Płodność (Zola)/Księga szósta/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płodność |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Fécondité |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
I znowu zbiegły lata i Mateusz miał już ich teraz sześćdziesiąt osiem a Maryanna sześćdziesiąt pięć, kiedy wśród wzrastającego wciąż majątku, który zawdzięczali głębokiej swej wierze w życie, długiej odwadze i wytrwaniu w nadziei, ostatnia walka, najboleśniejsza z całego życia, omal ich nie powaliła, nie wpędziła do grobu zrozpaczonych, niepocieszonych.
Maryanna pewnego wieczora położyła się do łóżka z dreszczem, nieprzytomna niemal. W rodzinie nastąpiła rozterka, coraz to pogarszająca się więcej. Groźna kłótnia, zwolna zaostrzająca się, rozjątrzyła młyn, w którym panował Grzegórz, przeciw folwarkowi, którym zawiadowali Gerwazy i Klara; Ambroży zaś powołany na rozjemcę ze swego kantoru w Paryżu, rozdmuchał jeszcze ten płomień, rozsądziwszy poprostu z całą stanowczością wielkiego negocyanta, nie oglądając się bynajmniej na podniecone już namiętności.
Dziś to właśnie po nieudałej potajemnej próbie pojednania, w macierzyńskiem pragnieniu pokoju, biedna Maryanna aż musiała położyć się do łóżka, dotknięta do żywego uporem dzieci, lękająca się o przyszłość. Grzegorz przyjął ją niemal brutalnie, powracała przejęta obawą o krew swą własną, rozżalona na niewdzięcznych swych synów, którzy szarpali się wzajem kłótniami. To też nie podniosła się już z łóżka, błagając Mateusza tylko aby o jej chorobie nic nie wspominał nikomu, tłomacząc mu, że lekarz był tu niepotrzebnym zupełnie, zaklinając się, że nic ją nie boli, że nie czuje się chorą bynajmniej.
I gasła tak, czuł to dobrze, że z każdym dniem opuszcza ich coraz więcej, że ją porywa mu ten ciężki smutek. Byłoż to możebne? wszystkie te dzieci tak kochające ich, tak przez nich kochane, co wyrosły na ich ręku, wśród ich pieszczot, co się stały ich pociechą, radością, dumą ze zwycięztwa, wszystkie te dzieci, urodzone z ich miłości, połączone z sobą ich wiernością, ta gromadka braterska i święta, cisnąca się dokoła nich, miałaby teraz rozpierzchnąć się, rozbić, miałaby spierać się po to, aby wzajem się pożerać?
Więc słusznie mówiono, że im bardziej wzmaga się liczebnie rodzina, tem większe jest żniwo niewdzięczności i jaką mają słuszność ci co twierdzą, że nie można chwalić dnia przed zachodem, że do dnia śmierci nie można nic powiedzieć o szczęściu lub nieszczęściu jakiegoś życia!
— Ach! — mówił Mateusz, siedzący przy łóżku, trzymając rozgorączkowaną rękę Maryanny w swoich dłoniach — walczyć tak wytrwale, przenieść tyle, mieć tyle tryumfów i rozbić się w końcu o tę boleść najwyższą, tę co nas najwięcej właśnie rani! Stanowczo aż do ostatniego tchnienia trzeba toczyć bój i szczęście osiąga się tylko wśród cierpień i łez... Należy nam jeszcze mieć nadzieję, należy jeszcze walczyć i odnosić tryumf i żyć!
Maryanna była zniechęconą, jakby zgnębioną już odtąd zupełnie.
— Nie, ja już nie mam energii, jestem zwyciężoną... Rany otrzymane zzewnątrz umiałam zawsze zagoić; Ale tę ranę zadała mi krew moja własna i we mnie krew płynie gdzieś w głębi i dławi mnie, dusi... Całe dzieło nasze zostało zburzone. W ostatnim dniu życia cała radość nasza, nasza siła, zdrowie — wszystko to okazało się kłamstwem.
I Mateusz, przejęty bolesną obawą grożącej mu straty, wyszedł wypłakać się do sąsiedniego pokoju, w myśli już widząc śmierć jej i swoje osamotnienie.
Rzecz prosta o łany Lepailleurów, o tę połać co rozcinała posiadłości Chantebled i o nie właśnie wybuchnęla kłótnia między młynem a folwarkiem.
Od lat już wielu stary młyn romantyczny, tonący w bluszczach, ze starożytnem kołem omszałem, przestał istnieć. Grzegórz urzeczywistniając wreszcie pomysł dawny ojca, zwalił go po to, aby na jego miejscu wystawić wielki młyn parowy z obszernemi budowlami, który kolejka podjazdowa połączyła ze stacyą w Janville. On sam stał się teraz poważnym, rozsądnym człowiekiem, odkąd był na drodze dorabiania się majątku, dzięki zwożonemu doń z całej okolicy zbożu; rozrósł się, utył, dochodząc teraz blizko do czterdziestki, z całego dawnego warcholstwa tylko pozostały mu nagłe uniesienia gniewu, którego wybuchy jedynie umiała poskramiać żona jego Teresa, kobieta o sercu czułem a stałem.
Ze dwadzieścia razy już omal nie zerwał zupełnie z swym teściem, który nadużywał względem niego przywilejów, jakie nadawały mu lat jego siedemdziesiąt. Dawny młynarz, nie mogąc przeszkodzić budowie nowego młyna, prorokował ciągle, że z tych inowacyi nic dobrego wypaść nie może, że tu niezawodną jest przyszła ich ruina a kiedy proroctwa jego się nie sprawdzały, szydził wciąż mimo to, wymyślał na nowe urządzenia obszernych budynków, wściekły, że znów się pomylił. Po raz drugi spotykała go porażka: nietylko cudowne niemal żniwa w Chantebled rok rocznie zadawały kłam jego twierdzeniom o bankructwie ziemi, tej nędznicy ziemi, gdzie, jak utrzymywał, nic się już rodzić nie chciało, ale jeszcze ot młyn jego, ten młyn, którym zawsze pogardzał, uważany przezeń za grat bezpożyteczny, teraz odrodził się, zolbrzymiał i w rękach zięcia stawał się narzędziem wielkiego bogactwa.
A co najgorsza, że uporczywie żył wciąż, jakgdyby po to, aby naocznie przekonywać się o swej porażce bezustannej, nie chcąc nigdy jednak uznać się za pokonanego.
Jedyna pozostawała mu pociecha, owo słowo, dane mu niegdyś przez Grzegorza i dotrzymywane przezeń sumiennie, że nie odstąpi pól swych folwarkowi. Wymógł na nim nawet, że pola te i nadal leżeć będą odłogiem. Widok tych pól nieuprawnych, przecinających pasem iście pustynnym piękny zieleniejący folwark, cieszył go, był zadośćuczynieniem dla tej urazy, jaką czuł do losu a zarazem protestem przeciw urodzajności ziem sąsiednich.
Widywano go często przechadzającego się po tych polach, niby starego króla pni i kamieni, zadowolonego z tej nędzy gruntu, prostującego dumnie wychudłą swą postać; a niezawodnie czyhał on tutaj tylko na jakąkolwiek sposobność kłótni, bo on to właśnie podczas jednej z takich przechadzek prowokacyjnych spostrzegł, że folwark worał się nieco w ich grunta i fakt ten wydął do takich rozmiarów, że długotrwałe szczęście Fromentów zburzył na chwilę.
Grzegórz, w sprawach odnoszących się do interesów, był twardy jak każdy sangwinik, upierający się zazwyczaj przy najdrobniejszem swem prawie i obstający przy niem upornie. Kiedy teść przyszedł go zawiadomić, że folwark bezkarnie wykarczował blizko trzy hektary jego gruntów, bezwątpienia z zamiarem prowadzenia dalej tych miłych zaborów złodziejskich, jeśli się im nie położy tamy, chciał natychmiast obejrzeć wszystko i niedopuścić, aby miano w ten sposób go obdzierać. Na nieszczęście, nie umiano napewno oznaczyć granic. To też folwark mógł utrzymywać, że pomyłka popełnioną została w dobrej wierze, albo nawet, że nie przekroczył przysługujących mu praw. Lepailleur jednak wściekle obstawał przy wprost przeciwnem zdaniu, oznaczał, zakreślał kijem linią graniczną, klnąc się, że była ściśle taką, Tak poczęły rzeczy psuć się coraz bardziej, zwłaszcza też kiedy przyszło do wyjaśnień między dwoma braćmi, Gerwazym i Grzegorzem, w trakcie których to wyjaśnień ten ostatni uniósł się i wypowiedział słowa, jakich się nie przebacza.
