok twój pewnie rozmarszczyłby brwi srogie i od zdumienia nad pięknością twoją groźny trójząb wypuściłby z dłoni. Toż-by to śmiechu było na dworze, gdyby sam ten dziad srebrnobrody zakochał się w tobie, — co bardzo stać się może, bo nietylko pośród młodzieży, lecz i pośród starców nikt wdziękom twoim oprzeć się nie zdoła!
Galatea milczała, lecz wzrok jej tkwił nieustannie w zgrabnych, figlarnych, ruchliwych rożkach fauna.
— Jakie zabawne masz rożki, Akisie — zauważyła; — nigdy jeszcze takich u żadnego fauna nie widziałam.
Uwagą tą ucieszony, Akis rzucił na fale kaskadę śmiechu, świeżego, jak wiosna.
— Tak mię już łaskawi bogowie stworzyli! — zawołał. — Ale i pracy około pielęgnowania ich darów podejmuję też niemało. Codziennie mi włosy czesze, fryzuje, w te ładne rożki nad czołem skręca fryzyer nadworny, pewien delfin bardzo poczciwy i zręczny. Posiada on najwykwintniejszą w całem morzu balwiernię i do niego schodzi się zwykle po odpowiednie usługi kwiat naszej młodzieży. Sporo nacierpimy się zawsze, gdy on ze szczotkami i żelazkami swemi około głów naszych się krząta, ale też bawimy się tam wybornie. Nowinek i plotek w balwierni tej bywa bez liku; o tobie także niedawno była tam mowa.
— Cóż mówiono? — zapytała Galatea.
— Cóżby innego mówić o tobie można, jak żeś najpiękniejsza ze wszystkich nimf, które w tem morzu istniały, istnieją i istnieć będą. Oprócz tego przecież mówiono tam, że bogowie, w niepojętym dla nas zamiarze, dali ci serce nieruchome, które kiedyś, zapewne wkrótce, przez czyjś głos i widok do życia ma być zbudzonem. O Galateo! Nikogo w gronie naszem, — licznem jednak i świetnem! — nie było takiego, któryby swojem tchnieniem wlać w ciebie życia nie pragnął, ale z pomiędzy wszystkich ja pragnę tego najwięcej. Nie wiem jak się to stało, ale doprawdy, zakochałem się w tobie szalenie. Gdybyś mi pozwoliła, o boska! raz jeden usta swe pocałować, pewien jestem, iż serce tak gwałtownem uderzeniem pierś-by ci rozsadziło, że mniemałabyś, iż umierasz — a byłoby to przecież początkiem twojego życia! Jakie cudne włosy masz, o Galateo! Dotąd igrały z nimi — ach, szczęśliwe! tylko wiatry morza; pozwól, abym w ich tajemniczą, bo przez nikogo, oprócz fal i wiatrów, nietkniętą gęstwinę dłoń moją zanurzył... Pozwalasz? chcesz?
Tak już przybliżył się do niej, że całą ją ogarnął słodkim zapachem mirry, najprzedniejszej zapewne z perfum używanych na dworze Tetydy i Posejdona. Ona zaś, jak i wprzódy do połowy z wód wychylona, z dłońmi wspartemi o fale, wydawała się ciągle i jednako martwą, tylko alabastry ust jej trochę, bardzo nieznacznie, zmiękły i złagodniały. Spostrzedz to musiał Akis, bo nalegał dalej.
— Mniemasz może, żem ciebie niegodny i że nierównie świetniejszą uczynićbyś mogła partyę, niż gdybyś została małżonką takiego, jak ja, młodego fauna? Prawda, że tylko faunem stworzyli mię bogowie, ale ojciec mój jest pierwszym szambelanem Posejdona, a matka najulubieńszą frejliną Tetydy. Wysokie to są w morzu stanowiska i dla mnie świetną przyszłość rokujące. Przy wpływie rodziców, protekcyi krewnych i sprycie własnym zajść mogę daleko i wcale nie jest rzeczą niepodobną, aby mię pierwszorzędni bogowie do rzędu wyższych bóstw zaliczyli. A wówczas i ty, Galateo, jako małżonka moja, z nimfy przemieniłabyś się w boginię, Afrodycie i Artemidzie równą; możebyś nawet pięknością swoją Afrodytę zwyciężyła i na jej tronie w Olimpie zasiadła. O, nie jestem ja takim pustakiem, jakim z pozoru wydawać się mogę; mam swoje wysokie ambicye i rachować umiem i wiem, gdzie, komu, kiedy przysłużyć się, przypodobać, chwilę sposobną, okazyę dobrą pochwycić wypada! Oprócz tego, bogaty jestem. Na dnie morza posiadam dobra rozległe i pałac bardzo piękny, którego ściany, od wierzchu do dołu owijają sploty korali, posadzki są ze złota, sufity z kryształu, a dach turkusowy. Nic zaś ucieszniejszego w całem morzu niema nad dwór mój, który w pałacu tym mieszka. Składają go łagodne i zręczne delfiny, grube hipopotamy, zwinne rybitwy, wspaniałe mewy, gadatliwe papugi i wreszcie tłum niezmierny srebrnołuskich rybek, pomieszanych z temi liliowemi i błękitnawemi stworzeniami, któreto, wiesz? takie są przezroczyste, gwiaździsto pręgowane i drżące, że je nazwano gwiazdami morza. Tysiąca wygód i uciech doświadczam zawsze na tym dworze moim, ilekroć ze stolicy do niego przybywam. Gdy, naprzykład, po sutym obiedzie, który mi sporządzają wyborni kuchmistrze, delfiny, dla rozrywki rozkażę, aby urządzono balet, a z wielkiej chęci przypodobania się mnie, marszałek dworu mego, hipopotam, puści się w tany z wielorękim odźwiernym mym, głowonogiem — i wąsatym kamerdynerem, sumem, na widok skoków tych cielsk opasłych i ciężkich, boki sobie zrywam od śmiechu. Natomiast srebrne rybki tańczą na podziw lekko i zgrabnie, jaskółki z rybitwami zataczają w powietrzu pełne wdzięku zwroty i koła, a gwiazdy morza nad kryształowym sufitem zachwycająco swe drżące pas wykonywają. Co do muzyki, orkiestrę moją składają uwięzione w pałacu moim fale, a przybywa też często na dwór mój sam arcymistrz Eol i czarujące pieśni wygrywa na swej cichobrzmiącej harfie. W dodatku wszyscy ci słudzy i przyjaciele moi gospodarują mi wybornie, z dóbr moich prawdziwe wydobywając skarby. Spójrz, oto, naprzykład, jedna z pereł naszyjnika mego. Posiadam takich mnóstwo, a równie pięknych w całem morzu niema...
To mówiąc, zgrabnymi, w kunsztowne pierścienie zdobnymi palcami otworzył jedną z muszelek naszyjnik jego składających, wyjął z niej perłę najczystszej wody i z cicha zapytał:
— Czy pozwolisz, o najwspanialsza! abym tą opalową kroplą włosy twoje przyozdobił? Wyglądać w nich ona będzie, jak łza, którą nieraz z oka Akisa wyciskała tęsknota za tobą!
Nimfa nie pozwalała, ale też nie broniła; zapewne perła wydawała się jej piękną, tem piękniejszą, że oprawiona była w tak grzeczne i czułe słowa. Akis wdzięcznym ruchem podniósł delikatne ramię i bardzo powoli opalową kroplę nad czołem jej składał, a gdy to czynił, o dziwy! czoło to z lekka pochyliło się przed nim, jakby robotę ułatwić mu chciało i na usta Galatei wybiegł uśmiech, który dwoma ślicznemi pogłębieniami rozbiegając się po policzkach, zmiękczył ich twardy przedtem alabaster.
— Cóż? Nie uderza ci jeszcze serce? — z pieszczotą pytał Akis i, pochylony, już na jej ustach złożyć miał swe usta, gdy nagle wielki huk rozległ się po przestrzeni, a wstrząśnięte nim fale zakołysały się silnie i odsunęły fauna od nimfy. Oboje spojrzeli ku Etnie, która, w posadach swych zachwiana, jakby w trwodze lub męce drżała i wydawała z siebie huki przeciągłe, słupy płomienne i gęste kłęby dymu. Widowisko to nie zadziwiło ich wcale, bo przyczynę jego znali; ale Akis zmartwił się i rozgniewał tak, że aż w obie białe pięści uderzył i zawołał:
— To mi przyjemny dziad, ten tytan, który niewiedzieć po co z mogiły swej wyłażąc, przeszkadza w ciche poranki faunom z nimfami rozmawiać. Że też to Zeus wszechpotężny lepszego lochu dlań nie obmyślił! No, ale tymczasem, nim wynurzy się on z ognia i dymu, skryć się przed nim muszę, bo, spostrzegłszy mię, gotów do rozmowy wyzwać, coby mi mogło tam w górze zaszkodzić!... Nie żegnam cię jednak, Galateo, bo trochę tylko zanurzę się pod wodę i blizko ciebie być nie przestanę.
Zniknął, lecz gdy wstrząśnięte fale wygładzać się i znów spokojnie płynąć zaczęły, Galatea pod cienką warstwą wody, jak pod szklaną szybą, spostrzegać mogła dokoła niej tu i owdzie krążące i błyskające jego białe ramiona, różane lica i złote rożki.
Tymczasem Etna uciszała się powoli; słupy ognia, które wytrysnęły z niej, zgasły i żarem już tylko jaskrawym szczyt jej okryły, a nad tym żarem, w podartej smudze dymu, ukazał się ciemny, potężny w zadumanej postawie na szczycie góry siedzący tytan. Dymem owiany, wyglądał jak cień, posępny, głową niebios prawie dotykający; rysy oblicza jego znikały także śród dymu; o podnóżek z żaru stopy swe opierając, z głową na dłoń opuszczoną, na światło poranku wychylił tylko czoło, przez błyskawicę pomsty Zeusowej opalone, przez dziwne jakieś myśli i męki, dziwnemi, strasznemi dziejami zapisane — i po trzykroć zawołał:
— Galateo! Galateo! Galateo!
Potem głos jego długo rozbrzmiewał w przestworzu, gdy tak do Galatei przemawiał:
— Od dawna widuję cię z daleka i oczy moje, znużone zmrokiem mogiły, z piękności twojej piją nadzieję i orzeźwienie. Lecz nie dlatego tylko ukochałem cię, żeś piękna. Zagadką jesteś, którą mój umysł rozwiązać pragnie i obietnicą wzniosłych marzeń pełną. Z sercem nieruchomo spoczywającem w łonie stworzyli cię bogowie; żadna iskra nie spaliła dotąd ani jednego atomu twego doskonale pięknego ciała; żadna łza nie zgasiła ani jednego promienia twych źrenic; żadne skrzydło idylli lub tragedyi życia nie musnęło bladej przędzy twoich włosów. Tam zaś, gdzie nie istnieje nic, wszystko powstać może; gdzie oko nie dostrzega nic, fantazya przypuszcza wszystko; gdzie jest próżnia, akty stwarzania z jednej strony szczęściem, a z drugiej dobrodziejstwem będą. Fantazya moja w twych zadumanych oczach dostrzega siew mądrości, a w twej dziewiczej piersi zarzewia uczuć silnych i świętych. Zapragnąłem siew ten w plon obfity, a te zarzewia w płomię szerokie przemienić i, od ciebie wszelkie szczęście otrzymując, dać ci w zamian piękne życie. Zapragnąłem tego całą siłą zwyciężonego, lecz wiecznie żywego tytana, i dlatego wołam: Galateo, bądź moją! bądź moją! bądź moją!
Słów tych Galatea słuchała bez wzruszenia, a na tle ciemnej skały, u której stóp stanęła, ze swemi zadumanemi oczyma i dłońmi o fale wspartemi wyglądała, jak zasłuchany, całą uwagę na słyszane słowa skupiający posąg. A niedaleko stamtąd błysnęły pod wodą złote rożki fauna i cichy szept z szyderskim śmiechem zaszemrał:
— Czyś dobrze słyszała? — powiedział, że jesteś niczem i że on to dopiero coś w tobie i z ciebie stworzyć zdoła! Czym nie lepszy, ja, który twierdzę, żeś teraz już najmędrsza, najlepsza i największego podziwu godna ze wszystkich istot żyjących?
Enceladus mówił dalej:
— Tak krótko jeszcze żyjesz, Galateo, i tak cię, z powodu nieruchomego serca, mało ten świat zajmował, że nie wiesz pewno kim jestem i dziejów moich nie znasz. Słusznem jest, kiedy cię o wzajemność dla uczuć moich błagam, abyś się ode mnie o wszystkiem tem dowiedziała. Pochodzę z rodu zbuntowanych i walczących. Wielu nas było, a wszyscy powstaliśmy ze krwi, którą bogowie wytoczyli z żył ludzkości; matką zaś naszą była miłość, co jedno znaczy z litością. Mogliśmy byli, ja i bracia moi, siłą naszych muskułów i światłem geniuszów wdzierać się ku wysokim bogactwom i dostojeństwom. Sam Zeus osypałby nas darami, gdybyśmy jego przyboczną straż składać chcieli, i niejedna z gromad ludzkich uznałaby w nas swych władców, gdybyśmy na rzecz jej inne gromady gnębić się zgodzili. Inną przecież była duma nasza i inną poszliśmy drogą, wiedząc z góry jak trudną i niebezpieczną jest ona, lecz przekładając trudy i groźby najsroższe nad pokorę strzyżonej owcy i rozkosze tucznego wołu. Ze krwi powstali, oddychaliśmy ciągle upajającą jej wonią, która nieciła w nas szały gniewu; synowie miłości, brzemiennymi byliśmy najcelniejszym z jej płodów — litością. Bo, Galeteo, na tym tak biednym świecie kochać to litować się; myśleć to gniewem płonąć, a bronić to ginąć. Myśmy kochali, myśleli i pragnęli bronić. Więc kiedy Zeus, na tron świata wstąpiwszy, wysłał na ziemię złowrogą Pandorę i gdy z jej puszki na ludzkość bezbronną wysypały się groty moru, głodu, pożogi, zbrodni ohydnych i walk bratobójczych, we wnętrzu naszem powstał płacz taki, który miasto łez mokrych ma strzały piekące i wnikające w samą głębię serca, w miąż mózgu, w szpik kości. Kogo zaś, o Galateo, raz jeden płacz taki rozrzewni, temu nie pachną róże, nie błyszczą dyamenty i nie śpiewają słowiki; ten na jawie i we śnie, w sobie i dokoła siebie, w ciszy i w gwarze, słyszy pieśń jedną, hasło jedno, krzyk jeden: do walki! do walki! do walki!
Ostatnie słowa Enceladusa, jak niegdyś znaną i ulubioną strofę, chciwie pochwyciły echa, po morzu szeroko rozniosły, skałę po skale niemi uderzały, aż je rzuciły w oblicze jutrzenki, które, jakby smagnięte biczem, zapłonęło ognistszym szkarłatem. W smudze jej różanego światła Galatea tylko pozostała śnieżną i martwą jak wprzódy, a w jej pobliżu błysnęły przybladłe nieco od nudy policzki Akisa i zaszemrał szept:
— Ależ ten nudziarz przedwieczne jakieś wywleka historye i mniema w dodatku, że niemi zajmie i ożywi nimfę! Są wprawdzie tacy, których podobne rzeczy zajmują, ale tyś nad nie wyższa, Galateo! nieprawdaż?
Enceladus mówił znowu:
— Długo ścigaliśmy po przestworzu lub z łona ludzkości wydzieraliśmy zatrute groty Pandory. Daremna praca! Tu przez nas zniszczone, tam odradzały się z obfitością taką, że ciemnym swym deszczem zasłaniały przed nami — nadzieję. Wówczas na czele braci moich tam podążyłem, gdzie nad lazurem morza i zielonością oliwnych gajów, pod strażą gwiazd, w chmurach, wznosi się dumne i niedostępne siedlisko bogów. Czy niedostępne? Inaczej o tem mniemali tytani! Hej, wedrzeć się na te zawrotne wyżyny, chmury rozedrzeć, gwiazdy rozegnać, sennego Zeusa dosięgnąć i z dłoni mu wydrzeć jego berło i oręż — piorun! Zeusa rozbroić, ludzkość wybawić, przemoc obalić, zgnębionych dźwignąć! Takiemi były hasła tytanów, gdy miłością, nienawiścią, odwagą szaleni, rzucili się oni na Olimp. Już wszystko gotowe; już szczyt Pelionu postawionego na Ossie nurza się w chmurach i gwiaździste opony Olimpu rozdziera; już po tej drabinie, zbrojny w sosny i buki, w olbrzymie głazy, w ostre topory i miecze, wstępuje hufiec tytanów; już Olimpu dosięgnął, Zeusa otoczył i gradem gromów jego nie zlękniony ku celowi swej walki się zbliża... gdy wtem, o biada! Zeusowi na pomoc, wiedząc, że jego klęska kresem ich panowania się stanie, zbiegają się inni bogowie; Ares, bóg wojny — pamiętam! — najsrożej na nas nastawał, mniemając słusznie, że nasze zwycięstwo wawrzynom jego koniec położy. Ćwiczył nas także pękami winokrzewu i piekącymi płyny oblewał Dyonizos, bożek rozpusty i pijaństwa; Eumenidy i harpie smagały wężami, piekły pochodniami, szczuły hydrami swojemi; Faeton nawet, ten złoty młodzieniec Olimpu, trwożąc się o swobodę swawoli i zbytku, zmiażdżyć nas usiłował kołami wozu i kopytami swoich rumaków; nawet dumna Artemida wypuściła na nas zawziętą swą psiarnię; a zmysłowa Afrodyte z wdziękiem, lecz zajadle, różowe swe paznogcie w oblicza nam zatapiała. Jak długo trwała ta zażarta walka? chwilę, czy wieki? Mniejsza o to; gdyż przyszedł moment, w którym bracia moi, rozbrojeni, ze zmiażdżonemi czaszkami, albo skrępowanemi ramiony dokoła mnie legli, ja zaś ostatni i sił ostatkiem ku samemu Zeusowi dotarłem i już, już tkwiącego mu w dłoni łuku z gromową iskrą dotykałem, gdy runął na mnie straszliwy, niezmierny ciężar, pod którym ległem. To Zeus z ziemi Etnę wyrwał i nią mię przywalił! Zwyciężył. Jam pokonany, w więzach spływają mi wieki. Żywię się gniewem, piję rozpacz, a mózg i serce wyżerają mi moje własne, tytaniczne a bezczynne siły!
Umilkł. U podnóża ciemnej skały Galatea stała ciągle alabastrowa i martwa; faun Akis zaś w jej pobliżu zaszeptał:
— Żal mi go trochę, że tak długo w więzieniu siedząc, słodkiego życia używać nie może! Lecz skoro walczył, czemuż nie zwyciężył? Gdyby był swe zuchwalstwo zwycięstwem uwieńczył, sam uwierzyłbym w to, że jest mądrym; ale kto do nierównej walki porwał się, a nie wygrał — głupi!
Ów zaś, po chwili spoczynku, rozpoczął:
— Wiesz już tedy kto jestem, Galateo, lecz ilem cierpiał, odgadnij sama, bo tytani skarg długich rozwodzić nie zwykli. To tylko wiedz, że mękom moim kres położyć w twojej jest mocy. Ciebie pierwszą z niewiast ukochałem i wiem już teraz jaką radością i jaką mocą może stać się zaznana i odwzajemniona miłość. Tak, radością i zarazem mocą; bo ślepnie wzrok w wieczne ciemności wpatrzony; milkną natchnienia w głowie nie orzeźwianej radością; słabnie, więdnie, niknie serce ciągle smutne. Ja, niegdyś tak silny, ślepnę, słabnę, więdnę, niknę. Wraz z tobą do mojej ciemnicy wstąpi jasność i nadzieja. Z pocałunkami twymi do mojej głowy wrócą jej dawne, wielkie natchnienia; gdy ujmę cię w ramiona, powróci do nich wielka ich dawna siła. Przez szczęście wskrzeszony, porwę się z dna ciemnicy, barami mogiłę podważę i wraz z tobą wyjdę z niej na świat potężny, śmiały, młody jak dawniej. O, słuchaj mię ukochana, i niech twe serce uderzy dla takiej przyszłości, jaką ja tylko ofiarować ci mogę! Ze skarbów moich wyjmę myśli najpiękniejsze i niemi twą głowę ustroję; z siły mej ujmę połowę i nią twe piersi napełnię. Uczynię cię mądrą, mężną, natchnioną; uczynię cię dobrą; gwiazdą cię uczynię na niebie ludzkości. Parą olbrzymów na świat ten wyjdziemy i, nić młodych mych dziejów zadzierzgnąwszy na nowo, śmiałe czoła wzniesiemy przeciw pierwiastkom zła i nieszczęścia. Świat zadrży z radości, a przemoc się zdumie, gdy do nowej z nią walki, zjednoczona i pocieszana przez miłość, wystąpi para tytanów. Czy słuchasz mię, Galateo? Przyjmujesz? chcesz?
Umilkł i czekał, lecz odpowiedzi nie otrzymując żadnej, zapytywał znowu:
— Czy chcesz, o Galateo, stać się światłem więźnia, siłą zwyciężonego, szczęściem męczennika?
Czekał znowu, lecz odpowiedzi nie otrzymując żadnej, zapytywał jeszcze:
— Czy nie uderza ci jeszcze serce? Galateo! Galateo! Galateo!
Czekał znowu, ale nimfa nie ku niemu wzrok swój obracała.
W niedalekiej skale, nad samą wód powierzchnią, znajdowała się grota niegłęboka i nizka, ale w tej chwili takich ozdób pełna, jakby ją dłonie bogiń ustroiły. Od stropu jej, w fantastyczne wyrzeźbionego wzory, zwisały cyple i wieńce z kryształu, w których teraz przelewały się różane światła jutrzenki; po ścianach jej, od wierzchu do dołu, wiły się lilie wodne i śnieżną białością wdzięcznie przeplatały gorący szkarłat korali. Posadzkę groty okrywał miękki kobierzec z mchów szmaragdowych, natykanych muszlami cudnych barw i blasków, a dokoła, nizko, słały się posłania, niby z falistych błękitów morza utworzone. Wszystko to wyglądało bardzo uroczo, a u wejścia do tego świetnego ustronia stał ładny Akis, nie sam jeden, jak wprzódy, lecz otoczony znaczną zapewne częścią swego dworu. Nie darmo od chwil kilku zniknął on był z pobliża Galatei; szybkim nurkiem spuścić się musiał na dno morza, skąd przyjaciół i sług swych przywołał, aby mu do zjednania nimfy dopomogli. Więc też nad głową miał wieniec jaskółek, które spoiwszy się szafirowemi skrzydły, wykonywały w powietrzu lekki, kolisty taniec; na ramionach i piersi pieszczotliwie mu legły gwiazdy morza liliowe i drżące, a u stóp, w fali muskającej perłowy próg groty, wesołymi pląsy skakał i pluskał rój srebrnych rybek. W górze, na gzymsach skały, pozawieszały się białe mewy, papugi różowe i atłasowe rybitwy, głowami ciekawie we wsze strony kręciły, lub ku Galatei je zwracając, niziutko przed nią pochylały dzioby; a w dole, z pomiędzy roju srebrnych rybek, hipopotam, Akisowego dworu dostojnik najwyższy, kark opasły nad wodę podnosząc, przepaścistą swą paszczę w dworskim uśmiechu otwierał, zdając się uniżenie do pana swego i jego wybranki przemawiać: «rozkażcie tylko, a wnet, pomimo mej otyłości, do uciesznego tańca wyskoczę!»
Lecz najmilszy z pomiędzy tych wszystkich miłych stworzeń i rzeczy, młody syn Posejdonowego szambelana, stojąc u wejścia do groty, wytwornym gestem Galateę ku niej zapraszał:
— Oto buduar, który na prędce dla ciebie, boska! urządziłem! Wejdź, proszę, kobierzec ten dotknięciem stópek swoich zaszczyć i na tych miękkich posłaniach w objęciu mem spocznij!
Na tę to śliczną grotę Galatea patrzała długo, lecz dłużej jeszcze na postać Akisa delikatną, wypieszczoną, prawie chłopięcą; na oczy jego turkusowe, miłosnem marzeniem omglone, prawie dziecinne; na usta jego ponsowe, wesołe. Patrzała... aż nagle najpiękniejsza purpura wybiegła na zimne dotąd jej wargi, w alabastrach ciała karminowe popłynęły strugi, blade włosy gorącymi zagorzały blaski. Dłońmi o fale uderzyła i szybko, niecierpliwie, z zalotnym wdziękiem ku grocie płynąć zaczęła. Serce jej uderzyło.
Prawie w tej samej chwili pierwszy snop promieni słonecznych z za blednącej jutrzenki wytrysnął i tysiąc świec weselnych zapalił w kryształach, zwisających u stropu groty; u wejścia zaś do niej Galatea, całkiem z wody wynurzywszy się, ramionami u szyi Akisa zawisła. Nad niemi, wieniec jaskółek raz jeszcze wdzięczne zatoczył koło i zniknął; srebrne rybki ucałowały ich stopy i cichutko pod falę spłynęły; papugi i mewy, tajemniczo ku sobie dziobami wstrząsnąwszy, w głębokiem milczeniu rozleciały się na wsze strony i hipopotam dyskretnie zanurzył się w wodę. Wtedy, niewiedzieć skąd, przyżeglował obłok lekki i wejście do groty różową firanką zasłonił. Wszystko zniknęło, umilkło, tylko słońce świeciło coraz goręcej i jaśniej a kędyś, za ścianą groty, arcymistrz Eol na swej cichej harfie upajające wygrywał pieśni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Etna, złotem światłem słońca oblana, stała nad roziskrzonem morzem wyniosła i uciszona. Tytan ze szczytu jej zniknął. Legł znowu na dnie swej mogiły i w objęcia go ujęła zimna, ale jedyna towarzyszka duchów wielkich — samotność.




