<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan i szewc
Data wyd. 1850
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


My powrócić musimy do Janka, który wściekły przygnał do dworu Żalickiego, i na wstępie żonę zastawszy z pisarzem siedzącą w ganku, rozpędził ich ogromném łajaniem. Sam nie dochowując żonie wiary, posądzał ją nieustannie, i wstęp ten poprzedził wieczór, spędzony na swarze, wzajemnych wymówkach i przekleństwach.
Rozeszli się do snu sypiąc szatanami i piorunami, i już każde w swoim kącie ukłaść się mieli, gdy nadbiegający posłaniec z listem, przywiózł wiadomość o śmierci P. Starosty. Oczy Janka zaiskrzyły się potężnie, uśmiech dziki wybiegł na usta, i stłumionym głosem zawołał: — Otoż już jedno! —
Teraz pozostawało mu tylko, czekać cierpliwie śmierci ciotki Starościnéj.
— Żalice moje! — wołał chodząc po izbie szerokiemi kroki — a do Żalic dokupię Wólkę, Wolę, i trzy wioski przyległe, bo będę miał za co! I otoż ja pan! pan! —
Jakby nigdy nic między niémi nie zaszło, Ewa i Janek, zapomniawszy kłótni całego wieczora, poczęli széroko rozmawiać; a on już w tym zapale, nie umiał się przed nią utaić z tém, kim był i co myślał. Rozradowało to niewymównie Ewę, która się nie domyślała wysokich nadziei swego małżonka, i zupełnie ją z nim pojednało. Na tę myśl, że będzie panią, że w parafialnym kościele zajmie piérwszą ławkę, że ją w rękę xiądz proboszcz i sąsiedzi całować będą musieli, zarumieniła się z radości.
— Będę panem, i taki całą gębą panem, zawołał Janek unosząc się. Żalice, dwie Wólki i trzy jeszcze wioski przykupiwszy, kto tu bogatszy odemnie; — pojedziemy do Warszawy.
— A! tak kotku, do Warszawy — oboje serdeńko, oboje rybko.
— A jakże! kupię sobie order, będę miał urząd, i będziemy żyli jak należy panom.
— I przyjedziemy — dodała Ewa, przyjedziemy do Żalić tu, poszóstno, hajduczno, żeby się powściekali ze złości ci wszyscy, którzy mnie do piérwszéj ławki puścić nie chcieli. Ot i ta stara kwoka Wojska, co mi się nigdy nawet nie skłoni, i Stolnik, który nas znać nie chce i —
Byłaby długo rachowała, gdyby mąż nie przerwał zwykłym wykrzykiem.
— Hulaj dusza!
— Ej! powściekają się! — dodała Ewa.
— I będziemy panowali! —
Do północka tak trwało marzenie, aż nareszcie rozeszli się połączeni po długiém nieporozumieniu, wspólnością nadziei. Janek wszakże nic jéj nie powiedział o bracie, o Anusi, i o wszystkich swoich przygodach.
Nie rychło nawet ośmielił się zajrzéć do chatki gumiennego, ale nie mogąc wytrzymać jednego wieczora, posunął się z psami od Wólki do parowu, w którym leżała lepianka. Zastał ją pustą, drzwi zaparte, i żywéj duszy na progu; nie było nawet kogo popytać o starca i wnuczkę. Zsiadłszy z konia, poprobował drzwi otworzyć, ale przekonał się tylko, że były zabite. Jedynémi mieszkańcami strzechy słomianéj, były siwe wróble, które jéj nie opuściły. Oddaliwszy się już od lepianki, spotkał babę, od któréj się dowiedział, że stary umarł, a Anusia niewiedzieć gdzie się podziała.
Żal było Jankowi pięknéj dziewczyny, przecież nie ona jedna młoda i ładna była na świecie, i łatwo się pocieszył w kilka dni potém, spotkawszy inną, niedorosłą choć nie tak piękną dziewczynę, a mniéj daleko dziką od Anny. Rok cały upłynął jednostajnie, i położenie Janka o tyle się tylko zmieniło, że został po cichu panem wiosek i gruntów przypierających do Żalic, kupionych za pieniądze żony.
Z Warszawy przyszła wiadomość, że Starościna życie pędziła jak dawniéj wesołe, a tracąc wdzięki i coraz mocniéj cierpiąc na reumatyzmy i spazmy, nie przestawała przecie używać życia jak mogła. Janek dosyłał jéj pieniędzy; sam nawet dostał się do Warszawy, widział ją i uderzony nagłém zestarzeniem zalotnicy, rachował, iż niedługoby pożyć powinna.
Ale rachuby na śmierci oparte tak są zawodne! a śmierć tak szydersko zbiéra rachmistrzów, jakby się na nich mścić chciała, że się w jéj sprawy nieproszeni mięszają. Starościna kawęcząc, stękając, otoczona z jednéj strony doktorami, z drugiéj dawnémi i nowémi przyjaciółmi, żyła i żyła; Janek czekał, wyglądał a napróżno. Kilka razy już, już zdawała się umiérająca, potém znowu powstawała z choroby, i wiodła życie po swojemu. Na starość gdy innych roskoszy używać już było przytrudno, stół i jadło wytworne, zastąpiły wszystkie. Sama dysponując swoje sławne obiady, na które się łakomcy zbiegali, sprowadzała i kucharzy i pasztetników, i piekarzy i cukierników ze wszystkich stron świata. Poczta przywoziła jéj pasztety strasburskie, szynki westfalskie, salcesony bolońskie, soye angielsko-indyjskie, trufle z Périgord, cukierki marsylskie, i likwory zamorskie. Czasem za winogronami wyprawiano sztafety. — Tak żyjąc, nietrudno było naówczas w Warszawie, mieć wielu a wielu przyjaciół: miała też ich Starościna. Dowcipna zawsze, bogata we wspomnienia, wyrozumiała na błędy ludzkie, pobłażająca słabościom, których doświadczyła sama, potrafiła przyciągnąć jeszcze do siebie i utrzymać. Wprawdzie wiek i sposób życia, wielce ją zmieniły, ale na cóż nie ma sposobów? Marszczki podciągano, żółta skóra malowała się biało i różowo, usta smarowano pomadą, brwi nakreślano starannie pędzelkiem, wyrywano dłuższe z brody włosy, nakryto łysinę tupetem, wypychano czego zabrakło, wstawiono zęby, nastrzępiano suknie, i Elżusia uchodziła jeszcze za zwiędłą piękność, któréj pozostały ślady! Niestety, jednych oczów zagasłych, zaognionych, starych, wprawić nie było można. Przez te okienka wyglądały przeżytych lat dziesiątki.
Śmiesznie było patrzéć na staruszkę jeszcze fertyczną, mającą ruchy i pretensje młodości, uśmiechającą się dziewiczo, potrzęsającą główką, i usiłującą robić słodkie oczy; ale w wielkim świecie, dowcip i dobry stół, czegoż nie każą przebaczyć.
Śmiano się cicho ze Starościnéj, a pomimo to, wszyscy u niéj bywali, i towarzystwo zwyczajne, nie opuściło jéj do końca.
Śmierć szła powoli, dozwalając żeby o niéj nieopatrzna Starościna zapomniała; szła po cichu, na palcach, i gotowała jéj niespodziankę. — Tymczasem cóż to były za obiady! jakie wieczerze, co za śniadania i przekąski! Kilka razy to kościstą nogę, to suchą swą rękę śmierć kładła w pasztet lub półmisek grzybów; ale dotąd jeszcze cofała je, zostawując sobie smaczny kąsek na potém.
Janek rządził w Żalicach i łykał ślinkę, obiecując sobie swe służebnictwo nagrodzić późniejszém panowaniem. Wedle jego rachuby, spadek po Starościnie zawieść go nie mógł; jedyną trudność spotykał w myśli, że się nim z bratem, którego nienawidział, podzielić będzie musiał. Uważał za niepodobieństwo, żeby Marek nie doszedł swego pochodzenia, i nie obstał przy podziale łakomego dziedzictwa. Nad tém więc dnie i nocy schła mu głowa, jakby go w razie takim, albo się pozbyć, lub niczém skwitować. Dzielić się Żalicami nie chciał! oddać co uważał za swoje, rozdzielić się ze swoją wielkością, miał za niepodobieństwo! — Zatruwał sobie życie ciągle w tę przyszłość zaglądając ciekawie, szperając w niéj, dochodząc i budując zamki na lodzie. Ewa ze swojéj strony, teraz trochę dla męża łagodniejsza, cała była zajęta przyszłém panowaniem, i wielkością swoją i blaskiem, którym, dziś ją za nic mające, zaćmić chciała sąsiadki!
