Płodność (Zola)/Księga szósta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

I Mateusz i Maryanna żyli jeszcze przeszło lat dwadzieścia a Mateusz miał lat dziewięćdziesiąt, Maryanna osiemdziesiąt siedem, kiedy trzech najstarszych synów: Dyonizy, Ambroży i Gerwazy, zawsze wiernie stojący u ich boku, ułożyli między sobą, aby obchodzić uroczyście dyamentowe gody rodziców, siedemdziesiątą rocznicę ich zaślubin festynem, który zgromadziłby na folwarku Chantebled wszystkich członków rodziny.
Nie była to bynajmniej bagatela... Kiedy zestawiono ścisłą listę, okazało się, te potomków bezpośrednich Mateusza i Maryanny istniało w obecnej chwili sto pięćdziesiąt osiem osób: dzieci, wnuków i prawnuków, nie licząc już kilkorga maleństw ostatnio narodzonych, z czwartej już generacyi. Dodawszy do tego spowinowaconych, mężów i żony, zzewnątrz przybyłych do rodziny, pokazało się, że uroczystość ta zbierze coś ze trzysta osób. I gdzież tu znaleźć na folwarku taką salę, któraby pomieściła stół odpowiedni do patryarchalnego śniadania, o jakiem marzyli?
Rocznica przypadała na dzień 2 czerwca; wiosna była tego roku nieporównanie łagodna i przepiękna. To też postanowili, że śniadanie odbędzie się na dworze, że stół ustawionym zostanie naprzeciw pawilonu, pośrodku obszernego trawnika, zamkniętego kotarami wspaniałych jaworów, niby olbrzymi salon zieleni.
Będą u siebie, w samemże łonie dobroczynnej, życzliwej tej ziemi, pod dębem środkowym, rozrosłym dziś w olbrzyma a zasadzonym niegdyś dłońmi dwojga protoplastów rodu, którego rozmnażająca się falanga miała obchodzić płodność darzącą szczęściem.
I uroczystość została ułożoną, zorganizowaną w wielkim porywie wesela i miłości. Wszyscy zapalili się do tego, by w niej uczestniczyć, wszyscy przybiegli na tę schadzkę tryumfalną, począwszy od starców o białych jak śnieg włosach aż do dzieciaków, co ssały jeszcze własny palec.
I niebo błękitne, co zawisło szerokim stropem nad nimi i płomienne słońce nawet, chciały również wziąć udział w uroczystości tak samo jak folwark cały, źródła ciekące, kwitnące pola, pełne przyrzeczeń żniw obfitych.
Wspaniała to była ta podkowa rozszerzona, ten stół obszerny, ustawiony pośród traw ze zbytkiem naczyń i olśniewającej bielizny, obsypany poprzez liście iskierkami blasków. Dostojne małżeństwo, ojciec i matka rodu, mieli zasiąść tuż obok siebie w pośrodku, pod dębem. Dalej zdecydowano, że nie będzie się rozdzielać i innych małżeństw, że najpiękniejszem będzie, najbardziej wzruszającem, jeśli wszystkie one zasiądą obok siebie, kolejno, generacyami. Co do młodzieży zaś, dziewcząt i młodzieńców, dzieciaków płci obojej, pozwoli się im rozmieścić dowolnie, gdzie się uda, wedle ich fantazyi i humoru.
Od samego też rana już rozpoczął się zjazd całemi gromadami, powrót do wspólnego gniazda rozproszonej rodziny, zlot jej ze wszystkich czterech stron nieboskłonu.
Niestety jednak, śmierć już niemało kosiła tutaj, wielu niemiało już przybyć! Goście małego cmentarzyka w Janville, z każdym rokiem liczniejsi zasypiali tam wśród kwiatów i cichej zadumy grobów. Obok Róży, obok Błażeja, co odeszli pierwsi i inni już położyli się na sen wieczny, unosząc z sobą coraz nowy kawałek serca rodziny, czyniąc z tej poświęconej ziemi ziemię nabożeństwa, ziemię wspomnień wieczystych.
Najpierw Karolina, długo cierpiąca, poszła połączyć się z Błażejem, szczęśliwa przy odejściu, że pozostawia na swe miejsce córkę swą Bertę przy Mateuszu i Maryannie, dotkniętych tak głęboko tym ciosem, jakgdyby powtórnie tracili syna.
Za nią poszła córka ich Klara a porzucając ich, pozostawiła folwark swemu mężowi, Fryderykowi i Gerwazemu, który również w następnym zaraz roku został wdowcem.
Nieco później utracili syna swego Grzegorza, posiadacza młyna, którego wdowa, Teresa, dalej prowadziła tam zawsze rządy wśród licznego potomstwa.
Następnie odeszła za temi jeszcze jedna z córek, owa tak dobra Małgorzata, żona doktora Chambouvet, zmarła na skutek tego, że przyjęła do siebie dwoje dzieci, biednej wyrobnicy, dotkniętych krupem.
A innych strat już się i nie liczyło; żony, mężowie, co przez małżeństwa weszli w rodzinę, dzieci zwłaszcza; cząstka skazana na zagładę, owa część żniwa ludzkiego, którą odliczyć trzeba zawsze na burze, wszystkie te drogie istoty co znikają, opłakiwane przez żywych i co uświęcają ziemię, w której spoczęły.
Jeśli jednak drodzy ci zmarli, spali tam wśród wielkiej ciszy, jakiż zgiełk zato panował, jakie wrzało zwycięstwo życia tego ranka na drogach, prowadzących do Chantebled! Rodziło się ich więcej niż umierało, z każdej śmierci, zdało się, nowy powstawał wykwit istot. Tuzinami wyrastały one z ziemi, w którą ojce, znużeni dokonanem życia zadaniem, kładli się na spoczynek.
I wszystko to przybywało ze wszech stron, jako jaskółki na wiosnę przylatujące odwiedzić stare gniazda i napełniające niebiosa radością swego powrotu. Bezustannie na folwark zajeżdżał powóz po powozie, bezprzestannie wysiadały nowe znów małżeństwa z gromadkami dzeci, których fala jasnowłosych główek wzrastała z każdą chwilą. Pradziadkowie, którym włos przyprószył śnieg starości, przyprowadzili z sobą maleńkich prawnuczków, co pierwsze zaledwie stawiali kroki. Były tam bardzo ładne staruszki, którym dopomagały wysiąść z powozu młode dziewczyny, promienne świeżością. Matki były jeszcze brzemienne a ojcowie przywozili już z sobą narzeczonych córek.
Wszystko to było spokrewnione, spowinowacone z sobą; ojcowie, matki, bracia, siostry, teściowe, szwagrowie, bratowe, synowie, córki, wujowie, stryjowie, ciotki, kuzyni, kuzynki we wszelakich stopniach, we wszelkich możliwych pokrzyżowaniach aż do czwartego pokolenia. Jedna jedyna rodzina, jeden ludek mały, który jednoczyła myśl jedna radości i dumy, myśl, że obchodzić będą gody dyamentowe, tak rzadkie, tak osobliwie gody dwojga bohaterów, otoczonych chwałą życia, z których cały ten lud się zrodził! I jakaż ich liczba bezmierna, jak choćby wymienić ich imiona, obliczyć wiek, stopień pokrewieństwa, zdrowie, siły, nadzieje, jakie z sobą na świat przynieśli!
Naprzód był tu tenże sam folwark, wszyscy ci, co się tu urodzili, tu wzrośli. Gerwazy, mający dziś lat sześćdziesiąt dwa, któremu dopomagali w gospodarstwie dwaj jego starsi synowie, Leon i Henryk, ojcowie już dziesięciorga dzieci; trzy córki tegoż, Matylda, Leontyna, Juljanna, urodzone później znacznie i wydane za mąż w sąsiedztwo, miały we trzy dwunaścioro dzieci. Fryderyk, owdowiały mąż Klary, o pięć lat starszy od Gerwazego, odstąpił był swego posterunku wiernego pomocnika synowi swemu Józefowi, kiedy tymczasem dwie jego córki, Aniela i Lucyia jak również syn najmłodszy, Juljan, poświęcili tak samo folwarkowi swe usługi, wszyscy czworo mieli gromadkę dzieci, złożoną z piętnaściorga dzieci tak chłopców jak dziewcząt.
Następnie z tych wszystkich co tu przybyli z poza folwarku, młyn pierwszy dostarczył kontyngensu; Teresa, wdowa po Grzegorzu, przywiodła z sobą swe potomstwo: syna Roberta, który obecnie był kierownikiem młyna pod jej rozkazami, trzy córki: Genowefę, Alinę i Natalję, z całą bandą dzieciaków, stanowiących koniec orszaku, dziesięcioro córek, czworo Roberta.
Po niej stawili się: Ludwika, żona notaryusza Mazaud, Magdalena, żona architekta Herbette’a, wraz z któremi przybył doktór Chambouvet, wdowiec po poczciwej Małgorzacie; nowe znów trzy spore gromadki; pierwsza złożona z czterech córek, z których najstarszą była Koleta; druga z pięciu synów, z Hilarym na czele, trzecia z jednego syna i jednej tylko córki, Sebastiana i Krystyny — a wszystko to rozmnożone, prócz nich bowiem było tu dwadzieścioro prawnuków.
