Płodność (Zola)/Księga szósta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płodność |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Fécondité |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
I w ciągu lat dziesięciu, które upłynęły, rozrost Fromentów wciąż postępował niby zdrowa wegetacya radości i siły wśród bezprzestannie wzbogacających się ziem Chantebled. W miarę jak synowie i córki dorastali, zawierały się małżeństwa, rodziły nowe dzieci, całe rozmnażanie się do nieskończoności zdobywczej rasy.
Naprzód więc Gerwazy zaślubił Karolinę Boucher, córkę jednego z wielkich fermarów okolicznych, wesołą i tęgą blondynkę o pięknych rysach, kobietę stworzoną do rządów i rozkazywania całemu ludkowi podwładnych. Była ona tak rozsądną, że skończywszy nauki w pensyonacie paryzkim nie powstydziła się ziemi, powróciła do niej z ukochaniem i z niej zapragnęła wyciągnąć dla siebie trwałe szczęście życia.
Wniosła w wianie Fromentom łąki od strony Lillebonne, rozszerzające folwark o jakie trzydzieści hektarów. A co ważniejsza wnosiła doskonały humor, zdrowie silne, odwagę rannego wstawania, prowadzenia dzielnie podwórzowego gospodarstwa, obór, jako czynna, energiczna gospodyni, wiecznie na nogach, kładąca się ostatnia na spoczynek.
Potem z kolei wyszła za mąż Klara, której małżeństwo z Fryderykiem Berthaud, oddawna przewidziane, doszło wreszcie do skutku. Były tam i łzy rozrzewnienia; wspomnienie Róży, którą tak kochał, którą miał zaślubić, zamąciło radość serc w dniu ślubu; kiedy przechodzono koło cmentarzyka wiejskiego w Janville, wracając z merostwa. Nie byłże to jednak jeden węzeł więcej ta miłość dawna, to długie przywiązanie tego młodzieńca, co się przeniosło na młodszą siostrę? Majątku nie miał on wprawdzie i nie wnosił nic więcej prócz tej wypróbowanej, wytrwałej wierności w pracy wspólnej od lat tylu na folwarku, prócz braterstwa, które się zawiązało między nim a Gerwazym przez cały ten szereg lat, kiedy obok siebie uprawiali ziemię, niby dwa niestrudzone woły robocze, zaprzężone do jednego pługa. Było to serce, na którem nie można było się zawieść, pomocnik, co się stał nieodzownym, ten mąż córki, z którym zawsze porozumienie będzie łatwem, który zapewni szczęście stałe.
Odtąd kierunek folwarku był już ustalonym. Mateusz mając zaledwie pięćdziesiąt pięć lat, złożył swą władzę królewską w ręce Gerwazego, dziecięcia ziemi, jak go nazywał zawsze ze śmiechem, tego co pierwszy tutaj wyrósł na tych łanach, nigdy ich nie opuścił, był jego ramieniem, mózgiem jego, jego sercem w każdej chwili. A teraz z kolei Fryderyk będzie myślą i siłą Gerwazego, zastępcą oddanym całą duszą wspólnej pracy. We dwóch odtąd prowadzić będą dalej dzieło ojca, udoskonalając sposoby uprawy, sprowadzając nowe maszyny ulepszone z fabryki Beauchêne’a, kierowanej przez Dyonizego wyciągając z ziemi wzmożony wysiłkami plon największy, na jaki stać ją tylko.
Tak samo dwie kobiety miały się między sobą podzielić władzą. Klara odstąpiła Karolinie, silniejszej, ruchliwszej dozór czynny nad gospodarstwem kobiecem, sama zaś zajęła się rachunkami, znacznemi obrotami pieniężnemi, wszystkiemi wydatkami, jakie należało poczynić i wpływami z gospodarstwa. Patrząc na nie należało przyznać, że to dwie gospodynie, jakby umyślnie do siebie dobrane umiejętnie tak, aby sumę pracy uczynić o ile można najwyższą, bez obawy najmniejszego kiedykolwiek konfliktu. I w rzeczy samej była to gmina komunalna doskonała: jedyna wola, wprowadzona w czyn coraz to dokładniej, wesołość i bogactwo Chantebled, coraz bardziej wzrastające, pod dobroczynnem, życzliwem słońcem.
Jeśli wszakże Mateusz abdykował z władzy faktycznej, niemniej przeto pozostał zawsze bóstwem twórczem, wyrocznią zapytywaną w każdej sprawie, której zlecenia spełniano posłusznie. W dawnym pawiloniku myśliwskim, przerobionym powiększonym, zamienionym na obszerny, dostatni i wygodny dom mieszkalny, żył on z Maryanną, niby dwoje fundatorów dynastyi, co w pełni chwały wycofali się z pola pracy, nie mając już innej radości nad przypatrywanie się rozrostowi swego potomstwa w nieprzeliczony szereg dzieci ich dzieci.
Prócz Klary i Gerwazego, jeszcze tylko jedni Dyonizy i Ambroży dopiero opuścili gniazdo rodzinne, dorabiając się w Paryżu majątku. W szczęśliwym domu z rodzicami pozostały dotąd trzy córki: Ludwika, Magdalena i Małgorzata, dorastające już, które niebawem trzeba będzie wydać za mąż, nie licząc trzech najmłodszych chłopców! Grzegorza, zawsze nieokiełznanego, Mikołaja, uparcie stojącego przy swej woli, Beniamina z marzycielskiem dzieciństwie. Cały ten mały światek wciąż dorastał na skraju gniazdka, zanim każde z nich odleci po kolei w świat szeroki.
Była tam z nimi także i Karolina, wdowa po Błażeju z dwojgiem swych dzieci, Bertą i Wilhelmem, którzy we troje zajmowali górne piętro, gdzie matka założyła sobie pracownię malarską. Dochodziła ona do majątku, odkąd jej drobny udział w dochodach fabryki, zastrzeżony przez Dyonizego, wzrastał z roku na rok; ale mimo to pracowała zawsze dla swego paryzkiego kupca, zarabiając na kieszonkowe pieniądze dla siebie, jak mawiała wesoło, z których kiedyś miała zrobić podarek dzieciom w dniu ich ślubu.
A już myślano o ślubie Berty. Miała to być pierwsza wnuczka Mateusza i Maryanny, która wyjdzie za mąż; i oboje cieszyli się naprzód już tą myślą, że wkrótce zostaną pradziadkiem i prababką.