Nie było to szczęście, choć najrzeczywistsze może szczęście ludzkie w nadziejach spoczywa. Ale są czyste i skalane nadzieje, a chciwości nadzieje, stanowią męczarnię, bo są Danaid naczyniem, nienasyconém. Janek Żalice i trzy wsie, już prawie trzymając w rękach, w miarę tego co mieć mógł, sięgał myślą daléj, a daléj, chciał więcéj a więcéj. — Wszystkie przeszkody, które mu natrętny niepokój podsuwał, łamał, niszczył, ale niemniéj walczył z niémi, i jątrzyły go.
W chwilach innych był znużony, zużyty, znudzony, i nierad wszystkiemu; żony nie kochał, nie przywiązał się do nikogo, nic nie lubił, nic go nie cieszyło. Otaczający bali się go, lub nie dowierzali mu, a przyjacielskiéj dłoni w życiu nie spotkał.
I rok za rokiem upływał; a nic się w położeniu jego nie zmieniało, tylko Janek rychło i przed czasem starzeć poczynał, a Ewa zupełnie już zbabiała, co mężowi całkiem było obojętném, gdyż dawno na nią nie patrzał. Interes tylko wiązał tę parę ludzi, więcéj ku sobie nienawiści, niż życzliwości mających.
Jednego ranku śpieszy goniec z Warszawy; śmierć nareszcie uprzykrzywszy sobie fertanie się Starościnéj, i żarty które z niéj stroiła, przyjechała w salcesonie bolońskim umyślnie po starą zalotnicę. Po śniadaniu wesołém, na którém główném daniem, były te nieszczęsne salcesony, Elżusia zachorowała, dostała niestrawności, gorączki, i — umarła.
Janek wziął pocztę, i co tchu poleciał do Warszawy. Jedźmy z nim także; znajdziemy tam Marka.
Właśnie w téjże saméj kamienicy, którą zajmowała na piérwszém piętrze Starościna Mylżyńska, na dole w dwóch ciasnych izdebkach, mieścił się majster Marek Porębski, z wdową Maciejową i dwójgiem maleńkich dziatek, z których młódsze karmiła śliczna Anna.
Trzech czeladzi, jeden chłopiec stukając młotami, żwawo wywijając igłami, ledwie nastarczyć mogli robocie, która płynęła pod Jelenia. Trzeba bowiem wiedzieć, że szyld majstra Porębskiego, dla odznaczenia się od innych, nosił to piękne źwierze odmalowane na wierzchu. Izdebki były czyste, schludne, a choć w nich czułeś ubóstwo, widać było spokój i wesele. Wszystkie twarze uśmiechnięte, wszystkie oczy śmiejące się, na ustach słowa dobroci i pociechy, ręce otwarte, otwarte serca.
W piérwszéj izbie, gdzie pracowali czeladnicy, za warstatem pod oknem, sam znajomy nam majster z wypogodzoném czołem, raźnie cóś opowiadając, nauczając, pocieszając, dodając serca, zachęcając do pracy, robił z czeladzią. — Tu był i sprzęcik porządniejszy, i komoda jesionowa i źwierciadełko, i kilka świętych obrazków; w drugiéj izdebce Anna kołysała usypiające niemowlę, cicho rozmawiając ze starą Maciejową, która okulary na nos włożywszy, w xiążce nabożnéj czegoś szukała. Starszy chłopak rumiany i tęgi, aby nie obudzić braciszka, nudził się wstrzymując od zabawy. — Anna była w kwiecie rozwinienia i piękności, a jéj oczy nie straciły tego wyrazu czarownego, który miała, gdy ją Marek piérwszy raz zobaczył. Tylko kibić wysmukła zawsze, stała się silniejszą, rozmężniała, a czoło pogodne dojrzałéj niewiasty, poważna a czysta myśl zajęła, i dostojność matki z dziewczęcia, zrobiła ją kobiétą. Widać było, że życia ubogiego nic nie zamęciło, bo żaden wyraz boleści w rysach pięknego oblicza nie zastygł.
Była szczęśliwą, ale nie wiedziała o szczęściu swém, nie marzyła o niém, używała go; nie miała jeszcze zręczności porównać go, by ocenić. Jak ryba w wodzie, płynęła swobodna, niewiedząc, że nad nią żyją stworzenia w innym żywiole. — Cóż jéj brakło? Był chléb powszedni, była praca co życie umaja, były serca przywiązane, były nadzieje w dzieciach, i sumienie tak spokojne! Dni szły jeden za drugim jak równe paciórki różańca, przedzielane tylko jaką uciechą, spoczynkiem lub podwojoną radością. Ubóstwo zdawało się im naturalnym stanem człowieka, bo zmyślonych potrzeb nie mieli. Nawet los od niejakiego czasu oszczędził im przykrych wrażeń, bo żadna nieprzyjaźń i prześladowanie ich nie dotknęły. Nieprzyjaciół nie mieli, a współzawodników pogodném czołem i szczérą przyjaźnią rozbrajał Marek. Rachując wedle swego usposobienia, więcéj na Boga niż na ludzi, Marek się nigdy nie dobijał o roboty, nie odrywał jéj drugim, nie odmawiał czeladzi, nie nabijał o zakazy; a szło mu dobrze, i nie bogacąc się, nie potrzebował też chléba przynajmniéj.
Marek był w sile lat, w pełni życia i spójrzéć na niego miło było; tak z całego tego człowieka tchnęło poczciwe i niczém niezamącone szczęście. Nie miał on téj bladości którą często nadaje siedzenie ludziom do niego niestworzonym, ani zapalonego lica, które goreje od sztucznego ognia wlanego we wnętrzności trunkiem; ale cerę zdrowia i dojrzałych owoców. Oczy jasne, czoło niezmarszczone, uśmiech dobroci na ustach. Poczciwy i roztropny, zjednał sobie szacunek powszechny, i serca wszystkich; miał on ten rozum, który u nas chłopskim nazywają, a który jest jedynym prawdziwym i dobrym. Wszelka nauka dla niego ograniczała się nauką wiary, a czynności życia stosowały do niéj ściśle.
Ztąd taki spokój, i to w przyszłość zaufanie niezachwiane, z jakiém poglądał na straszne dla drugich jutro.
Wcześnie Maciejowa wpoiła i w Anusię te zasady, którémi wychowała swojego Marka: dom ten oddychał pobożnością, a na niéj krzewiło się wesele duszy i spokój chrześciański.
Majster i majstrowa i cała ich czeladka, nie mieli postaci smutnych tych pobożnisiów chytrych, co cnotę spełniają, religię wyznają i pilnują ściśle jéj przepisów, aby się z tém pochlubić; a widać z nich, jak im kosztuje poczciwość. Tu przeciwnie znać było, że tak jak byli ci ludzie, byli szczęśliwi — a nic więcéj nie pragnęli i nie czuli żadnéj ofiary.
Wszystkiém co mieli, dzielili się z ubogim, jakby w każdym widzieli Chrystusa; starą Maciejowę zubożałą po śmierci męża, przytulili z radością, otaczali poszanowaniem jak matkę. — Nieraz ostatni grosz oboje dawali w cichości na dobry uczynek; a gdy potém chléba za co nie było kupić, Marek wesoło i dumnie, szedł prosić piekarza o kredyt, pewien, że mu praca powróci ubytek, który uważał za obowiązek. Często tęż samę pracę swoją, która dla niego była całą majętnością, ofiarował majster, biegnąc na pomoc, zwaśnionych do zgody, utrapionych do pociechy wiodąc, zepsutych usiłując nawrócić.
W obejściu z czeladzią był starszym bratem tylko, i kochali też go jak brata, a szanowali jak ojca. Opędzić się nie mógł tym, co u niego terminować chcieli, bo i rodzice chłopców z pocałowaniem ręki, w takim domu umieszczali.
Jak świt wstawano do roboty, zapalały się świéce, zawieszały banie, rozpalała ogień Anna, i nim się mléko uprażyło, majster wesoło poczynał z czeladzią:

Zacznijcie wargi moje....

Wśród stuku młotków, odśpiewywano tak pobożnie modlitwy; a gdy Anna wezwała i majstra i czeladzi do jednego stołu na śniadanie, gdy potém nagadawszy się wesoło, siadali do nowéj roboty, podsłuchawszy u drzwi, pozazdrościłbyś im swobody, serdecznego uweselenia i dobréj myśli, z jaką żwawo pracowali.
Majster czasem opowiadał to swoje, to cudze przygody, ale umiał każdą ukazać w świetle, jakie jego duszę objaśniało, aby poszła na korzyść słuchaczy.