PO CO?
BAJKA



Bławatek szafirowy kichnął tak silnie, że aż ładnie ząbkowane płatki jego zafruwały, i do tuż obok leżącej Ostróżki zawołał:

— A niechże go białe grady wytłuką, albo słońce niemiłosiernie spali! Cóż to za zapach przebrzydły i nieznośny! Toż-to od tego na śmierć zakichać się można! Jak żyję, niczem podobnem nie oddychałem!
— Ehe! kochanie moje! — wesołym tonem ozwała się na to zielona gałąź Bylicy — widać to zaraz, że liście masz długie, ale rozum krótki! W niebo wiecznie swem szafirowem okiem spoglądasz, więc o niczem, co się na ziemi dzieje, nie wiesz. Ja zaś, którą bajki chłopskie po całym świecie noszą, znam wszystko, rozumiem wszystko, wiem też dobrze, od czego przykry ten zapach pochodzi.
— Bardzo przykry — z cichym jękiem podjęła Ostróżka — i pojąć nie mogę, skąd się tu bierze, bo u nas w polu nic woni podobnej nie wydawało nigdy.
— Oj, jak to można w tym okropnym zaduchu wspominać choćby o woniach? Ja wprost duszę się tutaj, omdlewam, nie wytrzymam, skonam!
Tak wyrzekała, srodze przytem jęcząc, gwiazda prześliczna, ze śnieżnie białymi promieniami dokoła żółtego środka, której na imię było Chryzantema. Gdy zaś tak wyrzekała, jeden ze śnieżnych promieni jej, czyli płatków, omdlały i zwątlony w dół zwisnął, zupełnie jak opuszczające się w smutku uszka zwierzęce. A mądra Bylica, tęgo na twardej łodydze trzymająca swe głęboko wcięte i białym atłasem podszyte liście, żartowała:
— Oj, wy, twarzyczki ładnie malowane, pieszczoszki i faworytki słońca, gdybyście tak, jak ja, po chatach chłopskich przez setki lat wędrowały, oswoiłybyście się z wynalazkami ludzkimi i nie jęczały tak, nie mdlały, nie konały przy każdem zbliżeniu do wielkiej, do mądrej ludzkości! Ja wiem, co to tak pachnie, że roślinę aż mdłości porywają; wiem, wiem!
— A więc cóż to jest takiego? powiedz, Bylico! — poważnie ozwał się Dzwonek jednostronny, bo z jednej tylko strony wysmukłej swej łodygi mający długi rząd liliowych kieliszków.
— Powiedz, By-li... — zaczął Bławatek i nie skończył, bo znów raz po razie kichać zaczął.
— Powiedz! powiedz! — jednogłośnie przemówiły: Ostróżka fijoletowa, Powój różowy, Chryzantema i duży, żółty Rumian farbiarski, a Bylica, chwilę pomilczawszy, odpowiedziała:
— To jest mydło.
Ale kwiaty na to westchnęły tylko i Bławatek wtedy dopiero, gdy kichać przestał, zapytał:
— A zkądże ty, Bylico, wiedzieć możesz, jak się to nazywa?
— A no — odrzekła Bylica — mówiłam już przecie, że bajki mię po chłopskich chatach noszą, a czasem to i do pałaców...
Nie dokończyła i, pomimo, że rozmaite rzeczy ludzkie dość z blizka znała, wzdrygnęła się i upadła na towarzyszy, wołając i stękając:
— Oj, oj, oj! tego już i ja się nie spodziewałam! Tego to już i ja znosić nie mogę. To jest okropne!
Bo do uprzedniego, ckliwego zapachu mydła przyłączył się teraz zapach inny, daleko jeszcze mocniejszy i przykrzejszy, od którego Bławatek już nie kichać, ale kaszlać począł, a Ostróżka w zamian tak się rozkichała, że aż śpiczaste jej ostrogi wzajem o siebie uderzały, Dzwonek zaś począł w liliowe kielichy bić na trwogę, Chryzantema aż dwa naraz uszka w dół opuściła, a Rumian w sposób tak gruby, jak sam był grubym, klątwami wybuchnął:
— A bodaj cię osty zakłuły i bluszcze ziemne na śmierć udusiły! Bodaj cię wiatr srogi złamał a kret czarny z łona ziemi wyrzucił! Bodaj ci korzenie pędraki poprzegryzały, a łodygę miliony mszyc oblazły!
Tu Chryzantema cienkim głosikiem grubemu głosowi Rumiana zawtórowała:
— Bodaj cię słodkie krople rosy z daleka omijały! Bodajby nigdy nie musnęło cię skrzydło motyle!
— Lecz coby to być mogło? — zagadnęły wszystkie razem. — Niechże przynajmniej wiemy co wydaje z siebie tę ohydę, gorszą jeszcze niż ta, która ulatnia się z mydła! Cóż, Bylico! Takaś niby silna i wszechwiedząca, popisz się teraz ze swoją siłą i wszechwiedzą: Powstań z omdlenia i powiedz: co to?
W sposób ten, miłość własną jej podniecający, zagadnięta, Bylica wysilenia nad samą sobą dokonała i, wyprostowując się nieco, rzekła:
— To jest — nafta! To świeci, ciemności rozprasza, słońce zastępuje, jest bardzo potrzebne, ale zarazem... oj, oj!... zarazem... bardzo obrzydliwe!
Zaledwie mówić dokończyła, wszyscy towarzysze i towarzyszki jej tak się już rozjęczeli, że w przeraźliwe i bezprzestanne te jęki żadne zapytanie, ani przekleństwo, ani jakiekolwiek słowo wmieszać się nie mogło. Kichali przytem, kaszlali i wszystkiem, czem kto mógł, udręczenie swe objawiali, a przyczyną tego były pyłki niezliczone, których mnogość nieskończona uniosła się teraz w powietrze i zapachem ostrym, nawskróś przejmującym, jadu pełnym, stłumiła same nawet wyziewy mydła i nafty.
Bylica prostowała się przecież, jak tylko mogła, i, usiłując w dobrym humorze wytrwać a sławę wszechwiedztwa swojego podtrzymać, wołała:
— Tytuń! tytuń! jest to tytuń! przestańcież tak wrzeszczeć i jęczeć! Nic w tem osobliwego niema. Prosty, ordynarny, najordynarniejszy tytuń! Ludzie się tem od rana do wieczora okadzają i pomimo to ród ich nie wygasł wcale. Żyją.
— Ale my to pewnie, zanim wieczór nadejdzie, żyć przestaniemy. I, ach! nigdy już, nigdy nie opuścimy więzienia tego, ani ujrzymy jak nad kochanem, złotem, szerokiem polem naszem słońce wschodzi i zachodzi! O czemużeśmy raczej w łonach pąków naszych nie pomarły! Czemu ominął nas sierp żniwiarza! Czemu nasion naszych wiatr do morza nie zaniósł i w czystych falach jego nie utopił! Pocośmy się rodziły? Pocośmy żyły? Poco cierpimy? Poco w męczarniach przedwcześnie umrzeć mamy?
I nic dziwnego, że tak wyrzekały, złym losom złorzecząc, kwiaty wykwintne, skoro miejsce, w którem niespodzianie się znalazły, nieznośnem wydaćby się musiało takim nawet najpierwszym lub najgminniejszym obywatelom państwa roślinnego, jak naprzykład: skrzypy, łopiany, osty. I te nawet musiałyby tu więdnąć i usychać, a cóż dopiero taki idealista szafirowy, jak Bławatek, albo taka arystokratka delikatna, jak Chryzantema, albo taki podczaszy wyśmienity, jak szklany Powój z migdałową wonią, albo nakoniec taki muzyk z postacią kształtną i wysmukłą, jak Dzwonek, dumnie noszący dźwięczne imię kampanuli?
Miejscem tem był sklepik ciasny i nie umywany nigdy, od sufitu do podłogi napełniony towarami takimi, jak: mydło, nafta, tytuń, pieprz, brzydkie jakieś sery i tym podobne rzeczy, z zapachami ostrymi i gryzącymi, a z pozorem mdłym, nijakim lub zupełnie szpetnym. Zupełnie szpetne były pudła i pudełka, które ściśle przy sobie na półkach stojąc, okrywały ściany pstrokacizną barw wyblakłych lub zaśniedziałych, lecz przewyższały je w szpetności butle, butelki, gąsiory i słoje, płynami kolorów nijakich napełnione, a okrywające stoły, na których jeszcze więdły cytryny, gniły jabłka, czerstwiały bułki i spaloną żółtością od pstrego tła odznaczały się aż ku brudnej podłodze zwieszające się wieńce obwarzanków. Oprócz tego, za drzwiami otwartemi na małą, ale brudną ulicę wielkiego miasta, bezprzestannie przejeżdżały powozy i wozy, przeciągały tłumy ludzi pieszych, turkotały koła, brzęczały żelaztwa, dzwoniły uprzęże, rozlegały się krzyki, szumiały rozmowy. Przez te drzwi otwarte, okrom grzmotów, łoskotów, hałasów i gwarów, co chwila jeszcze wlatywały do sklepiku rozpylone lub gęste tumany kurzawy, a w dodatku z ulicy i na ulicę wlewały się i wylewały fale ludności. Ludzie wchodzili tu, kupowali, targowali się, sprzeczali, brzękali monetą, odchodzili, w drzwiach rozmijali się z innymi ludźmi, którzy czynili to samo, aby z kolei odejść i miejsca ustąpić znowu innym. Więc widoki szpetne, zapachy ohydne, wrzawa piekielna, kurzawa, ciasnota, duszność i ani jednego powiewu świeżego, ani promyka słońca, ani kropli wody — zaprawdę! było to miejsce takie, w jakiem kwiat wszelki cierpieć srodze, lamentować boleśnie i umierać przedwcześnie musi.
Skąd się tutaj wzięły? — niewiadomo, lecz przypuszczać można, że wśród ludzi, nieustannie tu wchodzących i wychodzących znalazła się ręka jakaś, najprawdopodobniej dziewczęca, albo dziecięca, która je z zamiejskiej przechadzki przyniosła i w roztargnieniu porzuciła. Z zachwyceniem zerwany, w roztargnieniu porzucony, pęk kwiatów polnych leżał w najgłębszym kącie sklepiku, na stole chropawym i poplamionym, pomiędzy kawałami mydła, dużym kręgiem żółtego sera, zczerstwiałemi okruchami bułki, pustą butelką, która ziała wonią octową, i pękatym gąsiorkiem, żadnego zapachu niewydającym jeszcze, bo szczelnie był zamknięty, lecz który przy otworzeniu się wybuchnąłby niezawodnie nowym jakimś, zgryźliwym jadem.
Cóż zatem dziwnego, że kichały, kaszlały, jęczały, wiły się jak na torturach kwiaty, wyrzekając na to, że w pąkach nie pomarły, że wiatr ich nasion w morskich falach nie potopił? Cóż dziwnego, że biedne swe głowy łamały nad tem: po co się urodziły? po co cierpiały? po co matka przyroda stworzyła je dla tak przedwczesnego, żałosnego, tragicznego końca?
Tak, tragicznego; bo zostawały one w sprzeczności podstawowej i bolesnej ze wszystkiem, co je otaczało, a kto wie, czy istnieje na ziemi tragedya sroższa nad życie istoty tkwiącej w otoczeniu podstawowo i boleśnie sprzecznem z jej duszą? Dysharmonia, dysonans, zgrzyt; dobre to dla poetów, którzy niemi, jak skrzypacy kalafonią, struny lir swoich do dźwięczności pobudzają; lecz ci, w których duszach rozlegają się one, ogółem biorąc, bardzo rzadko miewają ochotę do śmiechu. Do śmiechu bardzo rzadko, lecz do śpiewania często, bo rzeczą pewną jest, że istnieją dusze do których ból przybywa w postaci czarnoksiężnika, który, gdy laseczką swą w nie uderzy, wytryska z nich zdrój pieśni, a im silniej uderza, tem zdrój wyżej tryska. Najczęściej zaś i najpowszechniej bywa tak z duszami właśnie kwiatowemi, czyli temi, co mają tkanki cienkie, wrażliwe, a nawskróś przepojone płomiennem ciepłem i światłem ojca swego — słońca.
Więc i tym razem, gdy dzień ku końcowi swemu kłonić się już zaczynał, uciszyły się kwiaty, na twardych okruchach, wśród przedmiotów niemile pachnących leżące i, czas jakiś nieruchomo, z trudnością oddychając, w milczeniu przeleżały. Aż Bylica pierwsza się ozwała:
— Ciekawa rzecz, co się tam w tej chwili na kochanem polu naszem dzieje.
Tego tylko było potrzeba, aby kwiaty do śpiewu pobudzić. Ton był podany: wszystkie z kolei podejmować go zaczęły. Bławatek podniósł nieco głowę, szeroko rozwarł swe szafirowe oko i zaśpiewał:
— O, piękne, czyste, rozległe, wonne pole! Z więzienia, do którego wtrąciły mnie złe losy, ślę ku tobie łzę wygnańca i uśmiech, którym w duszy tęskniącej rozkwita wspomnienie!
Bławatek posiadał ten rodzaj głosu, który nazywa się tenorem, a Rumian żółty, motyw jego podejmując, basem czystym i głębokim, chociaż nieco zbyt grobowym, pieśń ciągnął dalej:
— O, miedzo moja rodzinna, miedzo zielona, Rumianami potężnymi, braćmi mymi najeżona, koronkami przytulii, puchami kocanek zasłana, czy w tej chwili z nieba wysokiego padają już na cię krople rosy słodkie, przeczyste, perliste?
— Ach, któż tu, w tem miejscu rozpaczy i zgrozy, wspomina o rosie słodkiej, przeczystej, perlistej? — pięknym mezosopranem przerwała śpiew Rumianowi Ostróźka i sama jedna zawodziła dalej: — Ileż razy, ile razy o tej przedwieczornej porze lubego Kąkolu mego, który z za kłosów złocistych pochylał ku mnie rumiane swe lica, zapytywałam: Miły mój, czyś pił już dzisiaj rosę? A on mi na to: o, droga, gdy pierwszą kroplę jej ześlą mi nieba, jak brylant wnet ją złożę na twych pięknych włosach! Takeśmy rozmawiali z sobą o tej przedwieczornej porze, gdy czerwone słońce zataczało się na wzgórza...
— A gdy z za lasu księżyc wschodził, srebrną światłością jego oblana, stałam pośród cichego pola gwiazdą śnieżną, która z niw ziemskich jak równa równym patrzy prosto w oczy gwiazdom złotym, na nieba polach wysokich rozkwitłym. Na świat spływały woale księżycowe, w powietrzu stały, ramionami się oplatając, świeżość i cisza, a jam rosę piła, włosy na wiatr puszczała i, w okrąg promienny płatki swe roztaczając, gwiazda ziemska, patrzałam prosto w oblicza gwiazd niebieskich.
Tak, z obwisłymi jak u smutnego zwierzątka płatkami, śpiewała gwieździsta przedtem Chryzantema, a wtórowały jej: Dzwonek, w kielichy swe uderzający, i Powój, który ze swej czarki szklanej wydawał długie, bezustanne trele. Zdjęta żalem i niemocą, Chryzantema przestała już śpiewać, a Powój trylował jeszcze, trylował ciągle cieniutką, wiolinową nutką, a że przy tem różowe wargi jego rozwierały się szeroko, więc ulatywała z nich woń migdałowa tak silna i przejmująca, że zagłuszyła na chwilę zjadliwe zapachy mydła, nafty i tytuniu. W te zaś powojowe trele wmieszało się wkrótce westchnienie Bławatka:
— A teraz!
— A teraz! — powtórzyły głosy wszystkie i umilkły, zdławione głębokiem nad tak wielką zmiennością losów zadumaniem.
Aż nareszcie Rumian potężnym basem swym rozpoczął znowu:
— Ach, nic tak nie boli...
A wszystkie inne głosy zgodnym i pełnym bezbrzeżnego smutku chórem dokończyły:
— ..... jak chwile szczęścia
Wspominać w niedoli!
Na to Bylica dłużej już w milczeniu wytrwać nie mogła. Nie śpiewała nigdy; mówić lubiła bardzo, ale śpiewać wcale nie umiała. Głosu nie miała, więc ile tylko w tej duszności okropnej i różnych innych mękach sił jej starczyło, tak silnie zawołała:
— A przestańcież choć raz gorzkie żale, jak dziady pod kościołem, wyśpiewywać! Ej, ej! ja to zawsze myślałam sobie, że największem dobrodziejstwem Stwórcy jest to, iż żadnego ze stworzeń swoich nieśmiertelnem nie uczynił. Bywają niekiedy położenia takie, że myśl o śmierci ciecze na nie, jak balsam na ranę. Lecz są jeszcze i inne balsamy, a pośród nich najskuteczniejszy — bajka. Często, razem z bajkami krążąc po siedliskach ludzkich, słyszałam pytanie: po co na świecie istnieją bajki? I różnie różni odpowiadają na to, ale najpospolitsze jest zdanie — że dla zabijania czasu. Bo wy nie wiecie o tem, że ludzie mają pewnego wroga zaciętego, któremu na imię: Czas, i który wiecznie chodzi po świecie z Nudą na ręku. Nuda jest zresztą jednem tylko z pomiędzy wielu dzieci Czasu, lecz ludzie najgorzej jej się boją i gdy tylko ją na ręku ojca ujrzą, wnet na obojga razem rzucają się z orężami najrozmaitszymi, które tam u nich noszą najdziwniejsze i najniezrozumialsze nazwy, jako to: karty, szklanki, bijatyki, plotki, flirty, komplimenty, rozmowy, czyli przelewanie z pustego w próżne, i tak dalej, bez końca litania cała nazw, udzielanych orężom do zabijania Czasu z Nudą, a do której-to litanii głowy lekkomyślne uczepić próbują imię bajki. Ale to jest nieprawda. Bajka wcale nie do zabijania Czasu służy, tylko... aha! zgadnijcie do czego? Oto do pocieszania. Tak, tak. Mój Boże! ileż to razy w mojej włóczędze po świecie widziałam ja smutnych, których bajka rozweseliła; słabych, których pokrzepiła; bezsennych, którym czarne noce przeciągnąć przez życie dopomogła; chorych, którzy, głosu jej słuchając, mniej cierpieli. Za to też tylko ja bajarzy szanuję i lubię — za to pocieszanie. Jak tam zresztą jest, to jest, dość, że tak samo jak myśl o śmierci, tylko w sposób słodszy i milszy, bajka leje balsam kojący na rany tych wszystkich, których młyn życia choć parę razy już tęgo na kole swem obrócił. Bo wy, niewiniątka, twarzyczki ładnie malowane, lecz doświadczenia żadnego niemające, ani domyślacie się pewnie tego, czem właściwie jest życie. Otóż ja wam powiem: życie to taki młyn, który serce istoty żyjącej na swe koło chwyta i — dalej z niem w drogę! W okrąg, w okrąg niesie, pędzi, szarpie, drze, tłucze dopóty, aż wszystkie kwiaty, jakie tylko w sercu wyrosły, wysypią się zeń w postaci mąki szarej i gorzkiej...
— Słuchaj, Bylico — ozwał się w tem miejscu poważny Dzwonek — mówisz płynnie i nawet dość ozdobnie, szkoda tylko, że w mowie twojej ładu niema. Zaczęłaś od śmierci, wpadłaś na bajkę, a z niej wskoczyłaś na koło młyńskie, do którego przyrównywasz życie. Jakoś nie trzyma się jedno z drugiem...
— Nie przerywaj jej, Dzwonku — jednogłośnie poprosiły Ostróżka, Bławatek i Powój; — z przyjemnością, tego co mówi, słuchamy i ulgę to nam w cierpieniach przynosi.
— A co? — z tryumfem zawołała Bylica — otóż i macie potwierdzenie tego, co mówiłam. Zaczęłam tylko o tem i owem rozpowiadać, a jużeście ulgę w cierpieniach swych uczuły! Niesłuszny zaś zarzut uczyniłeś mi, Dzwonku, że w mowie mojej jedno drugiego się nie trzyma. Na świecie wszystko się z sobą trzyma i wiąże, a sztuka rozumu w tem właśnie, aby wiązadło dostrzedz i zrozumieć. Tak też i w mowie mojej: śmierć to pociecha, i bajka pociecha, a życie jest młynem, bo serca żyjących na gorzką mąkę miele, i jest zarazem bajką, bo gdy przeminie, to tak jak z bajki wątpliwość wynika: czy było, albo nie było? Bajka znów ze swej strony jest życiem, bo żyje w niej dusza tego, kto ją wymyślił, i jest zwierciadłem, bo jak w zwierciadle odbijają się w niej dusze i losy żyjących. Czy zrozumiałeś, Dzwonku?
— Nie bardzo; snać dla umysłu mego wszystko to jest zbyt skomplikowane — ze szlachetną otwartością odparł Dzwonek i dodał: — oto lepiej opowiedz bajkę jaką, abym choć na chwilę zapomniał o bólu, który łodydze mojej sprawiają okruchy zeschłej bułki. Uf! jakby mię kto na rozsypanym grochu rozciągnął! Oj!
— Co tam groch! Świeżego powietrza nam brak, i w tem najgorsza męka nasza! — odezwał się Rumian.
— Ach, tak, tak, tak! — zatrylował Powój; — choć jednego powiewu świeżego powietrza, choć tak słabego, jaki sprawia przelatujące skrzydło skowronka!
— Choć kropli rosy, choć jednej, tak drobnej jak centka na skrzydle motylem! Tak pić chcę, że chyba wkrótce już umrę z pragnienia! — jęczała Chryzantema.
— A mnie — żałosnym tonem ozwał się Bławatek — nic tak mocno tu nie dokucza, jak ta ciągła chęć do kichania! Powstrzymuję się, jak tylko mogę, aby delikatne tkanki moje nie popękały, lecz gdy tylko... za-le-ci mię, gdy tyl-ko za-le-ci...
Tu kichnął raz, drugi, trzeci i okresu rozpoczętego za nic do końca zbudować nie mógł. Ostróżka tymczasem z cicha zaszeptała:
— Co tam kichanie! Mnie do lubego kąkolu mego tak tęskno... tęskno...
A żółty Rumian grobowym basem swym rozpoczął:
— O! miedzo moja rodzinna, miedzo zielona, Rumianami potężnymi, braćmi mymi, najeżona...
Lecz przerwała im śpiew ten Bylica:
— Otóż i znowu wydaje mi się, jakobym wśród dziadów pod kościołem żebrzących siedziała! Nie lubię tego. Takie wyrzekanie i lamenty to brak ambicyi, brak tego poczucia honoru, które pomiędzy ludźmi sprawiają, że w cierpieniach swych i niedostatkach wszelkich milczą jedni przed drugimi jak nieme kamienie, niepowodzenia wstydząc się więcej niż grzechu, a rozdartego serca — niż podartej odzieży, której jednak wstydzą się także bardzo. To piękne jest i pożyteczne, gdyż, jedni o drugich nic nie wiedząc, jedni drugim pomocy nieść nie mogą i tak do tego przywykają, że każdy sam o sobie tylko myśli, sam za siebie czuje, sam sobie radzi, — co wszystko razem wzięte, nazywa się u nich indywidualizmem. Śliczna to rzecz i drogocenna ten indywidualizm, zwłaszcza wtedy, gdy dojdzie do szczytu takiej góry, na której — jak brat witający brata — pada w objęcia egoizmu. Dużo mogłabym o tem powiedzieć, ale pocóż? skoro wy ani zrozumieć mię nie możecie, ani potraficie kiedykolwiek naśladować pod tym względem ludzi, wy, kwiaty, wiecznie myślące i marzące tylko o kochaniach, wywnętrzaniach się, podziałach wzajemnych, rosach, motylach, wietrzykach i tym podobnych mamidłach próżnych i nic honorowego w sobie nie mających. Bajkę wam lepiej opowiem; to was pocieszy.
Zamyśliła się na chwilę, przebierając między bajkami, których pamięć miała pełną, gdy ni z tego, ni z owego, Chryzantema, głowę osłabioną od palącego pragnienia przypodnosząc, przemówiła:
— Ja opowiem!
Bylica krzywo nieco spojrzała na tę arystokratkę, zawsze dla niej niezbyt sympatyczną, a która teraz do współzawodnictwa z nią występowała. Jednak we wspólnem więzieniu nie wypadało towarzyszce niedoli wojny wypowiadać; więc tylko z cicha sarknęła:
— Ciekawam, jaka to będzie bajka! Pewnie pańska i wykwintna!
A Chryzantema, pomyślawszy chwilę i śnieżne płatki w krąg promienisty roztaczając, mówić zaczęła:
— Byłam raz w Niemczech...
— Oho! aż tak daleko! — mruknęła z przekąsem Bylica; lecz kwiat promienisty, przerwą tą niezmieszany wcale, ciągnął dalej:
— Byłam raz w Niemczech i rozkwitłam w ogródku pewnej dziewczyny ślicznej, złotowłosej, imieniem Gretchen, która szalenie rozkochała się była w pięknym brunecie, Fauście. Pewnego ranka, ślicz... oj! oj, oj! Kachu! kachu! kchu, chu, chu, chu! Kurzawa z uli...cy... do gard... gard...ła! Kachu! kchu! aj, aj!
— A czchi! a czchi! — Bławatek kichać począł, a gruby Rumian, kurzawą okryty, według zwyczaju swego klątwami wybuchnął:
— A bodajby cię ulewa niebieska do twardej ziemi przybiła! Bodajby cię zimne wiatry do piekła zawiodły, abyś dyabłom, nie kwiatom, gardła zasypywała!
Gdy uspokoili się nieco, Bławatek pierwszy do Chryzantemy przemówił:
— No, i co dalej?
Chryzantema, jakkolwiek kaszlem mocno zmęczona, mówiła dalej:
— Pewnego ranka śliczna Gretchen chodziła po swym ogródku niezmiernie smutna, ponieważ do serca jej zakradła się wątpliwość, czy Faust ją kocha; lecz gdy spojrzenie jej cudnych oczu na mnie upadło, ucieszyła się bardzo i zawołała: o, jakże to dobrze, że spotykam cię, siostro! (nazywała mię siostrą dlatego, że sama do kwiatu była bardzo podobna). Ty mi ciężar nieznośny z serca zdejmiesz — zagadkę, na której życie swe zawiesiłam, rozwiążesz! To mówiąc, zerwała mię i najpierw pocałowawszy (oni, ludzie, zawsze tak robią: najpierw kogoś całują, a potem mu włosy z głowy po jednemu wyrywają), zaczęła mi z piersi wyrywać po jednym płatku, przy każdym zapytując: kocha? nie kocha?
Tu Chryzantema, może na wspomnienie o smutnej pamięci Gretchen, znowu białe uszka żałośnie w dół opuściła i umilkła.
— Cóż tedy jej odpowiedziałaś? — zapytało parę głosów.
Po krótkiem jeszcze milczeniu opowiadaczka rzekła:
— Odpowiedziałam: kocha!
— No, i nierozsądnie uczyniłaś, bo stąd całe nieszczęście wyniknęło! — wybuchnęła nakoniec Bylica, i rada, że przenoszącej ją o wiele w piękności arystokratce dokuczyć może, prawiła dalej: — Bo po pierwsze: wzajemność dla miłości tem samem jest, co oliwa dla ognia; gdybyś więc była tego płomienia tą oliwą nie podlała, możeby Gretchen, zamiast skończyć w więzieniu tragicznie i rychło, przez długie lata spokojnie piekła smaczne speckkucheny i Schatzowi jakiemuś, mniej niż Faust przemądrzałemu, robiła wyborne skarpetki. Powtóre: nie należy nigdy za nic ręczyć. Prawdziwy mędrzec na całe życie wyrzec się winien wymawiania dwóch wyrazów: zawsze i nigdy, zwłaszcza, gdy idzie o rzecz tak nieskończenie kruchą i nieczystą, jak wierność mężczyzny. A po trzecie...
Lecz jakiem miało być to potrzecie, nikt nigdy dowiedzieć się nie miał, albowiem Bylica umilkła nagle, w wyprężonej postawie jej łodygi i liści odmalowało się przerażenie, aż istotnie z przerażeniem zaszeptała:
— Nowe nieszczęście spadnie na nas! Przygotujcie się do nowego nieszczęścia! Trzymajcie na wodzy nerwy, albowiem wnet, wnet coś zapewne okropnego w nie ugodzi!
— Jakie nieszczęście? — krzyknęły kwiaty. — Jakto, nowe jeszcze nieszczęście? Cóż nowego nam zagraża? Czyśmy nie wyczerpały jeszcze aż do dna czary niedoli naszej?
Niestety! Niedola miewa czasem czary tak głębokie, że dna ich zobaczyć niepodobna! Tym razem człowiek barczysty i krępy, zezowaty, ospowaty, włosami ciemnymi obrosły, zapewne właściciel sklepiku, głośno stukając buciskami, głośno do kogoś przemawiając, zbliżał się ku stolikowi, na którym wśród mydła, sera i butelek leżały polne kwiaty. Pewnie ten gąsior, dotąd szczelnie zamknięty, otworzy i wypuści zeń na świat nowy zdrój męki i jadu! Tak przypuszczała Bylica, lecz stało się jeszcze gorzej. Ku gąsiorowi istotnie dążył, ale po niego sięgając, tak szeroko zamachnął ramieniem, że rękawem odzieży kwiaty ze stolika zrzucił. Rozsypały się i wszystkie co do jednego na ziemię pospadały, na brudną, twardą, szorstką ziemię, po której chodziły w różne strony liczne stopy duże, ciężkie, grubo obute, powołane do rozdeptywania kwiatów bez cienia skrupułu lub żalu, bez wiedzy nawet tego, co czynią.
— Już tedy przyszła ostatnia godzina nasza! — zaszeptały kwiaty i umilkły.
Rzecz dziwna. Przedtem, aczkolwiek dokuczliwe, lecz stosunkowo lżejsze bóle i niewygody znosząc, jęczały, kichały, kaszlały, lamentowały bez miary ni końca; a teraz, nieszczęściem ostatecznem dotknięte, wtedy nawet, gdy z otworzonego gąsiora wybuchnęła najjadowitsza z pomiędzy wszystkich woń spirytusu, gdy grube i ciężkie stopy co chwilę im najhaniebniejszą ze śmierci zagrażały, a ostatnia pociecha, którą było trzymanie się w kupie, przepadła, teraz, w rozsypce, w pomieszaniu, oko w oko z tuż, tuż nadchodzącym swym końcem, ani głosu nie wydawały z siebie, ani najlżejszem nie poruszały się westchnieniem, tylko, głowy swe tył poodrzucawszy, przymrużonemi oczyma patrzały na wszystko, niczemu już nie dziwiąc się, o nic nie dbając, niczego nie lękając się, ani pragnąc. Zupełnie, jak kolorowe trupki...
Wtem, co to takiego? Nad rozsypanymi po brudnej podłodze kolorowymi trupkami schylają się dwie twarze drobne, a tak piękne, że niemal anielskie, dwie pary oczów tak błękitnych, że do nieba są podobne, ze zdziwioną radością patrzeć poczynają w umierające oczy kwiatów i dwie pary rączyn, któreby za pączki różane poczytać można, nieśmiało, łagodnie, pieszczotliwie dotykają łodyg, liści, koron, aż nakoniec podejmują je z ziemi i w drobnych paluszkach, z uwagą, z ostrożnością, z czułością kędyś unoszą...

