Sam na sam (Orzeszkowa, 1903)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sam na sam |
Pochodzenie | Przędze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ulicami, źle oświetlonemi przez rzadko rozstawione latarnie, szybko biegła do domu. Paru godzin tylko brakowało do północy. Była niespokojna o siostrę, która z rana czuła się gorzej niż zwykle, ale właścicielka zakładu krawieckiego aż do tej chwili zatrzymała przy robocie wszystkie pracownice. Nic dziwnego: karnawał; roboty — co niemiara! Ona, panna do kroju, najwięcej ma i pracy i odpowiedzialności. Ale mogłaby szczycić się tem, że w 23-cim roku życia jest już najbieglejszą i najlepiej opłacaną pracownicą w najsłynniejszym zakładzie krawieckim tego miasta. Mogłaby także cieszyć się, że matka i siostra żyją przeważnie z tego, co ona zarabia, bo nauczycielską pracę siostry przerwała choroba już od kilku miesięcy. To gorsza, że serce jej stało się od pewnego czasu nieprzystępnem dla uczucia chluby, zarówno jak uciechy; na dno jego zapadł ból i czyni je ciężkiem, jak kamień.
Z ciężkim kamieniem w piersi prędko biegnie po ślizkich chodnikach. Środkiem ulicy leży śnieg; chodniki oszklone cienką warstwą lodu. Ale ona przywykła do dziennej i nocnej bieganiny po mieście — do ślizgawicy, do zimna i do samotności za domem i w domu.
Był moment, z paru miesięcy złożony, w którym zrobiło się jej na świecie, jak w raju. Przeszedł na zawsze — i nic dziwnego. Siostra jej, Klemunia, piękniejsza od niej, wyżej wykształcona, od pierwszego poznania się z panem Zbigniewem oczarowała go i podbiła. Ona, Kazia, wygląda przy niej, jak świeca przy słońcu.
Gdyby pan Zbigniew nie był nigdy przestąpił progu ich domu... Ale to było niepodobnem. Poznała go w magazynie, gdzie parę razy towarzyszył to matce swojej, to siostrze, a potem zaczął umyślnie spotykać się z nią na ulicach, witał się serdecznie, rozmawiał długo, tak rozmawiał i tak na nią patrzał, że od tego stawało się jej na świecie jasno i ciepło, jak w maju, jak w raju. Uwierzyła w to, że ją pokochał. O Boże! jakież to wielkie szczęście, dla niej zwłaszcza, której nikt nigdy nie kochał, bo ojciec odumarł ją bardzo wcześnie, a matka przepadała za Klemunią. Ją — znosiła. Dla oczu ludzkich, przez dobroć serca zresztą, nie krzywdziła jej nigdy fizycznie. Ale nic nadto: żadnych czułości, pieszczot, zwierzeń. Klemunia, zaledwie od ziemi odrosła, była już przyjaciółką matki. W szare godziny rozmawiały po cichu, z rękoma zarzuconemi wzajem na szyje, a ona, Kazia, siedziała w drugiej izdebce sama jedna, naprawiając bieliznę i suknie dopóty, dopóki matka nie zawołała:
— Kaziu, nastaw samowar!
Matka pochodziła z dobrej rodziny, znała obce języki i uczyła ich Klemunię.
O Kazi powiedziała:
— Niema zdolności! Będzie szwaczką.
Została szwaczką wyborną, dobrze opłacaną, a pomimo, że to i owo ją zasmucało, niedawno jeszcze była wesołą, jak szczygieł. Siostrę uwielbiała za jej piękność i rozum; każde słowo matki choć trochę serdeczne wprawiało ją w humor tak świetny, że z jej opowiadań i figlów śmiała się nawet matka obojętna i siostra rozumna. Miała w sobie niezwykły zapas młodości, siły, nadziei. Nadziei długo nie nazywała po imieniu, ale przed rozpoczęciem pracy i po jej ukończeniu, topiąc wzrok w jutrzniach porannych i w wieczornych zorzach, więcej czuła niż myślała, że stanie się z nią wkrótce coś nowego, radosnego. Słyszała wtedy śpiew słowika w dalekim lesie. Lasem była przyszłość, słowikiem miłość. Aż stało się to, co przeczuwała. Z za jutrzenki, czy z za zorzy, wypłynęła postać młodzieńca, który najwyraźniej okazał, że ją kocha. Pokochała go całem sercem ufnem i sierocem. Nie w lesie już, ale w niej samej słowik zanosił się od śpiewu. Tylko, że romans prowadzony na ulicy obrażał jej skromność; nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego, ale obrażał: Wymogła więc na panu Zbigniewie, aby zapoznał się z jej matką i zaczął bywać w ich domu. Ach, gdyby była nie uczyniła tego! Owszem, uczyniła dobrze. Gdyby wszystko wróciło, uczyniłaby tak samo... Jednak... Boże! jak smutno na świecie! Ulice takie puste i ciemne, pod stopami lód ślizki od śniegu, którego pełno dokoła, chłód bije; chłodem siecze wiatr, zlatujący od nieba, czarnego jak otchłań. W piersi fala gorąca płynie ku gardłu i ciśnie się do oczu. Obejrzała się: nikogo nie było dokoła. Tylko w jednym z wysokich domów rząd okien gorzał od świateł i wylewał na pustą ulicę tony skocznej muzyki. Przypadła czołem do słupa latarni i pod lecącymi górą dźwiękami polki zapłakała głośno, krótko. Potem zaczęła znowu prędko iść dalej.
Czegóżby nie dała za to, aby przestać o tem myśleć. Nie może. Od kilku już tygodni tylko o tem myśli, myśli, aż czasem głowa pęka i żyć się nie chce; a przestać myśleć o tem nie może. To jak dwa gwoździe wbite głęboko: jeden w głowę, drugi w serce.
