Płodność (Zola)/Księga szósta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W fabryce, w zbytkownym swym pałacu, wychodzącym na bulwary, gdzie panowała nieograniczenie Konstancya oczekiwała na jakąś zmianę losu, od lat dwunastu już surowa i upornie wierząca w jakiś zwrot niespodziewany, pośród ciągłego zawalania się wszystkich nadziei, wśród zwalisk jej życia.
Przez te lat dwanaście Beauchêne osuwał się wciąż po pochyłości fatalnej i staczał coraz niżej. Był już teraz na samym dnie tej przepaści w najniższem upodleniu. Rozpoczął od prostych uciech męża, co szuka rozrywki po za domem, wyparty z małżeńskiej sypialni, zeszedł na uliczne spotkania, doszedł, pod wpływem nawyknień wiecznie zadawalanych zachcianek, do tego, że nie wracał już niemal zupełnie do domu, żyjąc u dziewcząt publicznych, które go zabierały do siebie z trotuaru.
W końcu nad inne upodobawszy sobie dwie tego rodzaju kobiety, ciotkę i siostrzenicę, jak mówiły o sobie przynajmniej, osiadł z niemi obu i dokonywał się w ich rękach, żarłoczny jeszcze w wieku lat sześćdziesięciu pięciu, nędzny, budzący litość łachman człowieczy, na którego czatowała śmierć haniebna w ostatnim kurczu rozkoszy.
I na ten cel, aby dojść do tej potwornej ruiny, wielki majątek jego zaledwie wystarczył; trwonił pieniądze, wyrzucał je coraz bardziej szczodrą dłonią w miarę im bardziej się starzał; tonęły olbrzymie sumy w podejrzanych przygodach, których skandale trzeba było zagłuszać i pokrywać. Był dziś już biednym, pobierał zaledwie drobną cząstkę z dochodów fabryki zwiększających się coraz więcej.
W tem właśnie leżała najcięższa klęska, nad którą bolała nieuleczona duma Konstancyi.
Odkąd utracił syna, Beauchêne opuścił się jeszcze więcej, ulegając egoistycznej potrzebie uciech; dom, fabryka przestały go zajmować zupełnie, gonił tylko za przyjemnościami, schodził na żebraka. Bo i po co bronić tego dziedzictwa, po co strzedz fabryki, kiedy nie stało dla niej dziedzica, coby ją podniósł, rozszerzył, ubogacił?
I tak to wydał ją szmat po szmacie w ręce Dyonizego, swego wspólnika, któremu pozwalał zwolna stawać się absolutnym jej właścicielem.
Dyonizy wstępując do fabryki miał zaledwie udział jeden z tych sześciu, które reprezentowały całość własności fabryki, wedle ich obustronnego układu: a jeszcze Beauchêne zarezerwował sobie prawo odkupu tej części w pewnym oznaczonym terminie. W epoce wszakże owego terminu nietylko, że był dalekim od możności odkupienia, ale przeciwnie musiał ustąpić nową część młodemu człowiekowi, aby się oswobodzić od długów, do których przyznać się nie było można. Potem stało się to zwyczajem niemal, że cesyę podobną robił co dwa lata; trzecia część naprzód poszła drogą dwóch pierwszych, potem przyszła kolej na czwartą, piątą, tak że dziś na skutek ostatecznego układu, nie zachował nawet jednego całkowitego udziału, ale zaledwie resztki szóstej części, ledwie jakieś sto tysięcy franków.
A i to było raczej prostą fikcyą tylko, bo Dyonizy dlatego tylko przyznał mu tę sumę, aby mieć pretekst do wypłacania mu renty, którą dzielił zresztą i której połowę co miesiąc wręczał Konstancyi.
Ta zatem znała całkowicie całą sytuacyę. Wiedziała, że fabryka faktycznie należeć będzie do tego syna znienawidzonych Fromentów w dniu, w którym zechce z niej wygnać dawnego właściciela, którego nawet nie widywano nigdy już w warsztatach. Była tam wprawdzie klauzula w tym kontrakcie, dopuszczająca, o ile on nie zostanie zerwany, odkupienia od jednego razu wszystkich udziałów. Byłaż to ta nadzieja szalona, ta wiara w cud jakiś, w jakiegoś zbawcę, co spadnie z nieba, co ją trzymała dotąd jednako surową, upartą, niezgnębioną, oczekującą na spełnienie się przeznaczeń?
Te lat dwanaście daremnego wyczekiwania, zawiedzionych kolejno wszystkich nadziei zdawało się, że nie zachwiały nawet ani trochę pewności w jakiej żyła, że mimo wszystko nadejdzie dla niej godzina tryumfu.
W Chantebled, wobec zwycięztwa Mateusza i Maryanny, łzy jej mogły płynąć; ale przyszła napowrót do równowagi, żyła odtąd w nadziei, że fakt jakiś wciąż oczekiwany, nakoniec usprawiedliwi jej bezpłodność. Nie umiałaby określić stanowczo czego właściwie pragnęła, upierała się po prostu tylko przy tem, by nie umrzeć zanim nieszczęście nie dosięgnie nadmiernie liczną rodzinę, aby dla niej znalazła się wymówka za jej syna w grobie, za jej męża, zeszłego do rynsztoku, za całą tę obrzydliwość teraźniejszą, do której przyczyniła się sama a która dziś ją dobija.
Mimo, że serce jej krwawiło się, próżność jej, próżność uczciwej mieszczanki, podnosiła w niej bunt szalony, zaciekły, nie dopuszczając uznać, że się pomyliła. I tak to oczekiwała ona tego odwetu losu w wspaniałym, zbytkownym pałacu, zbyt obszernym dla niej teraz, kiedy go zajmowała sama jedna. Musiała ograniczyć w nim cały tryb życia, zamieszkując tylko pokoje pierwszego piętra, zamknięta po dniach całych ze starą służącą, jedyną, co pozostała dziś do jej usług. Ubrana w czerni, jak gdyby nosiła wieczystą żałobę po Maurycym, zawsze na nogach, sztywna w milczeniu wyniosłem, nie skarżyła się nigdy, jakkolwiek na skutek tego głuchego rozdrażnienia w jakiem żyła, chora na serce, częstokroć dusiła się w okropnych atakach, które ukrywała przed wszystkimi starannie.
Kiedy pewnego dnia stara służąca pozwoliła sobie pobiedz po doktora Boutana, omal ją nie odprawiła ze służby; i na pytania egzaminującego ją lekarza nie chciała odpowiadać zupełnie, nie chciała zgodzić się na kuracyę żadną, pewna że i tak nie umrze dopóki trwa jej nadzieja.
Ale jakiż przejmował ją niepokój straszny kiedy w ataku choroby sercowej poczęła dusić się nagle, sama jedna w pustym domu, bez syna, bez męża, nie przyzywając nikogo, wiedząc zresztą, że niktby nie przybył! Skoro zaś atak przeszedł jaki niepokonany niczem upór, by powstać znów na nogi i powtarzać sobie, że sama jej obecność nie dopuszcza Dyonizemu zostać tu panem nie ograniczonym, władać bez podziału i że w każdym razie nie będzie miał pałacu, nie osiądzie w nim jako zwycięzca, dopóki ona nie umrze, zasypana ostatniemi gruzami walących się stropów.
Tego zamkniętego, klasztornego istnienia Konstancya nie używała już na nic innego, owładnięta jedną wyłączną myślą, nadzorowała dzień za dniem tylko, śledziła w każdej chwili co się dzieje w fabryce. Poczciwy Morange, którego zrobiła swym powiernikiem, bez żadnej złej myśli, powiadamiał ją o tem co się tam dzieje co wieczora, kiedy wychodząc z biura zachodził do niej na chwilę pogawędki. Wszystkiego dowiedziała się z jego ust; o udziałach sprzedawanych po kolei, o tem że Dyonizy zwolna zostawał nabywcą całej własności, że Beauchêne i ona żyli odtąd tylko z hojności nowego pana.
I zorganizowała sobie takie szpiegostwo, że używała starego rachmistrza do tego, iż zapoznawał ją, bezświadomie, z życiem prywatnem Dyonizego, żony jego Marty, dzieci Lucyana, Pawła i Hortensyi; wiedziała wszystko, co się tam działo, wszystko, co mówiono w skromnym pawilonie, gdzie młode małżeństwo, mimo pozyskanego majątku wciąż mieszkało, żyjąc wesoło, nie okazując bynajmniej ambicyi, — ani pośpiechu w przeniesieniu swej siedziby do wspaniałego pałacu.
Zdawało się, że nie spostrzegają nawet ciasnoty obecnego mieszkania, gdzie ich pełno było kiedy ona tymczasem sama jedna zajmowała pałac tak obszerny, tak smutny jej żałobą, w którym gubiła się formalnie.
I do wściekłości doprowadzała ją ta ich obojętność, ten spokój, z jakim oczekiwali jej końca; doznała bowiem tej najwyższej dla niej porażki, że nie udało jej się rozgniewać ich na siebie a natomiast sama znagloną była zawdzięczać im swą egzystencję spokojną, całować ich dzieci, ilekroć przychodziły przynosić jej kwiaty.
Tak biegły miesiące, lata całe i Morange co wieczora niemal, kiedy przychodził spędzić chwilę u Konstancji, zastawał ją w tym samym cichym saloniku, ubraną w tęż samą czarną suknię zesztywniałą w tej samej pozycyi upartego oczekiwania.
Z owego odwetu losu, z tego nieszczęścia drugich, tak cierpliwie wyczekiwanego, nic nie przychodziło jednak dotąd, choć ona ani na chwilę nie zwątpiła o swem zwycięztwie. Przeciwnie, im więcej zgnębiały ją wypadki, tem dumniej podnosiła głowę, tem mniej wagi przywiązywała do dnia dzisiejszego, podtrzymywana tą pewnością, że los zczasem stanie po jej stronie. I wciąż pozostawała niewzruszoną, niezdolną do znużenia się tem wyczekiwaniem bez końca, licząc na cud jakiś.