Nazajutrz zerwał wszelkie stosunki, wytoczył proces. Natychmiast Gerwazy znów odpowiedział mu groźbą, że ani jednego ziarnka odtąd nie pośle do jego młyna a to zerwanie było poważną już dla Grzegorza stratą, klientela Chantebled bowiem wytworzyła rzeczywiście powodzenie nowego młyna.
Od tej chwili położenie pogorszało się z dniem każdym, wszelkie pojednanie stało się niebawem niemożliwem tem więcej, że obarczony misyą wynalezienia jakiegoś sposobu wyjścia, Ambroży zkolei roznamiętnił się także i ostatecznie naraził sobie i jedną i drugą stronę.
Spór bratobójczy szerzył się coraz to więcej, coraz większe przybierał rozmiary, trzech już braci teraz brało w nim udział, szarpiąc się wzajem a kto wie czy całą rodzinę nie ogarniał w końca ten powiew szału i nienawiści, po tylu latach zgody, serdeczności i zdrowego rodzinnego stosunku.
Mateusz oczywiście starał się doprowadzić do zgody powaśnionych. Ale od pierwszych słów zaraz poczuł, że gdyby usiłowania te mu się nie udały, gdyby miano nie uszanować ojcowskiej jego władzy, rozterka stanie się już nie do naprawienia. To też zamierzał poczekać jeszcze ze swoją interwencyą, nie zrzekając się bynajmniej ze swej strony walki a oczekując tylko na szczęśliwą sposobność. Każdy dzień trwania tej niezgody tylko wzmagał jego niepokój. Przecież tu zagrożonem było jego dzieło własne: ten cały ludek, z niego poczęty, to małe przezeń ufundowane królestwo. Dzieło wszelakie istnieć może tylko miłością, miłość, co je stworzyła, sama jedna tylko może je uwiecznić, wali się ono w gruzy jak skoro tylko zrywa się spójnia solidarności braterskiej. Zamiast pozostawić na ziemi to swoje dzieło kwitnącem dobrocią, radością i siłą, zobaczy je przed odejściem, obalonem, poćwiartowanem, skalanem, umarłem, nim jeszcze on umrze.
A jakże żyznem, jak płodnem było to dzieło dotychczas, ten folwark Chantebled, którego żyzność wzrastała od żniwa do żniwa, ten młyn nawet rozszerzony, zolbrzymiały, tak kwitnący, który zrodził się z jego geniuszu, nie mówiąc już o innych wyrosłych majątkach, nabytych w Paryżu, lub w dalekich krajach, pozyskanych przez zdobywczych jego synów. I te to dzieło, stworzone przez wiarę w życie, miał zamach bratobójczy dziś zburzyć!
Pewnego wieczora, o smętnym zmroku ostatnich dni września, Maryanna kazała sobie przysunąć do okna szezlong, na którym zamierała zwolna z tajonego zmartwienia. Doglądała ją sama jedna Karolina, w domu bowiem, zbyt dziś obszernym, owym dawnym myśliwskim pawilonie, pozostał jej z dzieci, jeden tylko już Beniamin. Odkąd rodzinę rozdwoiła wojna, zamknęła drzwi tego domu przed resztą dzieci i nie chciała otworzyć już ich inaczej jak dla wszystkich dzieci pogodzonych z sobą, jeżeli zechcą obdarzyć ją tem szczęściem wielkiem i powrócą tutaj ucałować się u niej.
Ale traciła już nadzieję wyzdrowienia przez tę jedyną radość, coby wyłącznie mogła przywrócić jej życie. I w ten właśnie wieczór blady, kiedy Mateusz przyszedł usiąść obok niej, ręka w rękę jak to było ich zwyczajem, z początku nic nie mówili z sobą, spoglądali tylko w dolną roztaczającą się przed nimi płaszczyznę, folwark, którego pola bez końca gubiły się we mgle zmroku, młyn tam w oddali nad brzegiem Yeuse’y z wysokim dymiącym kominem, na dalszym zaś gdzieś planie po za obrębem widnokręgu — Paryż, zkąd unosił się obłok płowy olbrzymiego kuźni ogniska.
Minuty przechodziły, Mateusz w ciągu popołudnia długą odbył przechadzkę ku folwarkom Mareuil i Lillebonne, aby zagłuszyć dręczące go zmartwienie. Wreszcie wyrzekł półgłosem, jakgdyby mówiąc do siebie.
— Nigdy prace około roli nie odbędą się w lepszych jak teraz warunkach. Tam na wyżynie, gatunek ziem zyskał jeszcze przez obecny sposób uprawy, humus dawnych bagien stał się lżejszym pod żelazem pługa; a tak samo i tutaj na stokach grunta piaszczyste znacznie się wzbogaciły na skutek naszego rozdzielenia źródeł, jakie obmyślił Gerwazy. Odkąd folwark jest w jego rękach i rękach Klary, wartość jego wzrosła nieomal podwójnie. Stałe to teraz powodzenie, zwycięztwo pracy nie ma granic.
— Cóź z tego, jeśli niema już miłości? — szepnęła Maryanna.
— Później — mówił dalej Mateusz po chwili milczenia — zaszedłem aż do Yeuse’y i zdaleka widziałem, że Grzegórz dostał już nową maszynę, którą zbudował dla niego Dyonizy. Właśnie zdejmowano ją z wozów na dziedzińcu. Wprawia ona w ruch żarna, jak się zdaje, ruchem, który oszczędza więcej niż trzecią część siły. Z podobnemi narzędziami ziemia wydawać może całe oceany zbóż dla niezliczonego ludu: nikomu nie zbraknie chleba. I nowe jeszcze bogactwo stwarzać będzie ta maszyna w młynie, wielkim swym regularnym oddechem.
— Cóż z tego, kiedy wśród nich wyrosła nienawiść? — powtórzyła Maryanna.
Wówczas umilkł Mateusz. Ale tak jak to postanowił sobie był podczas swej przechadzki, zapowiedział kładąc się spać żonie, że nazajutrz pojedzie spędzić dzień w Paryżu; a widząc jej zdziwienie, wziął za pretekst jakiś interes, dług dawny, uregulowanie rachunku. Nie do zniesienia było już dlań to powolne umieranie Maryanny, która i dla niego samego stawała się konaniem. Zamierzył działać, spróbować ostatecznie pojednania.
Nazajutrz o dziesiątej już zrana, Mateusz stanąwszy w Paryżu, kazał się zawieść wprost z dworca kolei Północnej do fabryki w Grenoblle. Przedewszystkiem chciał się zobaczyć z Dyonizym, który do dziś dnia nie oświadczył się za żadną stroną w sporze rodzeństwa.
Oddawna już, zaraz po śmierci Konstancyi, Dyonizy przeniósł się był do pałacu na Qusi z żoną swą Martą i trojgiem dzieci. Było to jakoby formalne już wzięcie w posiadanie całej fabryki, stanowczy podbój wspaniałego pałacu, gdzie królował właściciel.
Beauchêne jednak miał jeszcze żyć lat kilka, tylko nazwizko jego nie figurowało już w spółce, ustąpił ostatniego strzępa swej własności wzamian za dożywotnią rentę, którą mu wypłacano. Pewnego wieczora nakoniec dowiedziano się, że umarł u tych pań — ciotki i siostrzenicy, kiedy wstawał od obfitego śniadania, zabity apoplektycznym atakiem na otomanie i jak się zdawało przed śmiercią doszedł do zupełnego już zdziecinnienia, jadł zbyt wiele, nadużywał zabawy z temi paniami w rzeczach, które przechodziły już możność jego wieku. Była to śmierć samca samolubnego, męża, którego na bruk wypędziła potrzeba oszukiwania natury w domu, ostateczna zagłada całej rasy.