Ma się rozumieć, adwokat i nauczycielka, para daleko lepiej dobrana, niżeli adwokat i szwaczka. Klemunia zresztą jest tak śliczną, dystyngowaną, rozumną! Tylko... gdy po raz pierwszy pan Zbigniew wszedł do ich domu, mogłaby doprawdy nie tyle, nie tak z całej siły kokietować go spojrzeniami, ruchami, rozmową, nawet włosami, które niby wypadkiem rozsypały się jej na plecy, podobne do płaszcza z czarnego jedwabiu!
Przecież wiedziała, że jest to prawie jej narzeczony i jak go kocha. Nie taiła się przed nią z niczem, wszystko przed nią wyznała. A ona uczyniła znowu wszystko, co mogła, aby go jej odebrać. Podobał się jej z powierzchowności i wykształcenia; był przy tem świetną partyą. Klemunia zapragnęła go dla siebie, a ponieważ mogła, więc zdobyła. Siostra! Cóż? Widać tak jest na świecie, że kiedy idzie o własne szczęście, można zdeptać nawet — siostrę. Ale — niech tam! Niech im Bóg da wszystko: zdrowie, szczęście, życie długie, to wspólne we dwoje!...
Znowu nieznośne łzy!... Ale tym razem niczego nie dokażą. Wstyd i źle płakać tak często. Czasem, cóż robić! płakać często... na siostrę. Jeszcze, broń Boże, łzy te padną na jej głowę! I bez tego Klemunia jest biedną, ach, jak biedną! Ta jej choroba, nie wiadomo jeszcze, jak się skończy. Taka szczęśliwa, a nie wiadomo, czy to szczęście długo trwać będzie. Kazia wybłagała u lekarza nazwę choroby i — zapomniała. Dwa wyrazy łacińskie wyleciały z pamięci, lecz to pamięta, że Klemunia jest chora na serce. I jeszcze jedną rzecz okropną powiedział lekarz... Nie chce o niej myśleć po prostu, myśl jej ucieka od tego ze strachem przeraźliwym.
Więc nietylko w oczy, ale i za oczy, nietylko postępkami, lecz uczuciem i myślą nie trzeba nic czynić przeciw Klemuni; ani wyrzekać na nią, ani płakać z jej powodu, bo nuż te łzy...
Powiadają, że łzy skrzywdzonych przynoszą krzywdzącym nieszczęście, a przecież była to krzywda, krzywda. Otóż i znowu myśl zła i niepotrzebna. Taką walkę miłości z boleścią, przebaczenia z urazą, toczy już od kilku tygodni i, doprawdy, czasem już wolałaby nie żyć.
Cel, do którego dąży, niedaleko. Trzy okna u szczytu wysokiej kamienicy, nad dachem. Dwa pokoje z kuchenką na strychu, za które właśnie wczoraj, pieniędzmi zapracowanymi w zakładzie krawieckim, zapłaciła półroczne komorne. Kiedy przyniosła pokwitowanie właściciela domu, pragnęła, aby matka choć pogładziła ją po twarzy, choć powiedziała jej jakie miłe słówko. Nie uczyniła tego. Odkąd Klemunia jest zaręczoną i chorą, nic oprócz niej na świecie nie widzi. Kiwnęła głową, schowała kwit do szkatułki i dalej czytała Klemuni leżącej na szezlongu. Ten szezlong — to ona także kupiła dla chorej siostry. Klemunia, uradowana, zarzuciła jej ręce na szyję i serdecznie ją ucałowała. A ona od tego uścisku siostry stała się pełną cichej i jakiejś żałosnej radości.
Dwa okna nad dachem jasno oświetlone. W bawialnym pokoju pali się duża lampa, więc pan Zbigniew jeszcze nie odszedł. Siedzą sobie pewno jedno przy drugiem, ona na szezlongu, on na krześle, i z cicha rozmawiają.
Od paru tygodni są narzeczonymi i żeby nie choroba Klemuni, już w tym karnawale wzięliby ślub, a tak, nie wiadomo jeszcze kiedy to nastąpi. Może Klemunia uczuwa jakie skrupuły, bo stała się dla niej czulszą, niż przedtem; ją zaś serdeczność siostry ujmuje, ale jej nie pociesza. Przeciwnie, im więcej kocha Klemunię, tem mocniej ją boli, że to ona właśnie...
Ale cóż to się dzieje na ulicy, przy której znajduje się ich mieszkanie? Wysoki gmach mieszczący w sobie resursę publiczną, jak raz naprzeciw ich mieszkania, goreje od świateł; u bramy stoją policyanci, przed bramę zajeżdżają sanie i karety na kołach. Brzękadła u uprzęży końskiej dzwonią, koła skrzypią po śniegu, stangreci wołają: z drogi! z drogi! policyanci kłócą się z tłumem gapiów ulicznych. A z wysoka, z wysoka, zlatują na ulicę huczne dźwięki orkiestry. Różne instrumenty dęte: trąby, bębny, flety, klarynety, grają wesołego kontredansa. W resursie bal. Nic dziwnego: wszak to karnawał. Trzeba tylko zręcznie przebiedz wszerz ulicę, aby nie wpaść pod konie, których wiele biegnie w jedną stronę i w drugą, u sań i karet nadjeżdżających, odjeżdżających. Bal! wielki bal!
