Ostatni Mohikan/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI.
„Albańska kraino!
Ty dzikich pokoleń, dzika dziedzino,
Pozwól mym oczom nasycać się tobą!
Lord Bajron..

Jeszcze niebo było usiane gwiazdnmi, kiedy Sokole Oko przyszedł budzić dwóch oficerów. Munro i Hejward Usłyszawszy szelest wprzód, nim strzelec zawołał ich pocichu, zerwali się na nogi i otrzepując odzienie wyszli z pod szałasu. Roztropny przewodnik powitał ich tylko dobitném skinieniem zalecając cichość i zbliżywszy się szepnął na ucho:
— Odmówcie państwo myślą swoję pacierze ;bo ten, do kogo idą modlitwy, równie rozumie mowę serca jednaką wszędy, jak wyrazy języka różne w każdym kraju; ale nieodzywajcie się ani słowa; bo rzadko glos białego umie zachować ton przyzwoity w lasach, jak tego już dowiódł naprzykład, ten poczwara śpiewak. Proszę iść za mną, — rzekł potém zmierzając ku rozwalinom wału: — zstąpmy tędy do rowu; tylko ostrożnie, żeby nie trącać kamieni i gruzów.
Dwaj towarzysze starali się zachować podług tych zaleceń, chociaż przyczyna tak nadzwyczajnej ostrożności dla jednego z nich była tajemnicą. Rów ze trzech, stron opasujący twierdzę, w wielu miejscach zarzucony zwaliskami budowli i murów, stawił ciężkie do przebycia zawady; jednak przy cierpliwości i odwadze potrafili zdążyć za przewodnikiem i wkrótce szli na piasczysty brzeg Horykanu.
— No, otoż tym śladem chyba kto za pomocą węchu nas dojdzie, — rzekł strzelec z zadowoleniem poglądajac na odbytą drogę — po trawie niebezpieczno iść uciekającemu, ale na drzewie i na kamieniach nie zostaje znak mokkasinów. Gdybyście państwo byli w swoich Lotach, mogłaby jeszcze pozostawać niejakaś obawa; ale mając pod podeszwami skórę danielową wyrobioną należycie, nie masz czego lękać się skał, w każdym razie prawie. Podpędź czółno dalej, Unkas; tu noga na piasku wycisnęłaby się tak łatwo, jak na maśle Holendrów nadmohawskich. Powoli! powoli! żeby czółno dna nie dotknęło; bo te łotry poznają z którego miejsca puściliśmy się na wodę.
Młody Indyanin wypełnił to wszystko, a strzelec wziąwszy deskę z pomiędzy rozwalin, oparł jednym końcem na łódce, dał znak oficerom żeby weszli po niej i umieścili się obok Szyngaszguka, a potém obejrzawszy czy niezostawili jakiego siaduj wszedł za nimi i silnym zamachem rzucił deskę daleko na gruzy rozciągające się aż do brzegu.
Mohikanie wzięli się do wioseł i kiedy już łódka znacznie oddalona od twierdzy znalazła się w grubym cieniu gór otaczających wschodni brzeg jeziora, Hejward ośmielił się przerwać milczenie.
— Dla czego wyruszyliśmy tak spiesznie i z taką ostrożnością? — zapytał Sokolego Oka.
— Gdyby krew Onejdy mogła zaczerwienić całą powierzchnią tej wody, nie pytałbyś się mię pan o to; własne oczy pańskie dałyby odpowiedź. Czy pan nie pamiętasz jaką gadzinę Unkas zabił wczoraj wieczór?
— Pamiętam bardzo dobrze; ale wszakże sam mówiłeś ze nieprzyjaciel był tylko jeden, a martwych nie masz się czego obawiać.
— Zapewne, był on natenczas jeden, kiedy strzelał; ale Indyanin z pokolenia liczącego tylu wojowników rzadko może się lękać żeby za krew jego, którykolwiek z nieprzyjaciół nie wydał wkrótce jęku skonania.
— Jednakże obecność nasza, władza półkownika Munra jest, zdaje się, dostateczną obroną przeciw zawziętości naszych sprzymierzeńców, zwłaszcza w rzeczy o nikczemnika który aż nadto zasłużył na Los jaki go spotkał. Spodziewam się że dla tak płonnej obawy nie zboczyłeś z drogi najprostszej do naszego celu?