Często, jak zwykle u ludu, trafił się czeladnik, co na panów, na bogaczów i wyższych narzekał, wyśmiewał ich, i nienawistne ku nim budził uczucia; naówczas Marek, który poczciwéj Maciejowéj pamiętał nauki, odpowiadał im:
— Zazdrościć bogatszym nie ma czego; bogactwo się błyszczy, pokrywa człowieka, ale ani go nasyca, ani leczy. Cóż oni winni, że bogaci? za co miéć do nich dlatego nienawiść? każdy z was gdyby był bogatym, nie odrzuciłby mienia i wyższości. Nienawidzieć nikogo się nie godzi, nawet tych, co by nam źle czynili, a my z nich żyjemy. Kiedy nami gardzą, śmiejmy się z nich tylko, byle nami Chrystus nie gardził. Poczciwych w każdym stanie szanujmy, występkiem wszędzie gardźmy, a o te cudne złoto i świecidełka niepożywne nie starajmy się, kosztem poczciwości i pokoju. —
W dniach zaburzeń ulicznych, Marek potrafił podobnemi wyrazy, wstrzymać rozlew krwi ohydny, i ukołysać tłum podeszczwany w widokach osobistych ludzi, co życie braci za nic rachują.
Nieraz swoje życie wystawiał na niebezpieczeństwo, dopełniając obowiązku; a gdy potrafił słowami pokoju, przebaczenia i zgody nawrócić obłąkanych, modlił się i Bogu dziękował. Bo u niego wszystko poczynało się i kończyło nabożeństwem. Już naówczas i między miejskim ludem poczynała się krzewić bezbożność, podsycająca namiętności, lecz wstępu jéj do swego domu nie dał majster. Najlepszego czeladnika odprawił za kilka wyrazów lekkomyślnych.
— Mój bracie — rzekł, trzymać cię nie mogę, mam młódszą czeladź, mam dzieci, żonę, a tyś zepsuty, i drugich psuć możesz. Jeśli mi przyrzeczesz, że się będziesz starał poprawić, zostań, chętnie się zajmę tobą; ale jeśli ci smakuje twój stan, idźże sobie z Bogiem odemnie i nie mąć mi pokoju. Daj ci Boże nawrócenie. —
Takim był Marek, i kiedy mu nieraz wesoła Anna, niosąc dziécię na ręku, szarym wieczorem, jak zwykle matki, poczęła o losie przyszłym dzieci prawić, spodziewając się dla nich dostatków, bogactwa.. on jéj odpowiadał:
— Albo to my nie bogaci moja rybko? Na cóż moim dzieciom dostatki większe, żeby założywszy ręce siedziały i ziewały! Nie daj Boże! Ludzie się psują bogactwem; niech pracują jak ja, i daj tylko Boże żeby każdy z moich chłopców, taką sobie wymodlił Anusię, i taki los jak mój. —
Trafiało się, że go w daleki kraj ciągniono nadziejami wielkich zysków, ale on nie chciał dla nich opuścić rodzinnego miasta.
— Albo to ja będę jadł talary czy co? odpowiadał — chléb mam i dosyć. Dzieci wychować będzie za co, a jak im dam w ręce rzemiosło, umrę spokojny. —
Gdy szewc śpiewa na dole wesoło, Starościna umiéra na pierwszém piętrze, i u drzwi Porębskiego przybijają czarny całun, oznaczający po miastach, że w domu jest nieboszczyk, przy którym pomodlić się powinien przechodzień. Cała kamienica ścisku pełna, bo pani była bogata; odwiedzających ciało mnóstwo, gwar sług, śpiew xięży, stukot powozów i krzyki gawiedzi rozlegają się w podwórzu.
Szewc z całą swoją rodziną, rankiem poszedł nawiedzić ciało, pomodlił się i wrócił do roboty. Śmierć zawsze osmutnia człowieka, choćby była najobojętniejszą, i ptaszęta dla tego są wesołe, że ich bracia, gdy przyjdzie godzina śmierci, lecą gdzieś na nieznane smętarze złożyć kości, by niémi nie smucić swoich. — Szewc tego dnia z czeladką nie gwarzył, i rzadkie tylko słowa z ust wszystkich się wyrywały. Czeladź cicho rozpowiadała urywanym głosem o zgonie nagłym Starościnéj.
Nim trzeci dzień upłynął, pocztarska trąbka rozległa się w podwórzu i z kolasy wysiadł Janek. Marek stał we drzwiach kamienicy właśnie, i bracia spotkali się oko w oko. Pan rzucił wzrok złośliwy na szewca, i rzekł w duszy: — Jest! a niepokój zatruł mu zaraz piérwszą godzinę jego szczęścia, na które czekał tak długo.
Już się Pan Jan Porębski nie taił, że był siostrzeńcem Starościnéj i jéj spadkobiercą; uboczni krewni Starosty którzy ostrzyli zęby na spadek, cofnęli się przerażeni, gdy im pełnomocny P. Jana oznajmił, że cały majątek Starosty zapisany był żonie, a z głowy siostry, dziedziczył po niéj Pan Jan Porębski.
— To się nie obejdzie bez prawa! zawołali.
— Pójdziem do prawa!
— Pójdziem do prawa!
— Zapisy były fałszywe! wołali jedni. — Spadkobierca wyszedł z pod ziemi! mówili drudzy: — Mielibyśmy pójść z próżnemi rękami, przerywali ostatni — to być nie może! lepiéj do ostatka się stracić, niż dać się zagrabić. — Jan więc miał do czynienia zaraz na wstępie z całym tłumem, oblegającym trumnę. Ale tego się nie lękał, jemu straszniejszym daleko był brat, którego jak przypomnienie, jak groźbę w drzwiach kamienicy zobaczył. — Tymczasem Marek śpiewając szył bóty, i wyciągał skóry. —
Pogrzeb Starościnéj odbył się z wielką wspaniałością i przepychem. Jan Porębski wszystkiém się zajmował; a że przypomniano sobie, iż był niegdy towarzyszem pieska bonońskiego u Starościnéj, słuchy chodziły, że ten wychowaniec bliżéj zmarłéj dotykał niż mówiono. Spadkobiercy zażądali dowodów i otrzymali je. Niepodobna było utaić, że miał brata, domagano się o niego, ale P. Jan zeznał, że nie wié co się z nim stało. Ogłoszono więc w pismach publicznych, aby do spadku po Elżbiécie z Lutyńskich Mylżyńskiéj, jawił się gdziekolwiek by się znajdował, syn siostry jéj Tekli z Lutyńskich Porębskiéj, imieniem Marek.
Szewc tymczasem nie wiedział nic, co się około niego dzieje, i ani się domyślał, że kobiéta u któréj katafalku się modlił, była jego ciotką. Janek mający cały majątek w ręku, wyjechał zabrawszy kosztowności i remanenta do Żalic, dla ułożenia interesów. Nadto długo był rządzcą, żeby się nie miał namyślać nad podobnego zastępcy wyborem.
Gdy się to dzieje, a pani Ewa stroi się do kościoła, zabierając w piérwszéj zasiąść ławie; Marek szyje bóty i śpiéwa godzinki. Jednego poranku, otwiéra drzwi jego izby figura niepoczesna, długa, sucha, na lasce opierając się i pyta:
— Tu majster Porębski? —
— Na usługi, ja jestem — odparł Marek wstając ze stołka, i zdejmując czapeczkę zmierzył okiem przybysza. —
Był to stary, szpakowaty już mężczyzna, słusznego wzrostu, w długiéj kapocie makowéj, podpasany jedwabnym słuckim pasem, z wygoloną czupryną, laską o rzemyku i maleńką szabelką jakby tylko dla formy na skórzanych rapciach przyczepioną. Twarz jego uśmiechająca się słodko, a chytra, miała dwoje siwych oczów, które szparko i bystro na wszystkie strony się rzucały. Wiek trochę starca pochylił, ale mu widać żywości nie odjął; spójrzał na majstra, ukłonił się bardzo grzecznie, zatarł ręce i drépcząc prosił, żeby mu pozwolił spocząć. Marek posadził go na ławie, sam usiadł przeciw niego, i wpatrując się w tę dziwną twarz napiętnowaną chytrością, nie uważał, że z pod brwi stary także usiłował zbadać tego, z którym miał począć rozmowę. Nareszcie po chwili odchrząknął przybyły, i tak począł:
— Mam tu do waści panie majster, maleńki interesik.
— Co każecie?
— To jest mała rzecz — mała rzecz. Nazywasz się waść?
— Marek Porębski, jak na szyldzie stoi.
— Aha! Marek! Z kądże rodem?
— Moja matka była z krakowskiego, a ja od dzieciństwa w Warszawie.
