Ostatni Mohikan/Tom III/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁIV.
„Gdyby i był tam czlowiek jaki to zginie jak mucha.“
Szekspir.

Wędrowcy nasi weszli na ziemię tej krainy, co dzisiaj nawet mniej jest znajoma mieszkańcom Stanów Zjednoczonych, niż pustynie arabskie albo stepy tatarskie. Niepłodna ta i górzysta okolica oddziela wody hołdownicze Szamplenu, od wpadających do Hudsonu, Mohawku i rzeki Świętego Wawrzyńca. Od czasu zdarzeń, które tu opisujemy, duch czynności otoczył ten zakąt pasmem bogatych i kwitnących osad; lecz dotąd jeszcze nikt prócz Indyan i myśliwych nie zwiedza dzikich jego ustroni.
Sokole Oko i dwaj Mohikanie, którzy nie raz przechodzili góry i padoły tej rozleglej pustyni, śmiało puścili się w głąb puszczy, jako ludzie zahartowani na wszelkie niewczasy. Wiele godzin szli oni za przewodnictwem tej lub owej gwiazdy, albo pilnując się biegu jakiego strumyka; nakoniec strzelec wniósł, żeby wypocząć i po krótkiej naradzie z Indyanami, wszyscy trzej rozłożywszy ogień zaczęli czynić swoje zwyczajne przygotowania do noclegu.
Idąc za przykładem towarzyszów doświadczeńszych w tym względzie, Munro i Dunkan zasnęli jeśli nie zupełnie spokojni, to przynajmniej bez wielkiej obawy. Słońce rozpędziwszy mgły, żywym już blaskiem oświecało lasy, kiedy podróżni nazajutrz w dalszą ruszali drogę.
Uszedłszy mil kilka, Sokole Oko zawsze będący na czele wyprawy, zaczął postępować powolniej i z większą uwagą. Często zatrzymywał się i oglądał krzak albo drzewo jakie, a żadnego nie pominął strumyka, nie zastanowiwszy się wprzód, nad jego biegiem, głębokością, i nawet nad kolorem wody. Nie polegając na własném zdaniu, nie raz zapytywał Szyngaszguka i miewał z nim krótkie spory. Podczas ostatniej ich narady, Hejward widząc że Unkas chociaż zgoła nie wdawał się w rozmowę, słuchał jej z ciekawością, uczuł wielką chętkę zapytać go, jak wiele przecież zbliżyli się już do celu podróży; lecz dał temu pokoj wnet pomyśliwszy, że zapewne młody Indyanin podobnież jak on sam, spuszczał się zupełnie na przezorność swojego Ojca i Sokolego Oka. Tymczasem Unkas sam przemówił do niego i wytłumaczył w jakim byli kłopocie.
— Kiedy postrzegłem, — rzecze, — że ślady Magui szły na północ; można było natenczas bez mądrości wielu lat, uczynić wniosek, że pójdzie on dolinami i będzie się trzymał między Hudsonem, a Horykanem, aź do rzek Kanady, które poprowadzą go we wnątrz kraju zajętego przez Francuzów. Lecz oto jesteśmy już blizko Skarunu, a jeszcze nieznaleźliśmy żadnego znaku jego przechodu. Przyrodzenie ludzkie ulega mylności, i bydź może, że nie wpadliśmy na trop prawdziwy.
— Niech nas Bóg strzeże od takiej pomyłki! — zawołał Dunkan. — Wracajmy więc nazad i pilniej jeszcze przetrząśmy okolice. A Unkas, czy nic nam nie może poradzić w tak ciężkim razie?
Młody Mobikan szybko spojrzał na ojca, lecz wnet znowu przybrał swoję uważną postawę i milczał. Szyngaszguk postrzegłszy to spojrzenie, dał mu znak ręką, ze może mowić.
Skoro tylko Unkas otrzymał to pozwolenie, na jego twarzy tak spokojnej dotąd, nagle zajaśniała radość i przenikliwość. Podskakując lekko jak daniel, pobiegł naprzód i o sto kroków zatrzymał się z tryumfem u małego wzgórza, gdzie ziemia była nagabnięta jakby od nóg zwierzęcia jakiego. Wszystkich oczy baczne na każdy ruch młodego Indyanina, z jego ożywionej i pełnej zadowolenia postawy, powzięły wróżbę pomyślną.