To też każdego wieczora, przez lat dwanaście, skoro Morange przychodził wieczorem, tak samo rozpoczynała się ich rozmowa.
— Nic nowego od wczoraj, droga pani?
— Nic, kochany przyjacielu.
— No, kiedy człowiek zdrów przynajmniej, to już rzecz najważniejsza. Można wtedy oczekiwać nadejścia lepszych czasów.
— O! któżby był zdrów bezwarunkowo a przecież oczekuje się czegoś lepszego mimo to zawsze.
I otóż pewnego dnia, pod koniec dwunastego roku, Moraoge wchodząc zauważył, że jakieś odmienne zapanowało w małym saloniku powietrze; drżała w niem jakby radość jakaś pośród wieczystej jego ciszy.
— Nic nowego od wczoraj, droga pani?
— Owszem, kochany przyjacielu, jest coś nowego.
— A czy dobrego przynajmniej, jak się spodziewam, coś szczęśliwego, czego pani oczekiwałaś?
— Coś, czego oczekiwałam, tak! Na co umiemy czekać cierpliwie, to przychodzi zawsze.
Patrzał na nią zdziwiony, zaniepokojony niemal, że ją dziś widzi tak odmienną, z oczyma błyszczącemi, z pełnemi życia ruchami. Po tylu dniach, w których wydawała się zakrzepłą w swej żałobie, jakież to pragnienie, spełnione nakoniec, zdołało ją zbudzić z martwych do tego stopnia? Uśmiechała się, oddychała pełną piersią, wyswobodzona, rzekłbyś, od niezmiernego ciężaru, co ją przygniatał, zakuwał tak długo.
A kiedy począł ją wypytywać o przyczynę tego wielkiego szczęścia, odpowiedziała mu tylko:
— Drogi przyjacielu, nie chcę ci nic odpowiadać jeszcze. Może niesłusznie się cieszę, bo wszystko to jeszcze pozostaje bardzo niejasnem, bardzo niepewnem dotąd. Ktoś dzisiejszego rana oznajmił mi o pewnych faktach i trzeba dopiero abym się upewniła o rzeczy a nadewszystko abym się zastanowiła nad tem... Potem zwierzę się panu, pan wiesz dobrze, że ci zawsze mówię o wszystkiemi, tem więcej, że na tan raz jeszcze niewątpliwie potrzebować będę twej pomocy. Czekaj zatem cierpliwie. Którego z tych dni przyjdziesz, proszę, na obiad do mnie wieczorem, będziemy mogli cały wieczór pomówić z sobą swobodnie... Ach! mój Boże! gdyby to było prawdą, gdyby to był ów cud oczekiwany!
Blisko trzy tygodnie upłynęły a Morange nie dowiedział się nic jeszcze z owych zwierzeń przyrzeczonych. Widział ją tylko niezmiernie czemś zajętą, rozgorączkowaną, nie dopytywał się nawet, sam zresztą żyjąc w odosobnieniu zupełnem, życiem samotnem, w niem zamknięty i po za niem nic nie wiedzący.
Miał teraz lat sześćdziesiąt dziewięć; mijało już lat trzydzieści jak umarła żona jego, Walerya, przeszło zaś dwadzieścia odkąd za nią poszła Regina. On zaś wciąż tak samo pędził życie metodyczne, systematyczne, zawsze jednakowo akuratny w biurze, mimo całego zawalenia się w gruzy tego wszystkiego, co dlań stanowiło racyę bytu.
Mało kto może przecierpiał tyle, mało kto przeszedł przez takie straszliwe dramaty i zniósł takie wyrzuty sumienia — a on przychodził i odchodził zawsze tym samym miarowym kroczkiem, trwał wiecznie w swej mierności umysłowej, niby rzecz zapomniana przez wszystkich, zgubiona, którą boleść zakonserwowała.
Wewnątrz jednak zajść w nim musiały niepokojące zmiany. Popadł w manje najdziwaczniejsze. Zajmując wciąż po dawnemu mieszkanie zbyt dlań obszerne, które niegdyś zajmował jeszcze za życia żony i córki, zamieszkiwał je już dziś sam jeden absolutnie, odprawiwszy nawet w końcu służącę; sam sobie robił na mieście zakupy, sam gotował dla siebie, sam sobie posługiwał; i nikt już od lat dziesięciu nie wszedł do tego mieszkania, przypuszczano, że tam panuje nieporządek potworny, do tego stopnia, iż gospodarzowi domu, który wciąż daremnie mówił o nieodzownych reparacjach, nie udało się przestąpić tego progu.
Zresztą, jakkolwiek po dawnemu zawsze drobiazgowej czystości, stary rachmistrz, teraz jak śnieg już bieluteńki z długą, spływającą brodą, nosił surdut w tak opłakanym znajdujący się stanie, że niezawodnie całe wieczory musiał spędzać na cerowaniu go i zacieraniu śladów jego zniszczenia.
Obłęd jego sknerstwa dochodził do tego stopnia, że nie pozwalał sobie na najmniejszy wydatek prócz wielkiego bochenka zwykłego najtańszego chleba, który kupował co cztery dni i jadł zczerstwiały, aby go zjadać jaknajmniej. Ten sposób żywienia się intrygował wszystkich mieszkańców domu niemało, nie było bowiem tego dnia, by żona odźwiernego nie wyrażała wobec nich swego podziwu: taki porządny, spokojny pan, który grosza nie wydaje nigdy, co też on może robić z pieniędzmi? Obliczano nawet sumę, jaką gdzieś zgromadził zapewne w jakim kącie i przebąkiwano coś o setkach tysięcy franków.
A i poważniejsze jeszcze zboczenie umysłowe niebawem poczęło się u niego objawiać, dwukrotnie ocalono go od niewątpliwej śmierci. Jednego dnia Dyonizy powracając przez most Grenelle, spostrzegł go przechylonego tak przez parapet, wpatrzonego w wodę płynącą, gotowego zda się rzucić głową na dół w nurty, gdyby go nie powstrzymał był w czas jeszcze za połę surduta. Uśmiechnął się wówczas tylko z łagodnym jak zwykle wyrazem twarzy, mówiąc coś o nagłym zawrocie głowy. Potem znów innym razem w fabryce Wiktor Moineaud pochwycił go i odsunął od maszyny wprawionej w ruch, w sam czas jeszcze w chwili kiedy z miną zahypnotyzowanego podsunął się już tak blisko, że go omal nie pochwyciło zębate koło. I na ten raz uśmiechnął się tylko, przyznając się, że zbłądził zbyt nieostrożnie przechodząc obok maszyny. To też pilnowano go, sądząc, że miewa chwile bez przytomności.
Jeżeli Dyonizy zatrzymywał go jako naczelnika biura buchalteryjnego, to czynił to najprzód przez wdzięczność za długą jego służbę, ale głównie dlatego, że, co rzecz dziwna, nigdy lepiej nie spełniał swej pracy, z upartą skrupulatnością doszukując się wszędzie każdego zaginionego centyma, z doskonałą jasuością przy najzawilszem zestawianiu rachunków. A twarz spokojną miał, pogodną, wypoczętą, jak gdyby nigdy żadna burza nie wstrząsnęła dotąd jego sercem; żył dalej życiem machinalnem, ciasnem, jak manjak utajony, furyat może, choć to było dla wszystkich tajemnicą.
Od kilku lat wszakże w istnieniu Morange’a zaszło ważne zdarzenie. Jakkolwiek był on powiernikiem Konstaucyi, jakkolwiek uczyniła go swym sługą mocą tytańskiej siły swej woli, zwolna przywiązał się on namiętnie do Hortensyi, córeczki Dyonizego. W miarę jak ją widział wzrastającą w jego oczach, wyobraził sobie, że odnajduje w niej Reginę, tak bardzo opłakiwaną córkę.
Miała ona teraz dziewięć lat a ilekroć ją spotkał, zawsze doznawał wielkiego wzruszenia, zawsze zachwycał się nią jednako; rozrzewniającym był ten zachwyt i to przywiązanie biedaka, tem więcej, że całe owo podobieństwo było poprostu tylko złudzeniem, dwoje tych dzieci bowiem w niczem nie były podobne do siebie; jedna była niegdyś brunetką, druga natomiast niemal blondynką.
Mimo okropnego swego skąpstwa obsypywał Hortensyę lalkami, cukierkami, przy wszystkich możliwych sposobnościach. I uczucie to zwolna tak zawładnęło nim całkowicie, że aż Konstancja zaczęła się na to boczyć niechętnie. Dała mu to do zrozumienia: kto nie był z nią całkowicie, ten był przeciw niej. Udał, że jej ulega, czatował teraz na dziecko, żeby je ucałować pokryjomu i tem więcej przez to jeszcze stało mu się ono drogiem, im więcej przywiązaniu temu stawiano przeszkód. W stosunkach jego codziennych niemal z Konstancyą, w pozornej jego wierności dla dawnej właścicielki fabryki była już teraz tylko uległość dla silnej dłoni, którą naginała go i dawniej zawsze do swojej woli. Istniał między nimi układ dawny a niemy, ta rzecz potworna, o której oni tylko wiedzieli sami jedni, to wspólnictwo, o którem nie wspominali nigdy, ale które skuwało ich z sobą nierozdzielnie. On, słaby i uczuciowy, został niem przygnębiony, przyswojony jak lękliwe zwierzę. Po tym dniu straszliwym dowiedział się on zresztą i innych jeszcze rzeczy o tym domu; dziś nic mu tu już nie było tajnem.