— A można się popytać, bo to widzicie i ja nazywam się Porębski, to, to mnie wasz szyld uderzył (stary kłamał). — Któż z domu była matka?
— Ślachcianka Tekla Lutyńska, bo i mój ojciec był ślachcic.
Stary połknął ślinkę, zamyślił się, pokiwał głową i wpadłszy na trop, dumał co tu daléj począć.
My teraz powiedzmy, kto był ten stary ciekawy, z podgoloną czupryną.
Dziś już podobnych ludzi nie znajdziesz, zastąpili ich wprawdzie, nie mniéj skuteczni nowego pozoru i nowéj metody prawnicy; ale stary — jur nasz zniknął. Nie nazywał się on Porębski, jak mówił: z potrzeby tylko przyznał się do tego nazwiska; imie mu było Ambroży Murdelio Sliwicki, a tytułował się Skarbnikiem, ale było to skarbnikowstwo domowéj fabryki, chociaż je za dobre przyjmowano. P. Ambroży od młodych lat żył w palestrze, jak w swojém żywiole, i z namiętnością prawdziwą zajmował się procesami. Wprawa dała mu biegłość w kruczkach niesłychaną, rzut oka trafny i renomę zawołanego jurysty, który tam, gdzie już inni rady dać nie mogli i sposobu nie wiedzieli, znalazł jeśli nie pewną wygrane, to nieochybne przeciągnienie procesu na wiekuiste czasy. — Skarbnik miał nietylko kawałek chléba ze swéj jurysterji, ale namiętność do swego powołania; tak, że gdy mu zabrakło roboty, podjąć się jéj był gotów za Bóg zapłać, byleby mu pozwolono poszperać w papierach. Rodził też procesa z zadziwiającą łatwością, i nieraz ze starych papierów odgrzebywał takie, których nikt już nietylko się spodziewać, ale przewidzieć nie mógł. Łatwa sprawa, jasna, czysta nie bawiła go wcale, i takich się nie podejmował; ale trzeba go widzieć było, gdy schylony nad zbutwiałą papierów pliką, szukał w niej śladów do prawa! oczy mu się iskrzyły, ręce drżały i usta uśmiechały łakomie. Z jakim też zapałem opowiadał szczególne casusa, jakie mu się w życiu trafiły!
Użyty do konferencji w sprawie, o spadek po Staroście Mylżyńskim, przez kollateralnych, napróżno mordował się, chcąc tu jakie zastosować prawo, jaki brak dokumentów zadać, lub wątpliwość ich podsunąć. Nic nie mogąc poradzić, zgryzł się stary: gdy kollateralni widząc, że nie dadzą rady P. Janowi Porębskiemu, już tylko przez złość ku niemu, jęli dowodzić, że niema prawa do spadku sam, dopókiby nie okazał, co się stało z jego bratem, powołanym równie do dziedziczenia po Starościnie. Był to wybieg tylko, spodziewali się zyskać na czasie, a domyślając się, że znikły brat Jana, nie musi być w położeniu bardzo szczęśliwém, wnosili, że się z nim za lada co ułożą. Poczęto więc publikować wzywając Marka Porębskiego, aby się stawił; ale Szewc o niczém nie wiedział. Pan Skarbnik Sliwicki pełnę mając głowę procesu, którego nie mógł poprowadzić jak chciał, a całą nadzieję w Marku, idąc ulicą wyczytał na szyldzie nazwisko majstra, tknięty tém, wszedł wybadać i nadspodziewanie znalazł, że trafił szczęśliwie.
Poskramiając więc swoją radość, jął daléj dopytywać.
— Macież wy jakie dowody rodowitości? i jak się to stać mogło, żeby ślachcic wziął się do kopyta?
— Albo to co ma do ślachectwa? odparł Szewc śmiejąc się — teraz ci już przecie nie czas gardzić rzemieślnikiem, co w pocie czoła na chléb zarabia. Wszelka praca uczciwa, a występek tylko kala ślachectwo.
— O! ba! jaki mi waść sensat! rzekł adwokat kręcąc rzemyk u laski — ale to nie do rzeczy. Masz że, waść dowody swojéj rodowitości?
— A jakże! odparł Marek — ale po co to wszystko mój panie! Wam z tego nic ni przybędzie, ni ubędzie, a mnie czas drogi.
— Ej! choć no waść do alkierza, coś ja waści powiem, szepnął adwokat, i piérwszy wśliznął się do izdebki, w któréj Anna z pończoszką siedziała u kolebki dziecka.
Piękna majstrowa ukłoniwszy mu się, wskazała krzesełko, prawnik obejrzał i skinął głową jéj i Maciejowéj, która ledwie oczy w okulary strojne z książki podniosła, i zbliżając się do Marka rzekł po cichu:
— Nie będę z waszmością mydlił — clara pacta ot tak się rzecz ma. Na waści spadło dziedzictwo znaczne.
— Na mnie! zawołał Szewc z podziwieniem, więcéj niż radością.
— No — no, niech się wam tylko zbytnie głowa nie zawraca — zaraz wszystko rozpowiém. I usiadł, a potoczywszy wzrokiem dokoła, tak kończył.
— Zmarła niedawno, podobno nawet w téjże kamienicy, wdowa po JW. Staroście M. Janie Krzysztofie Mylżyńskim, z domu Elżbiéta Lutyńska, była ut acta probant, siostrą rodzoną Tekli Lutyńskiéj za Porębskim będącéj, i z nim dwóch synów bliźniąt mającéj. Synowie ci Jan i Marek imieniem, jesteście wy mości Szewcze i drugi Porębski, dziś detentor Żalic i całego dziedzictwa abusive et contra legem. — Połowa dziedzictwa, jeżeli się ono wam należeć okaże (res sub judice est), należy wam panie Marku.
— Więc mam brata! brata i ten brat żyje, i ja go nieznam! gdzie jest mój brat — gdzie brat mój? zawołał Marek, na Boga mówcie!
— Ale tu nie o brata chodzi, rzekł gorsząc się prawnik, res gravior, sukcessja.
— Co mi tam sukcessja! Bóg mi daje brata, a jabym się miał cieszyć pieniędźmi.
Stupidus! rzekł do siebie po cichu jurysta — stupidissimus! — Brat ten waści chce ograbić, chce odrzeć, chce w łyżce wody utopić.
— Brat mnie! jakże to być może, my się nie znamy! ale gdzie on jest? tu w Warszawie?
— Nie, pro tunc w Żalicach bawi, pod Krakowem.
— W Żalicach!
— Gdzie olim był rządzcą z ręki Starościnéj, która ut supponitur, wiedziała o pokrewieństwie, nie przyznając się do niego, ex ambitione, i z wielkiego animuszu.
Marek ruszył ramionami.
— Był rządzcą — ! o! to on! zawołał, to on!
— Kto on —?
Markowi ręce opadły. — Znam go, rzekł — i toś ty był mój brat.
— Ale słuchajże mnie, dodał prawnik zniecierpliwiony — to nie koniec.
— Słucham, rzekł Szewc roztargniony.
— Sprawa się toczy o spadek, między urodzonym Janem Porębskim, a krewnémi najbliższemi Jana Krzysztofa ex linnea collaterali. Proces jest na téj stopie, że jak jedni, tak drudzy wygrać mogą. —
Anna i Maciejowa powstawszy, jedna od roboty, druga od modlitwy, ciekawie i zadziwione przysłuchiwały się mowie jurysty.
— Jabym życzył waści, korzystając z uporu brata, kończył P. Skarbnik, który układać się nie chce, i do sądów pociąga, samemu o swą połowę przystąpić sine mora do przyjacielskiego porozumienia. Eventus sądów dubius; kollateralni kolligaci, waszmość sami sobą tylko, lepiéj się kombinować.
— Ale daj mi pan pokój, odparł Marek — naprzód chcę widzieć i poznać brata, o majątek mi nie chodzi.
— Jakto o majątek nie chodzi? do najwyższego stopnia zadziwiony, spytał adwokat: o majątek nie chodzi! a o cóż chodzi?
— Z łaski Bożéj i z mojéj pracy mam chleba kawałek, z mojego stanu jestem rad, a co Bóg da więcéj, to dali dobrze, nieda — drugie dobrze — obejdziemy się.
Stupidissimus! powtórzył jurysta, mente captus — ale to wszystko dobrze, dodał w sobie, zrzecze się dziedzictwa byle za co.
— No to jak waści o majątek nie chodzi — to go odstąp za cokolwiek i rezygnuj kollateralnym, w rękę jeszcze cię pocałują, dodał. A kto wié, może i dobrze zrobisz, to proces, to kłopot, a eventus, sicut dixi, dubius.