— Proszę! cóż za dobry wiatr przywiał cię nam, ojcze? — zawołał wesoło Dyonizy, spostrzegłszy Mateusza. Czy przyjechałeś zjeść z nami śniadanie? Zastałeś mnie jeszcze żyjącego po kawalersku dotąd, w poniedziałek bowiem dopiero jadę do Diepp po Martę i moją trójkę, gdzie przebyli zachwycający tego roku wrzesień.
Potem spoważniał naraz, zaniepokoił się nie na żarty, dowiedziawszy się o chorobie matki, grożącej niebezpieczeństwem.
— Mama chora, w niebezpieczeństwie! Co mówisz, ojcze? Ja sądziłem, że to proste znużenie tylko, niedomaganie, nie pociągające za sobą żadnej poważniejszej konsekwencyi... Więc cóż to takiego, ojcze? Taicie się więc przed nami, macie jakieś zmartwienie, czy co?
I wysłuchał nadzwyczaj prostego, ale dokładnego opowiadania, na jakie Mateusz zmuszonym był się zdecydować. Nadzwyczajnie opowieścią tą został on wzruszony, pojął bowiem, jaka zagraża im katastrofa a wobec tej groźby, życie stawało się dlań niepodobnem. I zawołał uniesiony gniewem:
— Jakto! moi bracia tak pięknie oddają się robocie! jakaż to głupia, niedorzeczna kłótnia! Wiedziałem dobrze, że nie żyją w zgodzie, ale nigdy nie byłbym sądził, że was, mamę i ciebie, obejść to może do tego stopnia, abyście zamknęli się aż u siebie i umierali z tego zmartwienia... Ach! nie, ach! nie, trzeba to przyprowadzić do porządku! Pójdę natychmiast do Ambrożego. Pójdźmy do niego na śniadanie i niech temu wszystkiemu raz już będzie koniec!
Miał jeszcze wydać niektóre rozporządzenia. Mateusz zeszedł poczekać na niego w dziedzińcu fabrycznym. I kiedy tu stał przez dziesięć minut oczekiwania w zamyśleniu, cała daleka przeszłość stanęła mu żywo przed oczyma. Widział się urzędnikiem, przechodzącym każdego rana przez ten dziedziniec, kiedy miewał po półtora franka zaledwie w kieszeni, przeznaczonych na śniadanie. Tak, to był ten sam kącik udzielnego państewka i środkowy budynek, przyozdobiony tym samym wielkim zegarem, te warsztaty, też same szopy, istne małe miasteczko szarych budowli, ponad którem wznosiły się dwa olbrzymie kominy, dymiące bezprzestannie.
Syn jego rozszerzył jeszcze ten gród pracy, nowe budowy zajęły do reszty obszerne place, dochodzące do ulicy de la Fédération i bulwaru Grenelle. A tam w jednym rogu, co wybiega zaostrzonym klinem ku wybrzeżom, widział ten sam pałac z czerwonych cegieł, ujętych w ramę białego kamienia, z którego niegdyś Konstancya była tak dumną, gdzie przyjmowała swoich gości, jak królowa przemysłu, w saloniku o ścianach obitych żółtym jedwabiem.
Ośmiuset robotników pracowało tutaj, ziemia drżała bezustannym łoskotem, fabryka stała się jedną z najważniejszych fabryk paryzkich, wychodziły z niej wielkie maszyny rolnicze, potężne pracownice i pomocnice ziemi. I to syna jego los uczynił księciem bezspornym tego zakątka przemysłowego i jego synowa przyjmuje dziś gości w tym samym saloniku o ścianach z żółtego jedwabiu, z trojgiem dzielnych jego wnucząt! Potem, kiedy Mateusz rozrzewniony przypatrywał się na prawo pawilonowi, który zajmował niegdyś z Maryanną, gdzie jego Gerwazy po raz pierwszy ujrzał światło dzienne, przechodzący tamtędy stary robotnik skłonił się przed nim i pozdrowił;
— Dzień dobry, panie Froment.
Poznał Wiktora Moineaud, dziś już liczącego lat pięćdziesiąt pięć, bardziej postarzałego i bardziej zrujnowanego pracą niż jego ojciec niegdyś, kiedy matka Moineaud przychodziła oddawać na ofiarę potworowi zbyt młode jeszcze ciała swych chłopców. Wszedłszy tu w latach szesnastu i on już miał dziś po za sobą blizko czterdzieści lat pracy u kowadła. Była to rozpoczęta nanowo taż sama ciężka, przygniatająca dola pracy, spadającej całym ciężarem na bydlę robocze ludzkości, zgniatającej syna po ojcu, zabierającej siły ciała i umysłu w żarnach nędzy i niesprawiedliwości.
— Dzień dobry, Wiktorze. Zdrów jesteś zawsze?
— Och! panie Froment, jużem ja niemłody. Trzeba będzie pomyśleć o jakim dołku gdzieś dla siebie... Byle tylko nie pod kołami omnibusu znowu!
Robił aluzyę do śmierci ojca Moineaud, którego w końcu wyciągnięto z pod omnibusu, z obu nogami złamanemi i zgniecioną czaszką.
— A zresztą — mówił dalej — umrzeć tak czy inaczej, to wszystko jedno! Nawet to jeszcze lepsze może, bo prędzej się kończy... Ojciec przynajmniej miał szczęście, że znalazł sobie taką Norinę i Cecylię. Gdyby nie to, z pewnością nie omnibus, ale głód byłby mu kark skręcił.
— A jakże tam idzie Norinie i Cecylii? — przerwał Mateusz.
— Dobrze, panie Froment. O tyle przynajmniej o ile mogę widzieć panienki, pojmuje to pan, nie można widywać się często!... Z tej całej naszej gromady już tylko pozostały one i ja, nie liczę bowiem Irmy, która się nas wyparła, odkąd została wielką panią. Eufrazya miała tyle szczęścia przynajmniej, że umarła a ten zbój Alfred zniknął gdzieś bez wieści, co było prawdziwą ulgą dla mnie, tak obawiałem się, że go z czasem zobaczę na galerach... A ile razy dowiem się czegoś nowego o Norinie i Cecylii — jest to dla mnie prawdziwą pociechą. Pan wie, że Norina starsza jest odemnie, niedługo będzie już mieć sześćdziesiątkę. Ale zawsze była zdrowa, silna i ze swego chłopca prawdziwą ma pociechę... Zresztą obie one pracują zawsze dotąd jeszcze a Cecylia wciąż żyje, ona, mój Boże, która tak była wątłą, że zdawało się dość jednego szczutka, żeby ją zabić. Miłe to te ich gospodarstwo, dwie mamy dorosłego chłopca, którego wyprowadziły na uczciwego człowieka.
Mateusz potakiwał głową. Wreszcie dodał wesoło:
— Ale i ty także, Wiktorze, miałeś przecie dzieci: synów i córki, które z kolei teraz znów pewnie są ojcami i matkami już zapewnie.
Stary robotnik kiwnął ręką.
— Mam ich ośmioro żyjących, o jedno więcej niż mój ojciec... Ale wszystko to rozproszyło się już po świecie, każde ma swoją rodzinę, panie Froment. Ot, z dnia na dzień żyć trzeba. Wśród tej gromadki, niejedno ma twardy kawałek chleba, o, twardy z pewnością! I pomyśleć, że w dniu, kiedy już ręka odmówi mi posłuszeństwa, może nie znajdę dziecka, które wzięłoby mnie do siebie, jak ojca naszego przygarnęły Norina i Cecylia... Ale, co robić, panie? to nieszczęsny posiew, to nie wyrasta bujnie i nie może też wydać nic dobrego.
Umilkł na chwilę — a idąc dalej ku fabryce, ze zgarbionemi plecami, zwisłemi w dół ramionami, pogięty i połamany od pracy, dodał:
— Do widzenia, panie Froment.