Nakoniec wysiadł na dziedzińcu Paryż. Dyonizy i Marta, jego żona przedstawili się z licznym orszakiem; Dyonizy miał bezmała już lat siedemdziesiąt, był pradziadkiem przez córki swoje Hortensyę i Marcelę, używał dziś już zasłużonego spokoju po spełnionem życia zadaniu, zdawszy fabrykę na dwóch starszych synów, Lucyana i Pawła, dziś już przeszło czterdziestoletnich ludzi, których synowie już sami dorabiali się majątków; istny ten szczep zaborców, wysiadł z pięciu powozów: Dyonizowie, czworo ich dzieci, piętnaścioro wnuków, troje prawnuków, a których dwoje w poduszkach jeszcze.
Nareszcie ostatni przybył ze swoją gromadką Ambroży, który był tak nieszczęśliwym, że utracił wcześnie żonę swą Andreę a starość miał tak pełną sił żywotnych jeszcze, że mimo lat sześćdziesięciu siedmiu, sam kierował dotąd wielkim swym domem komisowym, w którym synowie jego, Leoncyusz i Karol, dotąd byli tylko prostymi urzędnikami, zięciowie zaś, mężowie córek, Pauliny i Zofii, drżeli przed tym królem wszechwładnym i nieograniczonym, któremu wszyscy byli posłuszni; był on dziadkiem siedmiu wnuków już pod wąsem, dziewięciu wnuczek, z których cztery obdarzyły go już prawnukami, tak, że przed Dyonizym, jeszcze starszym od niego „mędrcem, został on pradziad*. Dla niego i jego orszaku potrzeba było aż sześciu powozów.
I cała ta defilada trwała przeszło dwie godziny i folwark pełen był tłumu szczęśliwego, śmiejącego się, weselącego w promieniach czerwcowego słońca.
Mateusz i Maryana wszakże dotąd nie ukazali się jeszcze. Ambroży, który był aranżerem tej uroczystości, wymógł na nich, że pozostaną w swym pokoju zamknięci, jak monarchowie ukryci przed swym ludem, dopóki on po nich nie przyjdzie. Chciał, aby ukazanie się ich pośród całej zgromadzonej rodziny było jaknajuroczystszem. A kiedy już zdecydował się iść po nich, ponieważ ludek cały był zebrany w komplecie, zastał na progu, broniącego drzwi, niby przyboczny gwardzista, brata swego Beniamina. Z całego tego rodu, rozmnażającego się w nieskończoność, pracującego i urastającego w liczbę cudownym niemal rozwojem, Beniamin jeden pozostał bezczynnym. Miał lat czterdzieści trzy teraz, nie ożenił się dotąd, nie miał dzieci, żył wyłącznie na radość domowego ogniska rodziców, był towarzyszem ojca, namiętnie uwielbiającym matkę, którzy oboje z całym egoizmem uczucia pozostawili go sobie na wyłączną własność, powiadając, że życie, któremu dali tyle istot, mogło im przecież uczynić dar z tego jednego ostatniego dziecięcia.
Zrazu nie sprzeciwiali się temu bynajmniej, ażeby się ożenił; później wszakże, kiedy widzieli jak się waha, potem już odmawia wręcz pojęcia za żonę jakiejkolwiek proponowanej mu dziewczyny, odkąd utracił tą jedyną, którą mógł był kochać, doznali z tego powodu pewnej skrytej radości. Później nieco, coprawda, poczęli czynić sobie pewne wyrzuty, do których nie bardzo chcieli się przyznawać; przychodziło im na myśl, że może to szczęście, którem ich napawała jego obecność, jest z ujmą dla tego ich skarbu, zakopywanego przez skąpstwo starości, na schyłku życia tak rozrzutnego, tak hojnie rozsypującego swe dobra? Kto wie czy ich Beniamin nie cierpi na tem, że go tak zagarnęli dla siebie, zamknęli dla własnej przyjemności w czterech ścianach domu? Od dawien dawna już był w nim jakiś niepokój dziwny, jakieś rozmarzenie, oddawna piękne jego oczy zdały się szukać bezprzestannie czegoś po za obrębem otoczenia, jakichś krain rzekłbyś, zupełnego zadowolenia, tam, gdzieś, po za widnokręgiem. A teraz, kiedy wiek nadchodził, kiedy już minęła dlań młodość, to udręczenie zdawało się, że się wzmogło jeszcze, jak gdyby na dnie duszy krył rozpacz, że nie może bodaj raz zmierzyć się z tem czemś nieznanem, zanim skończy bezużyteczne swe, pozbawione szczęścia życie.
Beniamin wreszcie ustąpił ode drzwi a Ambroży wydał rozkazy. I wśród ulewy słońca, na kwietnym tarasie ukazali się Mateusz i Maryanna. Przyjął ich okrzyk rozgłośny, serdeczne śmiechy, grzmot oklasków. Tłum rozweselony i roznamiętniony, zebrany już tu gromadnie, cała rozmnożona rodzina wołała:
— Niech żyje ojciec! niech żyje matka!... Długiego życia, długiego życia życzymy ojcu i matce!
Mateusz, acz miał już lat dziewięćdziesiąt, trzymał się dotąd prosto, szczupły był, smukły, obciśnięty w długi surdut czarny, niby nowożeniec, z głową odkrytą, z śnieżystą czupryną, gęstą, którą niegdyś ścinał przy samej skórze a której teraz przez ostatnią jeszcze kokieteryę, dozwolił wyrosnąć, odkąd wydało mu się, że jest ona objawem niespożytej siły starego, trwałego drzewa. Twarz jego mogła zeschnąć się, pomarszczyć, zużyć pod wpływem wieku, ale oczy naprzekór jej pozostały po dawnemu młode, też same oczy uśmiechnione, wielkie i jasne, żywe i myślące, które zwiastowały człowieka myśli i czynu, bardzo prostego, bardzo wesołego i bardzo dobrego.
Maryanna, mająca lat osiemdziesiąt siedem, w jasnej sukni oblubienicy, stała obok niego, tak samo wyprostowana, silna i piękna jeszcze dawną swą zdrową pięknością, silna tem łonem co wydało na świat całe pokolenie, tą piersią, co je wykarmiła. Posiwiała jak mąż całkowicie, z twarzą wyłagodniałą, oświeconą odblaskiem ostatniej zorzy pod zwojami bieluteńkich, jedwabistych włosów, przyczesanych gładko. Przywodziła na pamięć jeden z owych uświęconych marmurowych posągów, których rysy czas spustoszył, nie mogąc im odebrać wszakże spokojnej wspaniałości życia; jak posąg jakiejś płodnej Cybeli, rzekłbyś, odnalezionej w całym niezmienionym rysunku kształtów i odżyłej w blasku słońca z wyrazem rzewnego wesela w wielkich czarnych oczach.
Wsparci jedno na ramieniu drugiego, niby zgodni małżonkowie, przybyli z bardzo daleka, co przez lat siedemdziesiąt szli obok siebie, nie rozstając się ani na chwilę, Mateusz i Maryanna z oczyma łez pełnemi, uśmiechali się wesoło do swego ludku, do tej rodziny rozmnożonej, zrodzonej z ich miłości, która nie przestawała wciąż na cześć ich wydawać okrzyków:
— Niech żyje ojciec! Niech żyje matka!... Długiego życia, długiego życia życzymy ojcu i matce!
Potem nastąpiła ceremonia przemowy i wręczenia bukietu. Czynność tę powierzono małej, pięcioletniej blondynce, Róży. Wybrano ją jako najstarszą z dzieci czwartej generacyi. Była ona córką Anżeliny, co znów była córką Berty, córki Karoliny i Błażeja. A kiedy pradziadkowie ujrzeli ją zbliżającą się z ogromnym bukietem, wzmogło się ich wzruszenie, łzy zabłysły w oczach, tłum cały wspomnień ich otoczył.
— O! nasza maleńka Róża!... nasz Błażej, nasza Karolina!
Cała przeszłość odżyła nagle. Dano dziecku imię Róży na pamiątkę owej drugiej Róży, tak opłakiwanej, która pierwsza odeszła i pierwsza położyła się do snu tam na cichym wiejskim cmentarzu. A Błażej poszedł za nią spocząć zkolei, za nim zaś podążyła Karolina. Wtedy to Berta, która poślubiła Filipa Havard, wydała na świat Anżelinę. Później zaś Anżelina, wyszedłszy za mąż za Jerzego Dalmas, miała z nim Różę. Po za dzieckiem stali Berta i Filip Havard Anżelina i Jerzy Dalmas. Byli to wszyscy ci, których reprezentowała Róża, będąca przedstawicielką żywych i umarłych, całego szeregu boleści i radości, całej pracy narodzin, całej fali życia, kończącej się obecnie na tym drogim jasnowłosym aniołku, tak wątłym, delikatnym z oczyma jutrzenki, w których błyszczała przyszłość.
O! nasza Róża, nasza Róża!