W głębi skromnej bawialni, pani Antonina Tarczyńska, wdowa po jeometrze, siedziała na kanapie obok pani Anieli Szumskiej, wdowy po lekarzu. Obie panie mieszkały w jednym domu, bardzo się nawzajem szanowały i lubiły. Znajdowały się w tym wieku, w którym kobiety stają się mniej więcej do siebie podobnemi. Włosy siwiejące, czoła pomarszczone, oczy wklęsłe, wargi zwiędłe i zarysowujące nawet w uśmiechu linię zmęczenia lub goryczy. Staranne ubrania okazują, że obie panie życzą sobie utrzymać się w pewnym tonie, zdala od nędzy wstydzącej się żebrać.
Ciemne suknie i czarne czepeczki na siwiejących włosach, ale przy sukniach jakieś kokardki, frendzelki, a czepeczki przytwierdzone do włosów błyszczącemi szpilkami z bardzo lichego metalu. Wdowa po lekarzu jest trochę grubą, rumianą, z czerwonemi, krótkiemi rękoma. U wdowy po jeometrze szczupłość kibici, bladość cery, delikatność rąk, świadczą o słabem zdrowiu i niezatraconej w ubóstwie dystynkcyi. Matka Klemuni i Kazi ma pozór kobiety mocno zgryzionej już w zębach czasu i może dlatego kapryśnej; ale też i uczuciowości dużo maluje się na jej cierpiącej twarzy. Głosem cichym, powoli, lecz z zajęciem, prowadzi z sąsiadką rozmowę o drożyźnie produktów i o niezwykłej obfitości śniegów tegorocznych.
Potem sąsiadka głos zabiera i, przechodząc wprost do kazania niedzielnego, giestem pełnym namaszczenia powtarza wyjątek z budującego kazania, lecz ogromnie tekst egzageruje, poczem spogląda na sąsiadkę, wzdycha i dodaje:
— Tak, tak!
Pani Antonina wzdycha także i powtarza:
— Tak, tak!
Na tle wysokiej poręczy kanapy, obie wstrząsają siwiejącemi głowami, w czarnych czepeczkach.
Gdy duet na kanapie umilkł, wyraźniej dał się słyszeć drugi, w rogu pokoju. Tam także dwa głosy mówiły, raczej szeptały. Nie było z czem się ukrywać, ale cień i szept to rodzime żywioły zakochanych.
Dwudziestoletnia panna, leżąca na szezlongu sprzeczała się z trzydziestoletnim mężczyzną, siedzącym przy niej na krześle, o wyższość romantyzmu nad realizmem w poezyi i powieści. On obstawał przy realizmie; ona była fanatyczną zwolenniczką romantyzmu, sama zaś przedstawiała zjawisko, które mogło sprawiać rozkosz oczom zarówno realisty, jak romantyka. Szezlong stał w cieniu wysokiej komody, a w tym cieniu twarz Klementyny, ślicznie zarysowana, przybierała pozór białej lilii. Była białą i delikatną, z wielkiemi ciemnemi oczyma i dużym węzłem czarnych włosów z tyłu głowy. Wysmukłą kibić malowniczo opływał błękitny szlafroczek, z materyi taniej, ale bardzo ładnie zrobiony przez Kazię. Pan Zbigniew miał zgrabną postawę, śniadą cerę bruneta, ładne wąsiki, i co chwila próbował wspierać się łokciem o brzeg komody. Ale komoda była zbyt wysoka na ten użytek, i łokieć zsuwał się z niej nieprzezwyciężenie, co sprawiało panu Zbigniewowi dużą niedogodność. Więc, obrawszy sobie inną pozę, wyszeptywał przed narzeczoną obronę realizmu w poezyi prawie z takiem krasomówstwem, z jakiem dziś, w godzinach południowych, bronił przed sądem jednego fałszerza monety i dwóch podpalaczy.
Gdy umilkł, Klementyna z zamyśleniem wstrząsnęła śliczną główką i z kolei wyszeptała cały szereg imion, z których każde było argumentem wcale poważnym.
— Schiller, Byron, Wiktor Hugo, Mickiewicz, Słowacki...
Słowa rozmowy, jakkolwiek wymawiane z cicha, dolatywały uszu pań siedzących na kanapie. Pani Antonina zajaśniała, jak słońce.
— Słyszy pani, jakie to u nas rozmowy się prowadzą?
Pani Aniela od przyjacielskiego współczucia uśmiechnęła się szeroko.
— A jakże! Tacy rozumni i wykształceni oboje!
— Żeby tylko nie ta jej choroba! — szepnęła wdowa po jeometrze i naraz zgasła jak zdmuchnięta świeca.
Na szezlongu, w cieniu komody, melodyjny choć przyciszony głos kobiecy mówił:
— Don Carlos, Childe Harold, Ernani, Konrad Wallenrod, Balladyna...
— Paru z tych dzieł nie czytałem.
— Przeczytamy je razem. Dobrze?
— Będę wdzięczny; będzie pani Beatryczą moją!
Pani Antonina mrugnęła powiekami ku sąsiadce.
— A co!
Sąsiadka odmrugnęła.
— Aha!
W tej chwili w kuchence, graniczącej z bawialnią, dało się słyszeć stuknięcie drzwiami, potem tupot nóg otrząsających śnieg z obuwia, potem szelest zrzucanej odzieży, aż do pokoju wbiegła dziewczyna mniej niż średniego wzrostu, z ruchami żywymi, z cerą i zarysem twarzy, które czyniły ją podobną do polnej róży.
Ciemne włosy miała rozrzucone od wiatru, uszy zaczerwienione od mrozu i usta śmiejące się, czerwone, jak koral.
Czy jej dobrze było, czy źle, czy miała ochotę do śmiechu, czy do płaczu — zawsze wchodziła do domu z uśmiechem, albo ze śmiechem.