— Czy pan sądzisz, że kula tego łotra zboczyłaby ze swojej drogi, chociażby sam, król angielski znajdował się na niej? Dla czegoź ten Francuz, co rządzi w Kanadzie, nie zakopał tomahawku Huronów, jeżeli tak łatwo białemu powściągać czerwonych, jak pan powiadasz?
Tylko co Hejward miał odpowiedzieć, Munro na wspomnienie okropnego wypadku, wydał jęk głęboki. Major zamilkł przez; wzgląd na boleść przyjaciela, lecz po chwili dał odpowiedź Sokolemu Oku poważnym i uroczystym tonem.
— Do samego Boga należy osądzić w tem Montkalma.
— Tak jest, co teraz to słusznie pan mówisz, bo tak każe religija i honor. Wcale inna rzecz, jednak, wysłać jaki półk grenadyerów na obronę ludu mordowanego przez dzikich; inna zaś pięknemi słowami skłonić rozgniewanego Indyanina, żeby zapomniał że ma strzelbę tomahawk i nóź pod ręką; chociażbyś pan na pierwszym wstępie przemówił do niego: mój synu. Ale dzięki Bogu, — dodał z właściwym sobie cichym śmiechem poglądając na brzeg William Henryka niknący już w pomroce; — muszą oni naszych śladów szukać na powierzchni wody, i chyba ze zawarłszy przymierze z rybami, dowiedzą się od nich jakie ręce robiły wiosłem, to nie przedzielemy się od tych łotrów całą długością Horykanu, wprzód nim oni się namyślą kędy nas ścigać.
— Kiedy nieprzyjaciele i za nami i przed nami, nasza podróż może bydź bardzo niebezpieczna.
— Niebezpieczna, — powtórzył Sokole Oko najspokojniej; — niezupełnie niebezpieczna; bo przy bystrych oczach i dobrych uszach zawsze możemy o kilka godzin wyprzedzać tych zbójców. A w ostatku, gdyby i przyszło do strzałów, jest ku nas trzech, co umiemy tak dobrze wziąść na cel, jak najlepsi strzelcy wojsk pańskich. Niezupełnie niebezpieczna. Nie dla tegożebyśmy nie mogli bydź natarci zblizka, jak państwo mówicie mieć utarczki; ale że nie brakuje nam nabojów i potrafiemy znaleść przystań.
Bydź może, że Hejward, który odznaczał się walecznością, mówiąc o niebezpieczeństwie, uważał je nie pod tym względem, co Sokole Oko; usiadł jednak i łódka w milczeniu wiele mil niosła ich po wodzie.
Dzień zaczynał już świtać kiedy przypływali do miejsca, gdzie niezliczone mnóstwo wysep, po większej części lasem zarosłych, pokrywa Horykan. Właśnie tędy Montkalm odpływał z wojskiem i mógł zostawić część Indyan, bądź dla przykrycia tylnej straży, bądź dla zebrania rozpierzchnionych. Zbliżali się więc tutaj; w najgłębszém milczeniu i ze wszelką zwyczajną sobie ostrożnością.
Szyngaszguk porzucił wiosło, strzelec wziął je i wspólnie z Unkasem kierował czółno w zakrętach między drobnemi wysepkami, na których lada moment mógł pokazać się nieprzyjaciel ukryty. Tymczasem oczy Mohikana bezprzestanku toczyły się od wyspy do wyspy, od krzaka do krzaku; zdawało się nawet, ze wzrok jego chciał zalecieć na wierzchołki gór nadbrzeznych i przeniknąć głąb lasów.
Hejward z podwójną bacznością, miłośnika pięknych widoków i wędrowca niespokojnego o siebie, przypatrujący się czarownym tym miejscom, zaczynał już uważać swoję obawę za próżną, gdy wtem wiosła ustały nagle na dany znak przez Szyngaszguka.
— Hug! — zawołał Unkas prawie w tejże chwili kiedy jego ojciec oznajmując o jakimś niebezpieczeństwie, stuknął zlekka po brzegu czółna.