— Do widzenia, Wiktorze.
Dyonizy, wydawszy potrzebne rozkazy, zeszedł do oczekującego nań ojca. Zaproponował mu, żeby pieszo przeszli się na ulicę d’Antin i oznajmił, że Ambroży w tej chwili prowadzi życie kawalerskie, żona jego bowiem razem z czworgiem dzieci dotąd jeszcze bawi w Dieppe, gdzie obie bratowe, Andrea i Marta, spędziły razem sezon letni.
W ciągu minionych lat dziecięciu, majątek Ambrożego wzrósł w dziesięcioro; miał zaledwie lat czterdzieści pięć a panował już na rynku Paryża. Śmierć starego wuja Du Hordel, uczyniła go dziedzicem i jedynym panem wielkiego domu komisowego, którego działalność rozprzestrzenił znacznie swym duchem przedsiębiorczym, zamieniając na prawdziwy kantor wszechświatowy. Granice nie istniały dla niego, bogacił się zdobyczami ziemi całej a zwłaszcza też usiłował wyciągnąć z kolonii całe bogactwo zdumiewające, jakie one tylko dać mogły; a czynił to ze śmiałością zwycięską, z taką pewnością bystrego poglądu w dal sięgającego, że najzuchwalsze jego spekulacye zawsze tylko przynosiły olbrzymie korzyści.
Ten negocyant, którego działalność owocna zdobywała pozycyę za pozycyą, wygrywała każdą bitwę, musiał bezspornie pochłonąć Seguinów bezczynnych, leniwych, bezsilnych i dotkniętych bezpłodnością. To też pośród ich klęski majątkowej, pośród rozsypki ich domu i rodziny, wykroił jeszcze dla siebie część pokaźną, zapragnął pałacu przy Avenue d’Antin, Seguin nie zamieszkiwał go i tak już od lat kilka, powziąwszy myśl dziwaczną pomieszczenia się w swym klubie, gdzie trzymał sobie pokój; a czynił to na skutek zgodnego rozłączenia się wreszcie z żoną.
Dwoje dzieci opuściło dom rodzicielski: Gaston, był dziś komendantem w jakimś garnizonie na zapadłej prowincyi, Łucya zakonnicą, zamkniętą w murach klasztoru urszulanek. To też Walentyna, pozostawszy tu sama, nudziła się niepomiernie a nie mogąc prowadzić życia na stopę odpowiednią, z kolei również wyniosła się z pałacu, wynająwszy sobie małe, ale nadzwyczaj wesołe i eleganckie mieszkanie przy bulwarze Males-herbes, gdzie dokonywała światowego swego żywota, jak stara arystokratka, wielce pobożna i zawsze dobroczynna, prezydując w „Stowarzyszeniu Żłobka“, wyłącznie zajęta dziećmi innych, odkąd nie umiała opiekować się własnemi. I Ambrożemu dość było wziąć w posiadanie spustoszały pałac, na którym ciążyła moc długów hypotecznych do tego stopnia, że skoro otworzy się spadek po Séguinie, zpewnością spadkobiercy tegoż, Walentyna, Gaston i Łucya, będą mu jeszcze coś winni.
Ale i tu nowe jeszcze czekało Mateusza wspomnienie, kiedy w towarzystwie Dyonizego wszedł do tego królewskiego pałacu przy Avenue d’Antin! Tutaj, tak jak w fabryce, ujrzał się przychodzącego ongi jako ubogi lokator, domagający się naprawy dachu, aby woda nie zalała mu czworga już podówczas dzieci, których ciężar przyjął na siebie w swej grzesznej nieopatrzności.
I był to ten sam pałac z wspaniałą fasadą, w stylu odrodzenia o dwu piętrach, po osiem wysokich okien, wychodzących na Avenue d’Antin; był to tenże sam przedsionek, pełen marmurów i bronzów, zkąd wstępowało się do obszernych salonów parterowych, przedłużonych piękną oranżeryą; był to zwłaszcza tenże sam zajmujący środek pierwszego piętra, dawny gabinet Seguina, olbrzymia komnata, oświetlona starożytnemi kolorowemi oknami. Wywoływał w myśli tę komnatę, taką, jaką ona była niegdyś, z tem zabawnem przeładowaniem starożytnościami, staremi materyami, jubilerszczyzną, fajansami i bogatemi oprawami ksiąg nowoczesnych. Wywoływał ją w pamięci później jeszcze w tem opuszczeniu, w jakie popadła, w zrujnowaniu, poszarzała od kurzu, zwiastującą powolną śmierć domu.
A obecnie znajdował ją znów wspaniałą, pełną szczęścia, zbytku daleko zdrowszego i trwalszego, odświeżoną przez Ambrożego, który na trzy miesiące zwołał tu cały legion mularzy, stolarzy, tapicerów.
Teraz pałac cały odżył, jeszcze zbytkowniejszy niż kiedykolwiek, napełniający się zimą gwarem festynów, rozweselony śmiechem czworga dzieci, blaskiem tego majątku żywego, który odnawiały bezprzestannie coraz nowsze zdobycze, coraz nowe podboje.
I nie było tu już teraz bezczynnego, rozleniwiałego Séguina, co pracował dla nicestwa i głosił nicestwo, był natomiast syn jego własny, Ambroży, wcielona energia twórcza, którego zwycięztwa domagały się snać same siły życiowe, skoro go postawiły tutaj panem w tym domu zwyciężonego.
Ambroży wyszedł był i miał powrócić dopiero na śniadanie. Mateusz i Dyonizy przeto postanowili zaczekać na niego a kiedy pierwszy przechodził właśnie powtórnie przez przedpokój, chcąc tymczasem rozpatrzyć się dokładnie i zdać sobie sprawę z obecnego urządzenia pałacu, zdziwił się niepomału, że jakaś nieznana mu pani, wyczekująca tutaj cierpliwie, której nie spostrzegł był w pierwszej chwili, zatrzymuje go niespodzianie.
— Widzę, że pan Froment mnie nie poznaje.
Gestem niewyraźnym usprawiedliwiał się. Była to osoba słusznego wzrostu, tęga, tłusta, niezawodnie przekroczyła już sześćdziesiątkę, ale starannie była ubraną a twarz miała uśmiechniętą, długą i pełną, którą otaczały szanowne włosy białe. Rzekłbyś, jakaś burżuazka z prowincyi w ceremonialnym stroju.
— Celestyna... Celestyna, dawna panna służąca pani Séguin.
Skoro wymieniła swe imię, wówczas dopiero poznał ją doskonale, tając zdumienie, wywołane tak szczęśliwym jej końcem. Sądził, że dawno popadła gdzieś w głąb jakiegoś ścieku. Ona tymczasem ze spokojnem zadowoleniem, wesoło opowiadała mu o swojem szczęściu obecnem.
— Och! jestem nadzwyczaj zadowoloną... Powróciłam do Rceugemont, do moich stron rodzinnych, dokonać tam życia w ciszy a tymczasem w ostatku, wyszłam tam zamąż za byłego marynarza, dymisyonowanego oficera, który ma wcale ładną emeryturę, nie licząc już mająteczku, jaki mu pozostawiła pierwsza żona. A ponieważ ma on dwóch synów dorosłych, pozwoliłam sobie przedstawić młodszego z nich panu Ambrożemu i prosić, aby zechciał go przyjąć do swego domu handlowego, co też był tak dobrym uczynić... Więc też oczywiście, czekałam na pierwszy mój przyjazd do Paryża i przychodzę teraz podziękować mu z całego serca za tę dobroć.
Nie mówiła co prawda, w jaki sposób zaślubiła ex marynarza; weszła ona najpierw do jego domu w charakterze służącej do wszystkiego, potem gospodyni, zarządzającej całem gospodarstwem a wreszcie po śmierci pierwszej jego żony, której przyspieszyła koniec, została prawą małżonką, Obecnie jednak summa summarum, uczyniła go szczęśliwym, obmyśliła nawet karyerę dla synów, z którymi miał dosyć kłopotu i pomieściła obu, dzięki pięknym znajomościom, jakie miała w Paryżu.