Róża wszakże z olbrzymim swym bukietem w dwu drobniutkich dłoniach, podeszła. Od dwóch tygodni uczyła się bardzo ładnego powinszowania. Tego ranka jeszcze powtórzyła je bez omyłki przed matką. Ale skoro stanęła już tutaj, wśród tego całego tłumu, uniesienie jej było tak wielkiem, że nie była w stanie wymówić ani słowa. Nie zakłopotało ją to zresztą wcale. Była to osóbka pełna już przytomności umysłu, bardzo rezolutnego. I bez wszelkiego też namysłu rzuciła bukiet, skoczyła na szyję Mateuszowi i Maryannie, wołając piskliwym swym głosikiem, niby ton fletu:
— Dziadziu, babciu, to dziś — dzień wam poświęcony, całuję was z całego serca.
I wypadło to bardzo ładnie, uznano nawet, że to było daleko ładniejszem od wyuczonego powinszowania. Nowe nastąpiły wybuchy śmiechu, nowe oklaski, nowe rozległy się okrzyki. I natychmiast zasiedli wszyscy do stołu. Ale było to zadanie nielada, zasiąść u tego olbrzymiego stołu, ustawionego w podkowę na kwadracie skoszonego trawnika.
Najprzód ceremonialnie udali się na swoje miejsca Mateusz i Maryanna, nie opuszczając się, wciąż pod rękę, zasiedli pośrodku stołu, wsparci oboje o pień wielkiego dębu. Po lewej stronie Mateusza, zajęli miejsce Marta i Dyonizy, Ludwika i mąż jej, notaryusz Mazaud, ponieważ postanowiono nie rozdzielać małżeństw. Po prawej stronie Maryanny zasiedli: Ambroży, Teresa, Gerwazy, doktór Chambouvet, wszystko wdowcy i wdowy, potem znowu małżeństwo, Magdalena z mężem swoim, architektem Herbette, potem Beniamin sam jeden. Następnie wedle starszeństwa i generacyi, rozsiadły się inne małżeństwa. Nakoniec, jak to było postanowionem, młodzież, dzieci, całe gromady młodzieży i całkiem maleńkich, rozmieściło się jak kto mógł, jak mu się podobało pośród niezmiernego zgiełku.
Ach! jakaż to była chwila przemożnej chwały dla Mateusza i dla Maryanny! Ujrzeli się wśród tryumfu, o jakim marzyć nigdy nie śmieli. Życie, jakby chcąc wynagrodzić ich za to, że mieli weń zawsze niezachwianą wiarę, że byli przez całe istnienie jego czynnikami, zda się, przedłużało dla nich z upodobaniem granice zwykłej ludzkiej istności, aby mogli jeszcze własnemi oczyma ujrzeć rozkwit swego dzieła. Całe Chantebled przybrało uroczystą postać, wszystko, co oni ufundowali, stworzyli tu pożytecznego i pięknego. Pola uprawne, zdobyte na trzęsawiskach, chyliły się przed nimi powiewem kłosów, brzemiennych w przyszłe plony; łąki wdali wśród lasów dalekich przesyłały im ciepły oddech, trzód, co się na nich pasły, trzód dziś już nieobliczonych, arki wzmagającej się ciągle; źródła ujęte w karby, posłuszne ich woli, których użyli do użyźnienia gruntów, dziś wydających cudowne niemal plony, przesyłały im szmer wód swoich, tych wód, co są jakoby krwią ziemi. Było to spełnione dzieło doniosłości społecznej, chleb zdobyty, cały szereg istnień wytworzonych, wyprowadzonych z nicestwa ziem leżących odłogiem.
I pośród jakiegoż to ukochanego przez nich otoczenia, ta ich rasa wdzięczna i szczęśliwa podejmowała ich dziś tak uroczyście! Te klony, te jawory, które czyniły z rozległego tarasu wielki salon zieleni, wszakże to oni sami zasadzili je własną ręką, oni patrzyli na ich rozrost z dnia na dzień. Ten dąb, zwłaszcza, olbrzym dzisiaj, dzięki przezroczej fali fontanny, z której ściekało wciąż jakieś źródło podziemne, wszakże to był syn ich syn zrodzony tutaj, w dniu położenia pierwszych podwalin włości Chantebled, kiedy on wykopał dla niego dołek, ona trzymała jego wątłą gałązkę. A dziś, gdy olbrzymią zielenią swoją ocieniał on ich wszystkich, nie byłże królewskim symbolem całej ich rodziny? Jak on i ona była niezliczoną; jak on i ona rozmnożyła się, rozszerzyła w dal rozłożyste swe gałęzie, które daleko wybiegły odsłaniając ziemię dokoła; i jak on, tak ona była sama dla siebie lasem całym, zrodzonym z jedynego pnia, żyjącym temiż samemi sokami, silnym temże samem zdrowiem, pełnym pieśni, wietrzyku i słońca.
Wsparci o ten kolos, Mateusz i Maryanna zlewali się z nim, rzekłbyś, w jego chwale, w jego potężnym majestacie, jednaką jaśniejący królewskością, wydawszy na świat tyle istot, ile on liczył gałązek, panując nad ludem swych dzieci, które przez nich wzięły życie tak samo jak liście dębu przezeń życie czerpią. Tych trzystu współbiesiadników, co zasiadło po ich prawicy, po lewicy, wszakże to nic innego jak dalsze przedłużenie ich istnienia, toż samo drzewo życia, zrodzone z ich miłości, zrosłe z nimi jeszcze wszystkiemi fibrami. Wszakże czuli jaką im wszystkim sprawia radość, że ich uczcić mogą tą uroczystością, czuli rozrzewnienie starszych, hałaśliwą uciechę, młodych. Słyszeli jak zgodnym taktem biły serca razem z ich własnemi we wszystkich łonach aż do piersi najmłodszej z tych główek jasnowłosych, śmiejących się już z zachwytem do ciast deseru.
I dzieło ich twórcze ludzkości znajdowało się teraz zebrane przed nimi, w nich, niby kopuła okrągła tego dębu olbrzymiego a wszędy dokoła to drugie ich dzieło oblewało ich płodnością ziemi, tą przyrodą, co się rozszerzała i użyźniała w miarę jak oni sami się rozmnażali.
To też piękność Mateusza i Maryanny rozbłysłą dziś w całym blasku, cała piękność ich miłości stałej przez lat siedemdziesiąt, piękność tego uwielbienia, które po dziś dzień żywili dla siebie wzajem, w tej chwili jak w pierwszym dniu małżeństwa. Przez lat siedemdziesiąt szli wiernie obok siebie, dłoń w dłoni, bez jednej chwili gniewu, lub rozterki, bez jednej myśli choćby niewierności. Przyszedłszy z tak daleka, tym samym krokiem ufnym i pewnym, niezawodnie przypominali sobie oboje niejedną chwilę wielkiej boleści, ale chwile takie przychodziły z zewnątrz tylko zawsze. Jeżeli niejednokrotnie pierś ich podniosło łkanie, pociechą dla nich było, że płacz dzielili oboje. Pod wieńcem śnieżnych włosów zachowali oboje wiarę lat dwudziestu, serca ich pozostały wzajem sobie oddane tak samo jak ongi w dniu zaślubin, kiedy jedno oddało serce drugiemu i nie odebrało go już nigdy. Był to nierozerwalny związek miłości, małżeństwo takie, jakiem być powinno, jedyne mające racyę bytu, takie, co zapewnia spokój na życie całe, bo szczęście leży tylko w wiecznotrwałości.
Ich szczęście leżało w tem, że się spotkało dwoje ludzi, obdarzonych potęgą ukochania, wolą do działania zdolną, boskiem pragnieniem, co stwarza światy. On w uwielbieniu dla swej żony nie znał innej radości nad tę namiętność tworzenia, uważając dzieło tworzenia, dzieło dokonane za wyłączną racyę swego bytu, swój obowiązek i nagrodę swą zarazem. Ona w uwielbieniu dla męża starała się po prostu tylko być mu towarzyszką, małżonką i matką, płodną samicą, dobrą wychowawczynią, wedle słów Boutana, potem dobrą doradczynią przedewszystkiem, obdarzoną sądem jasnym, subtelnym, umiejącym rozwikłać najtrudniejsze sytuacye.
I tak to, zbliżani coraz więcej do siebie przez każde nowo na świat przychodzące dziecko, jak przez jeden węzeł więcej zaciskani, doszli oboje do zupełnego zjednoczenia, zlania się z sobą. Byli rozumem, zdrowiem, siłą. I jeśli odnosili zawsze tryumf, pośród przeciwności i łez, to tylko dzięki temu długiemu porozumieniu, tej wspólnej wielkości w pośród wiecznie odnawiających się uczuć tkliwości wzajemnej, których zbroja czyniła ich niezwyciężonymi.
Nie mogli być zwyciężonymi, podbili wszystko przez samą potęgę swego związku, nie pragnąc nawet podboju. I dokonywali teraz życia jak bohaterowie, jak zdobywcy szczęścia, dłoń w dłoni, czyści jak kryształ, bardzo wielcy, bardzo piękni, wyolbrzymieni i wypiękniali jeszcze niezmierną swą starością, tem tak długiem istnieniem, wypełnionem jedyną miłością.