∗             ∗
A było to tak. W tej właśnie chwili, gdy kwiaty w sklepiku nieszczęsne losy swe w sposób najrozmaitszy znosiły i opłakiwały, na znajdujące się za sklepikiem podwórze, niezmiernie do studni podobne, ponieważ czworokąt wysokich murów je otaczał, z podziemia noszącego nazwę sutereny, wypełzło stworzonko, na pierwszy rzut oka bardzo dziwne, ale gdy mu się było przyjrzeć bardzo ładne. Miało ono dwie bose stopki, dwie rączyny, do pączków różanych podobne, sukienkę czerwoną w czarne centki, bardzo podartą, a nad tą sukienką — głowę, oblaną bladem złotem włosów, z twarzyczką chudą, lecz śliczną. Z otworu podziemia wypełzłszy, stworzonko to nigdzie dalej nie poszło, lecz, na jednym z kamieni bruku przysiadłszy, pochyliło się nad otworem i spojrzenie swe w nim zatopiło, czegoś snadź spodziewając się stamtąd, oczekując. Po chwili odrobinę zniecierpliwionym głosem zawołało:

— Mi-si! plę-dzej!
Aha! łatwo to było stworzeniu temu wołać: plędzej! ale drugiemu z otworu wyleźć bardzo trudno! Mniejsze jeszcze od tamtego, tak samo, jak tamto, miało bose stopki, rumiane rączyny, główkę ze złotymi włosami i sukienkę czerwoną, równie w czarne centki i równie podartą. Kiedy po długich zapewne trudach wydostało się nad ziemię i na bruku podwórza stanęło, zachwiało się na bosych stopkach tak, że najpewniejby upadło, gdyby stworzonko pierwsze, nieco większe, nie rozstawiło przed niem rączyn i tym sposobem go nie podtrzymało. Czyniąc to rzekło z powagą:
— Nie pad-nij!
Nie upadło, lecz zaledwie z niejaką mocą utrwaliło się na stopkach, wnet żałośliwym tonem zawołało:
— Mi-mi!
Były to tedy Misi i Mimi; imiona niewiedzieć jakie i stworzonka niewiedzieć jakie, z pod ziemi na kształt robaczków wypełzłe, a podobne do cherubinów. Podobieństwo to z cherubinami tworzyły ich twarzyczki okrągłe, z mistrzowską doskonałością linii zarysowane, świecące dwiema parami oczu błękitnych jak niezapominajki i dwiema parami warg, podobnych do blado-czerwonych goździczków. Tylko że cherubiny miewają zwykle piękne rumieńce na policzkach, a one ich nie miały ani śladu. I nic dziwnego: głodne musiały być, gdyż z ust tego, które wypełzło na ostatku, zaraz po pierwszym okrzyku wyszedł drugi, jeszcze żałośniejszy:
— Chleb-ka!
Mimi zrazu nie odpowiedziało nic i wydawało się pogrążonem w głębokiem zamyśleniu, poczem, z odznaczającą je powagą, rzekło:
— Kodź!
I ująwszy Misi za rączynę, razem z niem puściło się w podróż. Była to podróż prawdziwa i do odbycia wcale niełatwa, bo dno studni, zwane podwórzem, jakkolwiek w rzeczywistości niewielką przestrzeń zajmowało, im wydawało się bardzo rozległem, a kamienie ostre i nierówne srodze bosym stopkom pochód naprzód utrudniały. To też Mimi i Misi szły z wielką powagą i uwagą, w milczeniu doskonałem, a tylko raz, gdy drobniejsze, potknąwszy się o kamień, znowu o mało nie upadło, większe ozwało się z ostrzeżeniem:
— Nie pad-nij!
— Nie! — tonem uległości odpowiedziało drobniejsze, i szły dalej, na kaczy sposób kołysząc się nieco w obie strony, a do mówienia, tembardziej do śmiania się, nie okazując usposobienia najmniejszego. Były smutne i, gdyby smutek mógł kiedykolwiek z takiemi jak one stworzonkami chodzić w parze, niezupełnie omyliłby się ten, ktoby powiedział, że były smutne.
W górze, nad otworem studni, wisiała szmata błękitu niebieskiego, który kędyś tam był może nieskazitelnym i świetnym, lecz tu, z za woalu kurzawy i wyziewów różnych, wyglądał spłowiało i mętnie. Sucho, twardo i dumnie wznosiły się ze stron czterech mury wysokie i suche, zimne połyski rzucały długie rzędy ich okien. Dnem zaś studni po różowych, ostrych kamieniach dwie boże krówki bose, w czerwonych sukienkach, czy dwa cherubiny ze złotymi włosy, kaczowatym nieco chodem, za rączyny się trzymając, w milczeniu głębokiem odbywały trudną swoją podróż. Kierowały się ku małym drzwiczkom, wiodącym od strony podwórza do sklepiku, do tego samego sklepiku, w którym tego samego dnia i w tej samej chwili odgrywała się tragedya kwiatów polnych.
Rzecz była w tem, że gdy matka wyrobnica spóźniała się z powrotem do podziemnego gniazda, lub zrana je opuszczając, nie miała czem napełnić dziobków piskląt, Misi i Mimi zawsze dążyły ku miejscu temu, gdzie sklepikarka litościwa w wyciągające się ku niej rączyny wkładała często bułkę lub obwarzanek, w rękach czasu przeobrażone w skamieniałość. Więc ku tym nizkim drzwiczkom, jak ku jedynej gwieździe nadziei, skierowały one swą wątłą nawę zawsze, ilekroć czarnemi skrzydły okrył ją ptak ten drapieżny i bezlitosny, który nazywa się głodem.
Nakoniec przybyły do celu podróży i zwycięsko, choć nie bez trudności, przestąpiwszy skałę, progiem zwaną, znalazły się w sklepiku. U ściany jego, u samej ściany, tuż przy progu stanęły, i wnet, jakby za dotknięciem różdżki magicznej, twarzyczka Misi wykrzywiła się do płaczu. Nieszczęście! zawód okropny! klęska! Sklepikarki nie było — niewiadomo wcale dokąd poszła, a sprzedażą towarów zajmował się sam sklepikarz, człek gruby, krępy, ospowaty, zezowaty, wprost straszny. Mimi i Misi lękały się go okropnie, choć przyczyny słusznej ku temu nie miały, bo nigdy nie uczynił im nic złego; lecz na dnie ich świadomości oddawna osiadło przekonanie głębokie, iż uczynić mógłby, wraz z nazwą, do osoby jego przywiązaną, a która brzmiała: stlasny pan! Więc Misi «stlasnego pana» ujrzawszy, cherubinowe usta swe do płaczu wykrzywiło i byłoby pewno beknęło na głos, gdyby Mimi, opiekujące się niem troskliwie i roztropnie, nie przestrzegło:
— Nie pla-kaj!
— Nie — ulegle odpowiedziało Misi i stało się jeszcze cichsze, niż wprzódy; w zamian zaś sam opiekun po kilku sekundach nie wytrwał w milczeniu i cicho szepnął:
— Bulki!
Cherubinowe źrenice jego tkwiły w bułkach, duży kosz napełniających, i zrazu rozżarzone, jak blaskiem płomienia oblane turkusy szybko potem zachodzić poczęły szklistą powłoką. To samo zupełnie działo się ze źrenicami Misi i minuta nie upłynęła, gdy po chudych, lecz mistrzowsko zarysowanych policzkach obojga ciekły sznurki świecących łez. Cicho ciekły, bo w trwodze przed «stlasnym panem» boże krówki bez łkania, bez wydawania z siebie głosu, choćby najcichszego, zmaczały u piersi czerwone swe sukienki łzami tak obfitemi, że zamiast czarnych osypały je gęsto centki brylantowe.
Wówczas-to sklepikarz szerokiem zamachnięciem ramienia zrzucił ze stołu kwiaty polne, które rozsypały się po brudnej ziemi i leżały na niej jak kolorowe trupki.
Mimi i Misi, odkąd żyły, nie widziały nigdy żadnego kwiatu i nie domyślały się nawet, że są na świecie przedmioty tak interesujące, nadzwyczajne, śliczne. O «strasznym panu» zapominając, Misi wykrzyknęło:
— Cio to?
A Mimi odpowiedziało:
— Ca-ca!
I mniej niż w parę sekund rączyny ich ostrożnie, delikatnie, prawie trwożnie błądziły po liściach, łodygach i koronach pomdlałych kwiatów.
Podróż powrotna. Łup inny wcale, niż początkowo zamierzany, lecz niemniej snać miły, bo Mimi i Misi unoszą go szybko, w obawie może pogoni, aby go im nie odebrano. Daleko szybciej niż przedtem, idą i nie trzymają się już za rączyny, bo każde w obu swoich niesie po kilka łodyg i kolorowych główek, które, z kurzawy, duszności i okropnych zapachów wyniesione, błękit nieba, choć spłowiały, ujrzawszy, zaczynają potrochu cucić się, wyprostowywać, poruszać liśćmi, rozwierać korony...
Było na podwórzu tem miejsce jedno, wielce przez Misi i Mimi lubione, a mianowicie: kąt pomiędzy klatką jakichś schodów zewnętrznych a trójkątem ślepego muru, bez okien. Ciemnawe i ciasne miejsce to było, niestety, śmietniskiem i w głębi swej posiadało spore, ze śmiecia usypane wzgórze; lecz ponieważ Misi i Mimi nie wiedziały wcale o hańbie, przywiązanej do wszystkich miejsc podobnych, a nikt ich w niem dostrzedz i, co zatem idzie, dokuczyć im nie mógł, więc uczyniły z niego scenę codzienną dla rzadkich swych zabaw częstych niedoli. Tu przybyły i teraz, na kamieniach bruku posiadały, a kwiaty na zboczu wzgórza umieściwszy, z silnie zaciśniętemi od wzruszenia piąstkami i nizko pochylonemi głowami przypatrywać się im poczęły.
Pierwszy Bławatek rozwarł swe duże, szafirowe oko i, z głębi łodygi westchnienie ulgi wydając, przemówił:
— Uf! jak mi dobrze! Oddycham! Już mię zupełnie ta przeklęta chęć do kichania opuściła! Patrz, patrz, Ostróżko, jakie to białe skabiozy pochylają się nad nami? Zupełnie podobne kwitły niegdyś w sąsiedztwie naszem, pod lasem! Bledziuchne są i okrągłe!
— Ja zaś — odrzekła Ostróżka — widzę dwie pary niezapominajek, pomiędzy nami a niebem zawieszonych. Błyszczą tak, jakby rosą były oblane...
— A ja — ozwała się Chryzantema — najwyraźniej dostrzegam dwa czerwone goździczki...
— Czyżbyśmy się znowu na pole, pomiędzy kwiaty dostały? — zapytał Dzwonek.
— Jesteście wszystkie nierozsądne — zawyrokowała Bylica. — To nie są skabiozy, ani goździki, ani żadne inne kwiaty. To są — dzieci.
— Ładne dzieci! — zadzwonił Dzwonek.
— Miłe dzieci! — grubym basem potwierdził Rumian żółty.
— Dobre dzieci, bo z piekła nas wyniosły i śmierć uczynią nam lżejszą! — westchnęła Bylica.
— Trzeba im za to pokazać, jak wygląda gwiazda! — rzekła Chryzantema i wszystkie swe śnieżne płatki w promienisty okrąg rozwinęła.
A Powój, uczuwszy w tej chwili zalatujący tu powiew wietrzyka, tak się ucieszył, że z całego kieliszka na wiolinową nutę zaśpiewał:
— Try-li-li! Try li-li-li!
Przyczem wylał z siebie cały strumień słodkiej, migdałowej woni.
Misi i Mimi, po raz pierwszy w życiu widząc kwiaty, rozmowy ich nietylko zrozumieć, ale nawet dosłyszeć nie mogły i tylko spoglądając na szafirowe oko Bławatka, na jaskrawo żółte oblicze Rumiana, na liliowe kielichy Dzwonka, na liście Bylicy zielone, głęboko wycięte i białym atłasem podszyte, uczuwały coraz większą i coraz szerzej rozlewającą się po wnętrzach ich uciechę. Z czego właściwie tak się cieszyły? — powiedzieć trudno, bo przecież w losach ich nic pomyślnego nie zaszło; jednak cieszyły się i w uciesze tej zupełnie przestały — na chwilę zapewne — czuć w sobie szpony i dziób czarnego ptaka. Gdy zaś Chryzantema rozwinęła się w gwiazdę promienistą, a z różowego kieliszka Powoju wytrysnął strumień słodkiej woni, Mimi i Misi jednomyślnie na twardych siedzeniach swych podskoczyły i wybuchnęły śmiechem.
— Che, che, che! — śmiało się Mimi.
— Chi, chi, chi, chi! — wtórowało opiekunowi swemu Misi.
Tak z męk i śmierci zamordowanych roślin wykwitła radość głodnych dzieci.




ROCZNICA



Przed rokiem, w dniu iskrzącej się pogody letniej, szła w pole tak szczęśliwa, że zdawało się jej, iż stopami nie dotyka ziemi. Świat był dla niej, nie światem, ale rajem. Jak bogowie nektarem, żyła miłością. Kochana i zakochana przebywała święto życia, nie myśląc o tem, że mogą po niem nastąpić dnie powszednie. Wsparta na ramieniu narzeczonego szła drogą polną, wśród zboża dojrzałego, rozmawiając o rzeczach tak lekkich, skrzydlatych, wdzięku pełnych, jak motyle. Mówili ze sobą o podróży poślubnej. Kraje nieznane, ludy ciekawe, stolice, góry, jeziora, wodospady, cuda natury i czary sztuki — w otoczeniu cudów i czarów samotność we dwoje. Gdy jesień chmurnem czołem wzbije się pod niebo, a mglisty płaszcz zarzuci na drzewa posmutniałe, wtedy roztoczą skrzydła i ulecą. Ulecą w wiosnę pachnącą, w lato rozkwitłe, jak dwa wolne ptaki ważyć się będą na złotych skrzydłach w bezchmurnych błękitach. Serca ich to kosze nenufarów wodnych i goździków purpurowych, a nadzieje, marzenia — chór słowików śpiewających i rój skrzydlatych motyli.