Tyle lat przeżył tutaj, tyle lat przechadzał się cichym, dyskretnym, drobnym kroczkiem manjaka, słysząc wszystko, widząc, podpatrując mimowoli niejedno! A ten waryat, wiedzący wszystkie domu tego tajemnice, milczący, rzucony w jego dramat ciemny, dochodził jednak do głuchego jakiegoś buntu, odkąd przyszło mu kryć się z tem, że całuje swoją małą przyjaciółeczkę; z wzburzonem sercem, gotów był wybuchnąć gniewem gdyby śmiano dotknąć tej jego namiętności.
Nagle, pewnego wieczoru Konstancya zatrzymała go u siebie na obiad. Domyślił się, że wybiła godzina przyrzeczonych zwierzeń, zobaczywszy drżącą, wyprostowaną drobną jej figurkę, w pozie wojowniczej, pewną już dziś widocznie zwycięztwa.
U stołu jednak nie dotknęła ani słowem ważnego przedmiotu, jakkolwiek służąca pozostawiła ich samych, odrazu zastawiwszy na stole cały skromny obiad. Mówiła o fabryce, wreszcie doszła do Dyonizego i żony jego Marty, którą poczęła krytykować; popełniła ten wielki błąd nawet, że wyraziła się źle o Hortensyi, twierdząc, iż była źle wychowaną, brzydką i pozbawioną zupełnie wdzięku.
Rachmistrz nikczemnie słuchał w milczeniu, nie mając odwagi przeczyć, jakkolwiek cała jego istota burzyła się, rozdrażniona.
— Wszystko to zobaczym wtedy dopiero — zakończyła wreszcie — kiedy każdy znajdzie się na właściwem sobie miejscu.
Czekała dopóki nie powrócą do saloniku, chciała mówić o tem wszystkiem wówczas dopiero, skoro drzwi zostaną zamknięte i zasiądą oboje przed ogniem kominka, wśród wielkiej ciszy tego zimowego wieczoru.
— Mój kochany panie, jak ci to już wspomniałam kiedyś, o ile mi się zdaje, będę potrzebować twojej pomocy... Trzeba będzie, abyś pan postarał się o to, żeby znaleźć w fabryce miejsce dla pewnego młodego człowieka, którym ja się zajmuję. Zechcesz pan nawet umieścić go w swojem biurze, jeśli chcesz mnie zobowiązać dla siebie.
Siedząc po drugiej stronie kominka, naprzeciw niej, Morange popatrzał na nią zdziwiony.
— Ależ ja nie jestem szefem, niech się pani lepiej zwróci do pana Dyonizego, on z pewnością zrobi wszystko, czego pani zażąda.
— Nie, zależy mi na tem, abym nic nie zawdzięczała Dyonizemu... Zresztą, to zgoła nie jest zgodne z moim programem. To pan właśnie przedstawić musisz mojego protegowanego, pan weźmiesz go do swego biura, jako swego pomocnika, pan go zainstalujesz tam, obznajmisz ze wszystkiem... No, przecież masz chyla tyle władzy, byś zażądał jednego urzędnika więcej? Zresztą, ja tak chcę.
Przemawiała jak władczyni, on zgarbił się tylko, schylił kark, nawykły z dawien dawna do posłuszeństwa: z początku żonie, potem córce, teraz tej starej zdetronizowanej królowej, która terroryzowała go, mimo głuchego buntu, wzrastającego zwolna od niejakiego czasu w jego duszy. Ośmielił się tylko spytać:
— Bezwątpienia, wziąść go mogę... Ale któż to taki ten młody człowiek?
Nie odpowiedziała mu odrazu. Pochyliła się tu płomieniowi kominka, jak gdyby poprawiała tam jakąś głownię, w rzeczywistości zaś chcąc tym sposobem zyskać na czasie, aby módz się zastanowić jeszcze. Po co zaraz wtajemniczać go we wszystko? Trzeba to będzie zczasem; kiedyś zmuszoną będzie przecież powiedzieć mu wszystko, jeżeli chce, aby w całej tej sprawie stanął całkowicie po jej stronie i mógł jej służyć dobrze. Ale dziś, nic to pilnego jeszcze, nic nie nagli i zdawało jej się, że postępuje nad zwyczaj zręcznie, przyspasabiając grunt tylko po prostu.
To pewien młody człowiek, którego los wzruszył mnie szczerze z powodu dawnych wspomnień... Przypominasz pan sobie może dziewczynę, która tu pracowała kiedyś, och! bardzo już dawno, ze trzydzieści lat temu przynajmniej, Norinę Moiueaud, jedną z córek starego Moineanda?
Podniósł żywo głowę, patrzał na nią szeroko rozwartemi oczyma, jakby nagły błysk jakiś rozswiecił jego pamięć. I zanim nawet rozważył doniosłość słów swoich, zdradził się w tym okrzyku zdziwienia.
— Aleksander-Honoryusz, syn  Błędne użycie szablonu→ brak lub pusty parametr "powinno"., dziecko wychowane w Rougemont!
Tak zaskoczona upuściła szczypce, oczyma szukając jego oczu i przeglądając go do dna duszy badawczem spojrzeniem.
— Ach! pan wiesz o tem... I co pan wiesz? Trzeba mi powiedzieć wszystko, nic nie ukrywać; mów pan, mów, żądam tego!
Co on wiedział, mój Boże! wiedział wszystko. Począł mówić powoli, długo, jak we śnie. Wiedział wszystko, wszystkiego się dowiedział: o ciąży Noriny, o pieniądzach, które jej dał Beauchêne, aby odbyła połóg u akuszerki Bourdieu, o dziecku, które oddano do podrzutków, potem na mamki w Rougemont, zkąd później uciekł, ukradłszy trzysta franków. I wiedział nawet, że młody ladaco na bruku paryzkim wiódł najhaniebniejsze życie.
— Ale kto panu wszystko to powiedział? Zkąd pan wiesz o tem wszystkiem? — krzyknęła wściekła, przejęta niepokojem.
W odpowiedzi zakreślił tylko koło, szerokim ruchem ręki, jak gdyby wskazywał otaczające go powietrze, dom cały. One wiedziały o tem wszystkiem, były to rzeczy otaczającego do koła, które mu powtarzano, które odgadł. A nawet dziś już nie mógłby przypomnieć sobie, kto mu je mówił pierwszy. Wiedział tylko.
— Pojmie to pani, że skoro się jest gdzieś przeszło lat trzydzieści, wszystkie takie rzeczy w końcu wejść muszą człowiekowi do głowy... Wiem wszystko, wiem wszystko.
Kobieta zadrżała, nastała wielka cisza. On, z oczyma utkwionemi w głownię, zapadł w zamyślenie o przeszłości opłakanej, którą nosił w duszy skrycie, nie okazując nikomu, że był jej świadomym. Ona zastanawiała się, dochodziła do przekonania, że może tak jest lepiej, że tak przynajmniej sytuacya staje się jasną zupełnie. Skoro wie już wszystko, może go teraz użyć jak posłusznego narzędzia, posłużyć się nim wedle woli, zupełnie śmiało.
— Alaksander-Honoryusz, dziecko z Rougemont, tak! — tego to właśnie chłopca znalazłam nareszcie... A czy wiesz pan także o krokach, jakie poczyniłam w tym celu przed dwunastu laty, zrozpaczona, że nie wiem gdzie go odszukać, do tego stopnia, że przypuściłam już, iż umarł?
Wstrząsnął głową z ruchem potwierdzającym, ona zaś ciągnęła dalej, jak od dawna już wyrzekła się dawnych swych zamiarów, kiedy nagle los jej go odkrył.
— Wyobraź pan sobie, spadło to na mnie jak grom... Było to rankiem tego dnia, kiedyś pan zastał mnie tak wzruszoną. Siostra mego męża, Serafina, która zaledwie jakie cztery razy do roku do mnie zagląda, wpadła tu wówczas już o dziesiątej rano, ku wielkiemu memu zdziwieniu. Strasznie dziwna stała się ona teraz, jak panu wiadomo i z początku nie słuchałam nawet wszystkich historyi, jakie mi zaczęła opowiadać; mówiła coś o jakimś młodym człowieku, z którym zapoznała ją jakaś pani... nieszczęśliwym młodzieńcu, zgubionym skutkiem tego, że wpadł w złe towarzystwo i którego ocalićby można, gdyby mu się przyszło z pomocą. Potem, wyobraź sobie, przyjacielu, jakie wrażenie dla mnie, kiedy poczęła mówić jasno, zwierzając mi się, że przypadek pozwolił jej odkryć... Powiadam panu, że to przeznaczenie zbudziło się i przychodzi wreszcie, karzące!
W samej rzeczy szalona to była historyą. Serafina od lat już wielu coraz bardziej popadała w zniedołężnienie, oddana rozpaczy z powodu przedwczesnej swej zgrzybiałości, w jaką pogrążyła ją nieszczęsna operacya, po której spodziewała się cudów. Wciąż uganiając się jeszcze za utraconemi wrażeniami zmysłowemi, poczęła znowu włóczyć się jak dawniej po mieście, szukając ich wciąż i coraz bardziej schodząc do najniższych ścieków społecznych, próbując wszelakich potworności. Chodziły o niej wieści najdziwaczniejszych awantur.
Tak to przez jakąś litościwą osobę, przyszła jej osobliwsza myśl do głowy, aby przystąpić do stowarzyszenia, zajmującego się pomocą i umoralnianiem młodych przestępców, opuszczających więzienia. Miała dla nich nawet rodzaj przytułku w głębi tajemniczego swego parterowego mieszkania przy ulicy Marignan; przetrzymywała ich tam, karmiła, nocowała, obcowała z nimi jak waryatka przy drzwiach i oknach zamkniętych. Zdarzyło się, że pewnego wieczora jeden z nich przyprowadził jej swego przyjaciela Aleksandra, tęgiego zucha lat już trzydziestu dwóch, wypuszczonego w wigilię dnia tego z więzienia, w którem odsiadywał sześć lat.