A całe ich niezliczone pokolenie, co się tu dziś stawiło, to plemię zdobywcze, zrodzone z ich krwi i kości, nie miało także innej siły nad siłę łączności, Którą dziedziczyło po nich, nad tę uczciwą, lojalną miłość przodków, oddawaną dzieciom w spuściźnie, to solidarne przywiązanie, które kazało im dopomagać sobie wzajem, walczyć dla lepszego życia, niby jeden naród braterski.
Ale już rozpoczynała się uczta. Całej służbie folwarcznej powierzono usługę, nie chciano wprowadzać nikogo obcego. Wszyscy oni prawie wzrośli tu na folwarku, należeli niemal do rodziny. Następnie oni z kolei zasiądą do swego stołu i obchodzić będą dyamentowe gody. I pośród okrzyków i śmiechów serdecznych pojawiły się pierwsze półmiski.
Nagle, ledwie rozpoczęte roznoszenie półmisków przerwanem zostało. Wielka nastała cisza, zaszło nieoczekiwane wcale zdarzenie. Pośród tarasu, między obu ramionami stołu, wybiegającego w podkowę, szedł wprost ku jego środkowi młodzieniec jakiś, nieznany nikomu. Uśmiechał się wesoło i szedł do samego końca aż zatrzymał się dopiero przed Mateuszem i Maryanną, Potem przemówił donośnym głosem:
— Dzień dobry, dziadku! dzień dobry, babko!... Trzeba do stołu tego dodać jeszcze jedno nakrycie, bo i ja przybyłem uczcić was wraz z innymi.
Wszyscy zamilkli, wielce zdumieni. Któż to był ten młodzieniec, którego dotąd nikt z nich nie widział nigdy? Niezawodnie do rodziny należeć nie mógł, boć wiedzianoby jego imię, znano twarz... A w takim razie dlaczego pozdrawia przodków tem czczonem imieniem dziadka i babki? Zdumienie zaś zwiększające się z każdą chwilą, pochodziło najwięcej jeszcze z nadzwyczajnego jego podobieństwa z Mateuszem; był Fromentem, to rzecz pewna; widać to było z jego oczu jasnych, z układu wysokiego czoła. Mateusz młody odradzał się w nim, rzekłbyś, taki jakim go przedstawiał jeden z portretów, przechowywany z nabożeństwem w rodzinie, kiedy miał lat dwadzieścia siedem i rozpoczynał podbój Chantebled.
Wówczas Mateusz, drżący, podniósł się a Maryanna uśmiechnęła się bosko, pojąwszy przed wszystkimi, kto to jest taki.
— Ktoś ty, dziecko moje, ty, co mnie zwiesz dziadkiem i co jesteś podobnym do mnie jak brat mój rodzony?
— Jestem Dominik, syn najstarszy twego syna Mikołaja, który przebywa wraz z matką moją Elżbietą w obszernym, wolnym kraju, w nowej Francyi.
— A ileż lat ty masz teraz?
— Skończę dwadzieścia w sierpniu tego roku, kiedy tam u nas wody Nigru, dobrotliwego olbrzyma, powrócą użyźnić nasze pola niezmierne.
— A powiedz nam, czyś ożeniony, czy masz dzieci?
— Wziąłem za żonę francuzkę, zrodzoną w Senegalu i już w ceglanym moim domu, który sobie zbudowałem, wzrasta czworo dzieci pod blaskiem płomiennym słońca Sudanu.
— A powiedz nam jeszcze czy masz braci, siostry?
— Mój ojciec Mikołaj i matka moja Elżbieta mieli osiemnaścioro dzieci, z których dwoje umarło. Jest nas szesnaścioro: dziewięciu synów i siedem córek.
Mateusz roześmiał się serdecznym, rozgłośnym śmiechem wesela, jakby chciał wyrazić, że syn jego Mikołaj w latach pięćdziesięciu dzielnym był pracownikiem dla życia, więcej dlań nawet zdziaławszy niż on sam. Popatrzał na Maryannę, która również śmiała się w zachwycie.
— A zatem, dziecko moje, skoro jesteś synem mego syna Mikołaja, pójdź nas uścisnąć i obchodzić wraz z nami gody. Zaraz położą dla ciebie nakrycie na tym stole; jesteś u siebie.
Dominik w czterech susach musiał okrążyć stół cały. Uścisnął w silnych swych ramionach, ucałował dwoje starców, których radosne wzruszenie omal sił nie pozbawiło, tak ta niespodzianka była im miłą: to dziecko, jedne jeszcze, spadające im z dalekiego nieba w dzień taki, które opowiada im o innej rodzinie, innym ludzie, poczętym z ich krwi własnej, rozmnażającym się tam wzmożoną jeszcze płodnością w płomiennem powietrzu zwrotnikowem.
Niespodziankę tę zawdzięczali przebiegłej pomysłowości Ambrożego, który wytłómaczył się z niej natychmiast, jako z teatralnego efektu, przezeń przysposobionego. Od tygodnia już ukrywał on w swym pałacu Dominika, przysłanego przez ojca z Sudanu w tym celu, aby omówił z nim niektóre kwestye handlowego eksportu a przedewszystkiem dlatego, aby zamówił w fabryce Dyonizego cały szereg maszyn rolniczych specyalnej konstrukcyi, nadających się do tamtejszego gruntu.
Nikt przeto nie wiedział nic o tym przyjeździe, prócz Dyonizego. A kiedy stół cały ujrzał Dominika w objęciach obojga starców, kiedy poznał całkowitą jego historyę, radość była niezmierna, nowe okrzyki ogłuszające posłyszano dokoła, przyjęto go serdecznemi powitaniami, entuzyastycznemi uściskami, wśród których omal nie zaduszono wysłańca rodziny siostrzanej, księcia drugiej dynastyi Fromentów z kraju cudownej przyszłej Francyi.
Mateusz wesoło wydawał rozkazy.
Naprzeciw nas dwojga, tutaj połóżcie nakrycie... On sam jeden tylko naprzeciw nas zasiądzie, jako ambasador potężnego mocarstwa. Pomyślcie, że on reprezentuje, oprócz swego ojca i matki, dziewięciu braci, siedem sióstr, nie licząc już czworga własnych jego dzieci... No, mój chłopcze, siadaj i niech nam podają!
Uczta weselna pełną była uciechy dziwnie rzewnej w tym cieniu dębu, prześwieconego słońcem. Świeży chłód unosił się z traw, zdało się, że przyjazna natura darzy to grono swą pieszczotą. Śmiechy nie ustawały dźwięczeć, starzy nawet rozbawili się jak dzieci wobec tych lat dziewięćdziesięciu i tych lat osiemdziesięciu siedmiu pana młodego i panny młodej. Twarze wiekowych małżonków promieniały łagodnym blaskiem, i tak samo promieniały twarze jasno i czarnowłosych współbiesiadników; cały ród promieniał szczęściem, radością, piękny tą zdrową swą pięknością; od dzieci bił blask, młodzieńcy byli wspaniali, dzieweczki urocze, małżonkowie zgodni i zjednoczeni z sobą, siedzieli tuż obok siebie. A co za wspaniały apetyt! a jaki zgiełk radosny witał każdy nowy półmisek! a jakim odbytem cieszyło się dobre wino, którem wychylano toasty na cześć tak dobrego, pięknego życia, co darzyło dwoje ich patryarchów najwyższą łaską: tą możnością zebrania ich wszystkich u swego stołu w imię tak podniosłej, chwalebnej uroczyści. Przy deserze były mowy, podnoszono zdrowia wśród przeciągłych znów okrzyków.
Ale w rozmowach, w żywych słowach, które krążyły od jednego do drugiego końca stołu, wciąż powracano do niespodzianki początkowej tej uczty, do tego tryumfalnego wejścia wysłańca bratniej rodziny. Zajmowano się powszechnie nim, jego niespodziewaną obecnością, tem wszystkiem czego nie dopowiedział jeszcze, jak to czuli wszyscy — i wszystko to wzmagało jeszcze ich podniecenie, namiętność całej rodziny, upojonej i tak już tą ucztą na wolnem powietrzu. A skoro tylko podano czarną kawę, posypały się pytania i gość zmuszony został do opowiadań.
— Och! cóż ja wam powiem? — odparł ze śmiechem na jedno z pytań Ambrożego, który pragnął dowiedzieć się, co też on myśli o całem Chantebled, po którem oprowadził go był dzisiejszego ranka. Obawiam się, że nie będę dość uprzejmym ani dla tego zakątka ojczyzny, ani dla waszego dzieła, jeśli zechcę być szczerym. Bezwątpienia, kultura jest tutaj istną sztuką, jednym wielkim godnym podziwu wysiłkiem woli, nauki, ładu, aby wydrzeć tej starej ziemi plony, jakie zdoła wydawać jeszcze. Pracujecie niezmiernie, czynicie cuda.. Ale, wielki Boże! jakże królestwo nasze jest maleńkiem! Jak wy tu żyć możecie, nie raniąc sobie boków o łokcie sąsiada? Osiedliliście się, nagromadzili głębokiemi warstwami tak, że zgoła oddychać już nie możecie swobodnie; tu brak przecież powietrza dla piersi ludzkiej. A najobszerniejsze wasze pola, co wy nazywacie wielkiemi waszemi folwarkami, są zaledwie kępkami ziemi, na których wasze trzody robią mi wrażenie zabłąkanych mrówek...