Dość tu było smutku i bez niej, z powodu słabego zdrowia matki, a teraz szczególniej, z powodu choroby Klemuni. Tego tylko brakuje, aby ona przynosiła tu z sobą dąsy, lub lamenty! Przytem pan Zbigniew nie powinien nigdy widzieć jej smutną. Żeby ją na kawałeczki krajano, jeszczeby w jego obecności nie jęknęła, ani zapłakała, lękając się, aby nie pomyślał, że jęczy i płacze nie od tego, że krają, ale od tego, że on ją porzucił. Więc śmiejąc się przebiegła pokój, pocałowała matkę w rękę, przyjaciółkę matki gdzieś około łokcia, a czyniąc to, mówiła żywo, głosem świeżym, jak wiosna.
— Co się to dzieje koło naszego domu! Co się dzieje! Resursa oświetlona, muzyka grzmi, powozów mnóstwo, a tak trudno rozminąć się z końmi, że uciekając przed nimi, kalosz zgubiłam.
— Bardzo interesującą historyę opowiadasz... — łagodnie, lecz nie bez smutnej ironii zauważyła pani Antonina.
— Panna Kazimiera zawsze w dobrym humorze, wesoła, jak szczygiełek, — uśmiechnęła się pani Aniela, i gdy Kazia, zgrabnie okręciwszy się przed kanapą, poszła ku szezlongowi, cicho szepnęła:
— Serce ma najlepsze, ale taka to już natura, otwarcie pani powiem, prosta, prozaiczna!
Kazia po przyjacielsku uścisnęła rękę pana Zbigniewa.
— Dobry wieczór panu! Jakże sprawy dzisiejsze? Czy podpalacze poszli w świat, aby go znowu podpalać?
Pan Zbigniew odpowiedział:
— Poszli, proszę pani. Wygrałem sprawę.
Pochyliła się ku siostrze.
— Jakże się czujesz? Z rana było ci...
Klementyna z niecierpliwością przerwała:
— Nic mi nie było z rana i teraz czuję się doskonale...
Wstydziła się przed panem Zbigniewem tego, że choroba jej trwa tak długo, lękała się znudzić go, zrazić.
Kazia wiedziała o tem.
— To prawda — zawołała. — Wyglądasz znakomicie; widać, że wszystko już przeszło.
Klementyna zwróciła się do pana Zbigniewa.
— Od czego zaczniemy nasze wspólne czytanie?
— Ułożenie programu należy do pani.
— Więc od jutra «Don Carlos».
Uderzyła w dłonie; oczy jej świeciły w cieniu, jak brylanty.
— Ach, jak to będzie miło, miło, codzień czytać wspólnie jaką godzinkę... Ale... czy pan umie po niemiecku?
— Znakomicie!
— Czego pan nie umie! wszystko!
— Jedno nadewszystko.
— A co?
Wiedziała z góry, jaka będzie odpowiedź, jednak z wyrazem figlarności w oczach zapytywała:
— Co pan umie nadewszystko? Co?
Oczy ich przestały widzieć świat, bo utonęły jedne w drugich.
Kazia odeszła i stanęła przy stole, na którym paliła się spora lampa, przed dwiema paniami, siedzącemi na kanapie. Pani Antonina mówiła do pani Anieli:
— Moja droga pani, jabym ją na ręce wzięła i na koniec świata zaniosła, byleby ratunek znaleźć!
Po bladych i aż prawie przezroczystych policzkach matki Klemuni popłynęły dwie łzy, w świetle lampy srebrne.
Od tych łez matki, od trwającego ciągle w rogu pokoju duetu zakochanych głosów, uśmiech zgasł na koralowych wargach Kazi. Miała jednak zwyczaj, że gdy tylko uczuła, iż uśmiech z ust ucieka, tak, że już za nic pochwycić go nie można, a skóra na czole w sposób nieprzezwyciężony skupia się w zmarszczki, szła do roboty, do jakiejkolwiek zresztą roboty, byleby jasno tłómaczyła przed wszystkimi oddalenie się, milczenie i zmarszczkę na czole.
Siedziała w malutkiej sypialni przy stoliku, na którym zapaliła była lampę i z jakichś skrawków wyrabiała ozdoby, mające na nowo uświetnić zniszczoną suknię matczyną.
Sypialnia miała kształt szuflady z jednem oknem; mieściła w sobie dwa łóżka, stolik z lampą i gotowalnię Klemuni, opiętą wesołym perkalem w kwiaty.
Klemunia miała też i biureczko, które stało w bawialnym pokoju. Naturalnie, piękna panna musiała posiadać gotowalnię ze zwierciadłem i biureczko.
Szwaczka, mająca prawo do nazwy tylko przystojnej, nie pisze nic, a ubiera się to tu, to owdzie, przed kawałkiem rozbitego zwierciadełka, wiszącym w kuchni, albo i bez żadnego zwierciadełka. Zresztą, takie rzeczy wcale jej nie obchodzą. Co sprawia jej przykrość, to, że stolik, przy którym szyje, znajduje się u samych drzwi bawialni, tak blizko szezlonga Klemuni, że musi słyszeć każde słowo rozmowy, którą ona prowadzi z narzeczonym. Odsunęłaby stolik, ale miejsca niema; poszłaby z robotą do kuchni, ale mogłoby to wyglądać na dąsanie się, albo na smutek, szukający samotności. Więc ze skrawków atłasu urządzając wcale gustowną ozdobę na zniszczonym staniku matki, Kazia siedzi pomiędzy dwiema pieśniami, z których jedna jest muzyczną, a druga miłosną.
Przez okno wlatują tu tony muzyki, grzmiącej w sali resursowej; z za drzwi dochodzą słowa, zamieniane przez zaręczoną parę. Tony i słowa zlewają się w całość harmonijną. Jest to pieśń na dwa głosy z akompaniamentem muzyki.