Przez miesiąc już panował on w jej domu; potem kiedy któregoś poranka czynił jej różne zwierzenia, spowiadając się ze swoich dziejów, kiedy wspomniał, że wychował się w Rougemont, że matką jego była Norina, że daremnie starał się odszukać ojca, człowieka niezmiernie bogatego podobno, zrozumiała wszystko odrazu i wytłumaczyła sobie to wrażenie, jakie na niej zrobił w pierwszej zaraz chwili, wrażenie jak gdyby twarz tę gdzieś już widywała dawniej; jego dziwne podobieństwo z Beauchênem do reszty dało jej pewność oczywistą i przypadkowe to spotkanie, to znalezienie się w objęciach bratanka z lewej ręki, ten związek zmysłowy, któremu nie brak było fatalności tragicznej, zabawił ją i któregoś dnia wyrwał wstrząsając silniej, wreszcie, cokolwiek ze zwykłego zobojętnienia.
Biedny chłopiec! nie mogła go zatrzymać u siebie, nie powiedziała mu nic nawet o swem zdumiewającem odkryciu z obawy jakich niepotrzebnych przykrości. Przyszła tylko opowiedzieć Konstancyi całe to zdarzenie, znużona już, napowrót wtrącona w piekło żądz niezaspokojonych, nie zyskując już większej sumy zadowolenia tak samo od tego potworu, jak od każdegobądź innego ulicznego przechodnia.
— Dotąd zatem nic on nie wie jeszcze — kończyła opowiadać Konstancya. — Kuzynka moja przyśle go tylko do mnie jako do jednej z pań swych znajomych, która ma się dlań postarać o dobre miejsce... Nie marzy on teraz, jak się zdaje, o niczem innem, prócz o możności zabrania się do pracy. Jeżeli błądził ten nieszczęśliwy, ma on rzeczywiście niemało przecież na swoją obronę! A zresztą skoro tylko dostanie się w moje ręce, podejmuję się wpłynąć na niego tak, że będzie robił to tylko czego ja żądać będę.
Jakkolwiek Serafina pokryła milczeniem osobistą swoją przygodę, Konstancya znała ją dostatecznie, aby domyśleć się przez jaką otchłań przyprowadza ona do niej Aleksandra. Od niej dowiedziała się wyłącznie tylko historyi, którą on sam ukuł o sobie, dotyczącej owych sześciu lat przebytych w więzieniu, kary, na jaką skazany został przez kobietę, istotnie i jedynie winną, kochankę swoją, której nie chciał przez rycerskość wydać w toku śledztwa. Ale to były jedynie wiadome lata z owych dwunastu, co ubiegły od czasu, jak zniknął z horyzontu i można było obawiać się wszystkiego, można było przypuszczać Bóg wie jakie potworności, Bóg wie jakie występki nieznane w tajemnicy przerażającej owych lat, w których nie wiadomo co się z nim działo.
Więzienie nawet zdawało się dla niego być epoką pożądanego wypoczynku, wyszedł zeń daleko spokojniejszy, ulepszony, zdecydowany, że nie będzie już dalej marnować życia. A ogarnięty cokolwiek, przystrojony, wytresowany przez Serafinę, stał się niemal młodym człowiekiem prezentującym się wcale przyzwoicie.
Morange podniósł wielkie ciężkie swe oczy od płonących głowni, w które dotąd wpatrywał się uporczywie, nieruchomo.
— Koniec końcem cóż pani chcesz z niego zrobić? Czy on umie coś przynajmniej? Czy ma choć pismo możliwe?
— Tak, pisze wcale dobrze... Bez wątpienia wiele on tam umieć nie musi. Dlatego to właśnie powierzam go panu. Pan mi go okrzeszesz cokolwiek, obznajmisz ze wszystkiem... W ciągu roku lub dwóch chciałabym, żeby zapoznał się z fabryką tak jak właściciel znać ją winien.
Wówczas, na to ostatnie słowo, które go oświecało, w rachmistrzu nagle zbudził się zdrowy rozsądek. Człowiek ściśle rachunkowy, jakim pozostał zawsze pośród dziwacznych manii, które przyćmiewały jego umysł, zdobył się na protest.
— Ależ, kochana pani, skoro żądasz odemnie pomocy, zechciej zwierzyć mi się już całkowicie, bez zastrzeżeń, powiedz mi do jakiej roboty użyjemy tu tego chłopca... Nie sądzę przecież abyś pani spodziewała się za jego pomocą odzyskać fabrykę, to jest chciałem powiedzieć odkupić pojedyncze jej udziały, stać się napowrót właścicielką i absolutną jej panią?
I z zupełną jasnością, z doskonałą logiką wykazał jej szaleństwo takich marzeń, dowodząc cyframi, wykazując ogół sum, jakie byłyby potrzebne, aby spłacić Dyonizego, który dziś był tu już faktycznie właścicielem.
— Zresztą nie pojmuję, kochana pani, dlaczego miałabyś wybrać tego chłopca więcej niż każdego innego... Niema on żadnych praw cywilnych, przecież pani zdajesz sobie chyba z tego sprawę, nieprawdaż? Byłby on tu zupełnie obcym tylko, jak każdy inny a w takim razie wolałbym przecież mieć do czynienia z człowiekiem inteligentnym, wykształconym, uczciwym, znającym się na tym zawodzie.
Konstancja poczęła znowu rozrzucać głownie na kominku, rozbijając je szczypcami. Kiedy ukończywszy to zajęcie podniosła wreszcie głowę, wymówiła głosem przyciszonym i gwałtownym wprost w twarz Morange’a:
— Aleksander jest synem mego męża, jest tu dziedzicem. Obcym tu nie on jest, ale tamten drugi, ten Dyonizy, ten syn Fromentów, który nam ukradł nasz majatek... Rozdzierasz mi serce, mój przyjacielu i cała krew moja spływa z tem, do wypowiedzenia czego mnie tu zmuszasz.
U niej był to poryw idei mieszczańskiej, uznającej, że dziedzictwo daleko słuszniej należy się bękartowi choćby, niż obcemu. Bez wątpienia, jak przyznawała sama, kobieta w niej, małżonka, matka, była zranioną; ale wszystkie te uczucia składała ona w ofierze na ołtarzu zemsty, wygnałaby ztąd obcego, choćby jej przyszło zgubić siebie samą. Wreszcie ten syn jej męża, czyż nie był potroszę i jej dzieckiem, skoro był krwią jego, tego mężczyzny, z którym ona miała także syna, starszego, co umarł? Nakoniec ona uczyni swoim tego bękarta, pokieruje nim, zmusi do tego, aby postępował tak, jak ona zapragnie, żeby wszystko miał przez nią, żył dla niej.
— Chcesz pan wiedzieć do czego go użyję w tym domu? Ja tego sama niewiem jeszcze... Oczywiście, że nie dziś ani jutro znajdę te setki tysięcy franków, które tu są potrzebne. Cyfry pańskie są dokładne, rzecz bardzo możliwa, że nigdy nie zdobędziemy może dość pieniędzy do odkupienia fabryki. Ale swoją drogą dlaczegożby nie spróbować walki?... A wreszcie przypuszczam, że zostaniemy pokonani, tem gorzej wówczas dla tamtego! bo to przyrzekam ci, mój przyjacielu, że jeśli ten chłopiec będzie mi posłusznym, stanie się on wówczas ręką karzącą, burzycielem, mścicielem, wprowadzonym do fabryki, który ją wysadzi w powietrze.
Gestem wymownym kończyła wypowiadać ohydną swą nadzieję. Pośród niejasnych jeszcze jej projektów, którym za podstawę służyła zemsta, była to niezawodnie ostatnia wymarzona walka, w razie gdyby miała przegrać wszystkie inne? użyje tego nędznika Aleksandra jako siły destruktywnej, której spustoszenia przyniosłyby jej niejaką ulgę. Doszła do tego szaleństwa w bezgranicznej rozpaczy w jaką pogrążyła ją utrata jedynego syna, co wypaliła w jej sercu wszystkie uczucia, których już nie mogła zaspokoić, co ją wtrąciła w szał zatrutego macierzyństwa, popychała do zbrodni.
Morange’a przeszedł dreszcz zimny, kiedy zakończyła z upartą surowością:
— Od lat dwunastu czekam na ten zwrot losu i oto nadszedł wreszcie!... Raczej umrzeć niż nie skorzystać ze wszystkich szans, jakie mi on przynosił!
Więc była to zaprzysiężona Dyonizemu zguba, postanowiona już, jeśli tylko los dopuści. I przed oczyma starego rachmistrza stanęła wizya ruiny dzieci, niewinnie skaranych w ojcu, cała jakaś straszna katastrofa, która w poczciwem jego, uczuciowem sercu budziła bunt gwałtowny. Czyliż dopuści do spełnienia nowej tej zbrodni, nie wypowiedziawszy głośno tego wszystkiego, o czem on jeden wie. Bez wątpienia owa to zbrodnia, ta pierwsza, ta potworna rzecz, pogrzebana na zawsze, musiała napełnić oczy jego takim pomieszaniem w tej okropnej chwili, że ją samą na widok jego twarzy przejął dreszcz i utkwiwszy swe surowe, bystre spojrzenie w jego licach próbowała ujarzmić go wzroku tego siłą.
Przez chwilę tak oko w oko przeżyli znowu oboje ową chwilę tam, u windy morderczej, przejęci lodowatym powiewem chłodu przepaści. I na ten raz jeszcze, on został pokonanym tak samo nie przemówił nic; zwykła walka słabego mężczyzny, zgnębionego przez wolę kobiety.