I wciąż śmiała się uszczęśliwiona, jak zacna kobieta, którą rozrzewniają wspomnienia przeszłości.
— Kiedym pana zobaczyła przechodzącego tu przed chwilą, panie Froment, nie umiem panu wypowiedzieć, jaką mi to sprawiło przyjemność. Ach! bo też nie wczoraj to miałam zaszczyt zobaczyć tu pana po raz pierwszy!... Czy przypomina pan sobie la Couteau, wie pan, ona, co się tak uskarżała wiecznie, dziś czuje się wreszcie, prawdziwie zadowoloną; żyją sobie na uboczu z mężem oboje w ładnym domu, będącym ich własnością, z oszczędności złożonych, które teraz zjadają sobie w spokoju. Niemłoda ona dziś już coprawda, ale pochowała i pochowa z pewnością wielu jeszcze... Patrz pan! naprzykład ta biedna pani Menoux, niciarka, tu z przeciwka? Otóż jedna z tych, co nie miały zgoła szczęścia! Straciła drugie dziecko, straciła tego uwielbianego przez siebie męża i po tych wszystkich stratach sama umarła ze zmartwienia w pół roku zaledwie po mężu... Przez chwilę miałam zamiar zabrać ją z sobą do Rougemont, gdzie powietrze jest tak dziwnie zdrowe. U nas znajdziesz pan starców dziewiędziesięcioletnich. Proszę popatrzeć na la Couteau, ta żyć będzie dokąd zechce... O! to okolica tak przyjemna, raj prawdziwy!
I ohydne Rougemont, krwawe Rougemont wystąpiło przed pamięcią Mateusza, wznosząc spokojną wieżyczkę swego kościoła z pośród gładkiej równiny, gdzie leżał cmentarz, brukowany ciałami małych paryżan; to Rougemont, co pod kobiercem polnego kwiecia kryje okropne pobojowisko tylu morderstw.
— Pani nie ma dzieci ze swego małżeństwa? — spytał, chcąc powiedzieć cośkolwiek i nie znajdując na razie w swem zamyśleniu nic innego nad to pytanie.
Roześmiała się serdecznie, rozweselona, ukazując białe jeszcze zęby.
— O! nie, panie Froment, to już nie na mój wiek. A potem wiesz pan przecie, że są rzeczy, których się nie rozpoczyna na nowo... A propos, pani Bourdieu, ta akuszerka, którą pan znałeś, jeśli się nie mylę, umarła w naszych stronach w ładnej posiadłości, gdzie usunąwszy się od praktyki, żyła spokojnie już oddawna. Większe ona miała szczęście niż ta druga, le Rouche, mimo wszystko bardzo poczciwa w gruncie kobieta, tylko że zbyt usłużna... Musiałeś pan zauważyć proces jej w dziennikach, skazano ją na więzienie razem z lekarzem Saraille za sprawy, doprawdy niezbyt czyste, których się dopuszczali razem.
La Rouche! Saraille! Tak, z pewnością, Mateusz czytał przebieg procesu tych dwojga złoczyńców społecznych. I jakież znowu echa te dwa nazwiska budziły w jego pamięci, wraz z niemi stawały przed nim dwa inne widma przeszłości: widmo Waleryi Morange! Reginy Morange! W dziedzińcu fabryki już przesunęła się była przed jego myślą niewyraźna wizja Morange’a, owego akuratnego rachmistrza, nieśmiałego i uczuciowego, którego wicher nieszczęścia i obłąkania uniósł w krainę ciemności. Nagle, pojawiał się tutaj znów przed nim ten cień błąkający się, ta ofiara całej bezrozumnej ambicji, całego rozpasanego życia pewnej epoki, biedna istota, pozbawiona samoistności, tak strasznie ukarana za zbrodnie innych, że zapewne dotąd jeszcze nie może biedak zasnąć spokojnie w grobie, w który rzucił się okrwawiony, z połamanemi członkami.
A tuż za nim, w tym korowodzie wspomnień, Mateusz ujrzał widmo Serafiny, z twarzą wykrzywioną dziką boleścią żądzy bezpłodnej; niemogącej dla siebie zdobyć zaspokojenia i wstępującej w szranki śmierci.
— Ale przepraszam pana, panie Froment, żem się ośmieliła go zatrzymać... Bardzo się cieszę, bardzo, żem jeszcze zobaczyła pana.
Wciąż się jej przypatrywał i odchodząc rzekł jej za zwykłą swoją wyrozumiałością optymizmu.
— Życzę szczęścia nadal, skoro pani jesteś teraz szczęśliwą. Szczęście musi wiedzieć co robi.
Ale serce Mateusza niemniej zamącił niepokój na myśl o pozornych niesprawiedliwościach niewzruszonej w spokoju swym przyrody. Wspomnienie jego Maryanny, dotkniętej tak ciężkim smutkiem, upadającej pod brzemieniem bezbożnej kłótni synów. A kiedy wreszcie Ambroży powrócił do domu i uścisnął go wesoło, serdecznie, przyjąwszy poprzednio podziękowania Celestyny, zdjął go dziwny niepokój w tej ostatniej chwili, która stanowić miała, wedle niego, o zbawieniu braterskiem rodziny.
Zresztą rzecz poszła szybko. Dyonizy, który zaprosił się sam na śniadanie razem z ojcem, odrazu otwarcie przystąpił do sprawy, bez długich zwłóczeń.
— Nie przyszliśmy tu wyłącznie dla przyjemności zjedzenia z tobą śniadania... Mama jest chora, czy wiesz o tem?
— Chora — powtórzył Ambroży — ależ nie chora poważnie?
— Owszem, bardzo chora, w niebezpieczeństwie... A czy wiesz o tem, że chorą jest od owego dnia, kiedy to przyszła pomówić z tobą o kłótni Grzegorza i Gerwazego i kiedy to, jak się zdaje, miałeś się obejść z nią niemal brutalnie?
— Ja? miałem się z mamą obejść brutalnie! Mówiliśmy o interesach, i może jak zawsze odpowiada każdy aferzysta, odpowiedziałem jej cokolwiek szorstko.
Zwrócił się do Mateusza, który czekał w milczeniu, blady, na wynik tej rozmowy.
— Więc to prawda, ojcze, że mama jest cierpiącą i że się o nią obawiasz?
A kiedy ojciec potwierdził długiem, powolnem skinieniem głowy, Ambroży zawołał szczerze wzruszony, tak samo, jak to uczynił poprzednio Dyonizy w fabryce; od pierwszego zaraz słowa:
— Ach, ależ to głupotą już ta cała ich historyą! Według mnie Grzegorz ma racyę a nie Gerwazy. Tylko dla mnie ta rzecz cała nie warta, żeby się nad nią zastanawiać na seryo; trzeba, żeby się pogodzili, uścisnęli, skoro ich zgoda ma oszczędzić tej biednej mamie bodaj jednej minuty cierpienia... Ale też dlaczego zamykaliście się, dla czego nie mówiliście nam nic o waszem zmartwieniu? Bylibyśmy się opamiętali wszyscy, zastanowili i pojęli rzecz dobrze.
I naraz rzucił się całować ojca z tą nagłością decyzyi, która stanowiła wielką siłę w jego zawodzie, ilekroć jasna prawda rozświeciła jego poglądy.
— A wreszcie, tyś przecie z nas wszystkich najmądrzejszy, ty wszystko wiesz zgóry i przewidujesz... Nawet wówczas, jeśli Grzegórz jest w prawie wytoczenia procesu Gerwazemu, byłby niedorzecznym, gdyby to uczynił, bo ponad tym drobnym poszczególnym interesem, jest inny jeszcze interes ważniejszy, obchodzący nas wszystkich, interes rodzinny, to, żeby ona pozostała zawsze w łączności, żeby stanowiła jedną zbitą falangę, której nie możnaby zaatakować ani zwyciężyć, jeśli ona chce pozostać niezwyciężoną. Nasza najwyższa potęga leży w naszej solidarności... Więc to rzecz prosta. Conajprędzej zjemy teraz śniadanie i siadamy zaraz na pociąg, Dyonizy i ja będziem ci, ojcze, towarzyszyć do Chantebled. Trzeba koniecznie, aby dzisiejszego wieczora pokój został zawartym... Ja się tego podejmuję.