— To ich ślady! — zawołał strzelec zbliżywszy się do Unkasa; — ten chłopiec ma roztropność i trafność wzroku nad swoje lata.
— Dziwna rzecz, czemu on nam pierwej już nie objawił swojego odkrycia, — rzecze Dunkan.
— Dziwniejsza byłaby, gdyby bez pozwolenia przemówił, — odpowiedział Sokole Oko. — O nie, nie; państwa. młodzieńcy biali ucząc się wszystkiego z książek; mogą myśleć że ich wiadomości, równie jak ich nogi postępują prędzej od ojcowskich; ale Indyanin młody, który nie ma innych nauk prócz doświadczenia, zna cenę wieku umie szanować starość.
— Patrzcie! — rzecze Unkas pokazując na ziemi kilka śladów nóg rozmaitych, — wszystkie obrócone ku północy; Czarna Kosa idzie w stronę zimna.
— Nigdy żaden gończy nie znalazł piękniejszego tropu, — rzecze strzelec idąc już w kierunku znaków odkrytych. — Opatrzność łaskawa na nas, bardzo łaskawa; możemy teraz ścigać ich zadarłszy nos do góry. O! znowu kopyta koni, co mają chód tak dziwny. Ten Huron odbywa podróż jak jaki jenerał biały! Jakiś szał i oślepienie przyszły na niego! Spojrzyj, Sagamorze, — dodał że śmiechem odwracając się do Mohikana, — spojrzy i, czy nie masz tu gdzie toru kół, bo mnie się zdaje, że ten opętaniec nie zadługo w karecie jeździć zacznie, i to kiedy go śledzą najlepsze oczy z całego kraju.
Ukontentowanie strzelca, radosny zapał Unkasa, wyraz przyjemnej spokojności na twarzy jego ojca, i traf szczęśliwy po czterdziesta milach drogi mianej już prawie za daremną; to wszystko ożywiło nadzieję Munra i Hejwarda. Szli krokiem sporym i z taką pewnością, jak gdyby ich prowadził gościniec bity. Jeżeli gdzie skała, krynica, lub ziemia twardsza, przerywała ciągłe pasma śladów, wprawne oczy Strzelca, albo którego Mohikana, wnet znowu postrzegały jakikolwiek znak nie daleko, i nigdy nie mieli potrzeby zatrzymać się więcej nad chwilę. Powzięta pewność przytém, że Magua obrał sobie drogę przez doliny, wyprowadziła ich ze wszelkiej wątpliwości względem kierunku ich pogoni.
Lis Chytry jednak nie zupełnie zaniechał wybiegów, jakich Indyanie zwyczajnie używają kiedy uchodzą przed nieprzyjacielem. Fałszywe ślady zdarzały się prawie wszędzie, gdzie tylko strumyk jaki, albo położenie miejsca, do zostawienia ich podawały zręczność. Lecz nie tacy ludzie szli za nim, żeby podobne pozory mogły ich złudzić, a jeżeli czasami i trafiało się im zboczyć, wnet postrzegli pomyłkę i nigdy wiele drogi nie uszli napróżno.
Pod wieczór przeprawili się przez Skarun i zmierzali dalej ku słońcu zniżonemu już do ziemi. Przebywszy wazką dolinę skropioną małym strumykiem znaleźli miejsce, gdzie widocznie Lis popasy wał ze swoimi niewolnikami. Niedopalone drewna leżały na wysmalinie wielkiego ogniska; niedaleko walały się jeszcze resztki daniela; koło dwóch drzew trawa pościnana nizko, pokazywała ze konie były tu przywiązane. Hejward postrzegłszy pod gałęźmi bujnego krzaku darń ugniecioną z lekka, wlepił w nie oczy z uczuciem, wyobrażając sobie ze Alina i Kora szukały tu wypoczynku. Lecz chociaż pełna było śladów i końskich i ludzkich, te ostatnie jednak ginęły nagle w pewnym obrębie i nie prowadziły nigdzie.