Bo gdy wieczór zbliża się ku końcowi, zaręczona para przestaje dysputować o względnej wartości szkół literackich i przed blizkiem rozstaniem się dobywa z głębi serca słowa szczere. Zaczynają nazywać się po imieniu, mówią sobie ty.
— Więc wolałabyś ten domek z ogródkiem przy ustronnej ulicy, niż to piękne mieszkanie w środku miasta?
— O, tak! Bardzo chcę ogródka przy domu. Lękam się tylko, aby ustronne mieszkanie...
— Nie zaszkodziło interesom moim? Moja najdroższa, jedynym teraz ważnym interesem moim jest twoje zdrowie i zadowolenie.
— Dziękuję. Anim śniła, aby mógł istnieć na świecie człowiek tak dobry, jak ty, Zbigniewie.
Kazia przestaje szyć, składa ręce na kolanach, patrzy na szereg okien, jak raz naprzeciw jej okna, rozgorzałych od świateł, wylewających potoki tonów płomiennych i tęsknych. Prześliczny walc; płomienny, jak namiętność, tęskny, jak serce rozdarte...
— Moja droga, czy podobna kochać tak, jak ja cię kocham! Wszystkie myśli moje z tobą. Kiedy bronię sprawy przed sądem, muszę pilnie strzedz siebie, aby wśród wymieniania artykułów prawa nie powiedzieć nagle: Klemunia!
Z cichym, głębokim śmiechem Klemunia zawołała:
— A toby też było pięknie!
— Gdybym mógł, wziąłbym cię na ręce i niósł na koniec świata, do zdrojów leczących i drzew śpiewających, abyś wyzdrowiała, sił nabrała, poweselała i zaraz, zaraz została zdrową, śliczną, szczęśliwą żoną pana Zbigniewa, młodego jeszcze, lecz już sławnego adwokata w tem wielkiem mieście Ongrodzie.
— Tyś zdrowie moje! Szczęście — najlepsze lekarstwo.
— Czujesz się szczęśliwą?
— Kochasz mię?
Okna przeciwległego gmachu śpiewały ciągle: la, la, la! niby wesoło, ale zarazem namiętnie, szalenie. Kazia doświadcza takiego uczucia, jakby jej w piersi coś rozdzierało się szeroko i jakby z tego rozdarcia płynęła gorąca ciecz. To płacz, który zrywa się w niej, jak burza. Ale ona siedzi wyprostowana tylko z rzęsami wilgotnemi i zręcznie układa trzecią rozetkę z atłasu do stanika matki. Rzęsy zaraz oschną, a płacz stoi na dnie piersi nieruchomy.
Jakkolwiek w pokoju sąsiednim znajdują się jej najbliżsi, a w gmachu przeciwległym rojno i hucznie, ona czuje się tak samą jedną na świecie, jakby ją otaczała pustynia. Ze zmarszczką na białem czole i z poważnym zarysem warg, jak koral czerwonych, szyjąc ciągle, Kazia układa w głowie porównanie, na które może nie wpadliby nigdy ani Klemunia, ani Zbigniew, którzy tak lubią i umieją wyliczać imiona poetów i tytuły poematów.
Widziała dziś na mieście złożone nad rzeką i wiezione na wozach tafle lodu, szyby lodowe. Otóż, jej serce, to płomyk zamknięty w takiej szybie. Czworokątna, gruba, przezroczysta, jak kryształ, a w niej, jak lampka blado-złota, pali się płomyk. Smutne i ciche są te lampy, płonące w szybach lodowych!
Teraz, przez okna sali resursowej leją się tony polki, szczerze wesołe, skoczne, roztrzpiotane. W bawialni dwa głosy z intonacyą żalu zamieniają się słowami:
— Dobranoc, skarbie mój!
— Dobranoc, Zbigniewie!
Słychać szelest długiego pocałunku, którym usta, ozdobione ładnym wąsikiem, przylgnęły do pięknej ręki kobiecej.
Po odejściu pana Zbigniewa, Klemunia uczuła się bardzo słabą. Nie darmo lekarz, stary przyjaciel domu, powtarzał ciągle: spokoju, spokoju! żadnych wzruszeń! A tu wzruszenia były ciągłe.
W ów wieczór zaręczynowy, naprzykład, Klemunia uczuła się tak nie dobrze, że Kazia pędem strzały poleciała po lekarza. Atak minął prędko; ale dziewczyna, korzystając z krótkiego sam na sam, formalnie wzięła w oblężenie starego lekarza, którego znała od dzieciństwa. Wsunęła go we framugę okna i zastępując drogę do ucieczki, silnie go za ręce pochwyciła.
— Panie! mój drogi panie! Co z tego będzie? Jak się to skończy?
Oczy miała pełne strachu, a od latania po lekarza i lekarstwo twarz całą w ogniu. Lekarz, który coś wiedział, a wiele się domyślał o historyi dwóch sióstr i pana Zbigniewa, popatrzył na nią z pod siwych brwi wzrokiem trochę przyjaznym, a trochę drwiącym.
W taki sposób spoglądają ludzie na owieczki dobre i głupiutkie.
Lubi się je, bo dobre; drwi się z nich, bo głupie.
— No, nie wyskocz-że ze skóry od strachu! Gotowabyś w zastępstwie siostry siebie ofiarować na śmierć.
— Z największą ochotą! — wykrzyknęła, z oczyma roziskrzonemi, jak brylanty.
— To głupio; człowiek powinien dbać o siebie, bo im więcej nie dba, tem więcej inni o niego też nie dbają. Pocóż...
— Ale Klemunia, panie! Drogi, kochany panie, proszę prędzej mówić, bo mama nadejdzie!
— Mama... — powtórzył lekarz; — otóż to! Mama!