— Po łacinie nie rozumiém, odparł Marek, ale tymczasem ja bez brata nic nie pocznę, a i namyślić się potrzeba.
— Bez brata waść nie poczniesz! a toż brat cię chce zgubić.
— Ale dajże pan pokój! to być nie może!
— No! zobaczysz. — Ale jeszcze słowo — nie myślicie sami przez się kombinować się, piękny by wam grosz przyjść mógł!
— Sam bez brata nic nie pocznę — rzekł stanowczo patrząc na Annę Marek.
— No, jak tak, to robcież sobie co chcecie — ale zawsze takoż winniście mi cokolwiek wdzięczności za wiadomość, któraby do was jak uważam nie łatwo inaczéj doszła.
— Istotnie — zawołał Szewc, napełniliście moje serce radością, uwiadamiając mnie, że mam brata!
— I majątek tandem. —
Marek głową niedbale kiwnął, Anna się uśmiéchnęła łagodnie i biorąc go na stronę szepnęła. — Trzebaż tego zwiastuna lepszéj doli dla naszych dzieci, przyjąć czémś, poślijcie po przekąskę i wina flaszę.
Marek zaprzątnął się z żoną, zastawieniem stolika w alkierzu, a jurysta chodził zamyślony; przyjęto go jak najuprzejmiéj, i czém tylko było można, aż się nareszcie, napróżno tentując majstra, i dając mu do namysłu dwa dni, oddalił.
Po wyjściu jego Szewc nie usiadł już do roboty; poszedł do żony i staréj Maciejowéj, gdyż wiele z sobą do mówienia mieli, kobiéty cieszyły się i marzyły już, majster surowiéj na rzeczy patrząc więcéj się kłopotał niż radował.
— Będziemy więc bogaci: zawołała Anna, jak z nieba spadł nam majątek!
— Nie cieszcie się! rzekł Marek — majątek nie jest tak wielkiém szczęściem, jak się wydaje, zwłaszcza dla ludzi co do niego nie zwykli. Inni toby się już bez niego obejść nie potrafili — ale my!
— Zmiłuj się, a dzieci! zawołała Anna.
— Alboż nie mamy ich za co wychować, i co im zostawić. Najpewniejszy to majątek, co na końcu palców; a jak co sam zarobię, to u mnie najsłodszy grosz. A co ta fortuna niewiedzieć jak zebrana, niewiedzieć zkąd przybyła, niewiedzieć za co — więcéj mnie straszy niż cieszy.
— Ty bo dziwny jesteś człowiek! odparła Anna, gotoweś się jéj wyrzec.
— Ba! gdybym był sam! pewnie bym to uczynił. — Ale zresztą, niech no to przyjdzie, zobaczemy! odrzucać nie myślę, jeno to mnie już kłopocze, że nie wiem, co z tém będę robił!
Maciejowa pocałowała go w głowę.
— Dziecko moje! rzekła, jak ma iść w złe ręce — lepiéj że się tobie dostanie. Znajdziesz co robić z groszem, tylu jest ubogich.
— A! prawda! — przerwał Marek, całując ją w rękę, o tém nie pomyślałem. Ot widzicie, jeszczem się nie dotknął pieniędzy, a jużem i gorszy i głupszy.
Rozśmiała się Anna, i wieczór przeszedł na wesołéj rozmowie, czoło tylko Marka zasępiło się, w nocy spać nie mógł, nazajutrz chodził po izbie, bo usiedzieć nie potrafił, i myślał a myślał. Ku wieczorowi dopiéro splunął, pomodlił się i chwytając kopyto, rzekł:
— Ot lepiéj po swojemu szyć będę — niech tam licho bierze bogactwo — bo i spać i jeść, i spokojnéj chwili użyć nie daje.
W alkierzu Anna z Maciejową, marzyły i prześcigały się w wymyślaniu losu, dla chłopaków, którzy niewiedząc, o co chodziło, bawili się wesoło jak przedtém.
Tymczasem Pan Jan Porębski, leciał na rozstawionych koniach do Warszawy, szukać brata, pewien będąc, że z nim się jak zechce ułoży; a bojąc się razem, by go nie odszukali przeciwnicy i w układy z nim nie weszli, wziął z sobą parę tysięcy dukatów, postanowiwszy okazać się tu, czém nigdy nie był, czułym, wspaniałomyślnym i serdecznym.
W kilka dni po odwiedzinach Skarbnika, które się bez skutku powtórzyły, Janek wysiadał w kamienicy niegdy zajmowanéj przez Starościnę, i z szumem a łoskotem wpadł do izby pana majstra, zajętego już znowu swojém rzemiosłem.
Twarz jego zmęczona, blada, przybrała wyraz serdeczności potrzebnéj; na progu spójrzał i łatwo rozeznawszy Marka, rzucił się w jego objęcia.
— Więc mam brata! zawołał teatralnie — o dniu szczęśliwy!
Marek zapomniawszy całéj przeszłości i nie pytając o nic, ze łzami przycisnął go do piersi. — Anno! zawołał, matko! chodźcie! chodźcie, to mój brat! to brat mój!
Kobiéty wybiegły z alkierza, a Jan, który do wypicia tego kielicha był przygotowany, choć poznał Annę i zmięszał się, choć się wzdragał uścisnąć starę Maciejowę, dopełnił wszystkiego jak należało, aby dać o sobie jak najlepsze wyobrażenie, i byłby może wycałował czeladników, gdyby się to na co przydać miało.
— Błogosławię ten proces, zawołał nareszcie odetchnąwszy po uściskach i oddając synka zarumienionéj Annie — nie dla pieniędzy marnych, bo tych mam dość, ale że mi daje brata! pamiętasz kochany bracie, dodał — ileśmy razy spotykali się w życiu, niewiedząc o sobie.
— Pod Warszawą piérwszy raz, ja wam nawet mówiłem imie naszej matki.
— Tak, ale ja naówczas byłem w zupełnéj mego pochodzenia nieświadomości. —
O drugiém i późniejszém spotkaniu, mowy nie było. Marek chciał o niém zapomnieć, boby musiał nienawidzieć tego, którego kochać pragnął. Jan się wstydził. — Ale wreszcie trzeba się było wytłumaczyć i z tego, a Jan śmiejąc się, złożył na wiek namiętności, uczynki, któremi jak mówił, brzydził się téraz.
Oba bracia opowiedzieli sobie życie swoje, Marek z zupełną szczérością, Janek fałszywie i nieprzyznając się ani do źrzódła swego majątku, ani do jego wielkości.
Cały zdawał się zajęty bratem i zapewnieniem mu, jak nazywał losu; ofiarował gotowość do posług, poświęcenie zupełne, przyjaźń wieczną i trud i t. d.
Przez półtora dnia trwały te wynurzenia się, a biédny Szewc brał wszystko za prawdę i łatwo dał z sobą uczynić bratu, co mu się podobało. Brat ten tak był serdeczny, tak przywiązany, tak wylany, dla nich! Powtarzał ciągle: — niedbam o ten spadek, odstępuję ci go, bierz, rób co chcesz.
— Ale cóż ja z nim pocznę, i jak sobie dam radę, rzekł Marek — ja nie wiem ani sposobu odzyskania go, ani mam czas na to, piérwszy z brzegu prawnik mnie podejdzie, stracę co mam z pracy mojéj, a kto wie, co zrobię.
— To prawda! mówił Janek, ale cóż poradzić? znając mnie tak mało, mógłbyś posądzić o chciwość, gdybym ci co innego zaproponował.
— Rób co chcesz.
— Rób co chcesz.
— Zajmij się ty.
— Ty się zajmij.
Po długich zrzekaniach się z jednéj strony szczérych, z drugiéj obłudnych, stanęło na tém, że Janek zobaczywszy jak łatwo brata zaspokoi, z dwóch tysięcy dukatów, dał mu tylko tysiąc, i otrzymał zupełne od niego zrzeczenie się spadku. Marek tak był pewien, że brat największą mu robi łaskę, iż on i żona i dzieci, ucałowali ręce dobroczyńcy odbierając tę sumkę, nie będącą nawet dziesiątą częścią tego, co im należało. Janek zapewniwszy sobie urzędowe ustępstwo spadków, pożegnał Marka trochę oziębléj, siadł śpiesznie do powozu, pod pozorem tęsknoty i niepokoju za żoną, i z Warszawy wyjechał.
Obejście jego z Markiem, tak było dobrze odegraną komedją, że majster i jego rodzina, przekonani byli o najczulszém przywiązaniu, o największém poświęceniu Janka dla siebie.