W cztery lata później Grzegórz pierwszy odleciał z gniazdka. A odlotowi temu towarzyszył cały dramat, który coprawda rodzice już czuli od pewnego czasu w powietrzu. Grzegórz nie należał do rozsądnych. Zawsze był pędziwiatrem, niepokojem w rodzinie; zsiadły w sobie, krępy, silny choć nizki, z twarzą drwiącą, w której świeciły oczy pełne blasku. Dzieciństwo przeszło mu wśród szkółek drzew w Janville a następnie przeszedł okropnie nędznie nauki w Paryżu, zkąd powrócił wesoły, zdrów, ale nie chcący się zdecydować na jakiekolwiek rzemiosło lub jakibądź zawód.
Miał już lat dwadzieścia a nie umiał nic więcej jak polować, łowić na wędkę, upędzać po okolicy na koniu, ani głupszy, ani mniej czynny niż inni, uparty, rad żyć tylko wedle własnej głowy i własnego upodobania. A co najgorsza, że całe Janville opowiadało sobie od kilku miesięcy, iż zawiązał napowrót dawne koleżeńskie stosunki dziecinne z Teresą Lepailleur, córką młynarzy i że spotykano ich wieczorami po wszystkich ciemnych dziurach pod wierzbami Yeuse’y.
Pewnego rana Mateusz zabrał Grzegorza z sobą, chcąc obejrzyć, czy liczne były młode stada kuropatw od strony Mareuil. Potem, skoro już znaleźli się sami wśród pól równiny, zagadnął syna:
— Wiesz, mój chłopcze, powiem ci, żem niekontent z ciebie... Nie wspomnę tu o tem próżniactwie, w jakiem żyjesz wśród nas wszystkich, co pracujemy. Czekam października, skoro przyrzekłeś mi uroczyście, że w tym czasie zdecydujesz się stanowczo na obranie jakiej drogi, która odpowiadać najlepiej ci będzie... Ale wytłomacz mi, proszę, co to za historye obiegają o tobie? ludzie mówią coś o jakichś schadzkach twoich z córką Lepaiileurów. Chcesz więc znowu narazić nas na największe przykrości?
Z całym spokojem Grzegórz począł się śmiać.
— Och! ojcze, nie zechcesz przecie łajać jednego z twych synów za to, że szuka towarzystwa ładnej dziewczyny... Pamiętasz przecie, ojcze, że to ja pierwszy uczyłem ją jazdy na rowerze już przeszło dziesięć lat temu. A nie pamiętasz, ojcze, tych pięknych róż białych, które mi pomagała wykradać z sadu we młynie na wesele Dyonizego? Przecież to stare łączą nas wspomnienia.
Poweselał, ożywił się jeszcze bardziej na myśl tych miłostek dziecięcych, dawnych wypraw we dwójkę nad brzegi rzeki, uczt jakie sprawiali sobie z owoców dzikiej morwy w głębi lasu, w tajnych niewytropionych kryjówkach. I zdawało się, że dawna ich serdeczność powróciła, daleko gorętsza, płonąca teraz, wybuchająca w pożogę, co pochłania, tak zarumienił się, tak mu błyszczały oczy, kiedy mówił o tych odległych dziejach.
— Ta biedna Terenia, z którą gniewaliśmy się śmiertelnie przez lat kilka dla tego, że któregoś wieczora wracając z uroczystości w Vieux Bourg popchnęłem ją w kałużę, gdzie zawalała sobie sukienkę... To prawda, że tej wiosny pogodziliśmy się z sobą znowu spotkawszy się niespodziewanie oko w oko tam w lasku Monval. Ależ powiedz, mój ojcze, czy to zbrodnia, jeśli czasami przyjemnie nam jest pogawędzić z sobą, kiedy się spotkamy?
Zaniepokojony gorącą obroną syna, Mateusz chciał postawić rzeczy jasno.
— Zbrodnią to nie jest z pewnością jeśli powiecie sobie wzajem: dzień dobry lub dobry wieczór. Tylko, widzisz, ludzie opowiadają sobie, że was widują o zmroku, w nocy, obejmujących się wpół a ktoś nawet utrzymywał, że widział was leżących w trawie czy w sitowiu nad Yense’ą, wpatrzonych w gwiazdy.
Potem kiedy syn zaśmiał się głośniej jeszcze, tym pięknym, szczerym śmiechem młodości, nic nie odpowiadając, ojciec ciągnął dalej poważnie:
— Słuchaj, mój chłopcze, nie mam ja bynajmniej ochoty odgrywać roli policyanta wobec moich synów i śledzić co robią... Czego wszakże nie życzę sobie, to tego, abyś na nas ściągnął jakąś nieprzyjemną awanturę ze strony Lepailleurów. Znasz dobrze sytuacyę, to byłaby woda na ich młyn, gdyby mogli nam jaką przykrość wyrządzić. Nie dawaj że im powodu do uskarżania się na nas; daj pokój ich córce.
— O! ja jestem ostrożny — zawołał młodzieniec, w nagłem wyznaniu. — Biedna dziewczyna! dostała i tak sporo szturchańców, bo ktoś poszedł już opowiedzieć ojcu, że mnie z nią spotkano a stary zarzekł się, że raczej niż mnie ją oddać, gotów utopić ją w rzece.
— Więc widzisz sam — zakonkludował Mateusz. — To umówione między nami, nieprawdaż? liczę na twój rozsądek.
Szli polami aż do drogi ku Mareuil. Na prawo i na lewo stada młodych kuropatw podlatywały z łopotem skrzydeł, niepewne jeszcze. Śliczne będzie tego roku polowanie. Kiedy wracali tak zwolnionym krokiem, nastała długa cisza. Obadwaj zastanawiali się.
— Nie chciałbym aby między nami zaszło jakieś nieporozumienie, mój chłopcze — rozpoczął nagle znów Mateusz. — Nie wyobrażaj sobie czasem, że kiedykolwiek mógłbym przeszkadzać ci w ożenieniu się wedle twej skłonności i że wymagałbym dla ciebie jakiej bogatej dziedziczki za żonę. Nasz biedny Błażej ożenił się z dziewczyną bez posagu. Toż samo zrobił Dyonizy, nie mówiąc już o siostrze twojej, Klarce, którą oddałem Fryderykowi, prostemu robotnikowi na naszym folwarku... Więc też bądź pewny, że nie gardzę Teresą. Przeciwnie, w moich oczach jest ona uroczą, milutką dziewczyną, jedną z najładniejszych dziewcząt w okolicy; niezbyt wysoka wprawdzie, ale żywa, pełna decyzyi, z tym różowym buziakiem pod kaskadą złocistych loczków, wygląda doprawdy jak osypana wszystką mąką ojcowskiego młyna.