Wtem usłyszała cichy płacz. Szedł od samej ziemi, od stóp płowej ściany zboża. Spojrzała. Dziecko maleńkie, w szarej koszulinie, z bosemi nóżkami, tonącemi w gęstych ziołach, z włosami rozrzuconemi, których barwa słabym zaledwie odcieniem różniła się od barwy kłosów. Łzy ciche, ale rzewne, oblewały mu twarz drobną, jak gęsta rosa główkę bladego kwiatu. Dziwny, przydrożny kwiat, płaczący w chwili, gdy świat nie światem jest, ale rajem! Czego ono tak płacze?
W górach nie zatrzymają się długo, bo może tam być zimno. Chłód to ostrze, a ją, u jego boku, z lekka nawet nie draśnie nigdy żadne ostrze natury, ani życia. Przyszłość jej to ciepły i miękki aksamit. Przelotem tylko spojrzą na Aar, «co wody zielonemi spada», i ulecą tam, gdzie «kapią bluszcz i róże».
Minęli dziecko, płaczące pod ścianą zboża. Już nie słychać cichego szlochania. Jednak czego ono tak płacze? Obejrzała się i zobaczyła, że za nią obróciło oczy. Z za grubej szyby łez prześwieca w nich błękit turkusowy. Włosy jak kłosy, oczy jak turkusy, koszulina jak ziemia, u bosych nóżek żółtą kiścią kwiatu wysoko strzela dziewanna.
Ulecą tam, «gdzie kapią bluszcz i róże...» Tak pięknem było brzmienie głosu jego, gdy słowa wielkiego poety powtarzał, że szła u jego boku coraz dalej, z duszą w tych brzmieniach roztopioną, czując, że ją «wzięły duchy i gdzieś w niebieskie uniosły lazury».
Tylko potem, w noc późną, kiedy sama jedna przez okno otwarte patrzała na gwiazdy i dzień przeminiony jak sznur gwiazd przez pamięć przesuwała, smugą leciuchnego obłoczku przewinęło się po jej niebie zapytanie: — Czego dziecię to tak płakało? Przewinęło się zapytanie, zasnuło się za gwiazdy i w złotym ich roju zniknęło. ............................................................. W rok potem już tylko wspominała.
Orkan przeleciał i uczynił z życia step suchy, twardy, bez palm i oaz. Nie odbyła podróży poślubnej, nie brała ślubu. Z przestworza wypełzł potwór, który nenufary i goździki zdeptał, a motyle potruł. Mniejsza o to, jak mu było na imię, bo mnóstwo takich potworów chodzi po świecie, zamieniając go na pustynię. Świat nie był już dla niej rajem, ani nawet światem, lecz pustynią. W dniu iskrzącej się pogody letniej szła w pole z sercem tak pełnem kamieni i cierni, że zdawało się jej, iż z trudnością stopy od ziemi odrywa. Przebywała żałobę ciężką, nie myśląc, aby po niej przyjść mogła pociecha. Szła sama jedna drogą polną, wśród zboża dojrzałego, i sama z sobą rozmawiała o rzeczach przeminionych. Ci, którzy szczęście utracili, miewają pamięć pełną rocznic, które obchodzą zdwojonym płaczem. Dziś rok... dziś dwa lata!... Są to takie dnie zaduszne, w których serce, nad skrytą w nich mogiłą, uderza w żałobne podzwonne. Ona dziś obchodziła rocznicę rajsko przeżytego dnia i po wiele razy owijała dokoła serca wieniec uwity z grobowych nieśmiertelników. Szorstki był i ciężki; płatki jego przeszywały ją zimnemi ostrzami. Odkąd tęczowy brylant jej przepalił się na czarny węgiel, czarność okryła przed nią niebo, ziemię i przyszłość. Myśli, że razem ze szczęściem swem umarła, i przyszłość będzie dla niej podróżą pośmiertną. I oto dostała się jej ta podróż w udziale zamiast tamtej — poślubnej! Lęka się jej i wcale nie wie, po co odbywać ją będzie, skoro nie widzi przed sobą nic, ku czemuby szła z ochotą.
Powiodła wzrokiem dookoła: wszystko tak samo, jak było rok temu, dziś rok. Pogoda iskrząca się błękitem i złotem, dwie płowe ściany zboża, na wysokiej łodydze żółta kiść dziewanny... Wszystko tak jak rok temu... Upaść tylko na klęczki, czołem uderzyć o ziemię i modlić się za świeżą, ufną, gorącą duszę swoją, która umarła na łożu zwiędłych nenufarów, pod całunem otrutych motyli. Na jej miejsce wstąpiła w nią dusza inna: gorzka, gniewna, posępna, pełna odraz i łez... Młode drzewo przydrożne objęła ramionami, pochyloną jej głowę giął ku ziemi kamień nieszczęścia.
Wtem usłyszała w pobliżu płacz dziecka. Szedł od samej ziemi, od stóp płowej ściany zboża. Spojrzała. Dziecko maleńkie, w koszulinie szarej, z bosemi nóżkami, tonącemi w gęstych ziołach, z włosami rozrzuconymi, których barwa słabym zaledwie odcieniem różni się od barwy kłosów. Łzy ciche, ale rzewne, oblewają mu twarz drobną, jak gęsta rosa główkę bladego kwiatu...
— O dziwny, przydrożny kwiecie, któryś płakał wtedy, gdym szła w parze ze szczęściem i płaczesz teraz, gdy samotna, usta spieczone przykładam do szorstkiej kory drzewa! Ktoś ty jest dziecko? czego płaczesz?
Pochyliła się i zobaczyła, że wzniosło ku niej oczy. Z za grubej szyby łez prześwieca w nich błękit turkusowy. Włosy jak kłosy, oczy jak turkusy, koszulina jak ziemia, u bosych nóżek dziewanna strzela wysoko żółtą kiścią kwiatu.
— Ktoś ty dziecko? Czego płaczesz? Byłeś w dniu święta mego i jesteś w dniu żałoby. Płakałeś, gdy byłam w raju, i płaczesz znowu, kiedy przebywam pustynię. Drogiem mi jesteś. Drogiem jest każde ziarnko piasku, które wynosimy na sukni z przechadzki po krainie szczęścia. Obojętnie wówczas ominęłam cię, bo w krainie szczęścia świeci słońce oślepiające i głos najdroższy w niebieskie unosił mnie lazury. Ale teraz mam oczy gorące od płaczu i widzę lepiej. Powiedz, kwiecie przydrożny, jakie uderzyły w ciebie grady, jakie sparzyły cię piołuny? Możeś głodne? Mam dom pełen chleba i mleka, pójdź do mego domu. Gdy w białem mleku zaróżowieją twe blade usta, bólowi memu ubędzie czerwoności. Możeś głodne, nie chleba, ale pieszczoty? Pójdź mi na ręce. Dopóty oczy twe poić będę słodyczą pocałunków, aż oschną w nich słone łzy. Możeś po zmarłych rodzicach sierotą? Pójdź mi na serce. Jemu również odumarło szczęście!
Wyciągnęła ramiona, zaokrągliła je dookoła drobnej postaci i objęła — próżnię. Płowe kłosy stały ścianą gęstą, żółta dziewanna kwitła na łodydze wysokiej, lecz płaczącego dziecka nie było. Tam, gdzie je widziała, liliowe brunelki, stojąc w wyprostowanych postawach, mówiły: nie było go tu wcale!...
Cóż to znaczy? Widmo? Najpewniej widmo, skoro pierzchło, zniknęło. W dzień zaduszny wywołało je wspomnienie. Ziarnko piasku, wyniesione na sukni z przechadzki po raju, zamigotało przed oczyma i z wiatrem — umknęło.
Lecz tego widma i tego źdźbła piasku myśl jej uczepiła się, jak tonący liny ratunkowej, myśl gorzka, żałosna, pędząca po przestworzach za kroplą słodyczy, za iskrą światła.
Wracała do domu zamyślona. Zapytywała: czem jest to, co płakało wówczas, kiedy była szczęśliwa, i płacze teraz, kiedy cierpi? Gdzie są blade usta, które, gdy zaróżowią się w białem mleku, bólowi jej ubędzie czerwoności? Kędy na żałobne podzwonne uderzają serca, którym tak, jak jej sercu, odumarło — szczęście?
Idzie ich szukać. Idzie szukać biednych kwiatków przydrożnych, pobladłych... sierocych...




CZEGO PO ŚWIECIE SZUKAŁ
SMUTEK



Było to pole rozległe, żyzne, bardzo pięknie przez naturę ubrane; lecz cóż z tego, skoro nieustannie chodził po niem Smutek, sprawiając wszędzie, gdziekolwiek się ukazał, niezliczone szkody i spustoszenia. Zwoje krep czarnych, w które był przyobleczony, wzbijały się aż pod niebo i zachmurzały jasność słoneczną; od bladości jego oblicza padała na kwiaty barwa trupia, a od ciężkich westchnień kłosy zginały się ku ziemi i marnie roniły napełniające je ziarna.

Nie dziw więc, że wśród ludzi zamieszkujących to wielkie, piękne pole, powszechne przeciw marze złowrogiej powstało szemranie.
— O, maro złowroga! — wołali — o, widmo ponure! Dlaczegoś wyszło z tej otchłani podniebieskiej, w której przebywają istoty zaświatowe, i wszystko, co na świecie wzrasta, kwitnie, uśmiecha się i raduje, czynisz płonnem, zwiędłem, spłowiałem, zatrutem? Odejdź! Zniknij! Przestań z róż zwlekać królewską purpurę, odejmować blask słońcu i woń pomarańczom, wsączać gorycz w ziarna kłosów, a w drzew owoce wszczepiać obrzydłe robaki. Przestań być niepozbytem przekleństwem tego pola!
Smutek cierpliwie słuchał wyrzutów i złorzeczeń, bo sam był smutny. Odwieczna włóczęga, wśród której oblewały go wciąż łzy gorzkie, bardzo go już utrudziła, i dotkliwie uczuwał brzemię przekleństwa wszystkiego, co żyło. Więc, ciężko wzdychając, mówił:
— Ach, ukażcie mi tę mieszkankę otchłani zaświatowej, której dotąd wśród pola tego nadaremnie upatruję, a zniknę, jako wszystko, co było, a już nie jest. Lecz dopóki nie znajdę tej, której szukam, nie przestanę chodzić po niem, jak niepozbyte przekleństwo!
Ludzie wiedzieli o tem, że w niezmierzonej otchłani podniebieskiej przebywają istoty, których ani dotknąć ani zobaczyć nie mogą, które jednak to przybywają na świat, to odchodzą, to są, to nie są, tu są, tam ich niema. Każda z nich przynosi z sobą coś innego, a od darów ich, dobroczynnych lub złowrogich, zależą gładkie lub chropawe przędze wszystkich bytów świata. Więc wzbiło się ku otchłani ogromne, błagalne wzywanie tej, której imienia nikt nie znał, lecz której szukał Smutek.
Najpierwsza, dlatego może, że najlżejsza, z otchłani niezgłębionej zleciała nad wielkie pole Wesołość. Postać miała leciuchną, ruchy taneczne, suknię z obłoczku różanego, rozmigotaną iskrami srebrnemi, a w dłoniach przerzucała drobne rzeczy błyszczące, brzęczące, dzwoniące, lekkie, kolorowe.
Przed Smutkiem stanąwszy, zaszczebiotała:
— Mnie zapewne szukasz, maro posępna? Oto jestem! Patrz, jakam powabna! Umiem śpiewać srebrzyście, tańczyć ślicznie, śmiać się byle z czego. Oddech mój to zefir, który po świecie roznosi miody kwiatowe i soki winnych jagód, a ze ślicznych zabawek, które przerzucam w dłoniach, jak z zaczarowanego zdroju płynie upajająca woda zapomnienia. Mnie szukasz, widmo ciemne, nieprawdaż? Oto jestem! Uciekaj przedemną, znikaj!
Ale Smutek przecząco wstrząsnął głową.
— Nie, nie — odrzekł — tyś miła, lecz płocha i jeden powiew zasłony mojej wystarcza, aby zamienić cię w mgłę i w szlak tęsknoty, po tem, co było, a już nie jest...
Mówiąc to rąbkami tylko krep swych poruszył, a Wesołość zamieniła się w mgłę i z tęsknym jękiem zapadła pomiędzy uwiędłe kwiaty.
Wówczas, z postawą wyprostowaną i obliczem nieskazitelnie białem, drogę Smutkowi zastąpiła Prawość:
— Jam czysta jak woda krynicy i prosta jak marmurowa kolumna. Nie mam na sobie plam od brzydkiej śliny kłamstwa, ani skaz wypalonych przez łzy, któremi płacze krzywda. Może więc na mój widok pole to od obecności swojej uwolnisz?
Przychylnie Smutek na Prawość popatrzał, ale odpowiedź jego była przeczącą:
— Nie jesteś istotą, której szukam, bo nietylko władzy nade mną nie posiadasz, lecz owszem twarz swą w zasłony me ukrywasz, ilekroć zajrzy ci w oczy Obłuda, Fałsz albo Krzywda.
Na samą wzmiankę o wrogach swoich Prawość smutnie pochyliła głowę i odeszła, a w zamian wyprostowując grzbiet zgięty od robót ciężkich i dłonią z czoła pot ocierając, naprzeciw Smutkowi wystąpiła Praca.
— Przeze mnie, tylko przeze mnie — rzekła — przy życiu i dostatku utrzymuje się wszystko, cokolwiek w te dary zaopatrzyła natura. Jestem pierwszą uczennicą i pomocnicą natury, a nawet nieraz mistrzynię swoją w pomysłach i mocy przewyższam. Ja to pustynie przerabiam na żyzne role, w gór łonach i na wód powierzchniach toruję bezpieczne drogi, wznoszę miasta wspaniałe, cudami sztuki napełniam ogromne pałace, w głowach ludzkich pielęgnuję iskry myśli i nie pozwalam ginąć marnie wątkom fantazyi...
Smutnie mowę tę przerwał Smutek:
— Tak, tak! — mówił — czynisz to wszystko, ale i wiele innych rzeczy również... Janusowem jest twe oblicze... Wykuwasz lemiesze i miecze... orzesz dla głodu i siejesz dla pychy... w płuca jedne sączysz soki słodkie, a w inne wszczepiasz jady trujące... tu rozścielasz kobierce rozkoszy, a tam budujesz progi obrazy... Jesteś wielką i światu niezbędną, ale nie jesteś sama sobą...
— Czemże więc jestem? — ze zdziwieniem zapytała Praca.
Smutek odpowiedział:
— Narzędziem, które jest dobre w ręku dobrem, a złe w ręku złem...
Praca pochyliła nizko czoło zorane, szepnęła: — To prawda! — i ze łzami w oczach odeszła. A w tejże chwili nad polem uczyniło się szumno, czerwono, żółto i dwa straszliwe ptaki, czy smoki, leciały powietrzem z szumem, hukiem, rykiem i syczeniem, od których zadrżało i ku ziemi przypadło wszystko, co żyło. Jeden z ptaków czy smoków był krwisto-czerwony, drugi ognisto-żółty, a z paszcz ich i skrzydeł ziały i rozlewały się dokoła krew i płomienie. W strwożonych mieszkańcach pola na dnie trwogi zatrzepotała nadzieja:
— Sąż to może te potwory, które mają pożreć Smutek i ichże to może szukał on po świecie? Kto wie?
Lecz w tej samej właśnie chwili Smutek z wielką nagłością wyrósł na niebosiężnego olbrzyma i, bladem obliczem swem zasłaniając słońce, a zwojami krep czarnych oblekając błękit niebieski, ogromnym głosem przestrachu i rozpaczy wołał:
— Gniew! Zemsta! O, Gniewie i Zemsto! Żywiciele moi! O potęgi, które napełniacie mię coraz nową trwałością i mocą! Skoro jesteście, ja również być muszę, i dopókąd pozostaniecie, pozostanę, i jeżeliści nieśmiertelne, moja wędrówka po świecie końca mieć nie będzie. Biada mnie! Biada polu temu! I biada jego mieszkańcom!
A mieszkańcy pola, słysząc to, cisnęli dłonie do serc, przez nieznośne bóle zdejmowanych, i usiłowali skryć się przed widokiem ciemności, krwi i płomieni pomiędzy gęstwiny drzew, kwiatów i kłosów. Ale z drzew osypywały się wszystkie liście, na kwiatach więdły wszystkie płatki i z kłosów upadłych na ziemię wysypywały się wszystkie ziarna. I trwało to tak długo, aż szum, świst, ryczenie Zemsty i Gniewu ucichły, a krwista purpura i ognista żółtość ich przygasły w oddaleniu. Sprawiwszy na polu tem wszystko, co tylko sprawić mogły, uleciały, na inne, a wtedy czarne zasłony Smutku, zwijając się znowu dokoła jego widomej postaci, odsłoniły słońce z blaskiem przygasłym i pobladły błękit nieba.
Wówczas z pod nieba pobladłego uciszonem powietrzem spłynęła i wśród pomordowanych kwiatów stanęła postać spokojna, wyniosła, biała i głosem przyjaznym do bladego w czarnych zasłonach swych Smutku przemówiła:
— Wiele przenikam, rozumiem, wiem, i dlatego z bliska znam cię, o, Smutku! Na imię mi Mądrość. Nauczam wszystkich, a oddechy twe wiecznie napełniają mi łono dlatego, że umiem tak mało. Nieraz z rozkoszą mówię: wiem, ale częściej z męką wyznaję: nie wiem! Beze mnie świat byłby ciemnym, lecz doskonałą światłością nie jestem. Złe moce smoków ognistych i krwistych powściągam, lecz sprawić, by istnieć przestały, nie mogę. Z bliska, o Smutku, spokrewnionymi z sobą jesteśmy. Jesteśmy nawet, o Smutku, jako rodzeństwo, od poczęcia samego zrosłe z sobą sercami, bo ktokolwiek nie bywał smutnym, mądrym być nie może, a kto jest mądrym, smutnym bywać musi. Nie mogę więc sprawić, abyś uchylił głowę z pod złorzeczeń wszystkiego, co żyje, lecz więcej wiedząc i jaśniej widząc od innych, dopomogę ci może do znalezienia istoty, której szukasz. Kogo szukasz, o, Smutku?
Smutek uczuwał dla Mądrości cześć i miłość, więc po krótkim namyśle rzekł:
— Być może, o, Mądrości, że ty wskazówką skuteczną mnie od świata, a świat ode mnie uwolnić potrafisz; wiedz zatem — jakże nie wiele przenikasz i rozumiesz, skoro tej tajemnicy nie odgadłaś sama! — wiedz, że w tłumie istot, które z otchłani podniebieskich na świat zstępują, od wieków szukam — Dobroci!
Na spokojnem jak marmur, chociaż śladami cierpień zbrużdżonem obliczu Mądrości, odmalowało się zmartwienie, a Smutek mówił dalej:
— Gdyby Dobroć nad polem tem zapanowała, wędrówka moja po niem byłaby skończoną, mógłbym powrócić do zaświatowej otchłani i w ciszy jej spocząć na wieki!
Skończył, a Mądrość, w zamyśleniu pogrążona, długo wspierała na dłoni czoło marmurowe, aż rzekła:
— Lituję się nad tobą, mój bracie, i zarazem nad wszystkiem, co żyje...
— Jakto! Mniemasz może, iż jej wcale na tem polu niema? — głosem od niepokoju drżącym zapytał Smutek.
Mądrość po długim namyśle odpowiedziała:
— Nie wiem.
I oboje w zamyśleniu pogrążeni: Mądrość, ze wspartem na dłoni czołem marmurowem, i blady Smutek, w rozwiewających się zasłonach czarnych, — stali pośród drzew opadłych z liścia, kwiatów powiędłych i kłosów opustoszałych z ziarna. A nad niemi, wysoko, Dobroć czarowne lica swe i anielskie skrzydła wychylała z za szarych mgieł, z za ciemnych chmur, z za bladych jutrzni, w oddali... w oddali...