Ach! gdybyście widzieli nasz Niger olbrzymi, olbrzymie niziny, które on oblewa, olbrzymie nasze pola tam na południu, które nie mają innych granic nad granice rozległego widnokręgu!
Benjamin ze swego miejsca przysłuchiwał się z drżeniem jego słowom. Odkąd ten syn wód olbrzymich i innego słońca stanął tu pośród nich, nie mógł Benjamin już od niego oderwać oczu, wpatrzony weń z całą namiętnością rozmarzonych swych oczu. A kiedy posłyszał jak przemawia w ten sposób, nie mógł już dłużej oprzeć się temu wołaniu czegoś nieznanego, co go przyzywało ku sobie wiecznie, powstał z miejsca, obszedł stół dokoła i przysiadł się do niego.
— Niger, te doliny bezmierne... O! powiedz nam, opowiadaj o ich bezbrzeżności.
— Niger, dobrotliwy olbrzym, to ojciec nas wszystkich tam, w tej dalekiej krainie! Miałem zaledwie lat osiem, kiedy mój ojciec i matka opuścili Senegal, w porywie nieopatrznej śmiałości, w przystępie szalonej nadziei, dręczeni potrzebą wdarcia się w głąb Sudanu, na los szczęścia szukania w nim zdobyczy. Potrzeba wielu dni pochodu wśród skał, zarośli, rzek, aby z Saint-Louis dotrzeć do naszej fermy obecnej, po za Dienné... I nie przypominam już sobie dzisiaj naszej pierwszej podróży, wydaje mi się, żem się zrodził z łona dobrotliwego Nigru, z żyzności bajecznej wód jego. Jest on olbrzymi a łagodny, toczy fal swych szeregi bezmierne, iście jak morze; tak rozlewa się szeroko, że żaden most nie ujarzmia jego nurtów, że napełnia on sobą cały widnokrąg od końca do końca. Wśród fal jego widzisz całe archipelagi, odnogi jego dokoła pokrywa gęsta trawa, stanowiąca naturalne pastwiska, tworzy on głębokie baseny, gdzie całe floty ryb olbrzymich pływają i poruszają się dowolnie. Ma i on swoje burze, ma swoje dni płomienne, kiedy nurty jego podejmują dzieła płodności wśród uścisku palącego słońca, ma swe noce urocze, swe noce różanego blasku, nieskończonej słodyczy, kiedy na ziemię od gwiazd zstępuje spokój... I on to, ten praojciec, ten twórca, ten olbrzym użyźniający, począł w swem łonie Sudan, wyposażył go w nieobliczone bogactwa, tocząc on bezprzestanną walkę z zaborczością sąsiedniej Sahary, wyprowadziwszy go z nicości, z użyźniającego swego mułu. On to corocznie o tej samej porze, regularnie wylewa, występuje ze swego koryta, zalewa dolinę całą, niby ocean — a potem pozostawia ją tłustą, rzekłbyś brzemienną wegetacyą potworną iście. Tak jak Nil, odniósł on zwycięztwo nad piaskami i jest ojcem generacyi niezliczonych, jest bogiem — twórcą świata nieznanego jeszcze, który z czasem zbogaci starą Europę.
A ta dolina Nigru, bezmierna córa dobrotliwego olbrzyma, ach! jakiż to obszar przeczysty, jaki swobodny wzlot ku nieskończoności! Dolina otwiera się, dolina bez końca, oddala, zda się, granice widnokręgu, bez przeszkód, ni granic! Płaszczyzna wciąż jest płaszczyzną, pola ciągle przedłużające się nowemi polami, bruzdy biegnące w dal prosto wyciągnięte, jak okiem zasięgniesz, gdzie pług musiałby chyba przez całe miesiące orać, aby dosięgnął ich końca. Tam zbierać się będzie pożywienie dla całego wielkiego ludu w dniu, kiedy na seryo zabiorą się ludzie do jej uprawy z pewną odwagą i nauką pewną, bo dziś to jeszcze dziewicze królestwo, takie, jakiem je stworzyła dobra rzeka olbrzymia przed tysiącami lat. Jutro to królestwo należeć będzie do rolnika, który odważy się wziąć je w posiadanie, wykroić sobie w niem włość własną, tak obszerną, o jakiej zamarzyć może tylko siła jego pracy, nie już z hektarów, ale z mil uprawnych pól złożoną, falującą wieczystemi żniwami... A jakiż powiew szeroki wśród tych bezmiernych obszarów, co za uciecha módz odetchnąć całym tym bezmiarem swobodnego, rozległego powietrza, módz całą nieskończoność wchłonąć w płuca; jakie to silne i zdrowe życie tam, gdzie się już nie żyje tak gromadnie, gdzie jeden nie naciska na drugiego, gdzie człowiek czuje się wolnym, potężnym, panem tej części ziemi, której zapragnął, pod tem słońcem, co przyświeca wszystkim!
Benjamin upojony był tem wszystkiem co słyszał; nie mógł się dość nasłuchać, dość narozpytywać.
— Jakżeście się tam urządzili? Jak tam żyjecie? Jakiemi są wasze obyczaje, wasze prace?
Dominik napowrót śmiać się zaczął, tak pewnym był, że ich wprawi w zdumienie, w pomieszanie tych wszystkich nieznanych dotąd krewniaków, którzy w tej chwili zawiśli, rzekłbyś, na jego ustach, roznamiętnieni wciąż wzrastającą ciekawością.
Potrochu, zwolna, coraz to nowi; to kobiety, to starcy, powstali z miejsc swoich, przybliżali się do niego. I dzieci nawet otoczyły go kołem, jakgdyby opowiadano im jakąś baśń cudowną.
— O! żyjemy niby jedna rzeczpospolita; jesteśmy gminą wspólną, której każdy członek pracować musi dla dzieła braterskiego. Wpośród rodziny są rzemieślnicy wszelkiego rodzaju i stanu, na sposób cokolwiek barbarzyński coprawda. Ojciec naprzykład okazał się znakomitym doświadczonym mularzem, bo musiał budować wszystko, kiedyśmy tam przybyli. I cegły nawet sam sobie wyrabiał, dzięki pokładom gliny w pobliżu Dienné. Folwark nasz zatem dziś tworzy małą wioskę, każde ożenione dziecko mieć będzie dom swój własny... Potem jesteśmy nietylko rolnikami, jesteśmy także myśliwcami i rybakami. Mamy swoje łodzie; Niger wre życiem, połowy są tam ogromne. Polowanie wystarczyłoby również na wyżywienie całej rodziny, zwierzyna tam się mnoży, w sposób niesłychany; stada kuropatw i perliczek są tam olbrzymie, nie licząc już czerwonaków, pelikanów, czapli i tysiącznych gatunków zwierząt niejadalnych. Czasami czarne lwy składają nam wizyty, orły powolnym lotem szybują nad naszemi głowami; hipopotamy o zmroku po trzy i cztery bawią się u wybrzeży rzeki z niezgrabnym wdziękiem murzyńskich dzieci, kiedy się kąpią... Przedewszystkiem jednak jesteśmy rolnikami, królami doliny, kiedy Niger cofnie swe wody, użyźniwszy nasze pola. Włość nasza jest bez kresu, sięga, jak daleko wysiłek pracy naszej zdoła sięgnąć. A gdybyście zobaczyli tych rolników krajowców, którzy nie uprawiają nawet ziemi, którym brak najprymitywniejszych choćby narzędzi, którzy poprostu tylko kijem grzebią trochę ziemię zanim powierzą jej posiew! Ale niema obawy, niema kłopotu: ziemia jest tłusta, słońce gorejące, plony zawsze będą piękne. A cóż dopiero my, kiedy użyjem pługa, kiedy dołożym cokolwiek starania, popracujemy cokolwiek choćby tylko nad tą ziemią, wezbraną życiem, jakież musimy mieć zdumiewające plony, jaką obfitość ziarna, od którego popękałyby chyba ściany wszystkich waszych spichlerzy! W dniu, w którym mieć będziemy maszyny rolnicze, jakie tu przyjechałem u was zamówić, potrzebną nam będzie cała flotyla statków, aby wam wysłać ten nadmiar naszych gumien... Po opadnięciu wód rzeki, kiedy już fale jej wstąpią napowrót w swe łożysko, uprawia się ryż, całe płaszczyzny ryżu, które czasami wydają podwójne zbiory. Potem siejemy proso, wreszcie siać będziemy zboże, kiedy uprawę jego będziem mogli już prowadzić na wielką skalę. Dalej przychodzą wielkie pola bawełny, Uprawiamy także maniok i indygo, mamy warzywne ogrody, w których są całe łany cebuli, pieprzu tureckiego, dyni, ogórków. A nie wspominam już o produktach przyrodzonych o drzewach gumowych tak cennych, których mamy lasy całe, drzewach wydających masło, mąkę, jedwab, które wyrastają na naszej ziemi jak głóg u skraju dróg waszych... Nakoniec jesteśmy pasterzami, mamy trzody, odradzające się bezustannie, w których liczby głów nie znamy sami nawet. Nasze kozy, nasze owce, o długiej wełnie liczą się na tysiące; konie nasze tabunami uganiają się swobodnie w zagrodach wielkich jak miasta; nasze woły z garbami, kiedy się idzie je poić u Nigru, pokrywają całą willę nadbrzeża w godzinie wspaniałości pogodnej, kiedy słońce kładzie się na spoczynek... A nadewszystko jesteśmy ludźmi wolnymi, ludźmi wesołymi, szczęśliwymi, co pracują tylko na radość życia swobodnego, bez przeszkód, bez trosk, z tą nagrodą, że możemy sobie powiedzieć, iż dzieło nasze jest wielkiem bardzo, bardzo pięknem i bardzo dobrem, boć to druga Francya, nowa Francya, Francya przemożna dnia jutrzejszego.