— Cóż tam jest? — zapytał strzelec. — Jezioro stoi tak cicho, jak gdyby nigdy wiatr nie wiał, i na wiele mil mogę widzieć po za wodzie; ale niepostrzegam nawet ani kaczki.
Indyanin zwolna podniosł wiosło i wskazał niem punkt, gdzie oczy jego ciągle utkwione były. W pewnej odległości przed nimi leżała wysepka pokryta lasem; lecz zdawała się tak spokojna, jak gdyby noga ludzka nigdy jej nie zwiedziła.
— Nic nie masz prócz ziemi i wody, a widok zachwycający, — odezwał się Hejward rzuciwszy wzrok w kierunku wskazanym przez Szyngaszguka.
— Cyt, — rzecze strzelec. — Tak Sagamorze, ty nigdy nic nie robisz bez przyczyny. Jestto mgła tylko, ale mgła niezwyczajna. Czy widzisz panie majorze, parę zbierającą się nad tą wysepką? Jednak to nie para, bo bardziej wydaje się podobną do rozwlekłego obłoczku.
— To są wyziewy z wody.
— Tak powiedziałoby dziecko. Ale czy nie widzisz pan że te mniemane wyziewy są ciemniejsze w górze niż u dołu? Wyraźnie wychodzą z lasu leżącego na tamtym końcu wyspy. Ja powiadam panu że to jest dym, i podług mnie, wychodzi on z przygaszonego ogniska.
— Dobrze więc, przybijmy do wyspy i zaspokojmy naszę wątpliwość. Na tak małej wysepce nie może mieścić się liczna gromada, a nas jest pięciu.
— Jeżeli pan sądzisz o chytrości Indyan podług prawideł wyczytanych w swoich książkach, albo polegając tylko na samej przenikliwości białego, pomylisz się nie raz i włosy pańskie bardzo mogą bydź biédne.
Sokole Oko przypatrując się z większém natężeniem znakowi zapowiadającemu blizkość nieprzyjaciół, zamilkł na chwilę, a potem dodał:
— Gdyby mi wolno było odezwać się z mojém zdaniem w tej mierze, powiedziałbym, że dwa tylko pozostają nam śrzodki; pierwszy, zaniechać ścigania Huronów i wrócić nazad; a....
— Nigdy! — zawołał Hejward głośniej niżeli okoliczności pozwalały.
— Dobrze, dobrze, — rzecze strzelec dając mu znak, żeby się uciszył. — Ja sam jestem tego zdania; ale uważałem sobie za powinność podać do wyboru dwojaką radę. Kiedly tak, to ruszajmy dalej i jeżeli na tej czy na drugiej wyspie są Indyanie albo Francuzi, zobaczémy kto lepiej robić wiosłami potrafi. Słusznie ja mówię, Sagamorze?
Mohikan odpowiedział tylko nowym zamachem wiosła, a ponieważ ster łódki należał natenczas do niego, poruszenie to dostatecznie dało poznać jego zamiar, który wspierano tak dobrze, ze w kilka minut mogli już wyraźnie widzieć północny brzeg wyspy.
— Otóż macie! — rzecze strzelec. — Dym widać niewątpliwie, a co większa i dwie łodzie u brzegu. Łotry nie rzucili jeszcze oka na nas; bo jużbyśmy posłyszeli ich przeklęty krzyk wojny. No, prędzej, prędzej, przyjaciele, już i tak jesteśmy dosyć daleko od nich, prawie dalej niż kula dosięgnąć może.
Przerwał mu strzał karabinowy i kula padła do wody o kilka stop od czółna, a razem okropne wycia oznajmiły im z wyspy że są postrzeleni, i prawie tejże chwili gromada dzikich wskoczywszy naprędce do swoich łodzi, puściła się w pogoń za nimi. Widok blizkiej napaści nie zmienił ani jednego rysu na twarzach Mohikanów i strzelca; wiosła tylko silniej zaczęły działać i zdawało się że mała ich łódka jak ptak leciała po nad wodą.
— Trzymaj ich w tej odległości, Sagamorze; — rzecze strzelec bez przerwy w robieniu wiosłem i spokojnie poglądając za siebie przez ramię; — trzymaj ich w tej odległości. Huronowie w całym swoim narodzie nigdy nie mieli strzelby, coby mogła tak sięgać; a ja wiem jak moja danielówka bije.