Głowa z siwymi włosy i bladą twarzą w złotych okularach pochyliła się w krótkiem zamyśleniu.
— Powiedzieć? nie powiedzieć? Na wszelki wypadek trzeba powiedzieć. Tyś silna...
Oczy z za okularów błysnęły znowu uśmiechem, tym razem nie drwiącym, ale rzewnym.
— Oho! zuch dziewczyna! pracuje, jak tęgi chłopiec, i — o nic nie dba! No, to i wiedz wszystko!
Pochylił się i nad włosami jej, zwichrzonymi od latania po mieście, szeptał:
— Klemunia urodziła się z wadą serca... Miałem przecież honor poznać was obie, gdyście jeszcze brykały w kołyskach. Ale zrazu była to drobnostka. Powiększyła się wraz z dojrzewaniem. Przytem biedy domowe, latanie na lekcye, irytowanie się przy lekcyach, słowem... co tu długo mówić? Przyczyny były... Zawsze są przyczyny... Teraz jest nie dobrze. Jednak desperować jeszcze niema czego. To względne, i bywa rozmaicie. Może wzmocnić się i żyć długo, bo to się zdarza... ale może też nastąpić... kiedykolwiek, prędzej czy później... może nastąpić...
Zawahał się. Kazia drżała.
— Co? co? co może nastąpić?
Stary lekarz był wybornym operatorem, a jak powiadano, dlatego wybornym, że odważnym. Kiedy trzeba, to ciąć, a śmiało. Nie obchodziło się to bez pewnej irytacyi, której doznawał, a do której zresztą przywykł.
Więc jeszcze ciszej i niżej nad jej uchem trochę szorstko odpowiedział:
— No cóż? nagła śmierć!
I sam już teraz pomarszczoną ręką za rękę ją pochwycił.
— Tylkoż nie zemdlej!
Ani myślała mdleć. Biała, jak papier, nawet z wargami białemi, silnie stała na nogach i z oczyma osłupiałemi szeptała:
— A mama? mama?
— Otóż-to, mama. Dlatego powiedziałem wszystko. Mama także ma wadę w biednem, zmęczonem ciele... nie sercową, inną, ale taki cios... Co tam długo mówić? W razie czego, trzeba ją przygotować, wzmocnić, otoczyć staraniami... broń Boże taką nowiną, jak obuchem w łeb uderzyć; ani samej jednej nie zostawiać... Rozumiesz? Zresztą, w razie czego, pobiegnij po mnie.
Odsunął ją od siebie, wziął kapelusz, biegł ku drzwiom.
Od połowy pokoju wrócił.
— Tylko nie lękaj się bardzo. Wszystko jeszcze może być dobrze. A sama, zdrowa jesteś, co?...
— Jak ryba! — z zapałem zawołała.
— I serce zdrowe? co?
Powieki jej zamrugały prędko, prędko, twarz znowu stanęła w ogniu, ale z błyskiem białych zębów wśród warg uśmiechniętych zażartowała:
— Niech pan doktór będzie łaskaw przez tę swoją trąbkę osłucha mi serce, a przekona się, że zdrowe.
Tego wieczora pan Zbigniew pozostał do późna i obchodził się z Klemunią, jak z chorem, najdroższem dzieckiem. Nadskakiwał jej, chodził na palcach, sam nalewał lekarstwo do kieliszka i brzeg kieliszka przykładał jej do ust.
Kazia poszła do kuchni, oba łokcie oparła o stół, twarz zakryła dłońmi.
Dziś miesiąc, jak raz dziś miesiąc, towarzysząc jej z magazynu do domu, powiedział:
— Byłbym najszczęśliwszym, gdybym mógł odbyć z panią przechadzkę tak długą, jak całe życie.
Przecież to były oświadczyny. Więc ona odpowiedziała:
— Dobrze, ale niech pan przyjdzie do nas, aby poznać mamę i Klemunię.
— Dobrze — powtórzył — ale pozwoli mi pani dziś jeszcze rączki swoje ucałować?
— Dobrze — powtórzyła — ale powiem mamusi i Klemuni, że pan jutro przyjdzie.
— Jutro przyjdę.
U bramy domu, w cieniu wieczoru, pocałował ją w obie ręce i — w usta.
Wyprostowała się i przez kilka sekund rękawem sukni mocno wycierała sobie usta. Zdawało się jej, że jest na nich coś takiego, co i pali je i plami...
Wtem spojrzała na buchający parą samowar.
— Jezus, Marya! A toż trzeba zgotować dla Klemuni dwa jaja na miękko, zalecone przez lekarza. I matka też, po doznanem przerażeniu, chce napić się herbaty!
Po kilku minutach, przynosząc siostrze zalecone pożywienie, z pogodą we wzroku i bardzo grzecznie zapytała pana Zbigniewa:
— Może pan chce herbaty? Jest gotowa.
Wysoka, wysmukła, z ruchami, które pomimo osłabienia miały skończoną gracyę, z włosami, które, uwolnione od szpilek, opadły na plecy płaszczem z czarnego jedwabiu, Klemunia wstała z szezlonga i zachwiała się na nogach. Matka podbiegła, objęła ją, zaprowadziła do łóżka, ucałowała ostrożnie, aby nawet pocałunkiem zbyt silnym nie urazić — nad jej głową zakreśliła w powietrzu kilka krzyżyków i powiedziała Kazi, aby dopomogła rozebrać się siostrze. Sama odeszła do izdebki za kuchnią, gdzie od pewnego czasu sypiała. Była to dawniej izdebka Kazi, ale pani Antonina miewała przy chorej córce noce niespokojne i z namowy lekarza przeniosła się do ustronnego kąta. Jaka tam jest ta jej druga córka, to jest, ale chorej siostry strzedz będzie, jak oka w głowie; o tem pani Antonina nie miała żadnej wątpliwości.