Znaki kopyt można było napotykać dalej, ale zdawało się ze konie zostawione same sobie, błądziły samopas szukając obfitszego pastwiska. Nakoniec Unkas znalazł świeże ich ślady i ukazał je towarzyszom, a kiedy ci zastanawiali się jeszcze nad tak szczególném wydarzeniem, młody Indyanin przyprowadził już i same konie. Siodła, czapraki, rzędy, wszystko, tak było popsute i zwalane, jak gdyby od kilku dni bez dozoru włóczyły się po lesie.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Hejward bledniejąc i z drżeniem poglądając w koło, jak gdyby lękał się żeby mu krzaki i zarosłe nie odkryły zaraz strasznej tajemnicy jakiej.
— To znaczy że jesteśmy prawie u kresu podróży i na ziemi nieprzyjacielskiej, — odpowiedział strzelec. — Gdyby zbójca był nacierany zblizka, a panienki nie miały koni i nie mogły zdążyć z nim w ucieczce, nie ręczę natenczas, możeby tylko ich warkocze uniósł z sobą; ale niespodziewając się nieprzyjaciół mieć na karku, i mając tak dobre wierzchowce, upewniam pana, ze ani włosa nie zdjął im z głowy. Przenikam pańskie myśli, majorze, i to wstyd dla naszej farby, że pan jesteś usposobiony tak pomyślić; nie, nie, ten kto sądzi iż Mingo nawet skrzywdziłby kobietą będącą w jego mocy; nie mówię uderzeniem tomahawku, ten nie zna, natury Indyan i życia ich w lasach. Ale, jak słyszałem, dzicy przyjaciele Francuzów, wybrali się polować w tych ostępach na łosia; kiedy tak, niedaleko musiemy bydź od ich obozu. I czemuźby nie mieli tu polować? Czego się mają obawiać? Każdego dnia rano i wieczór rozlega się po tych górach huk dział z warowni Ty; bo Francuzi nowy już szereg twierdz budują między prowincyami królewskiemi a Kanadą. Jakkolwiek bądź, oto jest para koni; lecz co się stało z tymi, co je prowadzili? Potrzeba koniecznie znaleść ich ślady.
Sokole Oko i dwaj Mohikanie szczerze wzięli się do szukania. Zakreśliwszy sobie myślą obwod na kilkaset kroków koło miejsca gdzie popasywał Magua, podzielili go na łuki i każdy z nich poszedł obejrzeć swój wydział. Nic to nie pomogło jednak; śladów było pełno, lecz zdawało się, ze ci co je zostawili, chodzili tu i owdzie bez zamiaru wydalenia się w którąkolwiek stronę. Wszyscy trzej potém wspólnie obeszli cały okręg i znowu powrócili do dwóch towarzyszów zostawionych w srzodku, nieznalazłszy najmniejszego znaku wyboczenia.
— To sam djabeł podszepnął im taki wybieg! — rzecze strzelec zmięszany nieco Trzeba Sagamorze jeszcze raz pójśdź szukać i lił się przed swoimi, że ma taką nogę, co żadnych niezostawuje śladów.
Po tych słowach sam pierwszy dał przykład i wszyscy trzej nową zagrzani gorliwością, nie pominęli żadnego kamyka, żadnej gałązki suchej, żadnego liścia prawie, nieobejrzawszy miejsca ukrytego pod niemi, wiedzieli bowiem, że chytrość i cierpliwość Indyanina dochodziła niekiedy do tego stopnia, iż zatrzymując się na każdym kroku nie stąpił dalej, póki zrobionego śladu nie zatarł. Mimo tak pilne szperanie niezdołali jednak odkryć niczego.