Zapewniwszy się że łódka bez jego pomocy mogła trzymać się w przyzwoitej mecie, Sokole Oko położył wiosło, a wziął swoję długą rusznicę. Trzy razy składał się i trzy razy odbierał kolbę od twarzy, zalecając ciągle towarzyszom, żeby jeszcze bliżej przypuścili nieprzyjaciół. Nakoniec z zadowoleniem zmierzywszy oczyma przestrzeń, podwyższył rurę lewą ręką, i wziął na cel; lecz tylko co miał pociągnąć za cegieł, przeszkodził mu nagły wykrzyknik Unkasa.
— Cóż tam jeszcze? — zapytał odwracając głowę Twoje Hug! ocaliło życie Huronowi, którego miałem na celu. Czegóż tam krzyknąłeś?
Unkas nic nieodpowiadając wskazał mu tylko na wschodni brzeg jeziora, skąd inna łódź wojenna prosto zmierzała do nich. Nie potrzeba było słów na potwierdzenie tak widocznego niebezpieczeństwa. Sokole Oko natychmiast rzuciwszy strzelbę, znowu wziął się do wiosła, a Szyngaszguk skierował łódkę ku zachodowi, żeby się więcej oddalić od nowych nieprzyjaciół śpieszących za nimi z wrzaskiem wściekłości. W tej krytycznej chwili sam Munro nawet wyszedł z odrętwienia, w jakie nieszczęścia go wprawiły.
— Przybijmy do brzegu, — rzecze tonem nieustraszonego żołnierza, — wystąpmy na którakolwiek skałę i czekajmy dzikich. Niech mię Bóg broni, żebym ja sam, lub ktokolwiek co mi sprzyja, miał pokładać najmniejszą ufność w dobrej wierze Francuzów, albo ich stronników.
— Kto chce wyjśdź dobrze w sprawie z Indyanami, — odpowiedział Sokole Oko, — powinien złożyć uczucie szlachetnej dumy, a zdać się na doświadczenie ich ziomków. Skieruj się bardziej ku lądowi, Sagamorze; wyprzedzamy co raz więcej tych łotrów; ale mogą dać obrót, który nam później narobi kłopotu.
Tak się i stało: Huronowie postrzegłszy że pilnując się linii prostej zostają daleko, zwrócili się nabok i wkrótce obie łódki płynęły równolegle, ledwo o sto sążni jedna od drugiej. Dopiero niejakoś pogoń z ucieczką poszły na wyścigi. Huronowie zapewne dla tego nie dawali ognia, że byli zajęci wiosłami; lecz mieli przewagę w liczbie, a usiłowania ściganych nie mogły trwać długo. Dunkan zatrwożył się tém bardziej gdy postrzegł w tej chwili, ze strzelec z niespokojnością oglądał się w około, jak gdyby szukał nowego sposobu przyśpieszenia lub zapewnienia ucieczki.
— Oddal się jeszcze cokolwiek od słońca, Sagamorze, — rzecze Sokole Oko, — widzisz ten łotr położył wiosło, zapewne żeby wziąść strzelbę, a jeden nasz członek raniony, mógłby nas o utratę włosów przyprawić. Jeszcze na lewo, Sagamorze, zasłońmy się tą wyspą od nich.
Ten wybieg udał się pomyślnie, bo kiedy łódka poszła lewą stroną wyspy długiej i pokrytej lasera, Huronowie chcąc utrzymać się w tymże samym kierunku, musieli wziąść się w poprzek na prawo. Strzelec i jego towarzysze skryci przed okiem nieprzyjaciół podwoili usilność i tak już cudowną. Dwie współzawodniczę łódki ukazały się wreszcie na północnym końcu wyspy, jak dwa konie biegowe u kresu przegonów; lecz uciekający byli na przedzie, a Huronowie już nie w linii równoległej z nimi, ale z tyłu, chociaż w mniejszej odległości niż pierwej.
— Pokazałeś Unkas, że znasz się na łódkach, wybierając tę z pomiędzy wielu zostawionych od Huronów przy zwaliskach William Henryka, — rzecze strzelec uśmiechając się i bardziej rad z lepszości swojego czółna, niżeli z rodzącej się nadziei ujścia rąk barbarzyńców. Łotry muszą już tylko myśleć o wiosłach, a my kiedy nie ołowiem i prochem, to za pomocą płaskich kawałków drzewa ocalemy nasze włosy.