I teraz nie przerywał już, nie potrzeba było zadawać mu pytań, wylewał całą swą duszę, pełną wielkości i piękna.
Opowiadał o starożytnym grodzie — królowej Dienné o ludności i budowlach Egiptu, który po dziś dzień panuje jeszcze nad doliną.
Mówił o czterech innych centrach Bammaku, Niamina, Segu, Sansanding, wielkich wsiach, które z czasem staną się wielkiemi miastami.
Opowiadał zwłaszcza o Tombuktu, pełnem chwały, tak długo nieznanem, tej podwójnej bramie do Sahary i Sudanu, mieście granicznem, gdzie życie dwu różnorodnych prądów styka się z sobą, miesza, mieni, dokąd wielbłąd pustyni przywozi broń i towary Europy oraz sól nieodzowną, gdzie wątłe łodzie Nigru wyrzucały na ląd cenną kość słoniową, złoto, znajdowane bez trudu niemal na powierzchni ziemi, pióra strusie, gumę, zboże, wszystkie bogactwa żyznej doliny.
Mówił, że Tombuktu to skład główny, to metropolia i targowisko Afryki środkowej, że swemi stosami kości słoniowej, z kupami nieoczyszczonego złota, worami ryżu, prosa, indyga, pękami piór strusich, metalami, daktylami, materyami drogiemi, narzędziami, tytoniem, swemi bryłami soli zwłaszcza, taflami soli kamiennej, zwożonej na grzbietach zwierząt z okropnej Taudenni, saharyjskiej stolicy soli, której grunt jest na całe mile samą solą, pokładami piekielnemi tej soli, która do tego stopnia jest cenną w Sudanie, że służy w zamiennym handlu jak moneta, pożyteczniejsza stokroć od złota.
Nakoniec opowiadał o tem jak Tombuktu podupadło teraz, zbiedniało, jak wspaniała niegdy stolica, która dziś wygląda jak zwaliska, ukrywa po za swemi trądem stoczonemi fasadami, w obawie rozbójników pustyni, resztki skarbów, jakie jej pozostały, ale że jutro stanie się ona napowrót stolicą chwały i bogactwa, rozsiadłszy się między Sudanem, spichlerzem zasobnym, a Saharą, drogą od Europy, skoro Francya otworzy tę drogę, połączy prowincye nowego państwa, założy tę nową Francyę bezmierną, wobec której dawna ojczyzna będzie tą grudką mózgu myślącego tylko, mózgu kierującego wszystkiem.
— I to marzenie, to wielkie marzenie — wołał — to dzieło olbrzymie, gigantyczne, ziści się już jutro. Nasz Algier, połączony zostanie z Tombuktu tą drogą po przez Saharę: lokomotywy elektryczne poniosą przez bezmiary piasków całą starą Europę! Tombuktu połączone zostanie z Senegalem flotylą parową na Nigrze, innemi znów żelaznemi drogami, które pobróżdżą na wsze strony rozległe państwo! nowa Francya olbrzymia, bezmierna, połączona z Francyą macierzystą, ze starożytną ojczyzną, cudownym rozrostem nadbrzeży, urośnie tak, że się pomieści w niej z czasem sto milionów mieszkańców!... Oto nasze marzenie, oto cel nasz! Bezwątpienia te rzeczy nie staną się od dzisiejszego wieczora do jutra rana. Transsaharyjska droga nie jest jeszcze zbudowaną, jest tam dwa tysiące pięćset kilometrów nagiej pustyni, której eksploatacya nie mogłaby dziś skusić kompanij spekulacyjnych i trzeba, aby pierwej rozwinęła się pomyślność, trzeba pierwej położyć początek do jakiejś cywilizacyi, trzeba odkryć pokłady ważne, wzmódz eksport i tym sposobem skłonić pieniądz metropolii do tego przedsiębiorstwa. Następnie istnieje kwestya ludności tamtejszej, złożonej z murzyńskich ludów, po największej części łagodnych z natury, ale są między nimi ludy dzikie, z instynktami złodziejskiemi i okrucieństwem wyegzaltowanem jeszcze fanatyzmem religijnym, które utrudniają nasz podbój; jest to ten okropny problement islamu, o który roztrącamy się i roztrącać będziemy dopóty, dopóki on nie zostanie rozwiązanym. I tylko życie, długie lata życia mogą jedynie wytworzyć ludność nową, przyswoić ją nowej ziemi, stopić w niej różnorodne żywioły, nadać jej egzystencyę normalną, siłę pierwotną, przyrodzoną, ten geniusz... Mniejsza o to jednaki począwszy od dziś dnia, nowa Francya narodziła się już w oddali, już istnieje państwo bezgraniczne przyszłości i państwo to potrzebuje krwi naszej i trzeba mu ją dać, aby się zaludniło, aby mogło wyciągnąć ze swego gruntu nieobliczone bogactwa, aby się stało największem, najsilniejszem, najpotężniejszem w całym świecie.
Porwany zapałem, drżący na widok odległego ideału swych marzeń, który wreszcie stawał przed nim wcielony, Benjamin miał pełne łez oczy. Ach! to życie zdrowe, to życie szlachetne, to rzecz całkiem inna! wszakże to wielka misya, dzieło wielkie, o którem marzył tylko dotąd nieokreślenie!
Spytał więc jeszcze:
— A dużo tam prócz was jest rodzin francuzkich, kolonizujących tak samo?
Dominik na to pytanie wybuchnął serdecznym śmiechem.
— E! nie, jest kilka kolonij w dawnych naszych posiadłościach w Senegalu; ale tam w głębi doliny Nigru poza Dienné, o ile mi się zdaje, jesteśmy tylko my sami... Jesteśmy pionierami, szaloną przednią strażą, postawiliśmy na kartę całą wiarę i całą nadzieję. I w tem mamy pewną zasługę, bo dla ludzi rozsądnych jest to wielkie ryzyko i wykroczenie przeciw zdrowemu rozumowi. Czy pojmujecie to? rodzina francuzka, osiadła pośród dzikich, mająca za całą protekcyę sąsiedztwo małego fortu, w którym oficer biały dowodzi tuzinem żołnierzy krajowców, zmuszona częstokroć do użycia broni palnej, tworząca osadę pośród kraju, który dziś lub jutro może podnieść bunt, dzięki fanatyzmowi jakiegoś naczelnika pokolenia. Jest to szaleństwo, oburzające wszystkich i to właśnie sprawia nam taką uciechę, to nas czyni wesołymi, zdrowymi i zwycięzkimi. My pierwsi torujemy drogę, dajemy przykład. Niesiemy naszą kochaną starą Francyę tam w te dzikie krainy, wyoraliśmy dla siebie wśród tych ziem dziewiczych jedno niezakreślone żadnemi granicami pole, które zczasem stanie się prowincją, założyliśmy wioskę, która za lat sto będzie wielkiem miastem. Niema w koloniach rasy bardziej płodnej nad rasę francuzką, ona, co — zda się — stała się całkiem już bezpłodną na dawnej swej ziemi. I rozmnażać się będziemy i napełnimy sobą świat cały!... Przychodźcież zatem, przybywajcie do nas wszyscy, skoro tutaj wam już zaciasno, skoro wam brak powietrza wśród waszych pól zbyt drobnych, w waszych miastach przepalonych, zatrutych. Tam dla was wszystkich jest dosyć miejsca, jest dosyć ziem nowych, dosyć szerokiego powietrza, którem nie oddychał nikt dotąd jeszcze, tam jest zadanie, które spełnić należy a które uczyni z was wszystkich bohaterów, ludzi silnych, ludzi, zdolnych odczuć szczęście życia. Jedźcie ze mną, zabieram mężczyzn, zabieram kobiety dobrej woli — i wykroicie sobie nowe prowincye i założycie nowe miasta dla wszechpotężnej, przyszłej, wielkiej Francyi, bezmiernej!
Jeden Benjamin tylko pośród zapału, co zagłuszył jego słowa, zawołał;
— Tak, tak, ja żyć pragnę... Zabierz mnie, zabierz z sobą!