Nakoniec Unkas ze zwyczajną sobie czynnością przeszedłszy swój wdział, umyślił zrobić z kamieni i darnia groblę w poprzek strumyka płynącego tędy. Zatrzymana woda utworzyła sobie nowe koryto, a dawne osuszone zostało. Młody Indyanin zaczął przypatrywać się schylony i wykrzyknik hug! wnet oznajmił jakieś odkrycie. Natychmiast towarzysze przybiegli do niego; a on pokazał im na piaszczystém i wilgotném dnie strumyka, liczne ślady mokkasinów bardzo wyraźne lecz wszystkie jednakowe.
— Ten chłopiec będzie chlubą swojego narodu! — zawołał strzelec przypatrując się stopom wyciśniętym na mule, z takiem zachwyceniem, z jakiémby naturalista oglądał kości mamuta albo zabytki krakena; — tak, i będzie ością w gardle Huronóm. Jednakże — to nie Indyjska noga zostawiła te ślady: pięty zbyt głęboko wyryte, a przytém stopa tak szeroka, tak kwadratowa w palcach..... Ach! Unkas, zbiegaj przynieś mnie miarę nogi śpiewaka; tam pod tą skałą znajdziesz wyborny jej wycisk.
Nim młody Mohikan wypełnił ten rozkaz, jego ojciec i Sokole Oko ciągle przyglądali się śladom, a skoro powrócił i miara przypadła zupełnie, strzelec dał stanowczy wyrok, że to były tropy Dawida.
— Teraz już wiem wszystko, — dodał nakoniec, — jak gdybym sam naradzał się z Maguą. Ponieważ tyko gardło i nogi śpiewaka mają swoje zalety, włożono mu jeszcze raz mokkasiny i kazano iśdź naprzód, a ci co szli za nim, starali się stąpać w jego ślady. Nie było to nic trudnego, bo woda czysta i niegłęboka.
— Ale ja niepostrzegam, — zawołał Dunkan, — — żadnego śladu coby pokazywał że...
— Że panienki szły tędy? — rzecze strzelec. — Łotr wymyślił pewno jakikolwiek sposób przeniesienia ich aż na miejsce, gdzie sądził się już wolnym od ostrożności. Ręczę że niedaleko znajdziemy ślady ładnych ich nóżek.
Ruszyli dalej i ciągle mieli przed oczyma jednakowe znaki mokkasinów na dnie strumyka. Woda nabiegła wkrótce do pierwiastkowego koryta; lecz zapewnieni w którą stronę udał się Huron, szli po za brzegu upatrując miejsca, gdzieby wyboczył na suchą ziemię.
Prawie o pół mili od grobli Unkasa, strumyk jednym zakrętem dotykał wielkiej i zupełnie nagiej skały. Wędrowcy nasi w wątpliwości, czy Lis ze swoim orszakiem pobrnął jeszcze dalej, czy zwrócił się w bok na miejsce gdzie noga żadnego znaku uczynić nie mogła, zatrzymali się dla narady.
Wyszło to im na dobre, bo kiedy Szyngaszguk z Soklim Okiem rozprawiali jak bydź mogło, Unkas tymczasem śledząc jak było, postrzegł kępinkę mchu zdeptana zapewne przez nieuwagę, a zobaczywszy ze stopa Indyanina była palcami zwrócona do lasu, pobiegł tam natychmiast i znalazł wszystkie ślady tak wyraźne, tak rozmaite, jak te co dawały się widzieć koło stanowiska Magui. Znowu hug! oznajmiło towarzyszom odkrycie i położyło koniec naradzie.
— No, no! — rzecze strzelec, — znaczno że dowcip indyjski ułożył to wszystko; i byłoby tego dosyć na zamydlenie oczu ludziom białym.
— Idziemyż dalej? — zapytał Hejward.
Powoli, powoli! — odpowiedział Sokole Oko, — wiemy już drogę, ale nie zaszkodzi zgruntu rozebrać rzeczy. Taka jest moja maxyma, majorze: nietrzeba nigdy opuszczać zręczności do wyczytania czegoś z tej książki, lepszej od wszystkich pańskich, którą nam Opatrzność otwiera. Wszystko już jasno moim oczom wyjąwszy to jedno tylko, jakim sposobem ten łotr potrafił przeprowadzić dwie panienki od zrzódła strumyka aż do skały, kiedy wyznać muszę, że Huron nawet miałby sobie za hańbę; kazać im brnąć przez wodę.