Mateusz, śmiejący, szczęśliwy, że odnajduje siebie samego w swych synach, wesoło uścisnął go wzajem.
Zanim podano śniadanie, zeszli wszyscy obejrzeć oranżeryę, którą powiększał obecnie Ambroży, zamierzając zimą wydawać tu bale. Miał on osobliwe upodobanie w przyozdabianiu i wzbogacaniu jeszcze pałacu, gdzie zamierzał w przyszłości panować wśród zbytku iście książęcego.
Potem, przy śniadaniu, usprawiedliwiał się, że ich przyjmuje po kawalersko, mimo, że stół u niego był wytwornym, pozostawił sobie był bowiem, na czas nieobecności Andrei i dzieci, kucharkę, przez wyrozumowaną obawę pozadomowych kuchni.
— O! ja — rzekł Dyonizy — odkąd Marta z całą bandą przebywa w Dieppe, zamknąłem pałac zupełnie, stołuję się w restauracji.
— No, bo też z ciebie mędrzec — odpowiedział Ambroży z miną spokojnej otwartości. — Ja zaś, jak wiesz, wyznaję, że lubię użycie.. A teraz połykajcież coprędzej kawę i chodźmy.
Przybyli do Janvile pociągiem, przychodzącym o drugiej. Z ułożonego planu wypadało udać się najprzód do Chantebled, aby Dyonizy i Ambroży mogli przedewszystkiem pomówić z Gerwazym, wiedzieli bowiem, że on jest daleko łagodniejszym i sądzili też, że tu jest grunt podatniejszy do pojednania. Następnie dopiero pójdą do Grzegorza, wyłają go, narzucą mu warunki pokoju, mogące sprowadzić powszechnie porozumienie.
W miarę wszakże jak zbliżali się do folwarku, występowały coraz jaśniej trudności podjętego zadania, urastały i niepokoiły ich coraz bardziej. Z pewnością nie będzie to rzecz tak łatwa, jak sądzili zrazu. I sposobili się już na najcięższą walkę.
— Gdybyśmy tak najpierw zaszli do mamy — zaproponował Dyonizy. — Ucałowalibyśmy ją i toby dodało nam odwagi.
Ambroży uznał, że to myśl doskonała.
— Tak, chodźmy, tembardziej, że mama była zawsze „panią dobrej rady“. Ona niezawodnie musi też mieć swoje sposoby i poglądy w tej mierze.
Weszli na pierwsze piętro domu mieszkalnego rodziców, do obszernego pokoju, w którym przebywała Maryanna, ściśle zamknięta, leżąc u okna na szezlongu.
Jakiemże jednak było ich zdumienie, kiedy ją zobaczyli teraz siedzącą na szezlongu, przed nią zaś ujmując ją za obie ręce, siedział Grzagórz, z drugiej zaś strony Gerwazy i Klara stali, uśmiechając się łagodnie.
— A to co? — zawołał Ambroży zdumiony — więc cała nasza robota już zrobiona?
— A my, cośmy, zaczęli już powątpiewać, że się to da zrobić! — oświadczył Dyonizy, kompletnie oszołomiony.
Mateusz, zdumiony jak oni obaj, w swym zachwycie wytłomaczył całą sytuacyę, widząc jakie zdziwienie wywołuje niespodziewany przyjazd dwu „dużych“ braci z Paryża.
— Ależ to ja dziś rano pojechałam po nich i przywożę ich po to, aby nas pojednali wszystkich w powszechnym uścisku!
Wówczas wszystko wybuchnęło radosnym śmiechem. Zapóźno, już zapóźno „wielcy bracia“ spóźnili się! Obyło się bez ich mądrości i bez ich dyplomacyi. Ich samych rozweseliło to również, przyniosła ulgę myśl, że odnieśli zwycięztwo bez walki.
Maryanna, z oczyma zwilżonymi, szczęśliwa i rozrzewniona, tak szczęśliwa, że zda się, przybyło jej naraz zdrowia, odpowiedziała Mateuszowi z kolei:
— Jak widzisz, mój drogi, wszystko ułożyło się już dobrze. I sama nawet nie wiem zupełnie jak się to stało... Grzegórz przyszedł, ucałował mnie i prosił, żebym niezwłocznie posłała po Gerwazego i Klarę. Potem sam z siebie powiedział im, że wszystko troje byli szaleńcami, sprawiając mi taką przykrość i że należało im się porozumieć z sobą... No i zkolei uściskali się wszyscy troje. I tak się skończyło całe nieszczęsne nieporozumienie.
Wesoło przerwał jej Grzegórz.
— Słuchajcie, zbyt piękną rolę otrzymałem, sądząc z opowiadania mamy, w całej tej historyi; trzeba wam teraz wyznać prawdę... Nie ja to pierwszy zapragnąłem pojednania, ale moja żona, Teresa. To dzielne serce, ta moja kobiecina z główką upartą jak u muła do tego stopnia, że skoro coś raz postanowiła, ja zawsze w końcu zmuszony jestem to uczynić... Wczoraj wieczorem pokłóciliśmy się, ona bowiem, nie wiem jak i przez kogo, dowiedziała się, że mama rozchorowała się ze zmartwienia i mocno zmartwiła się z tego powodu, usiłowała przeto dowieść mi niedorzeczności całej tej naszej kłótni, na której tylko mogliśmy stracić wszyscy a nie zyskamy nic z pewnością. Dziś rano rozpoczęła to samo kłaść mi znów w głowę; oczywiście, przekonała mnie w zupełności, tem więcej, że już całą noc oka zmrużyć nie mogłem, dowiedziawszy się, że biedna mama choruje z naszego powodu... Potrzeba jednak było jeszcze przekonać ojca Lepailleura; Teresa podjęła się tego również a nawet wynalazła coś takiego, że stary wyobrażać sobie może, że jest zwycięzcą nad zwycięzcą. Wmówiła w niego, że powinien nakoniec sprzedać wam te okropne grunta za cenę tak szalenie wygórowaną, iż będzie mógł ze wszystkich dachów głosić swe zwycięztwo.
I zwracając się do obojga farmerów, dodał Grzegórz żartobliwie:
— Mój poczciwy Gerwazy, moja dobra Klarko, błagam was, pozwólcie się obedrzeć ze skóry, pozwólcie się okraść! Chodzi tu o spokój mojego domu. Sprawcie tę ostatnią radość memu teściowi, niech sobie wyobraża, że on jeden miał zawsze racyę a że my wszyscy byliśmy zawsze tylko głupcami.
— Och! pieniędzy, ile tylko zażąda — odpowiedział z śmiechem Gerwazy. Zresztą te grunta są prawdziwie hańbą dla całego folwarku, który przecinają jakby blizną kamieni i ugorów. Oddawna już marzymy o nich i pragnęlibyśmy widzieć je raz już obsiane i falujące łanami zbóż. Chantebled może płacić za swoją sławę.
I sprawa została ułożona, młyn zobaczy napowrót całe plony folwarku Cbantebled powracające na jego żarna; folwark rozszerzy się o nowe pole. A mama wyzdrowieje — i ta to siła szczęśliwa życia, ta potrzeba miłości, ta solidarność, nieodzowna, zarówno każdej rodzinie, jak każdemu narodowi, co pragnie zachować dla siebie zwycięztwo — narzucały się same powaśnionemu rodzeństwu, domagały braterstwa synów, którzy przez chwilę dali się unieść szaleństwu i zburzyli własną potęgę rozdzierając się niesnaskami.
Radość z tego zebrania się czterech „dużych“ braci: Dyonizego, Ambrożego, Gerwazego, Grzegorza i Klary, pojednanych teraz wszystkich, zgodnych, wzmogła się jeszcze, kiedy nadeszła Karolina, przyprowadzając z sobą trzy młodsze córki: Ludwikę, Magdalenę i Małgorzatę, zamieszkujące w okolicy. Ludwika, dowiedziawszy się o chorobie „mamy“, podążyła po dwie drugie i razem przyjechały dowiedzieć się o jej zdrowie. Jakimż serdecznym wybuchem śmiechu powitano tę wchodzącą procesyę.