PYTANIA


Maryi Konopnickiej

w hołdzie czci dla poetki, miłości dla kobiety,
ofiarowuję

Autorka.



«Wówczas jeden z dowódzców powstał wśród zgromadzenia i tak przemówił: Przypominasz sobie, o królu, rzecz pewną, przytrafiającą się niekiedy w chwilach, gdy wraz z hrabiami i thanami swymi zasiadasz u stołu? W sali płonie na kominie ogień, a na podwórzu śnieg pada i huczy zimowa burza. Wtedy mały wróbel z szybkością strzały przelatuje przez salę. Jednemi drzwiami wleciał, drugiemi wyleciał. Chwila, w której tu był, przemknęła szybko. Z ciemności wyleciał, w ciemności zniknął. Tak samo człowiek, szybko przebiega salę życia, a za bramą, którą wchodzi i za tą, którą wychodzi, panuje ciemność.»
(Z Legend staro-brytańskich).


I.

Marzec to był; poranne słońce tylko co weszło na wypogodzone niebo; połyskliwa wilgoć okrywała dachy i z okapów spuszczała krople bujne, ciężkie, które, w upadku nabierając blasków tęczowych, wieszały za oknami sznury rzadko nanizanych brylantów. W nocy spadł deszcz nieduży; więc połyski wilgotne szły po rodzącej się trawie dziedzińca i po rosistych runiach, szeroko ścielących się za dziedzińcem, pełzały po słupach ganku i wspinały się na drzewa, aż po ich nagie, spokojne wierzchołki. Spokój panował wszędzie: na rajską zielonością oddychających polach, na zaledwie rodzącej się zieleni dziedzińca, w koronkowych przeźroczach drzew, zróżowionych wczoraj zrodzonem pąkowiem. Spokojna radość początku wiosny rozlewała się po świecie i ze spokojnem oczekiwaniem pierwsza godzina dnia słała pomiędzy niebem a ziemią blaski nieba, przeświecając w łzach, roszących ziemię.
Ktoś otworzył okno; fala rzeźwego powietrza z falą ptasich szczebiotów wtargnęła do pokoju i światło buchnęło obfite, bo młoda kobieta odgarnęła firankę, wzniosła oczy ku niebu i rzekła:
— Pogoda cudna!
Rzekłszy to, wnet od pogody cudnej wzrok odwróciła i utkwiła go w drzwiach zamkniętych, za któremi ktoś szybko przebiegł. Lękliwy pośpiech był w tych za drzwiami przebiegających krokach; złote brwi młodej kobiety zadrżały, firanka wysunęła się z jej ręki i znowu opadła na okno.
A kiedy firanka przysłoniła okno, dziadek szczupły i siwy opuścił na kolana rękę, którą przed strugą światła ochraniał różowe powieki, i źrenice, drżącemi iskrami świecące, w zamknięte drzwi wlepiając, z głębokiego fotelu zapytał:
— Co tam?
Ojciec — wysoki i silny dąb — wstał z krzesła, szerokimi krokami do okna podszedł i z za przeźroczy firanki w błękitne niebo patrząc, wymówił:
— Bóg wie!
Dwie kobiety pod ścianą zaszeptały i umilkły, pod drugą ścianą ktoś inny podniósł ręce ku głowie, zburzył niemi włosy, wstał, ku oknu szedł, powrócił i na środku pokoju stanął, z oczyma wlepionemi w zamknięte drzwi, za któremi ozwało się coś nakształt jęczenia, szlochania, szeptania i umilkło.
W wielkiem szczebiotaniu wróbli za otwartem oknem milczeli wszyscy. Od ściany do ściany i od sufitu do podłogi stał niepokój, ale bez rozpaczy; bo w powietrzu błądziła nadzieja i, trwożnemi pióry muskając serca, po ustach siała przelotne uśmiechy. Pióra nadziei były trwożne i siały uśmiechy przelotne dlatego, że z kąta pokoju, kędy najmniej dochodziło światła i błękitu, wychylało się czarne skrzydło żałoby.
Walka.
W każdem ziarnie ziemskiego pyłu i w każdym atomie ziemskiego czasu toczy się walka; każda palma ziemskiego zwycięstwa rozkwita w walce.
Ze ścian, kilka malowanych twarzy praojców spokojnie poglądało na oczekiwanie, stojące od sufitu do podłogi i od ściany do ściany pokoju. Im jednym było wszystko jedno; one były uwięzionem na płótnie odbiciem czegoś, co przeminęło.
Skrzydło żałoby zatrzepotało w kącie, nadzieja do ziemi przypadła, sercami w piersiach zatargał strach. Młoda kobieta w cieniu firanki zapłakała, ktoś pod ścianą wymówił: Boże!
Dziadek zapytał:
— Ile godzin?
Nikt po zegarek nie sięgnął; tylko ojciec, szerokimi krokami ku drzwiom zamkniętym idąc i od nich ku oknu wracając — odpowiedział:
— Już dużo!
Te godziny, których było dużo, musiały być nocne; nikt z nich tej nocy nie spał. Jedna z kobiet pod ścianą półgłosem przeżegnała się:
— W imię Ojca, i Syna, i Ducha...
Druga, w czarnym czepeczku, wstała i cicha jak cień szła do okna, szepcząc:
— Zdrowaś Marya, łaskiś pełna...
— Pan z Tobą — westchnął dziadek.
I kilka naraz szeptów w cichym pokoju mówiło:
— Błogosławionaś między niewiastami...
Kobieta w czarnym czepeczku odgarnęła firankę — i do pokoju wlała się fala błękitu. Niebo było bardzo błękitne; na tle jego bujał, pływał, wzbijał się i opadał chór chyżych ptaków. Szczupłe, długie, chyże, z rozpiętemi skrzydłami ptaki zataczały na błękicie wielkie koła i zygzaki, znikały nad dachem, wypływały z nad dachu, malały na wysokościach, zniżały lot, rozsypywały się w gonitwach, w radosnem igrzysku.
Dziadek, zapatrzony w ptaki, rzekł:
— Jaskółki!
Ktoś z pod ściany odpowiedział:
— Wiosna!
Młoda kobieta, splatając dłonie, zawołała:
— Przyleciały!
I nagle odwrócili się wszyscy od jaskółek, a oczy utkwili w zamknięte drzwi. Kobieta w czarnym czepeczku, odchodząc od okna, kończyła pacierz.
— Módl się za nami grzesznymi...
— Amen! — rozeszło się po pokoju kilka szeptów.
W szczebiotaniu wróbli za otwartem oknem zaszła pauza. Jaskółki latały po błękicie w koła i zygzaki. Płynne brylanty ciekły z dachu ciężkie, duże...
Z ciszy, jak błyskawica z chmury, wystrzelił krzyk, jeden, wielki, brzmiący walką życia z konaniem. Wtargnął z za drzwi zamkniętych, może z za niejednych, jednak w serca uderzył tak mocno, że twarze skamieniały, a oczy zaświeciły szkliwem. Ze skamieniałą twarzą ojciec podszedł do okna, stanął i oszklonemi oczyma patrzył w niebo. Wszystko żyje, wszystko błyszczy. Jaskółki latają, runie wzrastają bujnie, drobna trawa przebija wilgotne grudy ziemi, pierwszy kwiat ukazał się nad ziemią i świeci zdala jak iskra.
Żaden rys ich twarzy nie zmieniał linii, w której zastygł; kobieta w czarnym czepeczku jak cień cicho szła od okna ku ścianie i wargi jej poruszały się jak zwiędłe liście; młoda kobieta załkała.
— Cyyt! — syknął dziadek.
Umilkła. Ktoś westchnął głośno. Potem już nic; tylko skrzydła jaskółcze, fruwające za oknami, tylko ze ścian patrzące, spłowiałe twarze przeminionych praojców.
Za drzwiami zamkniętemi słychać odgłos rzeźkich i śmiałych stąpań.
Rozmowa! Głośna, rzeźka! Wszyscy wstali. Oczy tkwiące w zamkniętych drzwiach oschły z wilgotnego szkliwa, rozszerzyły się; świecił w nich strach. Minuta płynęła długo, jak godzina; przepłynęła, drzwi otworzyły się i stanęło w nich dwoje ludzi: kobieta w białym czepku, brzemię jakieś małe, białe w ręku podnosząc, rzekła: — Syn!
Mężczyzna z nad białego czepca kobiety wymówił:
— Zdrowa!
Wtedy pokój napełnił się gwarem. Opadły z gardeł pętlice i głosy dobywały się z nich wolne, śmiałe, śmiejące się, ciekawe. Pękły na sercach obręcze i serca rozszerzyły się, odetchnęły rozkoszą, oblały się ciepłem, w którem stajała skamieniałość rysów. Oczy błyszczały, ustami wstrząsały uśmiechy, ramiona wyciągały się, obejmowały i splatały. Okrzyki wesołe, żarty przyjacielskie, kroki lekkie, wołania pieszczotliwe, pieszczoty w przelocie rzucane — radość! Świegotały wróble w różowawych gałęziach drzew; pływały jaskółki po błękitach; padały z dachu brylanty roziskrzone; iskrzyły się, wzlatywały, śpiewały serca w złotej radości... Zniknęło z kąta skrzydło żałoby, zniknęła nadzieja słabopióra; po pokoju, sama jedna, zwijała się złota radość.
Przyszedł gość tego domu z wiszącemi na ścianach twarzami praojców przeminionych; gość tych serc, które przez dużo nocnych godzin czekały na niego w obręczach trwogi, w westchnieniach modlitwy; gość tego błękitnego nieba i tych jaskółek, kreślących na błękitach skrzydlate zygzaki, tego powietrza, które pachnie wiosną i wilgotną ziemią, tej ziemi ciemnej, smętnej, rozległej, kochanej, która ściele się aż pod kraniec widnokręgu. Przyszedł w formie malutkiej, która zawiera w sobie płomyk niewidzialny, a właściwie sam jest tym płomykiem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skąd przyszedł?


II.