— A to, czy nie pomoże ci do rozwiązania lej trudności? — zapytał Hejward pokazując mu kilka gałęzi świeżo urżniętych, i sploty giętkich latorośli walających się przy nich na brzegu lasu.
— To to jest właśnie! — zawołał strzelec z miną uradowaną; — teraz nie brakuje nam niczego. Zrobili oni lektykę niby, albo kratę nakształt półkosza, i rzucili potém skoro nie była im potrzebna. Wszystko się wyjaśniło; ale poszedłbym o zakład, że nie mało sobie nałamali głowy, nim wymyślili wszystkie te sposoby ukrycia swojej drogi; widziałem przynajmniej Indyan cały dzień pracujących nad tém, i nie z lepszym skutkiem. No, otoż mamy tutaj trzy pary mokkasinów i dwie pary malutkich trzewiczków. Czylm nie dziwna rzecz, że słabe stworzenia utrzyinują się na tak szczupłych nogach? Unkas, podaj mnie swój pasek rzemienny, muszę zmierzyć mniejszą, tej co ma światłe włosy. Jak Boga kocham! wszak to stopa ośmioletniego dziecka; a jednak obie panienki dosyć są wysokie i dobrze zbudowane. Trzeba powiedzieć, i ten z pomiędzy nas co jest najlepiej obdarzony i najbardziej rad ze swojego udziału, musi przystać na to, że Opatrzność bywa czasami nie słuszna w rozdzielaniu swych darów ale zapewne ma ona w tém przyczynę.
— Moje biedne córki niewytrzymają takich trudów! — zawołał Munro z czułością ojcowską poglądając na ich ślady. — Umrą z wycieńczenia gdziekolwiek w tych pustyniach!
— Nie, nie, — rzecze strzelec zwolna wzruszając głową, — tego się nie masz co obawiać. Łatwo można tu widzieć, że chociaż krok drobny, ale chód pewny i noga lekka. Patrz pan na ten ślad; pięta ledwo dotknęła się ziemi; a oto tu Czarna Kosa przeskoczyła wywrót drzewa. Nie, ile sądzić w tém mogę; ani jedna, ani druga dla braku sił nie zostanie na drodze. Co do śpiewaka, to rzecz inna; zaczynał już czuć ból w nogach i ustawać nie żartem. Widzicie państwo jak się potykał, jakie stąpanie ciężkie i niepewne. Możnaby powiedzieć że szedł w berlaczach. Tak, tak, kto myśli o gardle, ten nie dobrze trzyma się na nogach.
Przez takie to rozumowania doświadczony strzelec prawie z cudowną trafnością zawsze dochodził prawdy. Munro i Hejward widząc jego spokojność, odzyskali nadzieję i pokrzepieni zapewnieniem opartém na równie prostych jak naturalnych wnioskach, zgodzili się wypocząć i wziąść posiłek.
Skoro przekąszono trocho naprędce, Sokole Oko rzucił wzrok ku zniżonemu słońcu i ruszył w dalszą drogę tak spiesznym krokiem, że półkownik i major ledwo mogli zdążyć za nim.
Ponieważ Huron nie widział potrzeby czynić więcej ostrożności, wędrowcy nasi szli wciąż po za strumyku bez żadnego zamitreżenia i przestanku. Jednak nim upłynęła godzina, Sokole Oko zwolnił bieg znacznie, nie szedł już tak śmiało, i ciągle oglądał się to w lewo, to w prawo, jak gdyby miał podejrzenie, że jakieś niebezpieczeństwo może ich spotkać. Stanął nakoniec i zaczekał na resztę towarzyszów.
— Czuję ja Huronuw, — rzecze do Mohikanów; — niebo świeci się tam pomiędzy drzewami; musi to bydź obszerne pole w lesie, i łotry mogli na niém założyć swój oboz. Idź Sagamorze tą górą po lewej stronie, Unkas będzie się trzymał wzgórków otaczających strumyk, a ja pójdę tropem. Kto postrzeże cokolwiek, odezwie się trzy razy głosem kruka. Całe stado ich ulatuje nad tym suchym dębem, i to jeszcze znak, że oboz Indyan jest tu gdzieś niedaleko.