— Wszyscy zatem! — zawołał żartobliwie Ambroży. — Rodzina w pełnym komplecie, istne zgromadzenie wielkiej rady królewskiej!... Widzisz przeto, mamo, że trzeba ci koniecznie wyzdrowieć, bo cały dwór jest u nóg twoich z jednogłośnem życzeniem i nie pozwala ci nawet na najlżejszą migrenę.
Ponieważ jednak nadszedł i Benjamin nakoniec, ostatni tuż za trzema siostrami, śmiechy wzmogły się jeszcze.
— No, o Benjaminie zapomnieliśmy wszyscy! — zawołał Mateusz.
— Chodź, mój maleńki, chodź, ucałuj mnie i ty zkolei — szepnęła z uczuciem Maryanna. — Dlatego, żeś ty ostatnim z całego szeregu, ci „wielcy“ żartują z ciebie... Jeśli cię pieszczę zanadto i może trochę psuję, to obchodzi tylko nas oboje, nieprawdaż? Powiedz im, żeś ty spędził ranek dzisiejszy ze mną i że jeśliś teraz wyszedł przejść się, to ja tego żądałam.
Benjamin uśmiechał się łagodnie, cokolwiek smutno.
— Ależ, mamo, ja byłem na dole, widziałem ich wszystkich jak wchodzili na górę jedni po drugich... Czekałem, abyście się uścisnęli tu wszyscy i wtedy dopiero przyszedłem i ja zkolei.
Miał on już lat dwadzieścia jeden, piękny był tą delikatną, nieco wątłą pięknością, z twarzą jasną, pogodną, z wielkiemi brunatnemi oczyma, z długiemi włosami, sfalowanemi w pukle, lekkim zarostem brody kędzierzawej. Jakkolwiek nie chorował nigdy, matka twierdziła, że jest delikatny, wątły i bacznie czuwała nad nim. Wszyscy zresztą zachwycali się jego wdziękiem dziwnym i tą urodą wytworną, pełną uroku. Wzrósł on jakby w rodzaju snu, pełen pragnień, których nie mógł sformułować, w bezprzestannem poszukiwaniu czegoś nieznanego, jakiegoś czegoś, czego dotąd nie posiadał.
A rodzice, widząc w nim wstręt do wszelkiego określonego zawodu, widząc jak sama już myśl o małżeństwie wydawała mu się czemś nieznośnem, nie gniewali się o to bynajmniej a przeciwnie, w duszy ułożyli projekt, że zachowują dla siebie wyłącznie tego ostatniozrodzonego, ten spóźniony dar życia, tak pełen dobroci i piękności. Alboż nie oddali światu i życiu wszystkich innych? Któżby nie wybaczył im tego egoizmu miłości, że chcą jednego bodaj zachować wyłącznie dla siebie, całkowicie dla siebie, że ten jeden wybraniec nie ożeni się, nic robić nie będzie, że on przyszedł na świat jedynie w tym celu rozkosznym, aby być przez nich kochanym i ich kochać wzajem?
Było to marzenie ich starości, dział, którego pragnęli od życia w nagrodę za tak długie wydawanie na świat dzieci, jedyne szczęście, które zapragnęli wynieść dla siebie z tego wszystko pochłaniającego bytu, co darzy wszystkiem i wszystko napowrót znów odbiera.
— Słuchajno, Benjaminku — podjął nagle Ambroży — ty, co się tak interesujesz naszym dzielnym Mikołajem, czy nie chciałbyś dowiedzieć się czegoś nowego o nim? — otrzymałem przedwczoraj właśnie o nim wieści... I słuszna, abym o nim pomówił cokolwiek, bo on jeden z całej rodziny nie może tu wśród nas stanąć dzisiaj.
Benjamin na te słowa zarumienił się i ożywił nagle.
— Doprawdy? pisał do ciebie. Cóż? donosi o sobie? Co tam robi?
Pozostało mu nazawsze wrażenie żywe owego odjazdu Mikołaja do Senegalu. Podówczas nie miał on jeszcze skończonych lat dwunastu a od owego czasu minęło już blizko lat dziewięć; ale scena tego odjazdu zawsze obecną była w jego pamięci z tem pożegnaniem nazawsze, z tym odlotem w nieskończoność czasu i nadziei.
— Wiecie — począł opowiadać Ambroży, — że jestem zawsze w stosunkach handlowych z Mikołajem. O! gdybyśmy mieli w naszych koloniach kilku zuchów z jego inteligencyą i odwagą, szybko zebralibyśmy rozproszone bogactwa tych ziem dziewiczych, w których łonie drzemią one dotąd bezpożytecznie. Co do mnie, jeśli w dziesięćkroć pomnażam mój majątek, to dlatego, że w nich właśnie czerpię... Nasz Mikołaj więc osiedlił się w Senegalu ze swoją Elżbietą, towarzyszką, rzekłbyś umyślnie doń dobraną. Dzięki kilku tysiącom franków, jakie posiadali oboje, założyli sobie kantor, handel ich prosperował. Ale czułem to doskonale, że to dla nich za ciasna jeszcze arena, że to małżeństwo marzy o zdobyciu szerszej, swobodniejszej przestrzeni, że zamierzą wykarczować bardziej nieznane dotąd pola... I otóż naraz Mikołaj donosi mi o swoim wyjeździe do Sudanu, w dolinę Nigru, do której drogę zaledwie od wczoraj otwarto. Zabiera z sobą żonę, czworo dzieci, które już ma obecnie — i idą wszyscy na los szczęścia szukać nowych zdobyczy, niby pionierzy pełni odwagi, dręczeni potrzebą położenia podwalin do nowego całkiem świata... Wyznam, że mnie to wstrząsnęło cokolwiek, bo to już prawdziwe szaleństwo. Ale swoją drogą przyznać muszę, że z naszego Mikołaja dziwnie śmiały, dzielny człowiek i przejęła mnie dlań uwielbieniem ta czynna energia, ta zachwycająca wiara w siebie, w przyszłość mego brata, co rzuca się w świat ziem nieznanych, ze spokojną pewnością, że je podbije i zaludni.
Nastała cisza. Jakiś dech potężny powiał po wszystkich, ów powiew nieskończoności, idący ztamtąd, z tajni płaszczyzn dziewiczych. I rodzina cała biegła myślą za jednem ze swych dzieci poprzez pustynie, śledząc je jak tam niesie dobry posiew ludzki pod niezmierzone, skwarne niebo.
— Ach! — szepnął Beniamin, rozwartemi szeroko pięknemi swojemi oczyma w dal gdzieś zapatrzony w ów odległy snać kraniec ziemi — ach! jaki on szczęśliwy, że może widzieć inne wody, inne bory, inne słońca! Ale Maryannę wstrząsnął dreszcz silny.
— Nie, nie, maleńki! niema wód innych nad Yeuse’ę, niema innych borów nad nasze lasy Lillebonne, ani słońc innych, jak to słońce, co nam przyświeca w Chantebled... Chodź, ucałuj mnie raz jeszcze, raz jeszcze uściśnijmy się wszyscy a ja wyzdrowieję i nie rozstaniem się już nigdy, nigdy!
Rozpoczęły się znów śmiechy i uściski na przemiany. Był to dzień wielki, uroczysty, data zwycięztwa, najbardziej stanowczego zwycięztwa, jakie odniosła kiedykolwiek rodzina nad samą sobą, nie dopuszczając, by jej siłę zburzyła niezgoda. Odtąd będzie już ona niepokonaną, wszechpotężną.
O zmroku, wieczorem, Mateusz i Maryanna znowu jak w wigilię dnia tego znaleźli się sami, dłoń w dłoni u okna, zkąd widzieli folwark roztaczający się aż po skraj widnokręgu, tego widnokręgu, po za którym Paryż dyszał wielkim swym potężnym oddechem, otoczywszy się mgłą płową dymów olbrzymiej swej kuźni.