— Nieprawdaż, ojcze? — przerwał namiętnie Grzegórz. — A gdybyś ją znał jeszcze, takie to poczciwe, takie serdeczne, takie dzielne! Stanie ona za mężczyznę, stawi czoło choćby dyabłu nawet... Źle robią w domu, że ją biją, bo ona i tak nigdy nie zgodzi się na to, czego oni chcą od niej. Jeśli chce jakiejś rzeczy, przeprowadzi ją z pewnością i ja nawet nie mógłbym jej w takim razie przeszkodzić.
Zamyślony, zatopiony w swoim pomyśle, Mateusz zaledwie słyszał co mówił tamten.
— Nie, nie! — podjął — ja bynajmniej nie gardzę ich młynem. Trzeba całego niedorzecznego uporu tego Lepailleura, aby dziś już z tego młyna nie umieć wyciągnąć majątku. Odkąd uprawa zboża napowrót nabrała w okolicy znaczenia, dzięki odniesionemu przez nas zwycięztwa byłby oddawna już mógł zebrać piękny kawał grosza, gdyby poprostu tylko zmienił stary mechanizm swego koła, któremu pozwala gnić i mchem porastać... A nawet wolałbym tam zastosować maszynę parową z kawałkiem dojazdowej kolejki, która łączyłaby młyn ze stacyą w Janville. Mówił tak dalej, rozwijając swój pomysł a Grzegórz słuchał go, rozweselony znów, biorąc rzecz całą za żart.
— W takim razie, ojcze, ty, co chcesz koniecznie, abym obrał sobie jaki zawód, uważaj to za postanowione. Jeśli zaślubię Teresę, zostaję młynarzem.
Zdumiony, Mateusz począł protestować.
— Nie, nie! mówię ot tak sobie tylko... Przyrzekłeś mi, mój chłopcze, że będziesz rozsądnym. Jeszcze raz dla spokoju nas wszystkich proszę cię, daj pokój Teresie, bo od Lepailleurów nie możem spodziewać się nic innego prócz udręczeń.
Dochodzili już do folwarku, rozmowa ustała. Wieczorem ojciec powtórzył wyznanie Grzegorza matce, co jeszcze bardziej ją zaniepokoiło, bo i ona także nierada była temu obrotowi rzeczy. Mimo to jednak minął miesiąc jeszcze bez żadnego ważniejszego wypadku.
Nagle wszakże pewnego poranka Maryanna zdumioną została zastawszy pokój Grzegorza pusty. Zazwyczaj przychodził rano ucałować ją na dzień dobry. Może wstał bardzo wcześnie i puścił się na jaką wycieczkę po okolicy. Lekki dreszcz przeszedł ją jednak, kiedy przypomniała sobie z jakiem wzruszeniem po dwakroć wczoraj ściskał ją niby żartem, odchodząc na spoczynek.
A kiedy poczęła rozglądać się dokoła, spostrzegła na kominku list pod swoim adresem, list serdeczny, w którym chłopiec przepraszając, że jej sprawia tak wielką przykrość, prosi, by go wytłumaczyła przed ojcem, nie dając zresztą żadnych szczegółów prócz tego jedynie, że znaglony jest na czas niejaki ich opuścić.
Dla małżonków był to cios bardzo bolesny taka rozterka w rodzinie tak pełnej dotąd serdecznej łączności, ten czyn niepiękny ze strony najbardziej pieszczonego z ich dzieci; pierwszy, co zrywał w nagłym napadzie szału węzeł rodzinny. Największą trwogą przejmowała ich myśl, że niezawodnie nie sam jeden opuścił te strony. Poczęły się domysły, zaczęto zestawiać z sobą różne okoliczności całego tego zdarzenia. Karolina przypomniała sobie, że słyszała wieczorem, jak Grzegórz niemal zaraz schodził na dół napowrót, zanim jeszcze służące pozamykały drzwi od sieni. Niezawodnie pobiegł spotkać się z Teresą, ukrytą gdzie w krzakach i oboje podążyli śpiesznie pieszo do Vieux Bourg, zkąd pociąg ostatni do Paryża odchodził o dwadzieścia pięć minut po północy.
I rzeczywiście tak było, w południe już dowiedzieli się, że Lepailieur wyprawiał najokropniejsze skandale z powodu ucieczki Teresy; zaraz udał się on do żandarmów, domagając się aby sprowadzono winną, razem z uwodzicielem, zakutych w kajdany. I on także znalazł list w pokoju córki, list odważnie, prosto napisany, w którym oświadczała stanowczo, że po otrzymanych znowu w wigilią dnia tego policzkach, ma już tego postępowania dosyć, że opuszcza z własnej woli dom rodziców i że to ona zabiera z sobą Grzegorza a że ma już lat dwadzieścia dwa, wie zatem dobrze co robi.
Wściekły gniew Lepailleura wynikał najwięcej z tego listu, którego nie śmiał pokazać nikomu, tem więcej, że stara Lepailleurowa wciąż tocząca z nim wojnę o starszego syna Antoniego, napadała zaciekle na Teresę, natrząsała się z niego, twierdząc, że tak musiało stać się w końcu, że to on sam był przyczyną rozpusty tej włóczęgi. Bili się z sobą i przez tydzień przynajmniej w całej okolicy nie mówiono o niczem tylko o ucieczce jednego z synów właściciela Chantebled z córką młynarzy, ku wielkiej rozpaczy Mateusza i Maryanny, których serca zakrwawiła okropnie tak brzydka historya.
W pięć dni później, w niedzielę, rzeczy zaszły jeszcze dalej. Ponieważ wszelkie poszukiwania pozostały bezskutecznemi, Lepailleur, oszalały z gniewu, przyszedł aż na folwark i z pośrodka drogi, nie wchodząc nawet na dziedziniec, wylewał całe potoki obelg i najbrudniejszych wymysłów. Mateusza podówczas nie było w domu, Maryanna z niemałym trudem zaledwie zdołała powstrzymać Gerwazego, oraz Fryderyka, którzy chcieli koniecznie wtłoczyć mu napowrót w gardło ta grubiaństwa. Kiedy wieczorem powrócił Mateusz, zmartwił się wszystkiem tem bardzo.
— Niepodobieństwem jest, aby taki stan rzeczy trwał dłużej — powiedział do żony, kładąc się spać. — Wygląda to tak, jak gdybyśmy kryli się przed nimi, jak gdybyśmy temu byli winni. Jutro pójdę zobaczyć się z tym człowiekiem... Jedno tu tylko jest wyjście nader proste, pożenić te dzieci nieszczęśliwe. My chyba zezwolimy na to, nieprawdaż? Dla niego zaś przypada, jak mi się zdaje, cała korzyść z tego układu... Jutro trzeba to będzie zakończyć.