Mohikanie rozeszli się nieodpowiedziawszy mu ani słowa, a strzelec z dwóma oficerami ruszył naprzód. Hejward niecierpliwy zobaczyć czém prędzej nieprzyjaciół ściganych z takim trudem i niespokojnością, podwoił kroku żeby iśdź obok przewodnika. Lecz wkrótce towarzysz kazał jemu zboczyć do lasu zarosłego gęstym chrustem i czekać póki sam niepowróci. Dunkan usłuchał i wstąpił na wzgórze, skąd odkryło się mu równie nowe jak dziwne widowisko.
Drzewa na rozległą przestrzeń były wycięte wszystkie, a blask pięknego zachodu słońca w tej trzebieży wydawał się jeszcze świetniejszy, obok posępnego mroku jaki zawsze panuje we wnątrz puszczy. Nie zbyt daleko od miejsca gdzie Dunkan znajdował się natenczas, w wazkiej dolinie między dwoma górami strumyk tworzył małe jeziorko i upływał dalej spadając cicho przez, tak gładką zaporę, jak gdyby to była grobla ręką ludzką zrobiona. Wiele set szczupłych mieszkań bitych z ziemi wznosiło się na brzegach stawu, a nie które nawet wyglądały z wody zajęte zapewne nadzwyczajnym rozlewem. Okrągła we dachy wybornie opatrzone przeciw zmianom powietrza, okazywały więcej staranności i przemysłu, niżeli można postrzegać we wszystkich budach krajowców dzikich, zwłaszcza kiedy te mają im służyć za przytułek doczesny na porę polowania lub rybołówstwa. Takie przynajmniej było zdanie Dunkana.
Kilka minut przypatrując się temu widokowi, postrzegł jednym razem tłum ludzi, jak się mu zdawało idących rakiem i ciągnących za sobą cóś ciężkiego, zapewne jakieś niewiadome jemu narzędzie wojenne. W tejże chwili wiele głów czarniawych ukazało się u wchodu do kilku mieszkań i zaraz brzegi jeziora pokryły się mnóstwem istot snujących się tu i ówdzie, a chociaż chód ich był czworonożny, tak jednak szybko kryły się to za drzewa to pomiędzy swoje chatki, że nie mógł dostrzedz ani rodzaju ani zamiaru ich zatrudnienia.
Zatrwożony tym podejrzanym i niepojętym obrotem, chciał przywołać towarzyszów i możeby już sprobował naśladować głos kruka, gdyby mu nie przeszkodził jakiś szelest w krzakach. Zwróciwszy nagle głowę w tę stronę postrzegł Indyanina i ze drżeniem cofnął się mimowolnie. Zamiast jednak krakania, które pewno źle naśladowane, mogłoby prędzej ściągnąć niebezpieczeństwo niż pomoc, utaił się za krzakiem i nieporuszony, pilnie uważał kroki niespodziewanego przychodnia.
Chwila uwagi zapewniła go że nie był postrzeżony. Indyanin podobnie jak on sam pierwej, zdawał się cały zajęty przypatrywaniem się chatkom z okrągłemi dachami i ich mieszkańcom. Pod maską dziwacznego malowidła, nie można było rozpoznać wyrazu jego twarzy; bardziej jednak dawała się w niej widzieć melancholia jakaś, niżeli dzikość. Włosy miał ogolone swoim zwyczajem, a na wierzchołku głowy dwa lub trzy wytarte pióra sokole wplecione w czub niewielki. Kawał poszarpanego już kalikotu, ledwo przykrywał wyższą część jego ciała, niższą zaś osłaniała koszula rękawami włożona na lędźwie. Łytki i golenie były nagie i poszarpane od cierni, lecz stopy obute w parę porządnych mokkasinów z niedźwiedziej skóry. W ogólności cala powierzchowność wyobrażała nędzę.