Dominik wszakże tak dalej zamykał swe opowiadanie:
— I dziadku, nie powiedziałem ci jeszcze, że mój ojciec tamtejszej osadzie naszej nadał nazwę Chantebled... Często opowiada on nam jak to założyłeś włość twą tutaj w porywie szalonej odwagi, kiedy wszyscy drwili z ciebie, wzruszali ramionami i oskarżali cię o szaleństwo. A i tam tak samo wyśmiewają ojca, tąż samą napotyka litość wzgardliwą, bo spodziewają się, że dobrotliwy nasz Niger zczasem zagarnie naszą wioskę, jeśli jakaś banda koczujących murzynów nie pomorduje nas i nie zje, jeszcze w dodatku... Ach! jestem całkiem spokojny, zwyciężymy, jakeś ty zwyciężył, dziadku, ponieważ szaleństwo czynu jest świętą mądrością. Nastanie tam nowe królestwo Fromentów, nowe Chantebled olbrzymie, którego wy oboje, dziadku i babko, będziecie protoplastami, patryarchami dalekimi, czczonymi jak bogi... I piję teraz za twoje zdrowie, dziadku i za twoje, babko, w imieniu waszego drugiego przyszłego ludu, rozrosłego dzielnie pod płomiennem słońcem zwrotnikowem.
Mateusz podniósł się i rzekł głosem silnym, w którym dźwięczało wzruszenie głębokie:
— Za twoje zdrowie! mój chłopcze. Za zdrowie syna mego Mikołaja, jego żony Elżbiety i tych wszystkich, co się zrodzili z ich miłości! Za zdrowie tych wszystkich, co się z niej zrodzą jutro, z pokolenia na pokolenie!
Marjanna powstała również i rzekła zkolei
— Za zdrowie waszych żon i waszych córek, waszych małżonek i waszych matek! Za zdrowie tych, które będą kochały, które obdarzać was będą dziećmi, które przymnożą życia światu, zwiększą dział możliwego szczęścia na ziemi.
Na tem zakończyła się uczta, powstano od stołu, cała rodzina rozsypała się swobodnie po tarasie. Mateusza i Maryannę otoczył tryumfalnie raz jeszcze tłum dzieci ich dokoła. Ten tłum to była fala płodności zwycięzkiej, cały ludek szczęśliwy, zrodzony z ich krwi i kości, otaczający ich teraz swą radością, duszący swemi pieszczoty.
Dwadzieścia ramion razem wyciągało ku nim ręce, podawało im do pocałunku główki jasno i czarnowłose. Oni w swym wieku, w szczęśliwym powrocie ku latom dzieciństwa, niezawsze rozpoznawali te główki różnorodne dzieci. Mylili się, mieszali ich imiona, brali jednych za drugich. Śmiano się, poprawiano omyłki, odwoływano się do ich pamięci.
I oni śmieli się tak samo, bawili własnemi pomyłkami. To już rzecz mniejszej wagi jeśli niezawsze wiedzą które jest którem, boć to przecie zawsze jedno z ich plonu.
Dalej były tam jeszcze kobiety brzemienne wnuczki, prawnuczki, które przywoływali do siebie, które chcieli ucałować także, by tym pocałunkiem przynieść szczęście tym wszystkim dzieciom, jakie miały się narodzić jeszcze z dzieci ich dzieci, do nieskończoności w dalekie wieki. Dalej były tam takie matki karmiące, te, których niemowlęta w powijakach zasypiały grzecznie podczas uczty; teraz zaś, kiedy się pobudziły, domagając się krzykiem pokarmu, trzeba im było wydzielić ich cząstkę śniadania; karmiły je więc swą piersią, siedząc pod drzewem, zabawiając się razem rozmową, z odkrytem łonem, w dumnym spokoju. Było to uosobienie królewskiej piękności niewiasty, małżonki i matki, stanowcze zwycięztwo płodnego macierzyństwa nad zabójczą dziewiczością życia.
Oby obyczaje się zmieniły w przyszłości, oby zmieniła się idea moralności i idea piękna, oby świat się przeobraził przez ideał tej tryumfującej piękności, tej matki karmiącej dziecię, przez majestat jej symbolu!... Wciąż nowe posiewy wydawały nowe bezustannie plony, słońce wciąż podnosiło się na widnokręgu, strumień mleka spływał bez końca z piersi karmicielek, ten pokarm wieczysty żywej ludzkości. I strumień ten mleka niósł z sobą życie poprzez arterye świata i wzbierał ciągle dla wieków przyszłych, nieskończonych...
Jaknajwięcej życia na to, aby było jaknajwięcej szczęścia możliwego na ziemi. Takim było po wsze czasy wyznanie wiary w życie, wyznanie nadziei w jego dzieło dobre i sprawiedliwe. Płodność zwycięzka pozostaje siłą nieprzepartą, przemożną potęgą, od której jedynie zależy przyszłość. Ona to była wielką rewolucjonistką, robotnicą niestrudzoną na rzecz postępu, matką wszelakiej cywilizacyi, odradzającą bezprzestannie zastępy swych bojowników niezliczonych, wysyłającą w biegu wieków miljardy nędzarzy, zgłodniałych, niezadowolonych, zbuntowanych na podbój prawdy i sprawiedliwości.
W dziejach ani krok jeden naprzód nie został zrobionym inaczej, tylko dzięki naciskowi liczby, która popychała ludzkość w jej pochodzie. Jutro, jak wczoraj, zdobytem zostanie przez rozmnażanie się tłumów, szukających szczęścia.
I będą to dobrodziejstwa, których spodziewamy się w naszych czasach: równość ekonomiczna pozyskana nakoniec tak samo, jak pozyskaną została równość polityczna; sprawiedliwy podział bogactw, których pozyskanie stanie się odtąd łatwem; praca obowiązkowa przywrócona w całej swej chwalebnej konieczności.
Fałszem jest, że praca narzuconą ludziom została, jako kara za grzech; przeciwnie, jest ona zaszczytem, szlachectwem ducha, najcenniejszem z dóbr, radością, zdrowiem, siłą, samąż duszą wszechświata, który zawsze oddanym jest pracy, bo wiecznie tworzy i działa dla przyszłości. Dziecko wydane na świat — to praca; życie przeżyte normalnie bez skażenia nikczemnego — to praca także; rytm wielkiej pracy codziennej unosi z sobą świat ku wieczności jego przeznaczeń.
I zniknie z powierzchni ziemi nędza, zniknie haniebna zbrodnia, w tej gloryfikacyi pracy, w tym rozdziale między wszystkich zadania powszechnego, skoro każdy przyjmie na siebie prawowitą swą cząstkę obowiązków i praw zarazem.
I niechaj rodzą się dzieci, niech wyrastają, będą one tylko narzędziami bogactwa, wzmożeniem się kapitału ludzkości, kapitału swobodnych i szczęśliwych istnień a wówczas nie będą już dzieci jednych skazane na to, aby były pańszczyźnianemi bydlętami, mięsem do jatek ludzkich, lub ciałem przeznaczonem na prostytucyę, ku dogodzeniu egoizmowi dzieci drugich.
A będzie to nowe zwycięstwo życia, odrodzenie się tego życia szanowanego, czczonego, tej prawdziwej religii życia zdeptanej, zgniecionej pod naciskiem długiej, obmierzłej zmory fanatyzmu, od której ludy dwukrotnie już, w piętnastym i w osiemnastym wieku gwałtownie usiłowały się uwolnić i z której otrząsną się nakoniec w ten dzień przyszły, kiedy ziemia płodna, kobieta płodna, będą odbierać cześć napowrót, gdy staną się wszechpotężną, najwyższą pięknością.
W tej ostatniej godzinie, w ten wieczór pełen blasków, Mateusz i Maryanna królowali przez liczne swe potomstwo. Poryw bohaterski, godzien uwielbienia, wyniósł ich na tę godność królewską. Kończyli swe dni jak prawdziwi bohaterzy życia, dostojni starcy, ponieważ dali istnienie tylu istotom, stworzyli tyle rzeczy. I wszystko to pośród walki, w pracy i boleści.
Nieraz w biegu życia przecież łkanie pierś ich podniosło. Ale wreszcie wraz z wiekiem nastał spokój, wielki spokój uśmiechniony, na który złożyły się zacne prace dokonane, wielka pewność przyszłego snu niezmąconego wówczas, kiedy ich dzieci dokoła nich podejmują tęż samą walkę będą pracować i cierpieć i żyć znów zkolei. I ta ich wielkość bohaterska w ciągu życia nie wykluczała żądzy gorącej, bozkiej żądzy twórczej, co ich ogarniała, niby płomień potężny, za każdem nowem poczęciem. Byli oni niby świątynia poświęcona, w której przemieszkiwało zawsze bóstwo, płonęli niewygasłym płomieniem miłości, jakim płonie świat cały dla twórczości bezustannej. Promienna ich piękność pod falą śnieżystych włosów brała początek w tym blasku, jakiego pełne były ich oczy, w tej potędze ukochania, której wiek nie mógł osłabić.