— Zatem, mój przyjacielu, rzecz umówiona — podjęła łagodnie — liczę na ciebie najpierwej, że przyjmiesz Aleksandra jako urzędnika do swego biura... Zobaczysz go tutaj w tym pokoju, którego z tych dni o piątej wieczorem, kiedy zmrok zapadnie, bo chciałabym, żeby z początku nikt nie wiedział, że to ja się nim zajmuję. Może zechcesz naprzykład pojutrze wieczór?
— Pojutrze wieczór, kochana pani, jak się pani podobać będzie.
Nazajutrz Morange okazywał się tak wzburzonym, że odźwierna w jego domu, która rozciągała nad nim swą opiekę, wyraziła mężowi swe obawy co do niego: z pewnością nasz lokator będzie miał jaki atak, bo zapomniał włożyć kamaszy, kiedy dziś rano schodził sobie po wodę a i twarz miał jakąś zmienioną, mówił ciągle półgłosem coś do siebie.
I stała się dnia tego rzecz niesłychana: po śniadaniu zasiedział się w domu tak, że blizko o godzinę spóźnił się do biura; bezprzykładna to była z jego strony nieakuratność, której podobanej w fabryce nikt nie mógłby przytoczyć.
Jak gdyby burza jakaś w nim szalała, szedł na oślep prosto przed siebie i znalazł się na moście Grenelle gdzie go raz już Dyonizy ocalił od pociągającej go ku sobie wody. Tu jakaś siła przywiodła go na toż samo miejsce, przechylił się tak samo przez balustradę, tak samo wpatrzył w ruchomą taflę wody w dole. Od wczoraj na ustach jego ciągle powtarzały się też same słowa, bąkane półgłosem, dręczyły go one, prześladowały: „Miałżebym dopuścić do tej nowej zbrodni, nie wypowiedziawszy nawet głośno tego, co sam jeden wiem tylko?“
Od słów tych nie mógł się uwolnić, przez nie z rana zapomniał włożyć kamaszy, one to teraz tak samo przeszkodziły mu wejść do fabryki, jak gdyby nie poznał w swem zamyśleniu jej bramy. A jeśli teraz stał pochylony nad tą wodą, czyliż nie popychała go tam może bezświadoma potrzeba, instynktowna nadzieja, że w niej zatopi owe uparcie dręczące go słowa?
Tam, w głębi słowa te zamilkną nareszcie, nie będzie ich już powtarzał, nie będzie słyszał jak go zmuszają do czynu woli, na który niema sił się zdobyć.
A woda przyzywała go tak słodko, tak łagodnie i tak dobrze będzie raz skończyć tę walkę, poddać się przeznaczeniu, kiedy się jest biednym człowiekiem, kiedy się ma słabe i wrażliwe serce, co i tak żyło już zbyt długo.
Morange pochylał się coraz więcej, czuł już huk toczącej się dołem fali, kiedy niespodzianie głos młody i wesoły po za nim wymówił jego nazwisko.
— Czemu to pan tak się przygląda, panie Morange? Czy tam pływają wielkie ryby?
Była to Hortensja, duża już jak na lat dziesięć, pełna wdzięku, którą panna służąca odprowadzała do jednej z jej małych przyjaciółek do Auteuil. A kiedy rachmistrz, oszołomiony, odwrócił się szybko, przez chwilę stał jeszcze z drżącemi rękoma, ze łzami w oczach wobec tego zjawiska, tego drogiego anioła, co go odwoływał z tak daleka.
— Jakto, to ty, moja pieszczoszko!... Nie, nie, tam niema ryb. Zdaje mi się, że się pokryły gdzieś na dno, bo woda za chłodną jest w zimie... A ty idziesz na wizytę gdzieś, jakaś ty dziś śliczna, jak ci ładnie w tym płaszczyku z futerkiem!
Dziecko zaczęło śmiać się, zadowolone, że mu pochlebiają, że je kochają, tyle bo było drżącego zachwytu w głosie starego jej przyjaciela.
— Tak, tak, bardzo jestem dziś szczęśliwa, bo tam, gdzie idę, będziemy grać komedyjkę... O! jakie to zabawne być szczęśliwą! Wypowiedziała to zupełnie tak, jak niegdyś powiedziałaby jego Regina i omal nie ukląkł przed nią całować drobne jej rączki, jak przed bożyszczem.
— Ale trzeba abyś zawsze była szczęśliwą... Zanadto jesteś piękną, to ci się należy; chciałbym cię ucałować.
— Owszem, pocałuj mnie, panie Morange. A wiesz pan, ta lalka, którą dostałam od pana, nazywa się Małgosia i nie masz pan pojęcia jak jest grzeczna... Przyjdź pan do nas zobaczyć ją kiedy.
Ucałował ją, patrzał jak się oddalała w bladem świetle dnia zimowego, z sercem płonącem, gotowem na męczeństwo.
To byłoby za nikczemnem, ta dziecina musi zawsze być szczęśliwą...
Powoli opuścił most a słowa, co go prześladowały od wczoraj znów powracały i dźwięczały mu w uszach tak wyraźnie, tak jasno, że domagały się gwałtem odpowiedzi: „Czyliż dopuści do spełnienia tej nowej zbrodni i nie wypowie nawet głośno tego wszystkiego, o czem on jeden wiedział?“ Nie, nie! to niepodobna, przemówi, zdobędzie się na czyn.
Wszystko to przecież mglistem było w nim jeszcze, niewyraźnem: jak powie, jak postąpi? Potem, skoro tylko powrócił do biura, na domiar jeszcze dziwacznych postępków dnia tego, jakby zrywał z nawyknieniami lat czterdziestu, zasiadł do pisania długiego listu, zamiast zabrać się natychmiast do nieskończonych szeregów swych cyfr.
List ten, który zaadresował do Mateusza, opowiadał całe zdarzenie: zmartwychwstanie niespodziane Aleksandra, zamiary Konstancyi, przysługę, którą on sam zgodził się jej oddać. Zresztą wszystko to rzucone było na papier pośpiesznie, jednym tchem, jak spowiedź, którą chciał ulżyć swemu serca, bez wdawania się w sądy, jak gdyby nie brał na siebie zbyt ciężkiego dlań obowiązku wydania wyroku. Skoro teraz zawiadomionym zostanie Mateusz, we dwóch będą mogli łatwiej już powziąć jakąś decyzyę stanowczą. I kończył prosząc go po prostu tylko, aby przybył jutro, nie przed szóstą jednak, ponieważ chciałby poznać pierwej Aleksandra, wiedzieć już jak się odbędzie to spotkanie i czego Konstancya będzie od niego wymagać.
Noc następna i dzień jutrzejszy musiały dlań być okropne. Odźwierna opowiadała później, że lokatorzy czwartego piętra przez całą noc słyszeli pod sobą kroki Morange’a. Drzwi zamykały się u niego bezustannie, to otwierały znowu, przesuwał meble, jak gdyby zamierzał się wyprowadzać. Zdawało im się nawet, że posłyszeli kilkakrotnie jakieś krzyki, łkania, monolog waryata, zwracającego się do widm jakichś, jakieś modlitwy, ceremonie religijne pobożnego, co odprawia modły do jakichś zmarłych.
I za dnia w fabryce wszystkim podpadły objawy jakiegoś okropnego rozstroju rachmistrza; widocznem było, że umysł jego zaćmiewał się ostatecznie, wzrok miał zmącony, nieprzytomny; staczała się w nim widocznie ciężka jakaś wewnętrzna walka; po dziesięć razy bez najmniejszej potrzeby schodził na dół do fabryki, zatrzymywał się długo przed puszczonemi w ruch maszynami, powracał znowu do rachunków z twarzą bezprzytomną, pomieszaną, jak gdyby zrozpaczony, że nie może znaleźć czegoś, czego szuka tak mozolnie.
Kiedy zmrok zapadł, około czwartej w ten ciemny dzień zimowy, dwaj urzędnicy, którzy z nim razem pracowali w tem samem biurze, zauważyli, że przestał zupełnie zajmować się swą pracą. Od tej chwili począł oczekiwać na coś z oczyma utkwionemi we wskazówki zegara. A kiedy wybiła piąta, po raz ostatni zapewnił się, że suma ogólna długiego szeregu cyfr była dokładną, wstał i wyszedł, pozostawiając wielką regestrową księgę otwartą, jak gdyby miał powrócić sprawdzać następną kolumnę cyfr.
Morange puścił się galeryą, na którą wychodził kurytarz łączący warsztaty z sąsiadującym pałacem. O tej godzinie cała fabryka była oświetloną, lampy elektryczne oświecały ją światłem dziennem niemal a huk pracujących i maszyn w ruchu dochodził tutaj, wstrząsając mury.
I zanim doszedł do korytarza, nagle tuż przed sobą spostrzegł windę ciężarową, ten utwór okropny, otchłań morderczą, gdzie to zdruzgotanym został Błażej przed czternastu dziś już laty.
Po tej katastrofie, aby na przyszłość uniknąć podobnego wypadku, otoczono otwór windy balustradą, zamykaną na drzwi mocne, tak że spadnięcie stawało się niemożliwem, chyba że ktoś umyślnie otworzyłby te drzwi, dobrowolnie narażając się na upadek.
Winda była właśnie spuszczoną w tej chwili, drzwi starannie zamknięte; on przybliżył się do nich, ulegając jakiejś przemożnej sile, pochylił się nad przepaścią, przejęty chłodnym dreszczem. Cała scena, co tu niegdyś miała miejsce, stanęła przed jego oczyma jak żywa: tu, w głębi tej przepaści przerażającej widział zdruzgotane ciało, czuł jak go przejmuje ten sam powiew grozy wobec tego morderstwa ponurego, akceptowanego i ukrywanego. Skoro tak cierpiał, skoro nie mógł już odtąd usnąć, skoro przyrzekł dwu swym drogim umarłym, że połączy się nareszcie z niemi, dlaczegóż nie miałby już raz skończyć z tem wreszcie?...