Ten płomyk, z którym przyszedł, a który właściwie był nim samym, sprawiał, że często wznosił oczy ku górze. Lubił opuszczać książki, które z ciekawością chciwą czytywał, towarzyszy, wśród których wesoło czas mu schodził, i stanąwszy u okna, wzrokiem przebijać mgły mętne, zmroki szare, tumany śnieżne, szukając na wysokościach czegoś, o czem nie był pewien ani jak wygląda, ani jakie imię nosi, lecz mniemał, że musi być tem właśnie, co zawiera w sobie tajemnicę mgieł, zmroków i tumanów ziemskich.
Raz, kiedy ciemność nocna owijała mury i zasłaniała dachy ludnego miasta, zobaczył wysoko wśród ciemności błyszczące światełko, o którem pomyślał, że było oświetlonem oknem pewnej wyniosłej budowy. Ciekawość go zdjęła: kto żyje, co się dzieje za tem oknem, w migotliwym blasku światełka samotnego i górnego, więc przypatrywać mu się począł coraz częściej i dłużej, a potem wpatrywał się w nie tak już często, z takiem upragnieniem, z takiem wytężeniem woli, myśli i uczucia, że światełko poczęło przybierać mu w oczach rozmiary coraz większe i wolę, myśl, uczucia przykuwać do siebie coraz mocniej i wyłączniej. Było nawet z powodu tego w gronie wesołych towarzyszy trochę zdziwienia a potem śmiechu, a potem jeszcze tego pogardliwego nieco smutku, z jakim ludzie mawiają o kimś: szkoda go! Ale on o to nie dbał i, gdy tylko było podobna, wpatrywał się w tajemnicę nocy, pragnąc przejrzeć ją i jasno ujrzeć, co się w niej kryje. Niebawem też życzeniu temu, a raczej palącemu pragnieniu, zadość stawać się zaczęło.
Zdarzyło się, że pewnej nocy uczuł się smutnym; coś w dniu ubiegłym stanęło w poprzek jego zamiarom, jakiś piołun spiekł mu serce, jakieś kolce weszły mu w dłonie; po raz pierwszy doświadczył, że ziemia, do której przybył w gościnę, nie zawsze zachowuje należną gościom uprzejmość. Stanął tedy przed oknem pokoju swego, wzniósł oczy ku światełku umiłowanemu i zaraz doznał uczucia takiego, jakby na oczach, które dziś nieco płakały, spoczął mu ciepły, mądry, wyrozumiały wzrok, stokroć wyższego nadeń przyjaciela. Jakaś struga pociechy i siły ciekła z górnego światełka i szły od niego szepty podobne tym, z jakimi wiatry rzeźwiące muskają korony mdlejących w posusze kwiatów. Patrzał, a światełko rosło, zaokrąglało się w kształt tarczy, wzbierało w blask i świetność, aż rozżarzyło się w słońce wspaniałe, i otoczył je wieniec z tęczowo połyskujących promieni. Wzrok oswoić się musiał z tem wielkiem światłem wprzód, nim mógł dostrzedz rysujący się na jego tarczy tłum kształtów i ruchów, lecz gdy raz dostrzegł, obraz, jakkolwiek rozległy i tłumny, stawał się bardzo wyraźnym.
Było to naprzód, zalegające dół tarczy słonecznej, mrowisko istot ludzkich, w najprzeróżniejsze sposoby powykrzywianych, poranionych, zakrwawionych, pomiętych, kalekich, z których jedne we wściekłych o coś zapasach nawzajem porywały się za bary, ciskały o twarde głazy, strącały do ciemnych czeluści; inne zwolna i z trudem wlokły się za pługami, porąc grudy skaliste i ostre; inne znowu tarzały się po bagnistej murawie, którą zaprawiały wonie winne i różane; a inne jeszcze, może ze wszystkich najsmutniejsze, w skupionych postawach siedząc, lepiły sobie skrzydła z wosku, który wciąż tajał lub rozłamywał się na okruchy i przeciekał lub przesypywał się im przez blade palce. Tak działo się u dołu tarczy, a powyżej był również ścisk i zamęt, ale wcale inny. Tu potwornie uskrzydlone jaszczury i smoki, w ciężkim locie rozmijały się z cielskami chmur, siejących ulewy i ciemności; bałwany wód nieposkromionych, pieniste grzywy za siebie rzucając, gnały po przestworzach, zalanych krwawemi łunami pożarów; z za jednego brzegu tarczy wylatywał czarny ptak rozpaczy, z za drugiego wyglądało kościane oblicze śmierci; wichry rozwiewały i błyskawice pruły unoszące się wszędzie woale żałobne i biły stamtąd grzmoty, gromy, świsty, jęki, krzyki, szlochania, których daleki nawet odgłos w omdlenie trwogi i grozy rzucaćby musiał serca najmężniejsze, gdyby na to piekło nie spływała z góry jasność wielka, czysta, wspaniała i razem łagodna.
Skąd spływała?
Trudno było dojrzeć, bo wierzchołek tarczy płonął błękitnym i złotym żarem, tak potężnym, że zamykać się musiała przed nim śmiertelna powieka; lecz patrzący dojrzał i ramiona wyciągnął ku archanielskiej postaci, która, w mgłach srebrnych kryjąc oblicze, z oblicza tego, z szat swych, z rąk promienistych, na piekło u stóp jej grzmiące i wrzące lała jasność taką, że zdawało się, jak gdyby była oddechem nieba, gorejącego w błękitnych i złotych żarach. Ku postaci archanielskiej, ku srebrnej mgle jej szat i rozwiewnym liniom rysów, ku niewymownej słodyczy lejącej się od niej jasności, mnóstwo istot kłębiącego się w dole mrowiska wyciągało ramiona — tak, że całe mrowisko jeżyło się od tych wyciągniętych, wyprężonych, błagających, rozpaczających, biednych, krótkich ramion, z pomiędzy których przecież nieliczne istoty w pełni wysokich wzrostów wstawały i z orężem w dłoniach rzucały się w uściski i hałasy piekła, albo po wątłych drabinach przez piekło wspinały się ku górze. Istoty te wyglądały rozmaicie, ale wszystkim rycerstwo biło z czół i z oczu; oręże miały również rozmaite, lecz wszystkie puklerzami jednostajnymi okrywały piersi; puklerze te miały kształt serc, z palącym się pośrodku płomykiem, i zroszone były kroplami krwi. Im większy był płomyk na puklerzu, tem większą zdawała się siła rycerza, a im gęściej na puklerz występowała rosa krwawa, tem szerszy otwór powstawał w ścisku zawieszonego nad mrowiskiem piekła.
Walka! Oręże rozbijały chmury i gnały smoki, aż za brzegi tarczy; nieustraszone dłonie chwytały za grzywy bałwany wód rozszalałych, ścinały skrzydła ptakowi rozpaczy, z błyskawic ponurych splatały zwycięskie wieńce i z tej górnej jasności, która była oddechem nieba, przędły nici złote, któremi spajały wyżyny z padołem. Czyniąc to, padali rycerze... kruszyły się pod ich stopami drabiny; w dłoniach ich łamały się miecze i na piersiach pękały pancerze w kształcie serc, a ilekroć pękł który, koścista ręka śmierci zrywała go z piersi rycerza i unosiła za brzegi tarczy...
Co było dalej, patrzący nie zobaczył, bo już nie patrzał. Upadł na klęczki, czoło do ziemi przycisnął i czynił akt czci. Cześć oddawał walce i pękającym śród niej puklerzom w kształcie serc...
Nie zawsze przecież to światełko, które coraz więcej kochał, przybierało rozmiary tak ogromne i ukazywało obrazy tak szerokie i tłumne; niekiedy miewało ono prostą postać okna, za którem działy się rzeczy proste. Był to czasem pokój cichy, w którym światło lampy opływało pochylone nad otwartą księgą czoło człowieka. Nic więcej, tylko to czoło i ta księga; oczu nawet nie widać, lecz na czole, linie zmarszczek kreślą hieroglif, którego zagadkę wyczytywać trzeba. Byłożby nią ogromne szczęście człowieka, który, podniósłszy utkaną z pozorów zasłonę, spogląda w oblicze prawdy, lub szalona męka jego, gdy spostrzega, że to nieprawda jeszcze, lecz tylko cień jej cienia? Innym razem, w ciasnej izdebce, białe miłosierdzie, bezsenne i czujne, stoi nad szczupłem posłaniem, na którem szemrzą westchnienia i jęki. Nocna lampka pełga nikłymi błyskami, miłosierdzie w białej szacie czuwa, a nizko przy ziemi szmer westchnień i jęków ustaje... Potem znów, za świecącem w górze oknem oświetlonem, zjawia się droga wązka, kręto pnąca się po stromem zboczu, a postępuje nią, pnąc się też w górę, dwoje ludzi, nawzajem wspierających się o siebie. Ilekroć jednemu stopa zaplącze się w kolczaste wikliny, drugie ma łzy w oczach, gdy jedno potknie się o kamień, drugie co prędzej ruchem pieszczoty ramię na szyję mu zarzuca... Idą z trudem, ale niekiedy podnoszą głowy i śmieją się do ptaków, które w przelocie końcami skrzydeł krople znoju z czół ich ścierają. U serc rozkwitają im róże białe, u ramion wyrastają pierwsze pióra skrzydeł...
Wkrótce po ostatniem z tych widzeń światełko wzrosło znowu w tarczę okrągłą, lecz nie słoneczną jak przedtem, tylko księżycową, blado-złotawą, mlecznie łagodne światła siejącą, a na tarczy tej, jak na bursztynowej szybie, stanęła postać dziewczyny, alabastrem młodości jaśniejąca, upowita w fale płowych włosów i w sznury gibkich, jak usta różane rozwartych, powojów. Za nią, w nieskończenie pogłębiającej się tarczy księżyca, ukazał się ogród bezgraniczny, powodzią światła zalany i pełen róż.
Pełen on był róż i migdałów. Jak płaszcze królewskie purpurowe, jak niewinność białe, jak ogień żółte róże, rozkwitały w cieniu drzew migdałowych, których gałęzie, złotawą rosą dojrzałych owoców okryte, ocieniały pościele z narcyzów, fiołków, stokroci, na niewymownie świeżych murawach rozpostarte. Skrzydła kolibrów, jak roje turkusowych i szmaragdowych iskier, migotały w koronkach listowia; z nad róż zrywały się chóry motyli; w powietrzu, z za migdałowych i różanych gęstwin, płynęła muzyka harf i fletni, czarodziejstwo harmonijnych tonów splatając z czarodziejstwem barw, blasków i tonów. Razem z tonami muzyki lekkie wiatry wlatywały do fiołkowych ustroni, pieściły puchy płatków kwiatowych, pomykały po ich atłasach i tajemniczymi szepty napełniały gaje migdałowe, których złotawe owoce strącały na aksamitne murawy. A wszędzie i z pośród wszystkiego wynurzała się ona, dziewczyna w alabastry i w rozkwitłe powoje spowita; wyrastała ze śnieżnej korony narcyza i kryła się w zwojach purpurowej róży; kładła się na stokrociach i zapadała w zielone gęstwiny; nabywała skrzydeł kolibrzych, na których w złotem powietrzu ze srebrzystem obłokiem igrała; wzbijała lot w dal nieścignioną i powracała znowu, aby w zarośli białych lilii stanąć nad strumieniem, który dzwonił w cienistem zaciszu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szedł, biegł, śpieszył do światełka tajemniczego, aby zobaczyć je z bliska, aby rozpoznać, zgłębić, przejrzeć aż do dna okno czarodziejskie, które z wysoka i z oddali objawiało mu tajemnice kryjące się w ziemskich nocach. Wiedział którędy trzeba iść; szedł, biegł, pierś piekło mu pożądanie, serce wzbierało mu tęsknotą i pomimo że u stóp czuł skrzydła, krople potu zraszały czoło.
Noc była majowa, ale ciemna. Nad ludnem miastem tylko co przeciągnęła burza i pozostawiła na niebie chmury gęste, a na ziemi — wśród ostrych kamieni stojące wody. W górze nie widać było gwiazdy ani jednej; w powietrzu stała ciemność nalana gorącem i woniami bzów, które rozkwitły w ogrodach. Wonie te przypominały mu raj, w bezgranicznych głębiach tajemniczego księżyca widziany. Kiedy niekiedy odzywał się w dali śpiew słowiczy i wnet milkł, a jego napawał wspomnieniem harf i fletni, których muzyką rozbrzmiewał raj...
Szedł coraz szybciej; o, wiedział dobrze którędy iść trzeba! Już blizko! Już ulica wspina się pod górę, już u szczytu góry gmach wyniosły widać... Tu! u szczytu tego... to okno...
Co to? Co to znaczy? Niema! Niema żadnego oświetlonego okna! Byłoż złudzeniem światełko, w które przez tyle nocy pogrążał wzrok i duszę?
Owszem, światełko istniało. W ciemnościach świeciła, na brzydkim słupie zawieszona, latarnia uliczna i przez zapłakane szkiełka, słała po wodach stojących mętne i martwe połyski.

Ramiona opuścił, głowę nizko pochylił i myślał, myślał...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Co ujrzał?


III.

Płomyk ten, który przyniósł z sobą — i który był nim samym — zmalał i ostygł, zrobiło mu się zimno i zarazem uczuł ochotę do śmiechu. Śmiejąc się, woniom bzowym i śpiewom słowiczym mówił: kłamcy! a ilekroć spostrzegł jakie światełko wśród ciemności migocące w górze, ze śmiechem myślał: świeczka łojowa! Wiele dni przeminęło: szedł teraz przez las gęsty i toporem, który mocno w ręku trzymał, drogę przed sobą torował. Przez powikłane gałęzie drzew, przez oplątujące je bluszcze i jemioły, przez krzewy i kwiaty leśne, torował sobie drogę toporem ostrym i błyszczącym, nie szczędząc ani kory, która drzewa przed śmiercią od chłodu chroniła, ani liści, które, jak pozabijane motyle, rojami na ziemię padały, ani kwiatów, których ścięte korony wydawały na mchach suchych ostatnie tchnienia. Owszem, widząc to wszystko, oglądając się na drzewa uschłe, liście uwiędłe, kwiaty pomarłe, śmiał się i myślał: cóż to? Alboż to rajskie róże i migdały? Prostackie to są i pospolite olchy, brzozy i jałowce, rumianki i osty! Rzeczy po imieniu nazywać trzeba i rąbać dalej, byleby przez las przedrzeć się i dojść do pałacu, który na krańcu lasu błyszczy wyzłoconemi ścianami i kąpie się w kwiatach, nie takich jak te, które tu dziko rosną, lecz z drogiego atłasu wystrzyżonych i na złote druciki znizanych wedle wzorów, przez najsłynniejszych modniarzy świata rysowanych!
Tak myślał i śmiał się, lecz nieraz czuł, że śmiech jak zimny wąż ześlizguje się mu z ust do piersi i żądłem kole w serce. Gdy więc legł za nim klon obalony toporem, albo gałęzie jeżynowego krzaku jak konające ramiona rozpostarły się po ziemi, cieszył się, bo przez to postąpił kilka kroków dalej, lecz, że to była radość zimna i koląca, rychło ogarniało go zmęczenie. Bo zawsze tak bywa i tkwi to już w ludzkiej naturze, że człowiek niemający w sobie choćby jednego promyka radości ciepłej i słodkiej rychło męczy się przy robocie.
Pewnego dnia spory kawał drogi od rana uszedłszy, usiadł na pagórku z darniny i obliczać począł: jak daleko jeszcze może być do pałacu, ku któremu dążył? Z obliczenia wypadło, że już niezbyt daleko i — rzecz dziwna! — zamiast radości, ogarnęły go na myśl tę smutek i zniechęcenie. Bo i to zdarza się z człowiekiem bardzo często, że cel drogi jego, dopóki jest oddalonym, błyszczy powierzchnią złotą i wabi atłasowymi kwiatami; lecz, gdy tak blizkim się stanie, że dokładnie obejrzeć go można, powstaje na nim tu szczerba, tam plama, ówdzie skaza, i okazuje się, że kwiaty z atłasu wystrzyżone martwe są i nie mają woni. Tak i w jego myślach powstały teraz niejakie co do pałacu tego wahania i wątpliwości, przyczem, niewiedzieć skąd, przed oczyma pamięci stanęły noce majowe, gdy płomienna fala zapału unosiła mu wzrok i duszę ku oknu czarodziejskiemu i objawiającym się w jego głębiach walkom zażartym, pokojom cichym, postaciom białym, rajom cudownym.
Gdyż i to jeszcze wiedzieć należy, że w świecie istot oderwanych od ziemi i w powietrzu nad ziemią krążących, istnieje jedna, która nigdy nie przybywa do człowieka w godzinach radości i zwycięstwa, lecz niezawodnie staje przy nim razem z godziną smutku i zmęczenia, a jest nią — wspomnienie. Ono czeka, aż człowiek głowę znużoną na pierś pochyli, aby wejść do niej i myśl po szlakach tęsknoty prowadzić ku temu, co było. Przypadek zaś zrządził, że właśnie w chwili wspominania usłyszał on nad swą głową pieśń poetów lasu.