Bezwątpienia, jak to nieraz dawniej żartem mówili, przekroczyli oni wszelką miarę w swej nieopatrzności wydawania na świat dzieci, ku zgorszeniu sąsiadów, oburzających się na pogwałcenie przyjętych zwyczajów. Ale czyliż nie po ich stronie w końcu była słuszność? Dzieci ich wszakże nie zabrały nikomu jego cząstki chleba, wszakże każde z nich z sobą ją na świat przyniosło.
A zresztą, lepiej jest zbyt obfite zbierać żniwa, skoro szpichlerze kraju są puste. Potrzebaby wielu tych nieopatrznych, aby pokonać zbytnią ostrożność egoistyczną innych w dniu wielkiego niedostatku. Wszakże to dobry przykład obywatelski, wzmocnienie rasy, nowe siły pozyskane na rzecz ojczyzny pośród okropnego ogólnego ubytku.
A teraz życie zażądało nowego, ostatniego bohaterstwa ze strony Mateusza i Maryanny. W miesiąc później, kiedy Dominik zamierzał powrócić już do Sudanu, Benjamin oznajmił im pewnego wieczora namiętne swe pragnienie, nieprzeparty odzew, który dochodził go z tych równin nieznanych i dalekich, wołanie, któremu musiał być posłusznym.
— Ojcze ukochany, uwielbiana matko moja, pozwólcie mi odjechać z Dominikiem... Walczyłem z sobą długo, sam sobą się brzydzę, że was tak opuszczam w waszym wieku. Ale zbyt wiele cierpię, dusza moja wyrywa się tam ku nieskończoności i czuję, że tutaj umrzećby mi przyszło w haniebnej bezczynności, gdybym nie odjechał.
Słuchali go z sercem złamanem. Słowa te nie zadziwiły ich bynajmniej, zdawna przygotowani byli na to, że je posłyszeć muszą kiedyś, zwłaszcza spodziewali się tego od dnia wznowionych swych ślubów. Drżeli, wiedzieli, że nie będą mogli odmówić, bo czuli, iż zawinili bardzo, zatrzymując tak długo to ostatnie swe dziecię w gnieździe rodzinnem, oddawszy poprzednio światu wszystkie inne. Ach! to życie nienasycone nigdy, co nie dopuszczało tego spóźnionego skąpstwa, co domagało się od nich wszystkiego, aż do tego ostatniego skarbu, ukrywanego przed niem tak pilnie, tego skarbu, z którym marzyli nie rozstawać się aż dopiero u krawędzi grobu!
Zapanowała wielka cisza aż wreszcie Mateusz odpowiedział powolnym głosem
— Dziecko moje, nie mogę cię powstrzymywać. Idź zatem, gdzie cię woła życie... Gdybym wiedział, że umrę już dzisiejszego wieczoru powiedziałbym ci, żebyś zaczekał do jutra.
Zkolei odrzekła i Maryanna łagodnie:
— Dlaczegóż nie możemy umrzeć zaraz?... Nie spotkałaby nas ta boleść ostatnia i ty nie zabrałbyś z sobą nic więcej, jak tylko to ostatnie o nas wspomnienie.
Raz jeszcze przed ich pamięcią stanął cichy cmentarz w Janville, gdzie zasypiało już tyle drogich im istot, gdzie wkrótce i oni sami położą się na wieczny spoczynek obok tamtych, co tak dawno oczekują na nich w ciszy. A myśl ta nie niosła dla nich z sobą smutku, przeciwnie, mieli nadzieję, że tam spoczną tegoż samego dnia, bo żadne z nich nie mogło pojąć życia bez drugiego. A zresztą, wszakże żyć nie przestaną boć żyć będą dalej wciąż w swych dzieciach, połączeni na wieki, nieśmiertelni w swej rasie?
— Ojcze najdroższy, matko uwielbiona — powtarzał Beniamin — to ja, gdybym nie odjechał jutro, musiałbym umrzeć. Czekać na śmierć waszą, wielki Boże! czyliż nie byłoby to jej pragnąć? Trzeba, abyście żyli długo jeszcze a ja pragnę żyć tak samo, jak wy żyliście.
Nastała nowa chwila ciszy, potem Mateusz i Maryanna rzekli razem:
— Jedź zatem, dziecko kochane. Słuszna jest, żyć trzeba.
Ale w dzień pożegnania jakaż boleść, jaka rozpacz okropna, kiedy im przyszło wyrwać to ciało ich ciała, to serce ich własnego serca, to wszystko, co im pozostało z nich samych, aby to wszystko swoje złożyć życiu w ostatniej, najwyższej ofierze! Był to ponowiony odjazd Mikołaja, toż samo: nigdy już, wyrzeczone przez opuszczające kraj dziecko, co ulatuje w wichry nieznane dla posiewu ziem obcych i dalekich, gdzieś po za odległe granice.
— Nigdy już! — wołał Mikołaj wśród łez.
A Maryanna powtarzała z łkaniem, wydzierającem się jej z głębi piersi:
— Nigdy już, nigdy, nigdy!
Teraz, to nie chodziło już o rozmnożenie rodziny, o ojczyznę zasiloną, Francyę zaludnioną, ale o rozszerzenie granic ludzkości, użyźnienie pustyń, o zaludnienie całkowite ziemi. Po ojczyźnie ziemia cała. Po rodzinie naród, potem ludzkość. A jakiż to lot zdobywczy, jakie nagłe rozwarcie wrót szerokich na bezmiar świata! Cały powiew świeży oceanu, całe swobodne powietrze dziewiczych kontynentów zawiało oddechem olbrzymim, niby lekki wietrzyk przestrzeni szerokiej. Dziś zaledwie tysiąc pięćset milionów dusz na całej kuli ziemskiej wśród garstki nielicznych pól uprawnych, czyż to nie nędzne, kiedy ta ziemia, otwarta pługiem wszędy, mogłaby wyżywić ich dziesięć razy tyle?
Jakże zacieśnia się widnokrąg, chcąc ograniczyć ludzkość żyjącą do jej cyfry obecnej, dopuszczając tylko do wzajemnej wymiany ludów między sobą, do wymierania stolic, jak obumarły Babilon, Niniwa, Memfis, bez dozwolenia, aby inne świata królowe objęły ich dziedzictwo, odrodzone, kwitnące nową cywilizacyą. To hypoteza śmierci, bo nic nie może stać na miejscu; co nie wzrasta, to upada i umiera. Życie to wody przypływu, wciąż wzbierające; których każda fala przedłuża dzieło twórcze, wykończa dzieło spodziewanego szczęścia, skoro dopełnią się czasy. Przypływ i odpływ ludów są tylko epokami pochodu naprzód; wielkie wieki światła unoszą z sobą i porywają wieki ciemności, znaczące wyłącznie etapy ludzkiego pochodu. Wbrew temu przypływowi i odpływowi, wciąż nowy krok naprzód znaczy się w postępie ludzkości, codzień kawałek ziemi zdobyty, codzień więcej życia w czyn wprowadzonego.
Prawo to zdaje się być podwójnym objawem: płodności, która tworzy cywilizacyę i cywilizacyi, która ogranicza płodność. I zrodzi się z niej równowaga w dniu, w którym ziemia zamieszkana całkowicie, uprawna i spożytkowana spełni swe przeznaczenie.
I boskie marzenie wieków, szlachetna utopia uleci wówczas w niebo, rodzina stopi się w narodzie, naród stopi w ludzkości i będzie wówczas jeden lud tylko, lud braterski, tworzący z ziemi gród jeden wielki, gród wyłączny pokoju, prawdy i sprawiedliwości. Ach! oby płodność wieczysta zawsze się wzmagała, oby nasienie ludzkości unosiło się po nad granicami świata, oby biegła w dal zaludniać nieuprawne pustynie w wiekach przyszłych, aż po ostatnie krańce władzy życia, co wreszcie stanie się władzą czasu i przestrzeni!
Po odjeździe Benjamina, którego zabrał z sobą Dominik, Mateusz i Maryanna odczuli dawną radość młodości, radość dopełnionego dzieła, oddania wszystkiego życiu, co posiadali tylko. Nic już nie mieli dla siebie, nic prócz radosnego uczucia, że wszystko, co było ich własnością, oddali życiu. Ta wieczysta rozłąka stawała się wieczystem istnieniem wśród widnokręgu bez granic. Prostoduszni, prawi i weseli ci bohaterowie, stuletni bez mała, odnosili tryumf w samymże wykwicie swego rodu.
Poprzez oceany popłynął potok mleka, co wytrysnął ze starej ziemi Francyi aż po obszary niezmierne dziewiczej Afryki, obszary młodej i olbrzymiej Francyi dnia jutrzejszego. Po Chantebled, zdobytem na wzgardzonym zakątku ojczystego dziedzictwa, przyszła kolej na inne Chantebled, co sobie wykroiło swe państwo w oddali, wśród szerokich obszarów pustynnych, które życie miało użyźnić z czasem. I było to wielkie exodus, rozlanie się rodu ludzkiego po świecie całym, ludzkość w pochodzie ku nieskończoności.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.