Przedwczoraj jeszcze, oparty o balustradę mostu, tak pragnął tego przecież, tak nie mógł się obronić tej chęci. Jedna chwila tylko, dość mu na tę jedną chwilę stracić równowagę a będzie oswobodzony, złożą go nakoniec w ziemi, znajdzie tam spokój, obok dwu swych drogich kobiet.
I nagle jakby rozwiązanie wszystkiego poszepnęła mu ta otchłań straszliwa, jakby w szale niepewnym jeszcze, szukającym dotąd, który udręczał go od dwu dni, zdało mu się, że posłyszał głos przyzywający go tam z dołu głos Błażeja, wołający nań: „Przyjdź tu, przyjdź tu z tamtym drugim! przyjdź z tamtym drugim!“
Przeciągły dreszcz wstrząsnął całem jego ciałem, wyprostował się, postanowienie upartej, nieodstępującej go myśli uderzyło weń jak gromem.
Z tego szału obłąkania było to jedyne rozsądne wyjście, jedyne rozwiązanie rozumne, logiczne, matematyczne, które kładło kres wszystkiemu. Wydało mu się tak prostem, że zadziwił się, iż go mógł szukać tak długo. I od tej chwili biedny ten człowiek, tak słaby i wrażliwy, ten nieszczęsny mózg rozprzęgający się wykazał żelazną siłę woli, heroizm najwyższy, któremu przyszło w pomoc jasne rozumowanie i najsubtelniejszy podstęp.
Najpierw przysposobił wszystko, przykręcił śrubę hamulca, aby w jego nieobecności nie podniesiono windy, upewnił się również, że drzwi balustrady odmykają się i zamykają dowolnie. Chodził, powracał lekkim krokiem, powietrznym niemal, przybyło mu zda się sił wraz z nabytą pewnością: oko błyszczało mu żywo, wciąż na czatach, pragnąc by go nikt nie posłyszał i nie podpatrzył.
Potem zgasił trzy lampy elektryczne, pogrążył galeryę w najzupełniejszej ciemności. Z dołu przez otwarty otwór windy wciąż dochodził łoskot maszyn fabrycznych, sapanie pary. I wtedy to dopiero, kiedy już wszystko było przygotowane, puścił się kurytarzem, aby wreszcie stawić się w saloniku pałacowym.
Tu czekała nań już Konstancja z Aleksandrem. Kazała przyjść temu ostatniemu o pół godziny wcześniej, chciała pierwej wybadać go cokolwiek, nie odkrywając przed nim nic jeszcze z istotnej sytuacyi, jaką dlań przeznaczała w tym domu. Ponieważ uważała, że niepotrzebnie byłoby od razu czynić się zależną od niego, po prostu tylko okazała chęć przychylenia się do prośby baronowej de Lovicz, swej krewnej, która go proteguje i postarania się dlań o jakieś miejsce.
Ale z jaką namiętnością badała go, studyowała przez cały czas tej rozmowy, uszczęśliwiona, że go znajduje tak silnym, tak dobrze zbudowanym, stanowczym widocznie, z twarzą pełną decyzyi, nieugiętą, oświeconą straszliwemi okrutnemi oczyma, które jej obiecywały, że znalazła nakoniec mściciela! Okrzesze go do reszty jeszcze, będzie się prezentował bardzo dobrze z czasem.
On, nie pojmując dokładnie, węszył coś już przecież, czuł, że tu ważą się jego losy, spodziewał się pewnego łupu, jak młody wilk, co się skłania, by go przyswojono, aby następnie mógł tem swobodniej za to pożreć całą owczarnię.
Morange wchodząc jedno dojrzał tylko: nadzwyczajne podobieństwo Aleksandra z Beauchênem, to podobieństwo tak uderzające, które do głębi wzburzyło przed chwilą Konstancyę, krwawiąc jej serce a które i jego przejęło teraz dreszczem, wydało mu się bowiem, jak gdyby wydał wyrok śmierci na dawnego swego szefa.
— Czekałam na ciebie, mój przyjacielu, spóźniłeś sie cokolwiek, pan, co jesteś zawsze tak punktualny.
— A tak, było tam dość pilne zajęcie, które chciałem skończyć jeszcze.
Ale ona żartowała, była uszczęśliwioną. I natychmiast przystąpiła do umowy.
— A to jest pan, o którym mówiłam właśnie! Zechcesz pan na początek zabrać go z sobą, aby go obznajmić ze sprawami fabryki, chociażby pierwiastkowo przyszło panu używać mego protegowanego na posyłki tylko... To umówione, nieprawdaż?
— Oczywiście, kochana pani. Biorę go już na siebie. Licz pani na mnie.
Potem kiedy odprawiała Aleksandra, zawiadamiając go, że od jutrzejszego rana może wstąpić już do służby, Morange uprzejmie ofiarował się przeprowadzić go przez swoje biura i przez warsztaty, otwarte jeszcze.
— To mu pozwoli zapoznać się cokolwiek już z fabryką, jutro przyjdzie już wprost do mnie.
Ponownie zaśmiała się, tak ta uprzejmość rachmistrza upewniała ją, że wszystko stanie się po jej myśli.
— Dobra myśl, mój przyjacielu, serdeczne dzięki... A panu: do widzenia, zajmiemy się twoją przyszłością, jeśli się będziesz dobrze sprawował.
W tej chwili jednak drobny niedorzeczny fakcik przestraszył ją okropnie. Morange, który puścił był przed sobą przodem Aleksandra z drzwi salonu, obrócił się ku niej raz jeszcze: naraz twarz wykrzywiła mu się dziwnym jakimś grymasem waryata, jak gdyby nagle zamęt powstały w jego mózgu ujawnił się na niej straszną zmianą rysów. I nachyliwszy się ku Konstancji w samą twarz wyszeptał jej głosem ściszonym, poufałym jakimś i naigrawającym tonem:
— Ha, ha, Błażej tam... w głębi otworu! mówi,... przemówił do mnie!... Ha! ha! ten skok w przepaść! tyś go chciała, tyś żądała tego skoku!.. Mieć go będziesz raz jeszcze, ten sam skok!
I zniknął wraz z Aleksandrem. Słuchała go odurzona formalnie, zdumiona. Było to tak niespodziane, tak szalone jakieś, że zrazu nie zrozumiała zupełnie co to znaczyć miało. Następnie przecież nagle jak błyskawica rozświeciło się jej w umyśle! Co on to mówił? o tem morderstwie tam, wszakże nigdy o tem nie wspomniał dotąd; była to owa rzecz potworna, którą pogrzebali oboje gdzieś głęboko, przez całe te lat czternaście, którą czasami tylko ich spojrzenia wyznawały przed sobą i którą nagle rzucił jej w twarz teraz w konwulsyjnym kurczu waryata. Co ma znaczyć ten bunt szatański biedaka, ta niewyjaśniona groźba, którą odczuła niby powiew chłodnej przepaści?
Pobladła okropnie, naszło ją głuche jakieś przeczucie straszliwe pomsty losu, tego losu, który jak sądziła przed chwilą jeszcze, stanął po jej stronie. Tak to, tak niezawodnie! I myślą cofnęła się o lat czternaście wstecz, zobaczyła się w tym samym saloniku: stała w nim teraz tak samo drżąca, zlodowaciała, przysłuchując się szmerom, dochodzącym z fabryki, czekając na okropny trzask upadku jak w ów dzień odległy tak dzisiaj, kiedy słuchała tak samo i posłyszała upadek ciała tamtego.
Morange tymczasem drobnym swym cichym kroczkiem uprowadzał z sobą Aleksandra, rozmawiając z nim głosem spokojnym, życzliwie.
— Przepraszam pana, że idę przodem, ale muszę wskazać panu drogę... O! to bardzo skomplikowana rzecz w takich fabrykach jak nasza, schodów, kurytarzy, zakrętów tu bez końca!... Jak pan widzisz, kurytarz skręca tu teraz na lewo.
Potem kiedy weszli w galeryę, gdzie panowała noc zupełna, począł się gniewać głosem całkiem naturalnym.
— No patrzcie, dobryś! zawsze coś niedorzecznego muszą zrobić: nie pozapalali świateł a klamka u drzwi na tamtym końcu... Szczęściem wiem, jak tu iść trzeba, od lat czterdziestu tędy chodzę... Ostrożnie, idź pan tylko tuż za mną.
I od tej chwili ostrzegał go za każdym krokiem co ma robić, kierował go z całą uprzejmością a głos jego nie zmienił przytem, ani na chwilę intonacyi zupełnej swobody i spokoju.
— Nie opuszczaj mnie pan, zwróć się teraz na lewo... Teraz trzeba nam iść już całkiem prosto... Tylko, czekaj pan, galerya przedzielona jest barjerą i są w niej drzwi. No, jesteśmy już... Słyszy pan, otwieram drzwi... Idź pan tuż za mną, za mną, przechodzę pierwszy.
Spokojnie Morange postawił nogę wśród ciemności w próżnię. I bez okrzyku spadł w przepaść... Tuż za jego plecami Aleksander, który w tym pochodzie wciąż dotykał go niemal, aby go nie zgubić, odczuł wprawdzie coś jak próżnię otchłani, jakby powiew sprawiony upadkiem, w nagłej grozie tego brakującego im pod nogami gruntu. Ale raz już w ruch puszczony siłą rozmachu stąpił tak samo z kolei, ryknął, przeważył się i spadł również w przepaść. Oba ciała zdruzgotały się zabite od razu. Aleksander rozciągnięty leżał z roztrzaskaną czaszką, wyciekającym mózgiem na tem samem miejscu, gdzie niegdyś podniesiono Błażeja.