O drugiej po południu w ów poniedziałek, skierował się więc Mateusz ku młynowi. Ale oczekiwała go tam nieprzewidziana całkiem nowa komplikacya, dramat najniespodziewańszy.
Od długich lat już głucha toczyła się walka między Lepailleurem a jego żoną z powodu syna, walka, wzrastająca bezustannie. Kiedy ojca rozjątrzało coraz bardziej próżniactwo i życie najniższej rozpusty, jakie Antoni prowadził na paryzkim bruku, matka z uporem niewykształconej kobiety, żywiącej ślepą wiarę w mądrość swego dziecka przekonana, że jeśli nie dochodzi do niczego, to dla tego tylko, że mu odmawiają potrzebnych na ten cel pieniędzy, stawała po stronie syna. Mimo brudnego skąpstwa, które leżało w jej naturze, bezprzestannie darła się do ostatniego, okradała nawet gospodarstwo, z zębami gotowemi gryźć i wysuniętemi do bójki pazurami, ilekroć pochwycona na gorącym uczynku wysyłania dwudziestu, frankówek dla syna, musiała stawać w jego obronie. Za każdy raz walka rozżarta rozpoczynała się na nowo, rzekłbyś, że stary młyn rozpadnie się chyba i zawali nad ich głowami.
Nakoniec Antoni, stoczony rozpustą i dawną chorobą, mając lat trzydzieści sześć, zapadł w nią powtórnie. Zrazu Lepailleur oświadczył, że jeśli syn powróci do nich ze swoją wstrętną chorobą, strąci go chyba od razu w rzekę. Antoni zresztą nie pragnął bynajmniej tu powrócić, nabrał obrzydzenia do wsi i pól, bał się, że ojciec będzie go trzymał na uwięzi i krępował na każdym kroku, jak psa na łańcuchu. To też matka oddała go do domu prywatnego na stół i stancyę w okolicy Batignollów, do jakichś ludzi, gdzie go doglądał lekarz tej dzielnicy. Trwało to już od trzech miesięcy; jeździła do niego co dwa tygodnie regularnie.
Tak samo była u niego w czwartek miniony, kiedy w niedzielę wieczorem niespodziewanie odebrała telegram wzywający ją znowu. I w poniedziałek rano, tego samego dnia kiedy Mateusz przyszedł do nich, odjechała była do Paryża, po zaciekłej kłótni z ojcem, który pytał, kiedy wreszcie ten nicpoń syn ich przestanie sobie z nich drwić i obdzierać ich z każdego grosza, nie mając nawet odwagi odwrócenia bodaj jednej skiby w polu.
Sam tego ranka Lepailleur we młynie nie mógł się wciąż uspokoić. Omal młotem nie rozbił pługa, rad był rzucić się na stare koło młyńskie z siekierą, oszalały z nienawiści, chcąc pomścić swe nieszczęścia. Skoro zobaczył Mateusza, sądził, że przychodzi mu urągać i poczuł jak go złość dławi literalnie.
— No, mój sąsiedzie — przemówił serdecznie właściciel Chantebled — postarajmy się załatwić wszystko rozsądnie obaj... Oddaję ci wizytę, skoro byliście u mnie wczoraj podobno. Tylko uważam, że wszelkie kłótnie i spory nie doprowadziły nigdy do niczego dobrego i że skoro, widzicie, stało się już nieszczęście, najlepiej byłoby postarać się je naprawić a to jak można najprędzej... Kiedyż chcesz, sąsiedzie, abyśmy pożenili te niedobre dzieci?
Zaskoczony spokojną dobrodusznością tego bezpośredniego wprost ataku, Lepailleur nie zaraz odpowiedział. Wrzeszczał przecież po wszystkich dachach, że nie chce słyszeć nawet o małżeństwie, że się domaga procesu, żeby wszystkich Fromentów posłać do więzienia. Syn bogatego kolonisty jednak po głębszem zastanowieniu nie był bynajmniej zięciem do pogardzenia.
— Pożenić ich, pożenić — bąknął — a tak! to to samo, co przywiązać im kamień do szyi i rzucić w wodę... Ach! niegodziwcy, zedrę z nich skórę, tak z niej jak z niego!
Jednakowoż począł się uspakajać, nawet już począł skłaniać się do pomówienia spokojnie o całej sprawie, kiedy mały jakiś chłopiec z Janville pędem przebiegł nagle podwórze.
— Co tu chcesz, ty?
— Panie Lepailleur, telegram.
— Dobrze! dawaj.
I chłopiec uradowany napiwkiem już pobiegł od chwili a młynarz wciąż jeszcze przypatrywał się telegramowi, nie otwierając go, z tym wyrazem nieufności ludzi, którzy telegramów nie odbierają zazwyczaj.
Trzeba jednak było zdecydować się wreszcie. Depesza zawierała te trzy słowa tylko: „Twój syn umarł“. W tej lakoniczności brutalnej, w tem uderzeniu maczugi, wymierzonem bez przygotowania, czuć było chłodną wściekłość matki, potrzebę zgnębienia od razu mężczyzny, tego ojca, którego oskarżała o śmierć syna, jak go czyniła odpowiedzialnym za ucieczkę córki. On odczuł to dokładnie, zachwiał się pod tym ciosem, osłupiały, oszołomiony wobec tego małego błękitnego papierka, odczytując go wciąż, aż wreszcie pojął treść jego. I ręce poczęły mu drżeć, klął z początku okropnie.
— Do stu piorunów! oto co nas znów spotyka? Teraz kiedy chłopiec umarł, wszystko już rozpada się do licha!
Potem serce wezbrało mu żalem, łzy pojawiły się. Padł na krzesło, jakby mu podcięto nogi i odczytywał uporczywie telegram: „Twój syn umarł.. Twój syn umarł...“ szukając tam reszty wyjaśnień, tych wszystkich rzeczy, których tam nie było. Może umarł już zanim przyjechała matka. A może przyjechała jeszcze na chwilę jego śmierci. Komentował to wszystko, jąkając się, powtarzając po dwadzieścia razy, że wyjechała pociągiem o jedenastej minut dziesięć, że około wpół do pierwszej mogła być na Batignollach; a skoro telegram wysłała o pierwszej minut dwadzieścia, to prawdopodobnie zastała go już umarłego.