— Patrz, mają dać ognia, — zawołał Hejward w kilka chwil potem, — i ponieważ są w linii prostej, nie trudno będzie im trafić.
— Skryj się pan z półkownikiem w głąb łódki, — rzecze strzelec.
— Byłoby to zgorszeniem, gdybyśmy kryli się w chwili niebezpieczeństwa.
— Panie Boże! — zawołał Sokole Oko, — otoż to odwaga białych! Ale równie jak wiele ich postępków nie zasadza się na rozsądku. Czy pan sądzisz że Sagamor, ze Unkas, że ja sam nawet, człowiek krwi czystej, wahalibyśmy się szukać schronienia, kiedy wystawiać się nie masz potrzeby? A na cóż Francuzi otoczyli marami Kwebek, jeżeli należy zawsze walczyć w otwartém polu?
— Wszystko co mówisz, mój zacny przyjacielu, — odpowiedział Hejward, — może bydź prawda; ale zwyczaje nasze nie pozwalają nam usłuchać twojej rady.
Strzały Huronów przerwały tę rozmowę; a Hejward w tymże momencie kiedy kule świstały — im koło uszu, postrzegł że Unkas obejrzał się na niego i na Munra, żeby zobaczyć co się z nimi stało. Mimo blizkość nieprzyjaciół i własne niebezpieczeństwo, młody wojownik nie miał na twarzy innego wyrazu, prócz zadziwienia że widział ludzi dobrowolnie i bez użytku narażających swe życie.
Szyngaszguk lepiej zapewne znał przesądy białych w tym względzie; bo nieokazując najmniejszego wzruszenia, jedynie był zajęty kierowaniem biegu łódki. Tymczasem jego wiosło w samym zamachu uderzone kulą, wyleciało mu z ręki i o kilka stop przed nim padło na jezioro. Okrzyk radości dał się słyszeć wsrzód Huronów śpieszących znowu broń nabijać; lecz Unkas zakreślił półkole po wodzie swoim wiosłem i przymknął czółno do ojcowskiego, a Sagamor chwyciwszy je, podniosł w górę z tryumfem wydając wojenny okrzyk Mohikanów i pośpieszył przysparzać pędu swej łódce.
— Wąż Wielki, Długi Karabin, Jeleń Rączy, — zawołano razem na nieprzyjacielskich łodziach i zdawało się że te imiona nowym zapałem podżegły dzikich. Strzelec nieprzestając prawą ręką silnie robić wiosłem, wziął swoję danielówkę w lewą, i jakby na wzgardę nieprzyjaciołom wstrząsł nią nad głową. Na to urągowisko Huronowie odpowiedzieli naprzód wyciem wściekłości, a wnet potem tłumem wystrzałów. Jedna tylko kula przeszyła brzeg czółna, inne niedaleko powpadały do wody. W chwili tak krytycznej, żadnego śladu wzruszenia nie można było dostrzedz na obu Mohikanach: twarze ich niewyrażały ani obawy ani nadziei; wiosła zdawały się jedynym przedmiotem ich myśli.
Sokole Oko obejrzał się na Hejwarda i rzekł do niego z uśmiechem:
— Uszy tych łotrów lubią huk ich bro-g.pl ni; ale nie masz pośrzód Mingów ani jednego oka, coby potrafiło dobrze wziąść na cel, kiedy łódka kołysając się bieży po wodzie. Widzisz pan ze te psy szatańskie nie mogli inaczej wziąść się za strzelby, aż musieli ująć rąk wiosłom, i rachując najmniej, nim oni dwie, my ubiegamy trzy stopy.
Hejward nie tyle biegły w wyrachowaniu względnej szybkości dwóch łódek, czuł się mniej zaspokojonym niż jego towarzysze; jednakże poznał wkrótce, że dzięki usiłowaniu i wprawie jednych, a pragnieniu krwi drugich, istotnie zyskali nieco odległości.
Huronowie dali ognia po raz trzeci, i jedna kula uderzyła wiosło strzelca o dwa cale od jego ręki.