Zdumienie było straszne, kiedy znaleziono tych dwóch trupów, nie mogąc sobie wytłumaczyć przyczyn katastrofy. Morange zabrał z sobą tajemnicę, spełnienie srogiego wyroku, którego dokonał na los szczęścia w chwili obłędu, może dlatego, by ukarać Konstaucyę, może aby naprawić dawną winę, wynagrodzić pokrzywdzonego niegdyś w bracie Dyonizego, wynagradzając go obecnie w jego dziecku, Hortensyi, która odtąd żyć będzie szczęśliwie ze swoją Małgosią, lalką tak ładną i tak grzeczną. Usuwając narzędzie zbrodnicze, usuwał wraz z niem, możliwość nowej zbrodni.
On sam, pod wpływem owej „ideé fixe“ warjata, nie wyrozumował tej sprawiedliwości wyroku wyższej siły, która przeszła z niewzruszonem okrucieństwem uraganu, kosząc życia ludzkie. Nie rozumował, nie wiedział co robi — działał tylko. Ale w fabryce był jeden głos powszechny: z pewnością zwarjował, on sam był przyczyną wypadku, tem więcej, że nikt nie mógł pojąć tych lamp zgaszonych, drzwi baryery otwartych na oścież, skoku w otwartą taflę windy, o której wiedział przecież dobrze, gdzie za nim stąpił nieszczęsny młody człowiek, który mu towarzyszył.
Zresztą w ciągu następnych dni nikt nie wątpił już o obłąkaniu rachmistrza kiedy odźwierna z jego domu opowiedziała o ostatnich jego dziwactwach a zwłaszcza kiedy komisarz policyi przyszedł zrewidować jego mieszkanie. Był waryatem, którego należało zamknąć! Naprzód trudno było mieć pojęcie o mieszkaniu tego rodzaju: kuchnia była zamieniona w istną stajnię, salon opuszczony, zaniedbany ze swem umeblowaniem w stylu Ludwika XIV, szary aż od kurzu; pokój jadalny w nieładzie, stare meble dębowe zagradzające okno, tak że nie dochodziło przez nie światło, nie wiadomo w jakim celu. Jedynie pokój Reginy utrzymany był w największym porządku, z nabożną czystością sanktuarium, meble w nim błyszczały, wycierane starannie co dnia.
Gdzie wszakże najwięcej ujawniało się wyraźne już szaleństwo, to w sypialnym pokoju, zamienionym w muzeum pamiątek; mury pokryte tu były fotografiami żony jego i córki. Naprzeciw okna, po nad stolikiem był tam urządzony rodzaj kapliczki, którą kiedyś pokazywał był Mateuszowi, portrety Waleryi i Reginy w tym samym wieku lat dwudziestu, na których wyglądały istnie jak dwie siostry bliźnięta, zawieszone były w samym środku, otoczone symetrycznie dokoła niezmierną ilością innych portretów jeszcze Waleryi, to znowu Reginy, z czasów dzieciństwa, to jako podlotków, to kobiet już dorosłych, we wszelkich pozycyach, we wszelkich tualetach.
Na stoliku zaś, jak na ołtarzu ofiarnym świątyni, znaleziono przeszło sto tysięcy franków w złocie, srebrze, w miedziakach nawet; wielki stos pieniędzy, które on zaoszczędzał od lat tylu żywiąc się wyłącznie zczerstwiałym chlebem, jak nędzarz. Nakoniec dowiedziano się, gdzie się podziewały oszczędności biedaka: oddawał je dwóm swoim drogim kobietom, które pozostały na zawsze jego wolą, jego namiętnością, jego ambicyą.
Prześladowany wyrzutami sumienia, że je zabił, pragnąc uczynić je bogatemi, zachowywał dla nich te pieniądze, których one tak bardzo pragnęły, które byłyby wydawały z taką uciechą. Do ostatka zarabiał je dla nich tylko, im je przynosił, zasypywał je niemi, nie ujmując z nich ani odrobiny na jakąś przyjemność egoistyczną, udręczany widać wizyami, chcąc tym sposobem ułagodzić, rozweselić ich cienie.
I cała dzielnica poczęła teraz komentować bez końca historyę starego jegomości, waryata, który sam umierał w nędzy, mając pod ręką skarb prawdziwy, nagromadzony grosz po groszu na stoliku, i składany od lat dwudziestu przed portretami żony i córki, jak kwiaty na ofiarę.
Około szóstej, kiedy Mateusz przybył do fabryki, przeraził się okropnie, zdumiony niespodziewaną katastrofą. Od samego rana list Morange’a zaniepokoił go już bardzo, tak go zadziwiła i przejęła obawą dziwna historyą Aleksandra odnalezionego i przyjmowanego przez Konstancyę, wprowadzonego przez nią do fabryki; a jakkolwiek list był bardzo jasny, niemniej przeto był w nim szczególny jakiś czasami brak związku, jakieś niezrozumiałe przeskoki, które do reszty ściskały mu serce.
Odczytywał go trzy razy, za każdym razem nowe czyniąc przypuszczenia, coraz to straszniejsze, tak cała sprawa wydała mu się pełną gróżb niejasnych. Potem kiedy przybył na oznaczoną godzinę, naraz znalazł się wobec tych dwu trupów zakrwawionych, które Wiktor Moineaud podjął był przed chwilą i ułożył tuż obok siebie!
Oniemiały, zlodowaciały wysłuchał bezładnego opowiadania swego syna Dyonizego, który nadbiegł był posłyszawszy, że maszyny stanęły wobec dreszczu śmierci, o niepojętem nieszcześciu, o tych dwóch ofiarach, które znaleziono zdruzgotane, leżące jedna na drugiej, starym rachmistrzu, maniaku i jakimś młodym człowieku, co spadł zkądsiś tu jak z nieba, którego nikt nie znał nawet.
Mateusz wszakże odrazu poznał Aleksandra a jeśli milczał przerażony, osłupiały, pobladły, to dlatego tylko, że nie chciał nikogo przypuszczać do tajemnicy, nawet swego syna, wobec domysłów dopiero, co do których nie nabył jeszcze zupełnej pewności, domysłów przerażających, jakie w nim powstawały z pośród tylu ciemności.
Słuchał z wzrastającym niepokojem opowiadania tych kilku faktów pewnych, stwierdzających jego domniemania: o lampach pogaszonych, drzwiach baryery zawsze zamykanych, które wtajemniczony tylko mógł otworzyć, odsunąwszy zamykający je rygiel, unieruchomiony za pomocą ukrytej sprężyny.
I nagle, kiedy Wiktor Moineaud zwrócił jego uwagę, że stary rachmistrz z pewnością spadł pierwszy, ponieważ jedna noga młodego leżała na jego brzuchu, myśl jego przeniosła się o czternaście lat wstecz, przypomniał sobie starego Moineaud, zobaczył jak ojciec podnosi Błażeja w tem samem miejscu, gdzie syn przyszedł podnieść Morange’a i Aleksandra. Błażeja! nagłe światło rozświeciło ciemności, okropne podejrzenie olśniło jego oczy w tych straszliwych mrokach, gdzie zwątpienie wiodło go dotąd na oślep tylko; pozostawiając zatem Dyonizego na dole, postanowił zajść na górę do Konstancyi.
Na górze przecież, kiedy Mateusz zamierzał już zwrócić się w kurytarz, łączący fabrykę z pałacem, raz jeszcze zatrzymał się mimowolnie przy windzie.
Tutaj to właśnie przed czternastu laty Morange, zastawszy windę spuszczoną, zeszedł na dół uprzedzić ludzi, kiedy Konstancya tymczasem, jak mówiła, spokojnie poszła do siebie, w tej samej chwili gdy Błażej, nadchodząc z głębi ciemnej galeryi, upadł w otchłań rozwartą.
I opowiadanie to, któremu podówczas wszyscy uwierzyli w końcu, poczuł w tej chwili jak było kłamliwem; przypomniał sobie spojrzenia, słowa, chwile ciszy — i nagle nabrał pewności, na którą złożyło się wszystko to, czego nie zrozumiał był wówczas, wszystko, co w tej chwili nabierało okropnego znaczenia.
Tak, to było pewne, jakkolwiek tonęło wszystko w potwornej pomroce utajonych, nikczemnych zbrodni, gdzie pozostaje zawsze cień przeklętej jakiejś tajemnicy. To zresztą było wyjaśnieniem owych dwu trupów, leżących teraz na dole, o tyle o ile logiczne rozumowanie może wyjaśnić czyn waryata, z tem wszystkiem, co on zabiera do grobu z sobą na wieki. A jednak usiłował wątpić jeszcze; chciał się zobaczyć z Konstancyą.
W pośrodku saloniku Konstancya stała wciąż nieporuszenie, jak wosk blada. Oczekiwanie z przed lat czternastu rozpoczynało się ponownie dla niej, przedłużało w takim niepokoju, że stała bez tchu, aby módz słyszeć lepiej. Nic jeszcze dotąd nie dochodziło do jej ucha z fabryki, żaden hałas, żaden odgłos kroków. Co tam się działo w tej chwili? może ta rzecz okropna, ta rzecz będąca dla niej postrachem jest tylko marą, próżnem urojeniem? A jednak Morange z urągliwym śmiechem rzucił jej w twarz tę groźbę... zrozumiała ją dobrze.
Czyliż nie posłyszała teraz jakiegoś wycia a po nim trzasku? A w tej chwili wszakże nie słyszy już łoskotu maszyn, sapania pary... więc te śmierć, stygnące ogniska fabryki, straconej już dla niej.
Nagle serce bić jej przestało kiedy posłyszała odgłos dalekich kroków, zbliżających się coraz wyraźniej. Wszedł Mateusz.