Trwało to jednak niedługo; nazajutrz po wyjeździe brata, czyhający tylko P. Skarbnik Sliwicki, wpadł do izby z nowemi namowami na kombinacją.
Szewc powitał go wesołą twarzą.
— E! Panie Skarbniku, już wszystko skończone, pozbyłem się kłopotu i zdałem całą biédę na brata.
— Jakto? daliście mu pełną moc? hę.
— Nie — zrzekłem się wszystkiego na niego.
— Jest! patrzcie! załamując ręce, rzekł P. Sliwicki, tandem, jeśli wolno zapytać, a cóż waści dał?
— Biédny brat, może ze stratą, ale mi tysiąc dukatów wyliczył.
— Rocznie? spytał Pan Sliwicki.
— Jakto rocznie — raz i koniec.
Skarbnik śmiejąc się szydersko rzucił się na kanapę. — Cha! cha! zawołał, po bratersku waści ociął, a toż ja byłbym kończył z podziękowaniem za pięć, za sześć tysięcy dukatów.
Marek osłupiał, ale niepodobno mu było uwierzyć w taką obłudę, w taką brata podłość, serce mu się wzdymało i wypędził niegrzecznie trochę jurystę.
Ale podejrzenia go obległy, ale niespokoj nim owładnął. Żona, która zawsze trochę jakiejś nieufności na dnie serca zachowała, poczynała mu wymawiać zbytek wiary, wyrzucając ją i sobie. Marek doznał piérwszy raz w życiu uczuć przykrych, którémi jak żółcią serce nabiega przy sprawach pieniężnych. Dawny spokój i swoboda uciekły.
Skarb też swój, owe złoto, którém zbył go brat, ciężyło mu, bał się o nie, nie wiedział co z niém zrobić, i przetrwawszy dni kilkanaście w niepokoju o złodzieja o przypadek; w namysłach, które mu spać nie dawały; w próżnowaniu, które go odrywało od pracy i kierunku warstatem, jednego ranku znacznie zmieniony, dość smutny i blady, wszedł do alkierza, w którym sama jedna siedziała Anna, równie teraz posępna i zamyślona jak on.
Pocałował ją w czoło i siadłszy przy niéj na łóżku — serce moje — szepnął jéj — ja i ty smutni coś jesteśmy, od czasu téj nieszczęsnéj sukcessji, pieniądze nasze nas dławią, chciwość powoli zatruwa spokojność. Gdzie nasze dawne szczęście Anusiu?
— Annie łezka zakręciła się w oczach — mój drogi, rzekła, i ja już od myśli, przemysłów i kłopotu dostałam gorączki. Radźmy co robić?
— Mnie się zdaje, rzekł Szewc, pozbyć się jak najrychléj pieniędzy uczciwie i pożytecznie, a samym zapomniawszy, co nas spotkało, żyć po staremu i swojego patrzéć.
— I znów kochać się i nie troskać o jutro, dodała Anna sciskając męża. Od czasu jak to złoto w kufrze, każde spójrzenie czeladnika strachem mnie napełnia; podejrzéwam domowników, boję się złodzieja.
— I ja tak samo, i ja moje serce.
— A więc duszo droga — róbmy co chcesz, aby odzyskać nasze dawne życie. Po co nam ten kłopot.
Majster wziął na siebie kapotę i wyszedł na miasto, poradzić się ludzi. Znalazł starszych mieszczan na Ratuszu, a ci uśmiawszy się z niego dowoli, radzili mu bardzo różnie.
Ławnicy chcieli, żeby zrobił ofiarę na Ratusz; inni, żeby oddał na szpital, którym zawiadywali; złotnik życzył, żeby sobie kupił sréber; ksiądz przechodzący mimo, radził zapisać na klasztor i tym podobnie, zupełnie jak w Molierze. Nareszcie stary jeden przerwał:
— Wiesz waść co, tak ci to w piérwszych dniach zdaje się, że pieniądze ciężą, ale jak się ich pozbędziesz, będzie ci ich żal znowu. Z niemi to tak zawsze: póki są, nie wiedzieć co robić, pozbywszy się, utrapienie nowe, że niema. Ot posłuchaj rady mojéj, kup sobie dom: co ci przyjdzie z najmu mieszkań, nie zacięży; a jak tam jakiemu ubogiemu dasz darmo przytułek, więcéj uczynisz, niżbyś zapisał na szpital. Na starość będziesz miał przytulisko i chléba kawałek.
Posłuchał Marek, i wkrótce przeniósł się do bardzo porządnéj kamieniczki, którą kupił na jednéj z przedniejszych ulic miasta. Sam przywykły, zajął mieszkanie na dole, piérwsze i drugie piętro najmował; na tyle zaś i strychu mieścił ubogich rzemieślników tak jak darmo, bo brał od nich tyle tylko, żeby ich nie upokarzać datkiem, żeby sądzić mogli, że się oszukał w najmie.
Powoli Marek odzyskał spokój dawny, i wesołość piérwszą; niekiedy tylko wspomnienie brata i podejrzenia wywołane przez Skarbnika chwilami go trapiły. W istocie postępowanie Janka usprawiedliwiło złe o nim mniemanie: otrzymawszy bowiem czego żądał, zagarnąwszy spadek po Starościnie cały, osadziwszy Rządzcę w Żalickim kluczu, przybył z żoną do Warszawy, ale ani się ukazał u Marka.
Marek dowiedział się o nim, widywał go nawet zdaleka, ale nic nie mówił o tém żonie, aby jéj nie gryźć; sam zaś westchnąwszy po cichu, wylawszy łez kilka, usiłował zapomnieć, że miał brata. Nigdyby był za nic w życiu sam teraz piérwszy ręki do niego nie wyciągnął; nie żal mu było majętności wydartéj, ale bolało podejście i zdrada, upokarzało oszukaństwo.
Zresztą nie miał ku niemu nienawiści i przebaczał mu chętnie, mówiąc sobie w duchu:
— Biedny obłąkał się goniąc za groszem, niechże choć tego szczęśliwie używa.
Traf jakiś chciał, żeby w sąsiednim domu państwo Porębscy zajęli mieszkanie. Codzień więc widywał go z okna Marek, usiłując tylko jak mógł najdłużéj zakrywać go przed Anną; i nierychło też czeladź oznajmiła pani majstrowéj, o P. Janie. Anna w początku pobiegła do męża z oznajmieniem nowiny i chciała z nim iść do brata, ale Marek wziąwszy ją do alkierza, odkrył jéj prawdę.
Anusia popłakała trochę, pogniewała się, przebaczyła nareszcie, i z pewną dumą rzekła:
— Dobrze, dobrze — niechże sobie przywiązańszych od naszych i lepszych serc szuka. Daj Boże, żeby je znalazł.
Tylko Maciejowa przebaczyć nie mogąc, srodze łajała Janka, nie przy bracie wprawdzie, ale przed Anną, gdy go nie było w domu.
Państwo Porębscy, przybywszy do Warszawy, poczęli wieść życie pańskie. Janek chciał sobie nagrodzić wycierpiane na wsi oczekiwania, i sypiąc złotem, torował drogę do towarzystwa wyższego. Ewa, któréj się chciało być piękną jeszcze, i udawać kobietę wielkiego tonu, była najstraszniejszém czupiradłem, jakiém się szczycić mogła Warszawa. Janek jako tako grał rolę pana, ale jejmość tak była w niéj pocieszną, że wkrótce zwabiła do siebie szyderskie towarzystwo, pragnące ją widzieć zbliska. Strój, mowa, powóz, ludzie, przyjęcie, mieszkanie, wszystko tu sobie odpowiadało; Jankowi i Jejmości głowy się zawracały, a nowi znajomi, opijając, objadając ich i ośmiewając, pożyczając pieniędzy, wyzywając w karty, wkrótce utworzyli koło nich brzęczący rój much, które lgną do cukru.