— Cóż u Boga! cóż u Boga! taki telegram to ci nie mówi nic a to cię zarzyna żywcem. Mogła była przecież lepiej przysłać mi tu kogo... Trzeba będzie tam jechać. Ach! tego brak było tylko jeszcze! Teraz to już zupełne wszystko! Zawiele to nieszczęść na jednego człowieka!
Lepailleur wybuchnął tym okrzykiem w takim gniewie szalonym rozpaczy, że Mateusz, zdjęty litością, odważył się wmięszać. Przejęty nagłem wstrząśnieniem tego dramatu, oczekiwał w milczeniu; teraz ofiarował mu swą pomoc, zaproponował, że towarzyszyć mu będzie do Paryża. Ale zmuszony był aż cofnąć się, młynarz podniósł się znów, rozjątrzony do szaleństwa, że go widzi dotąd jeszcze w swym domu.
— Ach! to prawda, pan tu przyszedłeś. I co to mi pan mówiłeś?.. że ich trzeba pożenić tych łotrów... Tak, widzisz pan, jak raz wybieram się na wesele! Mój chłopiec umarł, dobrześ sobie pan dzień wybrał.. Wynoś się ztąd, idź ztąd jeśli nie chcesz, żeby się stało jakie nieszczęście!
Podnosił pięści, obecność Mateusza doprowadzała go do wściekłości w tej chwili klęski całego życia. Bo też to było okropne, żeby właśnie ten mieszczuch, co się dorobił majątku na tem, że się przedzierzgnął w wieśniaka, musiał być obecnym u niego właśnie wtedy, kiedy jak piorun spadła nań wieść o śmierci jego Antoniego, tego syna, z którego chciał uczynić „pana“, zniechęcając go do ziemi, wysyłając do Paryża, by tam ginął stoczony próżniactwem i rozpustą. Wściekał się na myśl o tem, że się pomylił, że dziś widzi jak ta wzgardzona, zohydzana przezeń ziemia, ta ziemia, którą on uważał za bezpłodną już, wyczerpaną, umie być czułą, młodą i tak urodzajną dla człowieka, co umiał ją ukochać. I dokoła niego były teraz tylko zwaliska, w głupim obrachunku ograniczenia rodziny czegóż dokonał? syn jego umiera haniebnie, córka ucieka z jednym z synów zwycięzkiego folwarku, on pozostaje sam jeden w tej godzinie płaczący, wijący się z bólu pośród tego opustoszałego młyna, pogardzonego przezeń również, który dziś rozsypuje się tak samo w gruzy ze starości.
— Słyszysz, choćby mi Teresa włóczyła się tu u nóg moich, ja jej nie oddam nigdy temu złodziejowi twemu synowi, słyszysz, nigdy!.. Czy dlatego, żeby drwiono sobie ze mnie w całej okolicy, czy dlatego, żebyście mnie tak samo zjedli, jak zjedliście wszystkich innych!
Bez wątpienia coś takiego ukazać mu się musiało niejasno z dala, niby nagła groźba. Skoro Antoni umarł, Grzegorz więc teraz weźmie młyn jeśli poślubi Teresę... I weźmie również ziemię, ten dział cały, leżący odłogiem, zatrzymywany przez niego z taką dziką radością, tak namiętnie zaś upragniony przez właścicieli folwarku a który on odstąpiłby im niezawodnie, jak skoro tylko, zostałby tu panem.
Ta myśl, że Chantebled mogłoby zaokrąglić się jeszcze jego polami, do reszty doprowadziła młynarza do szaleństwa.
— Twego syna ja poślę na galery a ciebie, jeśli sobie ztąd nie pójdziesz zaraz, ciebie wyrzucę za drzwi... Idź mi ztąd, idź precz natychmiast!
Bardzo blady, Mateusz cofał się zwolna drobnemi krokami przed tym waryatem rozszalałym i wyszedł, mówiąc spokojnym głosem:
— Jesteś nieszczęśliwym człowiekiem. Przebaczam ci, bo w tej chwili ciężkie spotkało cię zmartwienie. Zresztą jestem spokojny zupełnie, to co rozsądne koniec końcem zawsze spełnić się musi.
Ponownie minął miesiąc. Potem pewnego dżdżystego ranka w październiku, znaleziono starą Lepailleurową powieszoną w stajni młyna. Byli w Janviile ludzie, którzy opowiadali sobie, że to sam Lepailleur ją tam obwiesił. Prawdą było, że od śmierci Antoniego, pojawiły się u niej widoczne oznaki melancholii. Z drugiej strony pożycie małżeństwa stało się nie do zniesienia, mąż i żona codziennie czynili sobie wyrzuty, jedno na drugiego zwalało winę śmierci syna i ucieczki córki, wściekli wzajem na siebie jak dwoje zwierząt dzikich, osamotnionych, posadzonych w jednej klatce. Dziwiono się tylko, że kobieta tak twarda, tak skąpa mogła chcieć porzucić życie, nie zabierając z sobą swego mienia.
Jak tylko dowiedziała się o śmierci matki, Teresa conajśpieszniej podążyła i zajęła napowrót przy ojcu swe miejsce, skruszona, pełna żalu, nie chcąc, by został osamotnionym tak okropnie w tej podwójnej swojej żałobie.
Pierwsze chwile straszne były dla niej w towarzystwie tego brutala, rozjątrzonego tem, co nazywał swoim brakiem szczęścia. Ale była to dziwnie odważna dziewczyna, odważna, szybko się decydująca i stanowcza. To też w kilka tygodni później skłoniła go już, że zezwolił na jej małżeństwo z Grzegorzem, to jedynie rozsądne rozwiązanie całej sprawy, jak mówił Mateusz.
rzesztyt ten był niemałą ulgą dla folwarku, gdzie syn marnotrawny nie śmiał się dotąd pokazać. Chodziły wieści, że młoda para żyła gdzieś na odległem przedmieścia Paryża, podejrzewano nawet wolnomyślnego Ambrożego, że im dopomagał po bratersku z własnej kieszeni. A jeśli Lepailleur niechętny i niespokojny, skłonił się do tego małżeństwa, z miną okradzionego człowieka, jedynie pod wpływem samolubnej obawy, że mógłby pozostać zupełnie osamotnionym, Mateusz i Maryanna natomiast uszczęśliwieni znów byli tym obrotem rzeczy, który kładł koniec sytuacyi dwuznacznej, jaka im tyle przyczyniła cierpienia i zakrwawiła serca buntem jednego z ich dzieci.