— Wybornie — rzecze Sokóle Oko, obejrzawszy z uwagą znak zrobiony od kuli — nie zniosłaby skóry ani dziecku, a tém bardziej któremu z ludzi zahartowanych w trudach, jak my naprzykład. Teraz majorze, jeżeli zechcesz pobawić się tym wiosłem, moja danielówka będzie wdzięczna za wolną minutę do wdania się w rozmowę.
Dunkan przyjął wiosło i usilnością nagradzał niedostatek wprawy; a tymczasem strzelec podniosł z dna łódki swoję rusznicę, podsypał świeżego prochu i wziął na cel Hurona, który w tej chwili także zabierał się dać ognia. Równo ze strzałem Sokolego Oka, dziki padł na wznak i upuścił karabin do wody; a chociaż znowu powstał natychmiast, jego trzymanie się i ruchy pokazywały, że ciężko był raniony. Towarzysze rzuciwszy wiosła skupili się koło niego i trzy łodzie stanęły na miejscu.
Szyngaszguk i Unkas użyli tej chwili na wytchnienie, lecz Dunkan nie przestawał robić wiosłem z gorliwością jednostajną. Ojciec i syn spokojnie, ale z wyrazem czułej troskliwości spojrzeli jeden na drugiego chcąc zapewnić się wzajemnie, czy który nie był raniony od Huronów; obadwa wiedzieli bowiem, że w podobnym razie żadenby z nich, najmniejszém syknieniem lab jękiem nie okazał bolu. Oczy Unkasa z niespokojnością wlepiły się na kilka kropel krwi płynących po ramieniu ojca. Sagamor postrzegłszy to zaczerpnął trochę wody dłonią i zmył ranę, tym tylko znakiem pokazując mu że kula ledwo zadrasnęła skórę.
— Zwolna, majorze, zwolna! — zawołał strzelęc nabiwszy swoję rusznicę. — I tak już jesteśmy trochę dalej niż jakakolwiek strzelba dobrze uderzyć może. Widzisz pan, te łotry składają teraz radę, poczekajmy niech się na strzał przybliżą: można mi zaufać w tym razie. Poprowadzę ich przez cały Horykan trzymając w takiej odległości, że ręczę pana, ich kule nic nam nie zrobią, chyba siniak przypadkiem, a moja danielówka tymczasem w każdych trzech strzałach, pewno dwóch położy.
— Zapominasz co nas najwięcej zajmować powinno, — odpowiedział Hejward podnosząc wiosło z nowym zapałem. — Na miłość Boga, korzystajmy z czasu i zostawmy ich jak najdalej..
— Pamiętaj na moje dzieci! — zawołał Munro przytłumionym głosem i w rospaczy ojcowskiej. — Powróć mi moje dzieci!
Nałóg ulegania rozkazom zwierzchności przydał strzelcowi cnotę posłuszeństwa. Spojrzawszy więc tylko z żalem na nieprzyjacielskie łodzie, położył strzelbę w czółnie i wyręczył Hejwarda ustającego na siłach. W kilka minut za staraniem jego i dwóch Mohikanów, Huronowie zostali tak daleko, ze Hejward odetchnął wolniej i nawet zaczął cieszyć się nadzieją dojścia celu swych życzeń.
Jezioro w tém miejscu rozlewało się daleko szerzej; po za brzegu najbliższym ciągnęły się jeszcze wysokie i spadziste góry; lecz wyspy zdarzały się rzadko, i łatwo było je pomijać. Miarowe uderzenia wioseł następowały bezprzestanku, a wioślarze okazywali taką krew zimną, jak gdyby płynęli po gonitwach dla zabawy odbytych na wodzie.
Lubo potrzeba im było przybić do brzegu zachodniego, ostrożny Mohikan skierował łódkę ku tym skalom, za które, jak wiedziano, Montkalm poprowadził swoje wojska do nieprzystępnej twierdzy Tykondegory. Ponieważ Huronowie widocznie zaniechali dalszej pogoni* ostrożność ta mogła zdawać się zbyteczną; Szyngaszguk jednak ciągle trzymał się tego kierunku, i po wielu godzinach wpłynęli do małej zatoki w stronie północnej jeziora. Wędrowcy wysiedli na brzeg i łódkę wyciągnęli z wody. Sokole Oko z Hejwardem wstąpił na blizki pagórek i długi czas przeglądając gładko powierzchnię Horykanu ile tylko wzrokiem mógł zasięgnąć, ukazał nakoniec towarzyszowi w odległości mil kilku u podnoża obszernego przylądku jakiś punkt czarniawy.