Ona cofnęła się, sino-blada, przed tem widmem. On... wielki Boże! Dlaczego on? Zkąd on się tu znalazł? Ze wszystkich posłów nieszczęścia on chyba był tym, którego się najmniej spodziewała. Gdyby syn zmarły stanął w tej chwili przed nią, nie ulękłaby się go więcej, niż tego zjawiania się ojca.
Nie wymówiła nic, on rzekł tylko:
— Skoczyli obaj w czeluść windy, obaj umarli, umarli jak Błażej.
Ona i wtedy nie odezwała się ani słowem, patrzała tylko wciąż na niego; przez chwilę stali tak oko w oko. I z jej spojrzenia wiedział już teraz wszystko: morderstwo rozpoczęło się, rozwinęło, dokonało. Tam druzgotały się ciała jedne po drugich.
— Nieszczęsna, w jakież potworne popadłaś obłąkanie, ileż krwi ciąży na tobie!
Wysiłkiem woli zdołała odnaleźć ostatni jeszcze poryw dumy, wyprostowała się, rzekłbyś urosła, chcąc odnieść jeszcze raz zwycięztwo, wołać na głos cały, że to ona była zabójczynią, że miała i mieć będzie słuszność zawsze. Ale już zgnębił ją do reszty ostatnią rewelacyą:
— Więc pani nie wiesz, że ten nędznik Aleksander, był jednym z morderców twej przyjaciółki, pani Angelin, nieszczęśliwej kobiety, okradzionej i zaduszonej pewnego zimowego wieczora... Ukrywałem to przed panią przez litość. I byłby on na galerach, gdybym zechciał był tylko mówić. A gdybym dziś przemówił, poszłabyś pani teraz z nim się tam połączyć!
Było to cięcie siekierą. Nie wymówiła ani słowa, runęła na dywan odrazu, jak drzewo odcięte u korzenia. Na ten raz dobija ją porażka, los, od którego spodziewała się dla siebie wszystkiego, zwracał się przeciw niej i powalił ją. Jedna matka więcej, którą miłość macierzyńska, umieszczona na jedynem dziecku zgangrenowała, zepsuła, uczyniła przewrotną, matka oszukana w swem uczuciu, odarta, zaciekła, która doszła do mordu w szale niepocieszonego macierzyństwa. I leżała teraz jak długa, rozciągnięta, chuda i wyschła, zatruta uczuciem, którego nie mogła nasycić.
Mateusz zaniepokoił się. Stara służąca przybiegła i z jej pomocą przeniesiono chorą na łóżko, potem rozebrano. Przez ten czas, ponieważ zdawała się umarłą w jednym z ataków sercowych, jakie pojawiały się u niej od dłuższego już czasu, częstokroć pozostawiając ją bez oddechu, sam pobiegł na poszukiwanie Boutana, dziś już starca lat siedemdziesięciu dwóch, który zupełnie zarzucił praktykę i dokonywał życia w spokoju i pogodnej wesołości człowieka, co miał głęboką wiarę w życie a jeśli odwiedzał kiedy jeszcze chorych, to tylko bardzo dawnych pacyentów, przyjaciół.
I tu nie odmówił, wybadał chorą a zbadawszy, gestem zrozpaczonym tylko a wymownym, dał do poznania Mateuszowi, coraz niespokojniejszemu, że już niema ratunku. Pomyśleć trzeba było teraz o odszukaniu Beauchêne’a, aby przynajmniej mógł być obecnym przy śmierci żony. Stara służąca, skoro ją począł rozpytywać, naprzód podniosła ku niebu ręce: ona nie wie, gdzie się pan obraca, pan nigdy nie dawał swego adresu. Nakoniec, przejęta również przestrachem, zdecydowała się, pobiegła do swych pań, ciotki i siostrzenicy, których mieszkanie znanem jej było doskonale, ponieważ pani w nagłych wypadkach posyłała ją tam dawniej po męża; tam wszakże powiedziano jej, że wczoraj właśnie te panie wyjechały na tydzień do Nicei razem z panem; nie chcąc więc wracać bez nikogo z rodziny, powzięła dobry pomysł wstąpienia za powrotem do baronowej de Lowicz, którą przywiozła przemocą niemal, w swej dorożce.
Daremnie Boutan uorganizował naprędce pomoc. Kiedy Konstancya, po długich staraniach otwarła wreszcie oczy, wlepiła weń wzrok nieruchomy, poznała go niewątpliwie, potem zamknęła napowrót powieki. I od tej chwili zupełnie nie chciała już odpowiadać, z zaciętym uporem. Musiała słyszeć, nie mogła nie wiedzieć o otaczających ją dokoła i ratujących, ale uparcie chciała już uchodzić za umarłą, nie chciała dać najmniejszego znaku życia. Nie rozwarła już ani ust, ani powiek, jak gdyby opuściła świat, w niemej agonii ostatniej swej porażki.
Tego wieczoru Serafina nadzwyczaj była jakaś dziwaczna. Pochłaniała całe masy eteru, piła i teraz eter. Kiedy się dowiedziała o obu wypadkach nieszczęśliwych, śmierci Morange’a i Aleksandra, które spowodowały atak sercowy Konstancyi, mimowolnym jakimś, nawpół nieprzytomnym wybuchła śmiechem, mówiąc:
— No, no! to zabawne!
Mimo to jednak, zajęła miejsce w fotelu przy łóżku chorej, nie zdejmując wszakże ani rękawiczek, ani kapelusza. Czuwała z oczyma rozwartemi, temi oczyma brunatnemi, posianemi w złote iskierki, dwoma jedynie jeszcze żywemi płomieniami, które przetrwały przerażającą ruinę dawnej jej pięknści. Mając dziś lat sześćdziesiąt dwa, czyniła wrażenie zgrzybiałej, stuletniej staruszki, twarz jej wyzywająca, jakby poorana burzami, włosy słoneczne, przygaszone pod ulewą popiołów.
I około północy wciąż tam siedziała tak samo, wśród tego dreszczem przejętego pokoju, w zapomnieniu, zda się, jakby nie wiedząc już po co ją tu sprowadzano.
Ani Mateusz, ani Boutan nie chcieli odejść, zdecydowani na spędzenie tu nocy, by nie pozostawiać Konstancyi samej ze starą służącą, kiedy pan bawił w Nicei w towarzystwie dwu dam wesołych, ciotki i siostrzenicy. Około północy, kiedy rozmawiali obaj przyciszonym głosem, zdumieni zostali, posłyszawszy Serafinę jak po trzygodzinnem milczeniu przemówiła nagle:
— Czy wiecie, że on umarł.
Któż to umarł? Zrozumieli nakoniec, że mówiła o doktorze Gaude. W samej rzeczy, znaleziono w tych dniach sławnego chirurga, leżącego w swym gabinecie na otomanie, rażonego gromem nagłej śmierci, której przyczyny nie znano dokładnie.
Najszczególniejsze wieści krążyły pod tym względem w mieście, niektóre nawet wprost niedorzeczne a tragiczne. Mając lat sześćdziesiąt osiem, Gaude, niepoprawny kawaler, zakonserwował się był, jak mówiono, wspaniale, nie wyrzekał się jeszcze zabawić nieraz z wdzięcznemi młodemi klientkami zoperowanemi, jeśli której z nich przyszła fantazya, zadokumentowania swej wdzięczności.
I Mateuszowi przyszło na myśl dziwaczne a okrutne marzenie Serafiny, kiedy pewnego dnia w swej wściekłości, do której doprowadzała ją utrata płci, rozwijała wobec niego to urojenie. „A! gdybyśmy poszły do niego którego wieczora, my wszystkie przez niego skastrowane i gdybyśmy teraz z kolei jego skastrowały!“ Było ich tysiące, całe tysiące, widziała je wszystkie idące wraz z nią wielkim orszakiem, za nią, gromadą całą, armię, lud istny, wojsko stutysięczne bezpłodnych, od którego trzeszczałyby chyba ściany konsultacyjnego gabinetu, gdyby wybuchnęły dzikością zemsty.
Co największe uczyniło na Mateuszu wrażanie i przejmowało go mimowolnie niepokojem, to jedna z tych wersyj osobliwych, które krążyły w przedmiocie nagłej śmierci Gaude’a; opowiadano sobie, że znaleziono go na otomanie rozebranego całkiem, okaleczonego, wytrzebionego, ociekłego krwią. A kiedy Serafina spostrzegła, że się jej przypatruje, niby w jakiejś wizyi wśród tego czuwania przy konającej, roześmiała się znowu kurczowym śmieszkiem jakby obłąkania:
— Umarł, umarł, my byłyśmy tam wszystkie.
Było to coś tak waryackiego, nieprawdopodobnego i niemożliwego nawet; mimo to jednak, zadawał sobie pytanie, czy jest w tem co prawdy? i przeszedł go długi dreszcz zimny, przejmujący trwogą, to zimno tajemnicy, rzeczy nieznanej, której nie dowiemy się nigdy.
Boutan pochylił się zlekka do ucha Mateusza.
— Przed upływem tygodnia, zobaczysz, że zwaryuje i że trzeba ją będzie zamknąć w domu obłąkanych.
I w rzeczy samej, w tydzień później baronowa de Lowicz nosiła już na plecach kaftan waryatów. Skastrowanie oddziałało na jej mózg, pustosząca żądza, której zadowolnić już nie mogła, zamąciła rozum. Trzeba ją było odosobnić, nie można było nawet nikogo wpuszczać do niej, bo mówiła najohydniejsze, najplugawsze rzeczy, lub wstrętne wyprawiała gesty w godzinach sprośnych ataków.
Mateusz i Boutan, czuwali przy Konstancyi do rana. Nie otwarła już ust zaciśniętych kurczowo, nie podniosła powiek. A kiedy poczęło wschodzić słońce, odwróciła się do ściany i umarła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.