Klemunia mówiła z cicha:
— Żebyś wiedziała, Kaziu, jaka ja jestem szczęśliwa! Pan Zbigniew taki dobry! O mnie tylko myśli. Ten dom z ogródkiem, który zawsze tak się podobał i mnie i tobie, pan Zbigniew...
Tchu jej trochę zabrakło.
— Zbigniew, śliczne imię, prawda? Otóż w tym domu z ogródkiem, pięć pokojów...
Brak tchu był jeszcze większy.
— Nie mów już nic, Klemuniu; gdy rozbiorę cię i będziesz spokojnie leżała, opowiesz wszystko.
Błękitny szlafroczek, zdjęty lekkiemi jak motyl rękoma Kazi, już leżał na krześle; Kazia przyklękła i zdejmowała z drobnych stóp siostry śliczne pantofelki z pomponami. Nad pochyloną jej głową przeleciał szept:
— Tak mi nie dobrze, Kaziu!
Ręce, zdejmujące drugi już pantofelek, drgnęły; Klemunia jęknęła.
— Tak nagle zdejmujesz!
— Przepraszam, Klimciu!
— Bo widzisz, jestem ci wdzięczna, ty dobra, ale kiedy ten okropny ból w piersi nadchodzi...
— Czy czujesz, że nadchodzi?
Wtem nagle za oknem coś huknęło, zagrzmiało, zaśpiewało i — umilkło.
— Jezus, Maryo! — krzyknęła Klemunia i z obłąkaniem w oczach zaczęła szeptać:
— Co to? co to? co to?
Kazia ogarnęła ją ramionami i do piersi przytuliła.
— Nic! nic! nie lękaj się! to muzyka! w resursie bal. Już od godziny nie tańczą, pewno wieczerzę jedzą. Przy wieczerzy toasty. To akompaniament do toastów!
Głowę jej położyła na poduszkach, nogi wyciągnęła na pościeli, leciuchno okryła kołdrą.
— Widzisz, Klimciu, ja wiem, że to taki zwyczaj, bo do magazynu przychodzi mnóstwo ludzi, opowiadają, rozmawiają, a ja, choć i nie chcę słuchać, słyszę. Kiedy kto przy wieczerzy jaki toast wzniesie, muzyka odpowiada: traf! traf! hucznie i krótko. Która też może być godzina? Już pewnie bardzo późno. Ciekawam, czy mama zasnęła? Pójdę, posłucham pode drzwiami.
Mówiła cicho — i cicho wybiegła do kuchni. Robiło jej się straszno, tak straszno, że Bóg wie, co dałaby za to, aby prócz niej ktokolwiek jeszcze był przy Klemuni. Ale któżby? Służąca, dwa dni temu przyjęta, obca, niezgrabna, głupia.
Postała przy zamkniętych drzwiach izdebki matczynej i wróciła do łóżka siostry.
— Mama już zasnęła, trochę nawet chrapie; śpij i ty. Ja prędziutko rozbiorę się i lampę...
Traf! Jakby się sufit nad głowami dwu sióstr zawalił, tak muzyka w resursie huknęła, zagrzmiała, zaśpiewała i umilkła.
Wązka ulica i dwie cienkie ściany, to prawie nic dla tylu naraz dętych instrumentów. Jakby za samem oknem świat z krzykiem i z grzmotem runął.
Klemunia siedziała na łóżku, podobna do liścia targanego przez wicher.
— Boże! Boże! Boże! jak boli... dusi... pod gardłem... Czy to długo... te toasty...
— Uspokój się! Klemuniu! moja złota! Co tu robić? To nic złego... tylko wesołość... to wielka wesołość ludzka... Jak będziesz żoną p. Zbigniewa, może tak samo, kiedykolwiek, na jakim balu, przy wieczerzy, będzie ci wesoło! Czego tak chwytasz się za piersi? Boli? poczekaj! dam ci kropel i przyłożę kompres... zaraz! zaraz!
Przedtem już zdjęła była buciki, więc w pończoszkach, cicho, jak kotka, przyniosła lekarstwo i kawał płótna, który zanurzyła w miednicy z wodą.
W domu i za domem panowała głęboka cisza.
Klementyna szepnęła:
— Lepiej mi, nie chcę kompresu. Tylko... straszno!... Tak mi czegoś straszno... boję się... usiądź przy mnie, weź mię za rękę. Co to takiego, że mi tak straszno?
Kazia usiadła na ziemi przy samem łóżku i ręce drobne, ale zgrubiałe, z kilku bliznami od nożyczek i żelazek, położyła na rękach siostry, białych, jak lilie.
— Bo nie zważaj na tę przeklętą muzykę. Niech sobie gra! Co nam do tego? Posłuchaj lepiej, jaką cudną suknię wykończyłyśmy dziś w magazynie. Cukierek! Nawet nie bardzo droga, ale taka ładna...
Wiedziała, czem siostrę zająć może.
Klemunia szepnęła:
— A z czego?
— Wiesz? prawie z niczego. Wełna z trochą jedwabiu. Dwa kolory trochę przygasłe: bleu fané i bleu malade. Myślę, że powinnaś koniecznie mieć w wyprawie taką suknię. Wizytowa; będziesz przecie potrzebowała sukni wizytowej...
— Kiedy tak mało pieniędzy na tę wyprawę...
— Bądź spokojna. Już ja się postaram, abyś miała taką suknię...
— Wolałabym w jednym kolorze...
— To zrobię w jednym...
— Ale w przygasłym...
— Naturalnie; czy jeszcze się boisz?