Jak przewidzieć łatwo, Janek padł ofiarą oszustów, co przed nim odegrywali rolę ludzi wielkiego świata; po nich, biorąc ich za stopnie, myślał się wcisnąć w lepsze towarzystwo, ale do tego przystęp zawsze trudniejszy jest, niż sobie ludzie wyobrażają. Wprawdzie pieniądze są kluczem pewnym, ale tych przynajmniéj mieć potrzeba bardzo wiele, a Janek zaledwie w stolicy podrzędną, mógł w tym względzie grać rolę. Przecież dom się jego napełnił, i to niepośledniemi na oko figurami, które albo szczyciły się krajowemi i cudzoziemskiemi orderami, albo tytułowały dość szumnie. Między innémi, przyjacielem najpoufalszym był Baron Hintenfeld, którego żona podjęła się wychowaniem ostateczném do stołecznych obyczajów zastosowaném, obdarzyć panią Ewę. Baron Hilary Hintenfeld pochodzący jak mówił, ze staréj Inflantskiéj familji, szczycił się orderem Ś. Huberta, Bożogrobskim i Ś. Stanisława. Był to mężczyzna rosły, czarny, atletycznéj postawy, ramion szérokich, z wąsem potężnym i bródką hiszpańską; nosił się z cudzoziemska, mówił głośno, zarywał na wojaka, i usiłował przybrać minę i pozór człowieka z wielkim światem oswojonego. W rozmowie cytował, często gęsto, Xiążąt, Hrabiów, Senatorów po imieniu; opowiadał o wielkich swych dobrach, o mnogich podróżach, a szczególnie o powodzeniach, jakie go spotkały na dworze króla Ludwika XVI, gdzie lat kilka spędził, jak powiadał, codzień będąc na wieczorze i na grze w Tuilleries. Piękne brylanty, ogromny zbiór tabakierek, wiele kosztowności i błyskotek, któremi się obwieszać lubił, charakteryzowały go. Żona młodziuchna i piękna brunetka, nie miała wprawdzie tyle pewności siebie, i nie mówiła tak głośno o sobie jak mąż, ale niemniéj usilnie starała się grać rolę damy wielkiego świata.
Baron Hintenfeld przyjmował u siebie na krakowskiém przedmieściu, w przepysznie urządzonych apartamentach, mnóstwo gości, których zwabiały, czarne oczy Baronowéj, wyborny stół i gra. Gra stanowiła główne zajęcie w salonach pana Barona; ale że w owym czasie upadku moralnego, grano wszędzie i ogromnie, nie dziwiło to wcale, ani odcechowywało szczególniéj domu Inflantczyka. Przegrywano wprawdzie u niego summy bardzo znaczne i brat pani Grab..... królewskiéj kochanki, dwa razy się był zgrał ze szczętem w domu Barona; ale któż mu był winien. Hintenfeld sam nawet nie wygrał, tylko przyjaciel jego Pogorzelski, który zwykle bank trzymał. Łatwo namówiono Janka do gry przedstawiając mu, że przy niéj robiły się najważniejsze znajomości, że ona wstęp dawała wszędzie, że wszyscy ludzie wyższego tonu grali. Janek choć chciwy i skąpy, a może właśnie dla tego, że skąpy i chciwy, począł grać w początku bez namiętności, w krótce potém zajadle i wściekle; szczęście jednak mu nie służyło.
Ale choć najlepiéj znał fundusze swoje i stan majątkowy, teraz gdy doszedł szczebla, na którym stać pragnął, durzył się sam, sądząc niewyczerpanie bogatym; wszelkiego rodzaju straty pieniężne, zdawały mu się mało znaczące. Codzień widując po kilkanaście tysięcy czerwonych złotych na stolikach gry, począł jak wszyscy gracze mniéj coraz ważyć wydatki pieniężne i wartość grosza.
Tymczasem sama pani opływała w roskoszach, rozsiadając się w pąsowéj swéj karecie, za którą dwóch galonowanych i pudrowanych lokajów, stawali na podziw miastu w liberji seledynowéj z pąsowym. Cztéry przepyszne taranty, woziły Jejmość do kościoła i znajomych, uginając się pod złocistemi chomąty. Wszystko koło niéj co tylko złotem lub złocistém być mogło, świeciło się tym czarownym kruszcem. We własném ubraniu, jak w ubraniu koni, świecidełka panowały; w pokojach stołeczki nawet pod nogi, choć malarskiem złotem pociągano.
Rzuciwszy się w te życie, które było długiém marzeniem dla Janka, Porębski dążył teraz do nowych celów. Dręczyło go, że nie miał ani urzędu, ani orderu, ani wstępu na królewskie pokoje, gryzły go spotykane w dopięciu tych ostatnich pożądań, trudności; ale że dyplomy z okienkami na ordery już się sprzedawać poczynały, łatwo wkrótce zaspokoić się mógł Ś. Stanisława wstęgą, którą włożył piérwszego dnia pod szlafrok od rana w niéj chodząc. Jakieś Łowczowstwo zawakowało i nowe starania o to, nie bez kosztu uczyniły go przecie panem Łowczym, co go w pewien sposób postawiło na świecie, jakkolwiek małą bardzo rzeczą było Łowczowstwo każde. Janek mając tymczasową kopertę, sięgał już myślą wyżéj a wyżéj. Jakieś tam drwiny z jego tytułu, wkrótce były przyczyną, że go prawie porzucił i o nowy starać się począł.
Jejmość tymczasem w miarę czasu, jaki na wychowanie swe nowe łożyła, stawała się coraz śmieszniejszą, nabierając odwagi, z którą prawiła śmiało niestworzone rzeczy. Rzuciła się wkrótce w francuzczyznę, i wygadywać poczęła, najosobliwsze androny, któremi bawiła się cała Warszawa.
Rok za rokiem upływał lecąc jak strzała, a z podziwieniem obojga państwa, stanąwszy u szczytu, nie czuli się tak szczęśliwi jak marzyli. Pani zmuszona, w pośledniejszym kręgu towarzystwa się obracać, postrzegała powoli, że są rzeczy, których dostąpić próżno pragnie, są drzwi, które się jéj nigdy nie otworzą, są ludzie, co ją nigdy nie przyjmą. W Warszawie też dopiéro przekonała się, że nie mogła liczyć się do piękności, w których rzędzie stać życzyła, pamiętając młodość więcej niż należało.
Jan po kilku dniach, zażądał Orła Białego, po kilku innych, marzył o urzędzie ważniejszym niż tytularne jakieś Łowiectwo! Wielkość, któréj dosięgnął, wydawała mu się lichotą, stopniem tylko do nowych. Tymczasem pragnąc pójść wyżéj, spotykał nieprzełamane zawady. W dodatku nieprzebrane bogactwa przebierać się poczynały, z pomocą Barona Hintenfeld, i pięknéj Baronowéj, która Janka wziąwszy za powiernika, zwierzyła mu się, iż mąż jéj wiele odmawiał. Janek chętnie pożyczać począł pięknéj Baronowéj, a w zamian odbierał takie uśmiechy, takie dowody uczucia!..
W następującym roku pobytu w Warszawie, który był nieurodzajny i niehandlowy, Żalice nie dały zwykłéy intraty, i potrzeba było na życie i karety dług zaciągnąć. Gra też szła coraz niepomyślniéj panu Janowi, a Ewa coraz szumniéj na swoje wydatki nie skąpiła jego kieszeni: długi poczęły znakomicie wyrastać. Pani Baronowa ze swéj strony uczyniwszy raz początek, co tydzień prawie nowych pożyczek od P. Jana potrzebowała: jakże jéj było odmówić?
P. Jan Porębski wejrzawszy raz w chwili wolniejszéj, w stan swoich interesów, zaląkł się i poszedł do Ewy rankiem, aby jéj oznajmić, jak stali niebezpiecznie. Małżonkowie oddawna oddzielne mieli apartamenta; zapukawszy więc do pokoju Jejmości, i otrzymawszy pozwolenie wnijścia, Jan wsunął się do jéj sypialni.
Był to najniesmaczniejszy w świecie gabinet, przystrojony na pociechę ludziom, którzy wstęp do niego mieli. Ogromne łoże złociste, podniesione na stopniach wznosiło się w zagłębieniu, pokryte baldachymem adamaszkowym z frendzlami, sznurami i kutasami złotémi; w rogach i na wierzchu zdobiły go pióra strusie pąsowe. Ściany obite były niebiesko ze złotem, a firanki niebieskie i pąsowe, krzyżowały się w oknie. Firanki te całe były oszyte frendzlą złotą, galonami i związywane sznurami złocistemi; na kominie był zegar od alabastru, złota, marmuru czarnego, z figurkami z porcelany, kwiatami robionemi i szklannemi, jak u żyrandola świecidełkami. Obok niego dwa świeczniki bronzowe z marmurem. Dywan na podłodze jaskrawy, i mnóstwo sprzętów niedobranych, krzyczących, wadziły się z sobą.
Jejmość fryzowano właśnie, ale się miało ubranie głowy wyłysiałéj ku końcowi, a Janek odprawiwszy francuza, co ją tapirował, i garderobianę, odezwał się z westchnieniem siadając w berżerce.
— A co Pani? czas nam pomyśleć o sobie.
— Jakto kochańciu?
— Przyszedłem pomówić z tobą serjo, i jest o czém.
— A! duszko mam dziś mingrenię i szpazmy.
— Odłóżmy to dla gości.