Może i nie był to przypadek, wiadomo bowiem, że myśl idącą szlakami tęsknoty łacno i chętnie przysłuchuje się pieśniom. Ptaki w drzewach śpiewały i jedne drugim opowiadały w śpiewie o północy i południu, o puszczach i morzach, o burzach i pogodach — o wszystkiem, słowem, co kiedykolwiek widziały, słyszały w wędrownem, w skrzydlatem swem istnieniu. A on słuchał i kiedy niekiedy ze śpiewu ich wyławiał dźwięki tej samej muzyki czarownej, która się rozlewała po różach, migdałach, murawach, narcyzach niegdyś dostrzeżonego raju. Wówczas był maj, sypiący perlistymi dżdżami i kwitnący bzami; teraz jest lipiec skwarny i suchy. Jak szybko mkną miesiące!
— Jak woda przez oka rzeszota, tak życie przez dnie przecieka... zaśpiewał poeta jeden.
— Nie wraca! — powtórzył inny.
— A dokąd płynie rzeka?
— Do morza bezpowrotnej fali!...
Obudził się z zadumy, zaśmiał się z siebie i z poetów, podjął opuszczony na chwilę topór i śpiesznie odchodził, lecz teraz już obok niego szło wspomnienie, a za nim leciały pieśni.
Z przyzwyczajenia wyprostowany szedł naprzód i dzielnie robił toporem, ale gdy droga otwierała się przed nim coraz szersza i pewniejsza, nie wprawiało go to w tak wielką jak przedtem dumę. Przedtem nierzadko myślał:
«Jakim ja silny i niezwyciężony! Jak ostrym i błyszczącym jest mój topór!»
Teraz, gdy wypadkiem spojrzał ku szczytowi dębu, do głowy mu przychodziła myśl:
«Cóż ja? Ten, liczne wieki przetrwa; a przy tem, konary jego wypuszczają z siebie liści tysiąc, śpiewa w nich ptaków tysiąc i żyje tysiąc bożych-krówek, tysiąc motyli tańczy wśród nich i spada z nich tysiąc żołędzi, aby wiecznie trwał ród dębów i nigdy nie kończył się na ziemi las...»
Wtedy właśnie, gdy tak myślał i zaniepokojonemi oczyma wodził po lesie, jakby wśród niego szukał zagadki bytów różnych i przeznaczeń własnych, w najdalszych głębiach lasu coś zrazu niewyraźnie, rozwiewnie zaświeciło, a potem urosło w niebotyczną smugę srebrzystej, lekkiej, dalekiej jasności. Zarazem wspomnienie zaszeptało:
— Pamiętasz?
Pamiętał! To Archanioł, którego widział w maju, na słonecznej tarczy czarodziejskiego okna. Więc jest! Okno zniknęło, maj przeminął, a on jest i leje na świat ziemski ten sam co przedtem czar rzeczy niebieskich! Zadziwiony, wlepiał wzrok w smugę, srebrzącą się u kresów dalekiej oddali, aż uczuł, że nie jest sam i że przy nim stanęła tęsknota. Ręka w rękę ze wspomnieniem stanęła i roztoczyła mu nad głową skrzydła cieniste.
Tymczasem w lesie stało się ciemno i wleciała do niego burza, straszna burza wichrzysta, która drzewami tak zamiotła, że wydały z siebie głośne skrzypienia i jęki; wierzchołki się ugięły, gałęzie sypały się na ziemię, a niekiedy łamały się z przeraźliwym trzaskiem i konające czoła uplątywały w rozpacznie rozwierających się ramionach towarzyszy.
W ciemności, po której same jedne szumiały, huczały, szalały wichry, nic już nie widział i wcale nie wiedział w jakim kierunku postąpi, aby drogi przez topór własny wyrąbanej nie opuścić i nie zgubić, gdy nagle czarne sklepienie nieba przerżnęła błyskawica, ognistem ostrzem kreśląc na niem znak zapytania. Mgnieniem oka, mniej niż sekundą to było; jednak w przelotnym błysku dostrzegł z jednej strony majaczące kwiatami i złotem ściany pałacu, a z drugiej, w wielkiej oddali, srebrzącą się i przez wichry szeroko rozwianą szatę Archanioła. Wiedział już tedy w którą stronę iść mu potrzeba, lecz nie szedł, aż u szczytu świata znowu przemknęła błyskawicą i ognisty znak zapytania skreśliła na czarnem sklepieniu. Jeszcze nic. Błyskawice zapytywały, odpowiadały im to tu, to ówdzie trzaski gromów, aż na jedno z ognistych zapytań w górze, odpowiedział u dołu wielki krzyk człowieka, który wydziera z siebie serce, pierś niem zasłania jak puklerzem i rzuca się w walkę. Rzucił się w stronę Archanioła, przez ciemności i gęstwiny przedzierał się ku niemu, o rozmiotane drzewa raniąc ręce czoło, na kolczastych krzakach zostawiając szmaty odzieży, stopy w cierniste wikliny uplątując — lecz szedł, a gdy wichry z niebieskiego sklepienia zegnały chmury i nieśmiała, omglona ukazała się na niem gwiazda poranna, przy świetle jej ujrzał na krańcu odległej oddali jasność archanielską i samotnej, przelękłej gwieździe poskarżył się westchnieniem:
— Jakże daleka!
Ale szedł...
Szedł długo. Zdarzały się mu rzeczy różne, ważne i nieważne, a wśród nieważnych zdarzyła się jedna, której potem z pamięci nie utracał nigdy. Wypadek był pospolity. Raz oto, gdy dla wypoczynku położył się na trawie, zobaczył zburzone gniazdo szerszeni. Źli pastuszkowie, z miodu je rabując, wosk zeń wyrzucili i badyle ochronne zdeptali, a ludek owadzi po gruzach siedliska swego biegał i biadał, uwijając się na wsze strony i nie mogąc niegdzie znaleźć dla siebie ratunku. W bezradnej bieganinie szerszeni, w rozmijaniu się tłumnem i śpiesznem w szybkich zygzakach, które kreśliły ich drobne, podłużne, kosmate ciałka, było tyle wyrazu rozpaczy i obłędu, że chęć dopomożenia im w nieszczęściu ogarnąć musiała każdego, kto na nie patrzał. Niewielkich resztą na to potrzeba było trudów. Dołek w ziemi pogłębić, rozrzucony wosk do niego zgarnąć, gałązkami go przed wzrokiem rabusiów zasłonić i już — gniazdo odbudowane.
Lecz on coś więcej nad to uczynił. Czułość dla szerszeni go opanowała: więc z zapasów podróżnych wyjąwszy nieco miodu, począł z uśmiechem roztkliwionym, krople jego składać na źdźbłach trawy okalającej gniazdo.
— Toż to będzie niespodzianka, uczta i radość! — myślał, a krople miodu wieszały się na źdźbłach trawy, jak paciorki bursztynowe. Wtem syknął z bólu, bo, naturalnie, kilka naraz szerszeni zatopiło żądła w jego ręku. Było to naturalne, ale jemu nie podobało się wcale, tem więcej, że w pobliżu humorystyczny jakiś poeta lasu śmiał się na całe swe pstre gardziołko i chromatycznymi tony wyśpiewywał o człowieku, który, rozum mając, nie zdołał poznać się na szerszeniach. On sam gromił siebie.
— Może zamiast ratować, podeptaćbym ich powinien?
Wtem liść klonu oderwał się od drzewa i powoli, łagodnie, powierzchnią rzeźwiącą pocałował go w zranioną rękę, poczem, z szelestem pieszczotliwym przyleciało do niej kilka małych, w serduszka wykrojonych listków brzozowych, a kwiat jakiś leśny, wspaniałą koronę wychyliwszy z gęstwiny, owiał ją swym oddechem narkotycznym, gaszącym bóle. Oprócz tego poeta lasu, nie ten, który śmiał się, inny jakiś, na rozpiętych skrzydłach kołysząc się wysoko, śpiewał: «Błogosławiona dłoń, która krople miodu leje w gniazda nawet szerszenie». Cóż dziwnego, że po tym drobnym wypadku rzeźwo szedł naprzód, choć ból piekł go w rękę, i że przez łzy, które stały mu w oczach, bliżej nieco niż kiedykolwiek dotąd ujrzał mglącą się rozwiewnem srebrem szatę Archanioła?
Lecz innym razem stała się z nim rzecz od tamtej sroższa. Natrafił dnia pewnego na polanę pełną ludzi, którzy, zapytawszy go: dokąd idzie? niezmiernie zrazu zaciekawieni byli, gdy im o Archaniele i swojej ku niemu wędrówce opowiadać zaczął. Ludek to był szumny i dumny, zabaw spragniony, na miłe nowości łakomy, więc mowa przybysza wydała mu się zrazu przyjemną, bo nadzwyczajną. Wkrótce przecież, coś mu w niej niepodobać się i podejrzenia bardzo przykre obudzać zaczęło. Niesłychaną to było rzeczą, aby ktokolwiek zawracał z drogi tak pewnie wiodącej ku wcale ładnemu pałacowi i puszczał się w pogoń za jakąś marą daleką i mglistą. Do postępowania podobnego nikt z nich nie czuł skłonności, ani ochoty; więc jedni za samochwalcę przybysza poczytali, inni nazwali go nudziarzem, a inni jeszcze doradzali ogółowi, aby pilnie przed nim miał się na ostrożności.
— Kłamie! chełpi się tem, czego uczynić wcale niepodobna!
— Szczególny mistrz, który naucza, abyśmy ścigali włóczące się po świecie mary! Chleba z tego upiec nie można!
— Ani upleść japońskiego wachlarza do zawieszenia na ścianie!
— Ani to pachnie, ani głaszcze, ani błyszczy, ani bawi!
— O co mu idzie? co zamierzył? do czego dążyć próbuje?
— Pewnie wodzem naszym chce zostać!
— Królem!
— Bożyszczem!
— Marzy o tem, abyśmy mu na głowę włożyli wieniec z dębowych liści uwity!
— Abyśmy dla niego wystawili pałac piękniejszy jeszcze od tego, którego niby się wyrzekł!
— Aby po całym świecie rozeszła się sława, że lud z polany ku swojej marze poprowadzić zdołał!
Tak coraz głośniej i zawzięciej gwarząc, otaczali przybysza ciaśniejszem coraz kołem, a gdy on mówił jeszcze i chwałę Archanioła głosił, poczęli chwytać i na niego rzucać garście rozmokłej ziemi i kamienie. Wtedy z grona istot od ziemi oderwanych i nad ziemią krążących zleciał gniew purpurowy, stanął przy nim i w dłonie mu wtłoczył kamienie.
— Ciskaj w odwet! złorzecz! mścij się! — krzyczał mu nad głową tak z blizka, że zapłonęła w ognistym jego oddechu.
Lecz z drugiej strony, wspomnienie zaszeptało mu do ucha coś o własnych jego przeminionych dniach i miesiącach, a na szept ten, jak na słowo zaklęcia, pierzchnął purpurowy gniew. O czemś z przeminionych swych dni i miesięcy wspominając, przybysz pokornie schylił głowę, z dłoni wypuścił kamień, ramiona wzniósł wysoko i z samego dna wewnętrznego płomyka jego, który teraz rozpalił się w płomień, uleciały ku niebu słowa: «Odpuść mnie, tak jako ja odpuszczam!».
Mieszkańcy polany, widząc go upokorzonym, pewni, że przed nimi się upokarza i o odpuszczenie ich błaga, opuściwszy go, zaczęli przy skocznej muzyce tańczyć, ze sztuk pokazywanych przez linoskoków śmiać się, stoły biesiadne obsiadywać i wszystkie drzewa polanę otaczające obwieszać japońskimi wachlarzami; ale on nie patrzał na nich, o nich i o wszystkiem, co mu sprawili, zapomniał, bo tuż przed sobą, poraz pierwszy tak z bliska, ujrzał jasność archanielską, przed którą na twarz padłszy, rękoma ścigać począł jej srebrzystą mgłę. Lecz ręce jego chwytały próżnię, a gdy twarz podniósł z nad ziemi, ujrzał, że Archanioł był znowu daleko...
Szedł tedy dalej, różnym rzeczom przypatrując się i różne koleje przechodząc, aż raz spostrzegł tuż przy drodze rosnącą skabiozę wysoką, której białe lica wzrok jego do siebie przykuły. Niewiadomo dlaczego tak się stało, bo skabioza nie jaśniała pięknością nadzwyczajną, i niejedną mieszkankę lasu widział daleko od tej piękniejszą. Lecz któż kiedy zbadał tajemnice i kierunki rozlanych po świecie magnesów? Magnetycznie pociągnęła go ku skabiozie miękka białość płatków, gwiaździstość korony i wysmukłość łodygi, nadająca jej pozór wyższości nad otaczającymi kwiatami niższego wzrostu. Dzień to zaś był dla niego wyjątkowo utrudzający i przykry, bo długo iść musiał brzegiem wody mętnej i brzydkiemi pleśniami okrytej, od której pleśń i męty wchodziły mu niemal do oczu i gardła. Przytem, brzeg był tam tak wązki i oślizgły, że lada krok niebacznie zrobiony mógł jego samego pogrążyć w tej ohydnej toni. Ostrożnie stąpając, niebezpieczeństwa uniknął, ale zmęczył się, zasmucił, z oczu kropel mętnych, a z podniebienia smaku pleśni pozbyć się nie mógł, i to właśnie, mogło być jedną z przyczyn, które go ku skabiozie pociągnęły. Taki biały, miękki kwiat, z takim wdziękiem na łodydze wysokiej strzelający nad gminne mietlice! Pochylił się nad skabiozą i rzekł:
— Pozwól, abym cię z sobą uniósł! Cel mój daleki i droga trudna, lecz jeśli ty mi towarzyszyć będziesz, stanę się olbrzymem, bo trochę szczęścia, to czasem bezmiar siły. Kwitnij mi przy sercu, bądź wargom mym słodyczą i skroniom wezgłowiem, a powrócą do mnie wszystkie atomy mocy, w podróży trudzącej rozpierzchłe, i zdobędę raj, który w noc majową ukazał mi się na tarczy czarodziejskiego księżyca.
Pójdź! Ukażę ci Archanioła i razem wejdziemy w smugę jasności jego, która jest oddechem nieba!
Skabioza słuchała słów tych z główką skromnie spuszczoną, a gdy umilkł, rzekła:
— Smutno mi, że prośbę twą odrzucić muszę, ale za wesołością przepadam, a tyś tak poważny! Nie życzę też sobie wcale kwitnąć na sercu człowieka, który przerobić się ma na olbrzyma, bo olbrzymów okropnie się boję, a co się tyczy Archanioła, którego ukazać mi przyrzekasz, to w pobliżu kwitnie tu dzwonek pewien tak prześliczny, że żaden Archanioł piękniejszym nadeń być nie może. Z oddechem nieba również nie wiem, doprawdy, cobym poczęła, bo ziemskie powietrze wystarcza mi najzupełniej i łatwiej już mógłbyś wziąć mię za serce, przyrzekając parę metrów błękitu niebieskiego, na taką sukienkę, jakiej zawsze zazdroszczę niezapominajkom.
Mówiłaby dłużej jeszcze, gdyż pomimo, że skromnie pochylała główkę, nie brakowało jej śmiałości i wymowy, ale on odszedł...
Odszedł, poszedł dalej, lecz kroki jego były powolne i ciężkie. Kamienie do stóp mu przyrastały i białe szrony opadać go poczęły. Czasem widywał pod niebem lecące w dal stada jaskółek i żórawi, a wieczorami wyiskrzała się na niebie gwiazd niezliczoność i powstawały wśród nich szerokie, mleczne gościńce. Z tego poznał, że lato blizkiem już jest końca i z tego jeszcze, że patrząc na odlatujące w górze ptaki, myślał: «odlecieć!» a ku gościńcom mlecznym wzrok podnosząc, wzdychał: «odejść!» Spostrzegał przytem, że na puklerzu w kształcie serca, którym pierś swą osłaniał, powstały rysy...
Lecz wkrótce las się skończył: wyszedł już na obrzeżynę lasu, od której w dal ciemną ciągnęły się białe piaski. Wyszedł z lasu ze strony zupełnie przeciwnej tej, po której znajdował się ów pałac z pozłacanemi ścianami i girlandami sztucznych kwiatów. Tam panowały tłumy i huczne, różnorodne gwary; tu było państwo ciszy, za towarzyszkę jedyną mającej samotność. Dwie te nierozłączne przyjaciółki, trzymając się za ręce, stały w blado-złotem powietrzu i z nieruchomo rozpiętemi skrzydły ciche twarze pochylały nad zarzuconą na piaski liliową siecią wrzosów. Z bladej złocistości powietrza, z dymów pastuszych, które w oddalach wzbijały się nad żółte rżyska i z tego, że wrzosy kwitły, poznał, że jest to wrzesień.
Usiadł na kwitnących wrzosach i puścił wzrok po krajobrazie milczącym i smutnym. Szeroki rozłóg piasku wiatry okrywają drobnem pismem nieczytelnem, dymy pastusze kreślą w powietrzu kręte hieroglify, a dalej jeszcze przerzynają je suche linie majaku wzniesionego na jałowem wzgórzu.
Nic tu nie mówi, nie śpiewa, nie uśmiecha się, nie pieści, nie pociesza. A on tu jest zupełnie sam i tylko wrzosu gałązki liliowe kładą się mu na porysowany puklerz...
Wtem kraniec bladego nieba zabarwił się zorzą wieczorną, a magiczna różdżka wspomnienia, poczęła na tle z czerwieni i fioletu rysować ten dom z gankiem i ten pokój z malowanemi twarzami praojców, gdzie niegdyś w gościnę przyszedł do ziemi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po co przyszedł?