— Nie; strach przeszedł. Ale znowu ból... Aa, nieznośnie!... daj może kompres...
Traf! Traf! Wiwat! Trąby, bębny, flety, klarynety huknęły, zagrzmiały, krzyknęły, zaśpiewały i umilkły.
Z nad białych poduszek, z podścieliska czarnych, wielkich, lśniących włosów, wzbił się cichy okrzyk:
— Ach! Ach!
Potem, w przywróconej pokojowi ciszy głębokiej, powiało westchnienie długie, zakończone czkawką tylko jedną, głośną. Kazia rzuciła się na siostrę.
Tymczasem lampa, na której dnie było już trochę tylko nafty, zaczęła przygasać. W mdlejącem jej świetle oczy Klementyny patrzały na pokój z pod niedomkniętych powiek, szkliste i nieruchome. Były dziwnie podobne do dwu zapotniałych szkiełek, których powierzchnia trochę błyszczy, lecz przez które nic nie widać.
Kazia głośno klasnęła rękoma, krzyknęła i wnet z przerażeniem w oczach, obu rękoma przycisnęła sobie usta. Ale krzyk zgrozy już z nich wyszedł. Jednocześnie drzwi od kuchenki cicho się otwierały.
— Mama! Mama! Mama! Co tu robić? — zaszeptała Kazia i nieprzytomnie okręciła się raz dokoła siebie.
Lecz trwało to tylko sekundę. Śpiesznie weszła do kuchni, drzwi za sobą zamykając.
W grubej ciemności napełniającej kuchnię dwa głosy zaszeptały:
— Czy to Kazia?
— Ja, Mamo!
— Co się u was dzieje? Ktoś krzyknął!
— Tak się mamie zdawało. To muzyka gra w resursie.
— Czego ty mi drogę zastępujesz? Pójdę spojrzeć na Klemunię.
— Ja drogi nie zastępuję, ale niech mama nie idzie, bo obudzi Klemunię.
— Czy zasnęła?
— Zasnęła.
— Muzyka jej nie budzi?
— Nie budzi.
— Czego ci głos zadrżał?
— Szklankę stłukłam wieczorem i teraz nastąpiłam na szkło.
— Klemunia śpi dobrze?
— Doskonale.
— A czego ty tu przyszłaś?
— Wody się napić.
— Po ciemku?
— I po ciemku znajdę...
— Klemunia śpi?
— Śpi.
— Jeszcze ją obudzisz... łażąc nie wiedzieć czego.
— W pończochach chodzę. Niech mama już idzie spać.
— Chciałabym spojrzeć na nią.
— Lampa zgasła. Niech mama idzie spać...
— Czemuż ty mię tak prosisz, abym szła spać?
— Bo w jednej bieliźnie tak długo... przeziębić się można.
— To prawda. Zimno. A ją dobrze okryłaś?
— Okryłam. Dobranoc mamie.
— Klemunia śpi spokojnie?
— Najspokojniej.
— Już idę. Przed zaśnięciem nie skarżyła się na nic?
— Wcale się nie skarżyła. Dobranoc mamie.
— Znowu ci się głos zatrząsł. Co to jest?
— A to szkło! Znowu nastąpiłam...
— Jakże można być tak niedbałą: stłuc szklankę i szkła nie uprzątnąć. Rozbierz się tylko cicho, aby jej nie obudzić.
— Nie obudzę.
Blada, jak płótno, i z rękoma drżącemi, jak liście, wsunęła się do sypialni. W coraz słabszem świetle dogasającej lampy zamknęła drzwi od kuchni i klucz w zamku okręciła. Pobiegła do drugich drzwi od bawialni, popchnęła w nich zasówkę; spróbowała potem jednych i drugich. Mocno zamknięte. Tak zostaną do rana. Jeżeli matka znowu przyjdzie, znajdzie drzwi pozamykane. Żeby nie wiedzieć jak stukała, ona nie otworzy, uda, że śpi.
Ale nie będzie stukała, z obawy przestraszenia Klemuni. Pomyśli, że to nieuwaga Kazi; położy się rozgniewana na nią, ale położy się i znowu zaśnie. Zresztą, może nie przyjdzie. Niech prześpi noc spokojnie, to jej doda trochę sił. Raniutko nastawi samowar, służącą pośle po lekarza i po pana Zbigniewa, obudzi i przyprowadzi tu panią Szumską. Kiedy matka się obudzi, będą tu ludzie, lekarz, herbata, wino... A wtedy...
Załamała i zacisnęła ręce tak, że aż w stawach zatrzeszczały. Przystąpiła do łóżka siostry i spotkała się z patrzącemi z pod nieruchomych powiek, szklistemi, zgasłemi już oczyma. Cofnęła się o parę kroków, aż do samej ściany. Ogarnął ją strach taki, że doświadczyła takiego uczucia, jakby jej włosy powstawały na głowie.
Ale potem wielki żal zaczął walczyć z bojaźnią i zwyciężył. Przybliżyła się znowu i ruchem bardzo miękkim położyła dłoń na powiekach siostry. Widziała parę razy, jak ręce przyjazne zamykają oczy umarłym. Stała tak przez kilka minut, z jedną ręką na oczach siostry, z drugą spuszczoną na suknię, z twarzą nizko pochyloną i zalaną gęstemi łzami.
Nagle za oknem, okrytem roletą, rozlała się nuta walca. W resursie skończono jeść wieczerzę, toasty umilkły, tańce rozpoczęły się na nowo.
La! la! la! la! la! la! leciał ciemną ulicą, walc balowy i tłumem tonów wpadał do szufladki z jednem oknem, w której Kazia, kluczem i zasówką, na długą noc zimową, zamknęła się sam na sam z trupem siostry.
Lampa zgasła.