— Cóż to jest rybko, czego chcesz? — czuję serca bicie gwałtowne, przerażasz mnie.
— Dotąd nic jeszcze pani moja, ale grozi nam nieszczęście.
— A! menażuj moją delikatność, nie dobijaj mnie, ty wiész stan mojego zdrowia.
— Kochanko! z uśmiéchem rzekł Janek, to dobre dla gości, ale my cośmy z sobą razem koło indyków w Żalicach chodzili...
— Na Boga! posłyszą nas — mdleję.
— Słuchaj Ewo, rzekł Jan — jesteśmy jeśli nie zrujnowani w téj chwili, to ruiny blizcy; czas radzić, nie porachowaliśmy się z naszą fortunką, i oto poczyna się przebierać jéj, wkrótce możemy nic nie mieć.
Ewa zapomniała o mdłościach, i poskoczywszy z krzesła zaczerwieniona, zawołała:
— Bo w karty przegrywasz — bo w karty przegrywasz!
— Ja! ruszył ramionami Jan, a paniż to mało tracisz co dzień! Obojeśmy winni.
— Nie prawda! nie prawda! — odparła żona — tyś winien, ty — alboto bym ja traciła, żebyś mi w początku nie mówił: trzeba się zastawić, a postawić.
— Cicho! cicho! cicho! Kto wié, słuchają nas może pode drzwiami, a gdy się jeno wieść rozejdzie, ratunku już nie będzie, rzucą się na nas wierzyciele zewsząd.
Jejmość padłszy w krzesło rozpłakała się.
— Trzeba nam — rzekł Janek, pod pozorem do wód, wyjechać do Żalic i podłatać pracą, co się utraciło.
— Wyjechać z Warszawy! ale ja nie wyżyję na wsi.
Janek się rozśmiał, ruszył ramionami i rzekł po cichu: — Nie grajmy z sobą komedji — mówmy rozumnie; na Żalicach i przykupionych wioskach, mamy już 200,000 długu, jeszcze z tego wynijść możemy, ale późniéj nie czas będzie.
— A przecież Żalice i te wioski, warte są więcéj 600,000! sam to mówiłeś?
— Tak jest, pani moja, ale na tém 200,000 co dzień rosnącego długu, to rzecz nie mała.
— Ja nie potrafię teraz wyżyć na wsi!
— Ba! będziesz musiała. To powiedziawszy Janek wstał i przeszedł się po pokoju. Naradźmy się, rzekł, kiedy wyjeżdżamy; trzeba zawcześnie mówić o tém. Kilka tygodni będziemy jeszcze żyć, jakeśmy żyli, potém niby do wód, usuniemy się na wieś.
— Rób co chcesz! ale ja umrę — odparła Ewa padając na krzesło.
Jan ruszył ramionami jakby chciał powiedzieć — Umieraj sobie, i wyszedł z pokoju. Pomimo téj sceny rannéj, która panią Łowczynę nabawiła szpazmów i bolu głowy na dzień cały, a któréj tajemnica zachowała się między małżeństwem, życie obójga ani na włos się nie zmieniło. Ewa nazajutrz zaraz, jakby na złość porobiła nowe ogromne wydatki, a Jan tegoż wieczora, probując szczęścia, i usiłując się odegrać u Barona, puścił się tak zapamiętale w karty, że nim dzień zaświtał, przegrał na słowo do 15,000 czerwonych złotych, precjoza, konie, powozy, i co tylko na kartę mógł postawić.
Baron bez żadnéj ceremonji, uzyskawszy obligi formalne, zabiérał się drogą sądową dochodzić swéj należności, a biorąc pochop do zerwania stosunków przyjaźni z P. Janem, do czego dawno szukał tylko powodu, wyzwał go na pojedynek rzucając mu w twarz ostatni list jego, pisany do Baronowéj.
Spotkanie wszakże do skutku nie przyszło, bo Jan wyjechał nagle na wieś, zostawując żonę samą w mieście.
Wierzyciele bliżsi, na hasło dane przez Barona, rzucili się zajadle na ruchomości pozostałe w mieście, i wyścigając się poszli do majątku. Baron nabywał długi, i nim Janek wykrętnemi zmyślonemi ciężary potrafił zakryć majątek, już ruina jego, stała się widoczną. Ewa uchodząc wstydu i niedostatku, który jéj zagrażał, ostatnim powozem nocą umknęła z Warszawy za mężem. Interesa obojgu tak nieszczęśliwy wzięły obrót, że najbieglejsi prawnicy obiecywać nie mogli Janowi nic nad zupełną ruinę. Janek rachując, że lepiéj było pani majątek na swój przerobić, wyrwał sobie sam sposób bronienia się wierzycielom, choć chwilowy i niegodny. Żalice i przykupione wioski zajęto, zostawując dziedzicom lichy domek i sustentację ubogą.
Ewa wydzierała oczy mężowi, mąż wściekał się ze złości bezsilnéj, a życie tych dwójga nieszczęśliwych, stało się pasmem nieznośnych swarów, niekiedy do boju przychodzących. Nareszcie sama pani tknięta paraliżem, umarła. Janek po ubogim pogrzebie, odzyskawszy trochę energji, jął się zapamiętale procesu, i z pomocą Skarbnika Sliwickiego, począł pracować nad zepchnięciem swych prześladowców, (tak nazywał wierzycieli). Nieszczęściem ci, co najprawdziwsze i najsprawiedliwsze mieli należności, najmniéj opatrzni byli w ich ubezpieczeniu; ubogich więc rzemieślników, puszczono z kwitkiem, i massa powiększyła się tą likwidacją bezecną. Ale z Baronem nie tak było łatwo, bo ten się pilnował — i gdyby nie to, że jakiś traf szczęśliwy na szulera nasłał większego jeszcze, byłby Janek padł jego ofiarą.
Po długich mękach i pracy, dług Barona już w drugich rękach będący, bo przegrany z kolei, potrafił Janek zbyć dożywotnią pensją, na którą się zgodził nowy posiadacz. Pozostawali jeszcze inni wierzyciele, z któremi staraniem Sliwickiego, poczyniono układy jak było można, tak, że Jan pozostał przy Żalicach i Wólce, resztę dając na pastwę.
Wszystko to, cośmy tu w kilku słowach opisali, dla Jana który wcześnie szafował życiem, przyśpieszyło starość. Zgryzoty, praca nowa, zbytki, ciągle wrzące w sercu nienawistne uczucia, wyczerpały z niego sił ostatek.
Zestarzały, zgrzybiały, łysy, kaszlący, schudły, z oczyma wpadłemi i gorączką wewnętrzną, co pali ludzi szukających na ziemi szczęścia w rzeczach, które go dać nie mogą, po kilku latach Pan Jan Porębski, kawaler orderu Ś. Stanisława, Łowczy.... powrócił do Warszawy. Stan rzeczy krajowych, mamił go nadzieją pochwycenia jeszcze téj godności jakiéjś, o któréj dotąd niezrażony marzył. Wszystko było w ruinie i zamięszaniu, a z ruiny i zamięszania korzystać najłatwiéj. Starostwo grodowe wakujące opłaciwszy suto, przyszło nareszcie uwieńczyć usiłowania jego. Ale teraz, gdy je posiadł, Starostwo zdawało mu się niezmiernie małą rzeczą przy kasztellanji chociażby drążkowéj, przy krześle w senacie!
— Czemubym ja zasiąść tam nie miał? — pytał się codzień siebie, czemu? i odpowiedzi nie mógł znaleść, tak się czuł godnym wszystkiego, co pragnął.
Starość nadchodząca bez pory, zawładła też nim w sposób, jakim włada podobnymi jemu. Chciał używać, gdy już nie mógł, i wylał się na rozpustę i zbytki. — Nie brakło wówczas w Warszawie pięknych kobiét frymarczących sobą, łatwych pochlebców i towarzystwa, które podbudzało Pana Jana, i podżegało go do rozpusty.
Dawna namiętność do gry i kart wróciła; i czego nie zabrały Róże, Emilje i Ernestyny, pochłonął stolik zielony. Starosta też sprawiał bale, dawał wieczory, i znowu po piérwszemu, na wystawę się sadził. W rok czy dwa, długi nowe do reszty piérwszych przyrosłe, już zastraszać poczynały, ludzie usuwać się myśleli od P. Jana i chłód zrujnowanych obwiewał go zewsząd. Nareszcie na dany znak przez jednego z wierzycieli, runęli wszyscy na majątek, a widząc się bez nadziei ratunku, Jan co nie miał pojęcia innego życia, nad to które prowadził, wziął truciznę w kielichu wina, i w męczarniach życie skończył.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.