Otóż stało się, że po zawarciu małżeństwa, Grzegorz zainstalowany we młynie, wedle życzenia żony swej Teresy, godził się z teściem daleko lepiej, niżby można się było tego spodziewać. A stało się to przedewszystkiem na skutek pewnej sceny, kiedy Lepailleur pragnął zmusić go, aby mu poprzysiągł, że i po jego śmierci nawet nigdy nie odstąpi gruntów, dotąd leżących odłogiem, tym ludziom z folwarku. Grzegorz nie przysiągł wprawdzie, ale oświadczył wesoło, że nie był tak głupim, aby miał obdzierać swą żonę z najlepszej części jej dziedzictwa, zamierzał bowiem uprawić te grunta i zanim minie dwa lub trzy lata, zrobić z nich najurodzajniejsze pola w całej okolicy. To, co należało do niego nie będzie niczyją własnością; zobaczą, czy on nie będzie umiał obronić swego państewka.
I tak samo rzecz była z młynem; początkowo zadowolnił się tylko naprawieniem dawnego jego mechanizmu, nie chcąc odrazu występować zbyt ostro przeciw starej rutynie młynarza, odkładając na później dopiero maszynę parową, kolejkę dojazdową do dworca w Janville, wszystkie te pomysły Mateusza, które odtąd fermentowały w młodym jego śmiałym i rzutkim umyśle.
Dawny Grzegorz tym sposobem zmienił się do niepoznania, ten niegdyś niesforny młodzieniec dziś nabył rozumu i z całej swej szalonej młodości zachował tylko śmiałość i ryzykowność przedsiębiorstw szczęśliwych, popierany zresztą w tem dzielnie przez energiczną, jasnowłosą Teresę; oboje tymczasem uszczęśliwieni byli tem, że się mogą uwielbiać i kochać w starym romantycznym młynie, oplecionym girlandami bluszczu, zanim wreszcie będą mogli go zwalić, aby na jego miejsce postawić obszerny biały budynek o olbrzymich żarnach całkiem nowych, o jakim marzyła zdobywcza ich ambicya.
Tak w ciągu lat następnych Mateusz i Maryanna patrzyli jeszcze i na inne odloty z rodzinnego gniazda. Przyszła teraz kolej na trzy dziewczęta: Ludwikę, Magdalenę i Małgorzatę. Wszystkie trzy wyszły za mąż w okolicy. Ludwika, która była wcieleniem wesela i zdrowia, tęga brunetka, o grubych ciężkich splotach włosów, o wielkich oczach śmiejących, zaślubiła notaryusza Mazaud z Janville, nizkiego, drobnego człowieka, spokojnego, pełnego zastanowienia, którego rzadki tylko uśmiech milczący, był wyrazem głębokiego a doskonałego zadowolenia z tego, że sobie wybrał na towarzyszkę życia osobę tak pełną życia, tak wesołą.
Po niej Magdalena, szatynka ze złotawym odcieniem włosów, nieco wątła, o rodzaju piękności marzycielskim, wysubtelniona gustami wysoko muzykalnej istoty, wyszła za mąż z miłości a był to romans kompletny, za architekta Herbette, sławnego już, pięknego, eleganckiego, który posiadał w pobliżu Monval kawał parku, gdzie przyjeżdżał odpoczywać po wielkich nużących pracach Paryża.
W końcu opuściła dom rodziców Małgorzata, najmniej ładna z trzech sióstr, brzydka prawie, ale pełna uroku nieskończonej dobroci; tę wybrał sobie doktór Chambouvet, tęgi zuch, jowialny i pełen tkliwości, osiadły w Vieux Bourg, gdzie odziedziczył po swym ojca praktykę i dom biały obszerny, który odtąd stał się domem ubogich.
A kiedy wszystkie trzy córki wyszły za mąż, z Mateuszem i Maryanną w dawnem gniazdku, opróżniającem się powoli, pozostali już tylko dwaj ostatni chłopcy: Mikołaj i Benjamin.
W miarę jednak jak drogie pisklęta odlatywały z gniazda, inne natomiast wyrastały z ich małżeństw, mnożyła się rodzina, rozszerzała a z nią mnożyły się coraz nowe znów małżeństwa. W fabryce, Dyonizy, który tam panował, w ciągu lat ośmiu doszedł do trojga dzieci, dwóch chłopców: Lucynna i Pawła i jednej córki: Hortensyi.
Wśród podboju szerokich niw wielkiego handlu, Ambroży znalazł sobie tyle czasu jeszcze, że swemu Leonkowi dał drugiego jeszcze braciszka Karolka i dwie siostrzyczki maleńkie: Paulinę i Zofię.
Gerwazy na folwarku liczył już dwóch synów: Leona i Henryka, Klara zaś pilniejsza w pracy, chociaż od niego młodsza, miała już troje dzieci, chłopca Józefa, dwie córki: Lucyllę i Anielę.
W młynie także Grzegorz mógł pochwalić się tęgim chłopakiem, Robertem. A wreszcie trzy ostatnie małżeństwa nie pozostały również w tyle; Ludwika miała dwuletnią córeczkę: Kolettę, Magdalena półrocznego chłopca: Hilarego, wreszcie Małgorzata spodziewała się także lada dzień już połogu, tak że mającemu przybyć na świat z góry już naznaczono imię; jeśli to będzie chłopiec, nazwą go Sebastyanem, jeśli dziewczyna — Krystyną.
Ze wszech stron wielki dąb rodzinny wydłużał swe gałęzie, pień rozszczepiał się naokół, rozmnażał się, drobne gałązki wyrastały z jego konarów wraz z każdą nową wiosną; Mateusz nie miał jeszcze lat sześdziesięciu, Maryanna zaś czterdziestu siedmiu skończonych, pełni byli oboje wesołości, zdrowia, siły dotąd kwitnącej pośród bezprzestannej uciechy oglądania jak ten skrawek ludzkości, co z nich wyszedł na świat, wzrasta bez końca, zagarnia grunt dokoła, niby las wyrosły z jednego drzewa.
Największem świętem rodzinnem tej epoki było urodzenie w dziewięć miesięcy po ślubie Berty, córki jej Anżeliny, pierwszej prawnuczki Mateusza i Maryanny. W różowej tej dziewczynce, rzekłbyś, odżył Błażej nieodżałowany dotąd przez wszystkich; dziecko tak nadzwyczajnie doń było podobne od pierwszej chwili urodzenia, że Karolina, babka już w trzydziestu ośmiu latach, zalała się na jej widok łzami. Pani Desvigne umarła na pół roku przedtem, odeszła cicho niepostrzeżenie niemal, jak żyła cicho dokonawszy swego zadania, które polegało, zda się, tylko na wychowaniu i wydaniu za mąż dwu córek, mimo ruiny materyalnej, w jaką pogrążyła ją śmierć męża. Ona to jednak jeszcze, zanim zniknęła znalazła dla swej wnuczki oczekiwanego męża, Filipa Hevard, młodego inżyniera, którego właśnie mianowano wicedyrektorem w jednej z fabryk państwowych, w pobliżu Mareuil.