Ale jakże ten wieczór pogodny niepodobnym był do wczorajszego i jaka radość, jaka pociecha wzbierała w ich sercach, jaką napełniały się one nadzieją nieskończoną i wiarą głęboką w dobre dzieło, odtąd już stałe i zabezpieczone nazawsze.
— Czy czujesz się teraz lepiej? czy ci wracają już siły i serce bije swobodnie.
— Och! mój drogi, jestem już uzdrowioną, umierałam tylko ze zmartwienia. Jutro już powrócą mi siły całkowicie.
Wtedy Mateusz popadł w głęboką zadumę wobec swej zdobyczy, tego sioła, co rozciągnęło się daleko, bez kresu, gdzieś pod promieniami zachodzącego słońca.
I znowu rój wspomnień wstał przed jego oczyma; przypomniał sobie ów ranek odległy już dziś lat przeszło czterdzieści, gdzie pozostawił w domu Maryannę z czworgiem dzieci i półtora franka całego zasobu, w tym pawiloniku myśliwskim zrujnowanym, na skraju lasu, gdzie zamieszkiwali przez oszczędność.
Mieli wówczas długi, byli oboje wcieleniem wesołej, boskiej nieprzezorności nieopatrznej, z temi czterema usteczkami małemi, zgłodniałemi wiecznie, z tą falą dziewcząt i chłopców, co wypływała swobodnie z ich miłości, z ich wiary niespożytej w życie.
Potem przypominał sobie jeszcze swój powrót wówczas wieczorem, owe trzysta franków pensyi miesięcznej, obrachunki, jakie robił wtedy zdjęty tchórzliwym niepokojem, wzburzony tym egoizmem trującym, którego dreszcze przywoził z sobą z Paryża. Beauchênowie ze swoją fabryką, te swoim Maurycym, jedynym synem, którego wychowywali na udzielnego księcia, przepowiadali mu w przyszłości czarną nędzę, śmierć gdzieś na barłogu i jemu i jego żonie i tej ich gromadce malców. A Séguinowie, ich gospodarze podówczas, roztaczali przed nim swe miliony swój pałac, zbytku i przepychu pełen, zasypany dziwami wszelkiemi, przygniatali go, drwiąc zeń i litując się nad nim, oni, których mądrość umiała ograniczyć się na jednym chłopcu i jednej dziewczynce. A nawet ci nieszczęśni Morange’owie opowiadali mu, że zamierzają dać jedynej swej córce w przyszłości posag iście królewski, marząc podówczas o posadzie, przynoszącej dwanaście tysięcy franków i wzgardliwie wyrażali się o dobrowolnej nędzy rodzin zbyt licznych. I nie było nikogo aż do owych Lepailleurów, młynarzy, ktoby nie okazywał swej nieufności względem tego mieszczucha, co tak zawinił swą nieopatrznością w ich oczach, że się zadłużył im na dwanaście franków za jaja i mleko, nikogo, ktoby nie zadawał sobie pytania, czy człowiek tracący życie na przysparzaniu swej żonie co dwa lata dzieci, jest w stanie płacić długi?...
Ach! była w tem racya, czuł dobrze swą winę, powtarzał sobie sam to wówczas nieraz, że nie dojdzie nigdy ani do posiadania fabryki, ni pałacu, ni młyna choćby nawet, że nigdy niezawodnie nie osiągnie posady z dwunastu tysiącami rocznej pensyi.
Inni mieli wszystko, on nie miał nic. Inni, bogaci, byli rozsądnymi o tyle, że nie obarczali się rodziną a on, ten biedak, bez zastanowienia gromadził coraz więcej dzieci, coraz więcej nakładał na siebie ciężarów, bez liczby. To było szaleństwem niewątpliwie.
I przyszło mu na myśl urocze znów wspomnienie, ten szał uczucia i nadziei, co po tych wszystkich pięknych rezonowaniach, rzucił go napowrót w objęcia Maryanny, ufnej, odważnej w ten płomień wszechpotężny żądzy, co się domagała nowego znów dziecięcia, jeszcze jednej istoty pośród nieśmiertelnej kreacyi istot.
A potem po latach czterdziestu, okazało się, że jego szaleństwo było mądrością. Odniósł zwycięstwo dzięki tejże właśnie boskiej nieopatrzności; ubogi zwyciężył bogaczy, pilny siewca, rzucający pełną dłonią ziarno posiewu, pewny przyszłości, że w niej zbierze całkowite żniwo. I poczynał się znów dlań dzień nowy, dobry dzień dzisiejszy, który przeżył od dzisiejszego rana; widział go dokładnie z całem tem zwycięztwem, jakie mu on przynosił. Fabrykę Beauchênów on dziś posiadał przez swego syna Dyonizego, miał ją w tej chwili przed oczyma niby wielki gród pracy, z łoskotem jej maszyn potężnych, z nagromadzonemi jej milionami. Ów pałac Séguinów — wszakże dziś on posiadał go także przez swego syna Ambrożego, wspanialszy jeszcze, jeszcze bardziej pełen przepychu i zbytku, wzbogacony zdobyczami handlu ze wszystkiemi częściami ziemskiego globu. Młyn Lepailleurów wszakże również był teraz jego własnością przez syna Grzegorza, wzrosły w dziesięcioro w swej wartości i znaczeniu, otoczony nowem powodzeniem, niby ostatni dar fortuny, która przykłada rękę pomocną do ludzkiej pracy, do usiłowań zwycięzkich.
Kara tragiczna, nadmierna może, uniosła z sobą smutną rodzinę Morange’ów, pośród burzy krwi i szaleństwa. I inne zaszły zmiany straszne wśród otaczającego go społeczeństwa, niejedno padło tam w przepaść: Serafina bezpożyteczne dotknięta w swej rozkoszy; rodzina Moineaud’ów rozproszona, stoczona jadem, zatruta oddechem swego otoczenia. I tylko on jeden, Mateusz, ostał się nietykalny, stał jako zwycięzca ze swą Maryanną wobec tego folwarku Chantebled, zdobytego przez nich na Séguinach, gdzie dziś panowały dzieci Gerwazego i Klary, przedłużając dynastyę ich rasy.
To było ich królestwo: pola rozlegały się jak daleko zasięgniesz okiem, tocząc fale bajecznej żyzności pod blaskiem pożegnalnym słońca, szumiały w dal opowieścią walk, bohaterskiego poczęcia się całego ich istnienia.
Ich obojga dziełem było przecież całe to z nicestwa stworzone dokoła życie, istoty, rzeczy, poczęte w potędze miłości, w energicznej ich woli, wszystko to, co zdziałali tutaj kochając, chcąc, działając, tworząc światek ten cały.
— Patrzajże, patrzaj — szepnął Mateusz szerokim gestem ogarniając cały ten widok — wszystko to z nas się zrodziło i trzeba nam dlatego kochać się dalej, trzeba nam być szczęśliwymi, aby to wszystko żyło nadal.
— A! — odpowiedziała wesoło Maryanna — wszystko to teraz żyć będzie wiecznie, skorośmy wszyscy złączyli się znów uściskiem zwycięztwa.
Zwycięztwo! zwycięstwo naturalne, konieczne licznej rodziny! Dzięki licznej rodzinie, dzięki wzrastaniu bezustannemu liczby, w końca zagarnęli oni wszystko, wszystko posiedli. Płodność była wszechpotężną, nieprzepartą ich siłą zdobywczą. A ten podbój, przyszedł sam z siebie, ani go oni pragnęli, ani doń dążyli, ani go zorganizowali w pogodnej swej lojalności; szli prostą drogą, drogą obowiązku i jej zawdzięczali ten podbój zwycięzki.
I stali teraz dłoń w dłoni wobec swego dzieła, jako godni uwielbienia bohaterzy, chlubiący się tem, że byli dobrymi i silnymi, że wydali na świat cały szereg dzieci, że stworzyli dużo, przysporzyli światu wiele radości, zdrowia, nadziei pośród jego walk wieczystych i łez wieczystych.