IV.

W pokoju z malowanemi po ścianach twarzami praojców siedział u płonącego na kominku ognia i wzrok przenosił z drzwi zamkniętych, na okno firanką przysłonięte. Odgarnął firankę, i ujrzał przelatujące za oknem wielkie ciemne ptaki. Na ciężkich skrzydłach ptaki te wzbiły się ku szczytowi nagiego drzewa; jak czarne plamy osiadły wśród szarych jego koronek i, znowu zwolna ciężko przepłynąwszy powietrzem, opuściły się na ziemię rozmokłą i na okrywającą ją rdzawość zwiędłych liści. Za dziedzińcem szły pola z runią pożółkłą od przymrozków, a z pod chmur nizko wiszących, spadały na nie czarne stada kawek. U ganku sterczały uschłe badyle ziół wysokich, w powietrzu mżyło coś drobnego, deszcz, czy mgła; do pokoju cisnęła się szarzyzna przelewająca mętną biel ze zmrokiem, aż zmrok zwyciężył i w pokoju stawać się zaczęło coraz ciemniej. Na kominku ogień przygasał, nie podsycała go ręka niczyja; więc już tylko krwiste łuny kłaść począł na ściany i ponurymi błyski zapalać spłowiałe oczy praojców.
— Ciemno! — rzekł w pokoju samotny głos.
U okna, przez które nic już widać nie było, zakrakały kawki; suche palce obnażonego drzewa zastukały w szyby; wiatr z głębokiem westchnieniem przeniósł tuman szeleszczących liści.
Czy już nadchodzi? — zapytał w ciemności głos.
O czyje nadejście zapytywał? Kto miał nadejść? Nikt nie wie co razem z nową minutą czasu nadchodzi. Zamknięte drzwi poczęły uchylać się powoli; ktoś nadchodził.
— Kto? — zapytał w ciemności głos i nic już więcej nie rzekł, bo ciemność pierzchnęła przed srebrzystą, niewymowną, świetlaną jasnością...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Mową ognistych błyskawic zapytywałam cię niegdyś: czy chcesz iść za mną? Serce wydarłeś z piersi, uczyniłeś zeń puklerz rycerski i za daleką jasnością moją rzuciłeś się w pościg. Sługą mym byłeś, więc w przednocnej godzinie przybywam do ciebie, ale nie taka, jaką widywałeś mię z oddali. Oblicze moje pociemniało od smutków niezgłębionych, złe wichry podarły srebrzystą mą suknię i nad głową skruszyły koronę; ranami krwawią się mi pierś i skronie, a u nóg dzwonią łańcuchy. Taką uczyniła mię ziemia; a przecież trwam i, choć ócz wiele mię nie dostrzega i rąk wiele miecze na mnie podnosi, jestem i będę, bo odetchnął mną i w świat wysłał mię Ten, który jest Wiekuistością. Za prześwietlaną, srebrzystą, czystą, z oddali widzianą jasnością moją idąc, przebywałeś chmury i rozszalałe wody, skaliste ścieżki i puste urwiska, szrony zimne, drogi obłędne, dymy krztuszące, wikliny kolczaste, oślizgłe brzegi wód pleśnią okrytych, palące zawieje ciężkich westchnień. Suknie twe podarte, oczy ciemnością nalane; głębokim rysom twojego puklerza przygląda się tylko samotność. Czy nie zajęknie pierś twa krzykiem krzywdy, że w nagrodę nie przynoszę ci dyamentów, ani pereł, ani kwiatów, ani laurów, ani złotych uśmiechów radości? Tak jak tobie surową, twardą jest mi gościna ziemska; zdobiły ją sznurami brylantowymi łzy wiernych sług moich, a to tylko mam dla nich, że w przednocnej godzinie ku nim przybywam, aby na pozbawionem klejnotów, lecz nieśmiertelnem, niebiańskiem mem łonie usnęli w pokoju!
— Gdybyś była okryta purpurą, zwieńczona koroną, opromieniona blaskiem, bijącym z chwalby wszechstworzeń; gdybyś na wozie upowitym w tęcze i zaprzężonym w słoneczne rumaki, pod obłokami święciła dzień tryumfu, na klęczki przed sobą rzucając wszystko, co żyje; gdyby z rąk twoich padały perły i róże, a nad głową w wieniec rajskie kolibry wiązały się zwycięskiemi palmami — może pierś moja zajękłaby krzykiem krzywdy, że nie wiem co — szczęście. Lecz gdy oblicze twe pociemniałe od smutków niezgłębionych, srebrzysta szata na złe wiatry rozwiana, korona skruszona, pierś w ranach, stopy w łańcuchach, a tryumf w przepastnych oddalach przyszłości, o! niepoznana, zdradzana, znieważana, żałośna, u twego łona, zawieszam płomyk, który przyniosłem z sobą i który jest moją duszą, do skutych stóp twych czoło pochylam i twoją przyćmioną jasność przekładam nad słońca, które w płomiennych tryumfach przebiegają gwiaździste kobierce przestworzy. Gdy majowe bzy kwitły, dostrzegłem cię na czarodziejskiej tarczy, która z pod niebios przyświeca ziemskim nocom; przez skwarne lato szedłem ku smudze dalekiej twej jasności; a gdy miesiąc zgonu suchymi palcami do szyb mych zapukał, wezbrać pragnę we wszystką siłę, we wszystek głos, we wszystek blask, we wszystką ponętę i wiosny i lata, aby dzwonieniem skowronkowem i śpiewem słowiczym, szmerem traw nowonarodzonych i wonią zroszonych runi, purpurą róż rozkwitłych, złotem kłosów, szumem lasów, szmerem krynic, pluskiem rzecznej fali, hukiem morza, łoskotem gromów, krzykiem i pieśnią serca, które kocha — na cały świat zawołać, że jestem sługą twoim. Wolę całować rany twe, aniżeli pić jego nektary. Jestem twoim!
Wówczas Archanioł zatoczył dokoła niego szerokie, miękkie skrzydła, a on ufnie głowę swą złożył mu na łonie i w toni jasności prześwietlanej cicho, słodko, długo, kołysała go lazurowa fala kochania.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Co kochał?


V.

Zniknął. W dniu zniknięcia jego ktoś widział płomień z blaskiem silnym, który w zmrokach listopadowej nocy wzbił się nad dach domu, popłynął nad pola, wzleciał wysoko, «ogniu prędkiemu równy przebił obłoki», zniknął i nikt nigdy więcej go nie zobaczył.
Jego również nie ujrzał już nigdy nikt, bo nie było go nigdzie. Nie było go w pokoju, z którego ścian patrzały spłowiałe twarze praojców, ani w tym w którym niegdyś uderzał miarowy rytm biegunów jego kołyski, ani w tamtym, z którego spoglądał na świecące u szczytów ciemności okno czarodziejskie. Nie było go ani tu, ani tam, ani na górach, ani w lasach, ani w miastach, ani na polach, ani w gwarze, ani w ciszy, ani na lądach, ani na wodach, ani daleko, ani blizko — bo odszedł on za wszystkie góry i za wszystkie lasy, za wszystkie miasta i za wszystkie pola, za lądy, za morza, za gwary, za cisze, za dalekość i za blizkość. Niema go i nie będzie ani za minutę, ani za rok, ani za wiele wieków... Nieprzejrzana rzeka czasu nad ziemią przepłynąć może: a jego na ziemi nie będzie nigdy, bo odszedł on za minuty, za dnie, za lata, za wieki i za wszelki czas.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dokąd odszedł?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.