Dunkan ciekawie jeszcze przyglądał się temu człowiekowi, kiedy strzelec ostrożnie i; cicho przyszedł do niego.
— Widzisz, — rzecze major jak najciszej — jesteśmy blizko ich osady czy obozu, a o to i jeden dziki, który podobno może nam bydź na przeszkodzie.
Sokole Oko zadrżał i bez szmeru podniosł strzelbę wlepiając oczy w miejsce, gdzie Hejward ukazy wał mu palcem. Wyciągnął potém szyję jak gdyby lepiej jeszcze chciał widzieć, i popatrzywszy chwilę na tę podejrzaną osobę, opuścił znowu rusznicę.
— To nie jest Huron, — rzecze, — i nawet nie należy do żadnego z pokoleń Kanadyjskich. Jednak, widzisz pan, odzienie pokazuje że obdarł białego. Tak, tak, ten Montkalm po wszystkich lasach zbierał dzikich na swoję wyprawę i nawerbował łotrów każdego gatunku. Ale on nie ma ani tomahawku, ani noża! Czy wiesz pan gdzie on swój łuk, albo strzelbę położył?
— Ja żadnej broni niewidziałem przy nim, — odpowiedział major; — i zdaje się ze wszystkiego, że on nie ma krwawych zamiarów. Tyle nam tylko jest niebezpieczny, że może zwołać swoich towarzyszów, co tam, jak widzisz, czając się pełzają po brzegu jeziorka.
Strzelec spojrzał Hejwardowi w oczy i z otwarta gębą stanął w podziwieniu, którego opisać niepodobna. Po chwili nakoniec rozśmiał się serdecznie, lecz tak cicho, że najmniejszego głosu nie było słychać: szczególny śmiech ten jemu właściwy był skutkiem nałogu ostrożności.
— Swoich towarzyszów co tam pełzają po brzegu jeziorka! — powtórzył; — otoż to jaka korzyść połowę życia chodzić do szkół, cały wiek czytać książki, i nigdy nie wydalać się za osady ludzi białych. Jakkolwiek bądź, ten łotr ma długie nogi i nie można mu dowierzać. W przypadku groź mu swoją strzelbą, majorze, a ja tymczasem dam koło, i bez zadraśnienia skóry schwytam go z tyłu. Ale nie strzelaj pan cokolwiekby się zdarzyło.
— Jeślibym widział ciebie w niebezpieczeństwie, — rzecze Hejward, — czy w takim razie....
Sokole Oko przerwał mu znowu wydając swój śmiech cichy i spojrzał na niego jak gdyby sam nie wiedział co miał odpowiedzieć.
— W takim razie, — rzekł nakoniec, — ogień plutonem, majorze.
Strzelec wnet zniknął miedzy krzakami, a Dunkan czekał z niecierpliwością żeby się mu znowu pokazał, lecz dopiero ledwo po wielu minutach ujrzał go jak węża śliznącego się płazem. Kiedy już był o kilka kroków od Indyanina, powstał zwolna i bez najmniejszego szelestu. W tejże chwili wody jeziorka zawrzały z łoskotem i Hejward rzuciwszy szybkie spojrzenie w tę stronę, postrzegł że ze sto stworzeń, które takiego nabawiły go stracha, ponurzyło się razem.
Chwyciwszy strzelbę, znowu zwrócił oczy na Inydanina: ten zamiast strwożenia się wyciągnął szyję ku jeziorowi i patrzał z niejakąś ciekawością głupowatą. Sokole Oko już był podniósł groźną swą rękę, lecz nie wiadomo dla czego nagle ją opuścił, jeszcze raz rozśmiał się cicho swoim sposobem, i zamiast tego co miał nieprzyjaciela chwycić za gardło, uderzając tylko z lekka po ramieniu rzekł do niego:
— Cóż to, przyjacielu, czy nie bobrów myślisz uczyć śpiewać
— A dla czegoż nie? — odpowiedział Dawid. — Ten co m dał tyle zmysłu i dziwnych zdolności, możeby nieodmówił i głosu, aby śpiewały na chwałę jego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.