Połóg Berty odbył się w Chantebled a cała rodzina w dzień podniesienia się z łóżka położnicy, zebrała się raz jeszcze, aby obchodzić uroczyście nową godność pradziadka i prababki.
— Patrzcie! — mówiła wesoło Maryanna — jeśli nam jedne pisklęta odlatują, inne znów się rodzą, gniazdo nigdy więc nie zostanie pustem!
— Nigdy, nigdy! — powtórzył Mateusz rozrzewniony, dumny tem bezprzestannem zwycięztwem nad samotnością i śmiercią. — Nie pozostaniemy nigdy sami!
Nastąpił przecież nowy odlot, który ich kosztował łez niemało. Mikołaj, syn przedostatni, doszedł lat dwudziestu, nie mogąc zdecydować się dotąd na drogę, jaką mu obrać należy na tym rozstajnym punkcie istnienia. Był to chłopiec dobrze zbudowany, silny brunet, z twarzą otwartą i śmiejącą. Dzieckiem jeszcze przepadał za opisami podróży, znajdował szczególne upodobanie w opowiadaniach o dalekich gdzieś przygodach, takiej odwagi i wytrwałości już jako wyrostek, że zachwycony powracał z nieskończonych, odległych przechadzek i choć całe nogi okryte miał po nich pęcherzami, nie uskarżał się nigdy.
A obok tego miał on niezwykły zmysł porządku i zachowawczości; układał zawsze, klasyfikował drobne swe posiadłości w szufladach, wzgardliwie zapatrując się na kapryśność sióstr w tej mierze. Później, wyrastając, często popadał w zamyślenie, jak gdyby daremnie szukał dokoła siebie możności spożytkowania tej podwójnej potrzeby: odkrycia jakiejś nowej ziemi i zorganizowania na niej na trwałych podstawach swego życia.
Jeden z ostatnio zrodzonych wśród rodziny licznej, nie znajdował dla siebie dosyć swobodnej przestrzeni, aby na niej rozwinąć bujność i siłę swej woli. Bracia i siostry, zanim na niego jeszcze przyszła kolej, zagarnęli już wszystkie ziemie okoliczne do tego stopnia, że brak mu tu było oddechu, dławił się, zagrożony głodem, szukając dla siebie owego rozległego pola wymarzonego, które uprawiałby i zkąd mógłby zbierać plony. Im więcej będzie przestrzeni, tem więcej będzie chleba; i z początku nie wiedział dokądby iść, macał wszędy, próbował, wahał się przez całe miesiące. Dźwięczny śmiech jego rozgłośny wciąż dalej rozweselał dom rodziców; nie męczył jednak ani ojca, ani matki troskaniem się dlań o los przyszły, bo sam już wiedział jaki dział dla siebie weźmie.
Na folwarku nie było już kątka dla Mikołaja, skoro Gerwazy i Klara tu byli, zająwszy w nim całe miejsce. W fabryce wystarczał Dyonizy, dzierżył w niej ster rządów jako pracownik sumienny, tak, że nic nie uprawniało młodszego do żądania podziału. We młynie Grzegórz dopiero co poczynał się osiedlać, w państewku dotąd tak maleńkiem jeszcze, że nie mógł odstąpić z niego żadną miarą połowy. Pozostawał więc tylko Ambroży, którego uprzejmą ofiarę przyjął w końcu i wstąpił doń w charakterze prostej próby, wyłącznie aby się obznajmić z polem wielkiego handlu. Majątek Ambrożego stawał się bajecznym niemal, odkąd stary dziadek Du Hordel umarł, pozostawiając mu swój dom komisowy, którego działalność rozszerzał nowy właściciel z każdym rokiem, zawiązując stosunki handlowe z wszystkiemi krajami kuli ziemskiej. Był on w toku — dzięki swej szczęśliwej zawsze rzutkości i odwadze, swym szerokim międzynarodowym poglądom, znoszącym wszelkie granice — wzbogacania się łupami wydartemi światu.
A jeżeli Mikołaj i tutaj znowu dusił się w obszernych magazynach Ambrożego, gdzie leżały nagromadzone bogactwa odległych krain, zdobytych pod najróżnorodniejszemi niebami, to przynajmniej tu posłyszał on nakoniec głos swego powołania, głos, co go nagle przyzywał z daleka, tam, z tych niezmierzonych ziem nieznanych, bezpłodnych jeszcze, niezaludnionych, nieuprawnych, które należało wykarczować, uprawić i obsiać pod przyszłe plony. Przez dwa miesiące Mikołaj nie wspomniał nic o postanowieniu, które w nim dojrzewało teraz. Był to olbrzym dyskretny, zamknięty w sobie, jak wogóle każdy olbrzym energiczny, co się zastanawia zazwyczaj, zanim przystąpi do dzieła.
Wyjechać ztąd trzeba było, skoro u rodzinnej kolebki nie było już ani miejsca, ani słońca; ale wyjechać samemu, nie byłoż to odjechać niezupełnym, bezpłodnym, niedojrzałym do bohaterskiego zadania wykarczowania i zaludnienia nowej ziemi?
Znał on w Janville młodą dziewczynę dziewiętnastoletnią, Elżbietę Moreau, silną, tęgą, wysoką, do której zdrowie jej tryskające i czynność jej poważna pociągały go zdawna. Jak jego i ją dławił ten ciasny kącik, w którego obrębie los ją zamknął, jak on wzdychała ona do szerszej jakiejś areny, do szerokiego powietrza gdzieś daleko. Sierota, którą narzucono ciotce, drobnej kramikarce wioskowej, zamykała dotąd swą młodość w ciasnym sklepiku ciemnym, przez przywiązanie do niej. Teraz jednak ciotka ta umarła, pozostawiając jej coś około dziesięciu tysięcy franków. I marzeniem jej było sprzedać to wszystko, wyjechać, rozpocząć żyć naprawdę nareszcie.
Między Mikołajem zatem a Elżbietą wprędce nastąpiło porozumienie pewnego październikowego wieczora, kiedy jedno drugiemu wyznało to, o czem dotąd nie wspomnieli oboje przed nikim. Podali sobie dłonie odważnie, przyrzekli związać się z sobą na życie, na ciężką walkę wśród nowego świata i zamysł ugruntowania nowego rodu gdzieś na ziemi szerokiej, w odległych stronach, o których dotąd nie mieli jeszcze jasnego pojęcia. I były to przepiękne zaręczyny odwagi z wiarą.