— Widzisz pan to? — rzecze; — i jeżeli widzisz, czy pańskie doświadczenie, albo wiadomość z książek nabyta, potrafiłyby powiedzieć panu, co to jest takiego, gdybyś sam musiał szukać drogi w pustyni?
— W takiej odległości wziąłbym to za jakiegoś ptaka wodnego, jeżeli ma to bydź stworzenie żywe.
Jestto porządna łódź z kory brzozowej, a w niej gromada przebiegłych i krwi naszej chciwych Mingów. Chociaż Opatrzność lepsze dała oczy mieszkańcom lasów, niżeli ludziom żyjącym po wsiach i miastach, gdzie mniej potrzeba dobrego wzroku; żaden dziki jednak nie ma tyle przezorności, żeby mógł postrzedz wszystkie niebezpieczeństwa, jakie grozą nam teraz. Łotry, zdaje się że tylko myślą o wieczerzy; ale niech słońce zajdzie, zaraz ruszą w trop za nami jak najlepsze gończe. Trzeba skluczyć przed nimi; inaczej wyprawa nasza w łeb weźmie, a Lis Chytry ujdzie szczęśliwie. Jezioro pomaga czasami, szczególniej kiedy chodzi o to żeby zwierza ostąpić, — dodał strzelec oglądając się z niespokojnością niejakąś; — ale prócz ryb nie może ukryć nikogo. Bóg święty wie, w coby się kraj obrócił, gdyby osady białych rozciągnęły się za dwie rzeki. Polowanie i wojna straciłyby cały swój powab.
— Prawda, prawda; ale bez koniecznej potrzeby nieopóźniajmy się ani chwili.
— Nie bardzo mi się podoba ten dyni, co tam wznosi się powoli nad skałą, widzisz pan, dalej za łódką. Ręczę że nie nasze tylko oczy widzą go i wiedzą, co znaczy. Ale słowa nic nie pomogą; trzeba pomyślić i robić.
Sokole Oko w głębokiem zadumaniu zszedł z pagórka i przybywszy do towarzyszów pozostałych na brzegu, zdał sprawę ze swoich postrzeżeń, w języku delawarskim. Nastąpiła krótka i ważna narada, a potem wykonano ułożony zamiar.
Podróżni wziąwszy na barki czółno, udali się wgłąb lasu umyślnie zostawując wyraźne ślady po sobie, przebyli małą rzeczkę i przyszli do skały tak nagiej i twardej, iż jeśliby kto ich ścigał, nigdyby na niej nie spodziewał się znaleść jakiegokolwiek znaku ich przechodu. Ztąd wrócili znowu aż do rzeczki cofając się w tył swojemi śladami, rzucili łódkę na wodę, siedli do niej i puściwszy się z biegiem strumienia, przy jego ujściu wypłynęli na Horykan. Szczęściem skała znacznie wydatna nie pozwalała widzieć tego miejsca z przylądku gdzie popasywali Huronowie; a ponieważ las przytykał aż do jeziora, mogli niepostrzeżeni zdaleka, płynąć po za brzegu.
Kiedy zaś drzewa zaczęły się przerzadzac, strzelec radził znowu, wylądować.
Dopiéro o zmroku rozpoczęli dalszą żeglugę i korzystając z ciemności udali się w najgłębszém milczeniu prosto do zachodniego brzegu. Nadbrzeżne góry w tej stronie zdawały się ciągłą, niezmiernie wysoką ścianą; Szyngaszguk jednak postrzegł maleńką przystań i ze zręcznością wprawnego sternika wbiegł do niej.
Łódkę znowu wyciągnięto zwody, przeniesiono do lasu i schowano między gęstym chróstem. Każdy wziął swoję broił i część zapasów, a strzelec oświadczył oficerom, że równie jak jego dwaj towarzysze, gotów już był zająć się dalszém szukaniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.