Wtedy dopiero kiedy ułożono wszystko, Mikołaj przemówił, oznajmił zamiar wyjazdu ojcu i matce. Wieczór zapadał, wieczór jesienny, łagodny jeszcze, ale już przejęty pierwszemi posiewami zimy. Wielka boleść ścisnęła serce Mateusza i Marjanny, jak tylko pojęli o jaki to odjazd chodzi. Na ten raz nie było to tylko pisklę co odlatuje z rodzinnego gniazdka po to, aby sobie własne usłać z kolei na jakiemś sąsiedniem drzewie wspólnego lasu; był to odlot po przez morza na zawsze, wydarcie się z łona rodziny bez nadziei powrotu. Inne dzieci od czasu do czasu jeszcze wciąż oglądać będą, ten żegna się z nimi na zawsze.
Przyzwolenie będzie dla nich tą cząstką okrutnej ofiary, którą każdemu trzeba ponieść w życiu, tą dziesięciną, którą życie zabiera z uczuć, z krwi ludzkiej. Na rzecz zwycięztwa życia wiecznego podboju potrzeba było ofiary tego strzępka ich ciała, tego naddatku licznej rodziny, co wylewał się przez brzegi czary, rozlewał szeroko, rozprzestrzeniał, świat kolonizował. Cóż tu odpowiedzieć, jakże odmówić? Syn, co nie został zaopatrzony, oddalał się — nic nad to logiczniejszego, nic mędrszego.
Zdala, po za granicami ojczyzny, są obszerne kontynenty niezamieszkałe jeszcze a siew, który niosą z sobą powiewy niebios, nie wie co to granice. Po za rasami jest ludzkość, rozprzestrzenianie się bez końca, lud jedyny i braterski owych przyszłych czasów, kiedy ziemia cała będzie jednym tylko wielkim grodem prawdy i sprawiedliwości.
Zresztą po za tym wielkim, pięknym snem poetów, tych jasnowidzących, Mikołaj wesoło wyłuszczał skłaniające go do tego postępku przyczyny, jak człowiek praktyczny nawet w swym zapale. Nie chciał być pasorzytem, szedł na podbój innej ziemi, na której dlań chleb wyrośnie, skoro ojczyzna zbyt już stała się ciasną i nie ma dlań pola. Wreszcie tę ojczyznę on zabiera z sobą żywą, ją to chciał on powiększyć tam, w oddali, nieograniczonem wzmaganiem się jej bogactwa i siły.
Starożytna Afryka tajemnicza, dziś odkryta, przebita już tu i owdzie, pociągała go ku sobie. Naprzód uda się do Senegalu, potem niezawodnie dotrze do Sudanu, do samego serca ziem dziewiczych, kędy w marzeniu widział teraz już nową Francyę, to niezmierne państwo kolonialne, które odmłodziłoby rasę przestarzałą, oddając jej część swej ziemi.
Tam to zamierzał on rozległemi karczunkami wykroić dla siebie królestwo, założyć razem z Elżbietą nową dynastyę Fromentów, nowe Chantebled w dziesięćkroć powiększone pod palącemi promieniami afrykańskiego słońca, zaludnione dziećmi jego dzieci. A mówił o tem wszystkiem z tak promienną odwagą, że Mateusz i Maryanna w końcu już uśmiechali się pośród łez, mimo, że im się szarpały serca.
— Idź, dziecko moje, my cię powstrzymywać nie możemy. Idź, gdzie cię powołuje życie, gdzie je przeżyjesz zdrowiej, radośniej, wśród sił, co z nas wyrosły i z których my będziem dumni... Masz racyę, płakać nie trzeba, trzeba by odjazd twój był raczej uroczystością, bo rodzina nie rozłącza się, ona rozszerza się tylko, zagarnia i zdobywa świat.
Jednakże mimo to, po weselu Mikołaja i Elżbiety, w dzień pożegnania w Chantebled nastała chwila głębokiego wzruszenia. Rodzina po raz ostatni zebrała się u stołu przy uczcie a kiedy młode awanturnicze małżeństwo musiało już oderwać się od łona starej macierzystej ziemi, szloch rozległ się dokoła, choć przyrzekali sobie wszyscy, że będą odważni.
Odjeżdżali lekcy w pakunki podróżne, ale za to z ogromnemi zasobami nadziei, zabierając z sobą wyłącznie oprócz dziesięciu tysięcy franków posagu Elżbiety, drugie jeszcze dziesięć tysięcy aby mieć czem dać sobie radę na początek. Odwaga i praca tylko miały być wytrwałymi robotnikami w tym podboju.
Najwięcej jednak przejął wyjazd, ten do głębi najmłodszego syna, Beniamina. Nie miał on wówczas jeszcze lat dwunastu, był dzieckiem ładnem i delikatnem, pieszczonem i psutem przez rodziców, którzy go uważali za słabowitego. Tego zdecydowani byli zatrzymać na zawsze przy sobie, dla siebie; takim był im miłym z temi oczyma jasnemi łagodnemi, z pięknemi falowanemi w pukle włosami. I wyrastał powoli, rozmarzony i uwielbiany, bezczynnie u kolan matki, niby okup uroczy całej tej rodziny tak silnej i tak pracowitej, niby dań od niej złożona na rzecz rodziców.
— Czekaj, niech cię uścisnę raz jeszcze, mój drogi Mikołaju... Kiedy powrócisz?
— Nigdy, mój Beniaminku.
Dziecko zadrżało.
— Nigdy, nigdy... O! to za długo! Powróć, powróć tu kiedy, żebym cię mógł znów ucałować.
— Nigdy — powtórzył Mikołaj, sam przy tem słowie blednąc. — Nigdy, nigdy.
I podniósł w ramionach malca, któremu łzy ściekały teraz po twarzy strumieniem.
Dla wszystkich tak samo chwila ta była chwilą wielkiej boleści, straszną minutą cięcia siekiery na wieczną rozłąkę.
— Żegnaj, braciszku!... Żegnajcie, żegnajcie wszyscy!
Kiedy Mateusz odprowadzał przyszłych zdobywców z ostatniemi jeszcze życzeniami zwycięztwa, Beniamin rozpącznie schronił się w spódnice matki, zalany łzami. Ona pochwyciła go w uścisk namiętny, jakby nagle przejęta obawą, że i ten odejść od niej może. Nie pozostawał im już nikt, prócz niego w gniazdku rodzinnem.