Panna Maliczewska (Zapolska, 1912)/Akt I/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Panna Maliczewska
Podtytuł Sztuka w 3 aktach
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1912
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii




AKT I.

Scena przedstawia izbę, a raczej izdebkę w suterynie, bardzo małą i bardzo wązką. Po lewej dwa okna małe dwuszybowe, we framugach. W głębi piec do gotowania i łóżko Żelaznej, po prawej od widzów drzwi wejściowe, po trzech zmurszałych i ścierką zasłanych schodkach, i łóżko Stefki, przy niem koszyczek nieduży zamiast szafki, na nim lusterko, książki, grzebień, bardzo piękna bonbonierka, jakieś flaszki, jabłko i dużo innego śmiecia. Mały, obdarty parawan stoi przy ścianie, na nim wisi sukienka i jaskrawa halka, po lewej pod oknami sofa ceratowa, na niej pościel Edka Kuleszy, paczka przewrócona, świeca, bochenek chleba zaczęty, obdarty kołnierzyk. Pod oknami stół, na nim garnki, książki, zeszyty. W głębi, koło kominka lampa ścienna, nad łóżkiem Żelaznej obrazy, kwiaty z bibuły, fotografie i obraz święty, a przed nim świeci się lampka. Całość daje obraz ciasnoty i wilgoci. Ściany powinny być ciemne. Podłoga świeżo wyszorowana, piaskiem wysypana, po niej porozkładane ścierki i gazety. Przy podniesieniu zasłony Żelazna stoi przy balii w głębi komina i pierze. Edek Kulesza siedzi przy oknie przy stole z zatkanemi rękami uszami i głośno uczy się. Para napełnia całą izbę. Przez chwilę słychać monotonny głos Edka i pluskot wody w balii, po chwili Edek wstaje, idzie do chleba, kraje kawałek, je i wraca na miejsce nie przerywając głośnego mamrotania. Wreszcie Żelazna podchodzi do stołu zaczyna przewracać wszystko, zła, czegoś szuka.

SCENA l.
EDEK — ŻELAZNA.
EDEK.

No!

ŻELAZNA (szuka na stole przy którym uczy się Edek).

Ty... no...

EDEK.

Proszę nie przewracać...

ŻELAZNA.

Niech Kulesza się ustąpi.

EDEK.

Nie przewracać!

ŻELAZNA.

Tu była farbka do bielizny, gdzie jest?

EDEK.

A mnie co do tego?

ŻELAZNA.
Tu była farbka? gdzie jest.
EDEK.

Niech mnie Żelazna da spokój — ja muszę się uczyć.

ŻELAZNA.

A ja muszę prać. Moje pranie więcej warte jak Kuleszy nauka, bo za pranie płacą, a za naukę Kuleszy pies grosza nie da. Dzie farbka?

EDEK (z pasyą, bijąc w stół).

Proszę ztąd iść!

ŻELAZNA.

A! A! to co? Kto tu pani? ja, czy Kulesza? Kto to na stancyi — ja, czy Kulesza? Kto komu winien za trzy miesiące? ja, czy Kulesza? co? co?

(Kulesza milczy.)

A no... a no... teraz trza pyska nie rozwierać, jak się na to nie ma i Bogu dziękować, że jeszcze trzymam, bo inna dawno by porządek zrobiła.

EDEK (cicho).

Sie zapłaci.

ŻELAZNA.

Spodziewam się. Ukrzywdzić się nie dam, ja ciężko pracuję.

(Odchodzi do balii. Znowu słychać plusk wody i monotonny głos Edka.)
EDEK (odwraca się ku Żelaznej).

Już ciemno!

ŻELAZNA (sucho).

Dopiero trzecia.

EDEK.

To cóż, ale tu ciemno!

ŻELAZNA (sucho).

To trzeba się do pałacu wynieść elektrykę i sę fundnąć.

EDEK
(uczy się, bierze chleb, je, siada na stole przy oknie. Żelazna bierze kubeł mydlin i wychodzi, stukanie w okno. Edek klęka i otwiera okno.)


SCENA II.
EDEK, FILO.
FILO.

Siawus.

EDEK (mamrocze).
FILO.

Kujesz Demostenesa?

EDEK (mamrocze w dalszym ciągu).
FILO.

Ta przestań, idziesz?

EDEK (rozkłada ręce).
FILO.

Szkoda.

EDEK (bije się po głowie).

Ciężko, nie idzie — cholera, jakby kto zaciągnął tuman.

FILO.

Już wszyscy poszli.

EDEK (macha ręką).
FILO (zagląda do wnętrza).

A... niema?

EDEK (ciągle się uczy).

Nie.

FILO.

Ja tu dla niej coś przyniósł.

EDEK (machinalnie wyciąga rękę).

Dawaj!

FILO.

Nie, ja sam.

(zagląda)

A twojej wiedźmy nie ma?

(wchodzi przez okno, leci do łóżka Stefki, wydobywa z pod peleryny bukiecik kwiatów, stawia na koszu i wraca do Edka zadowolony).

Tak! do kobiet tylko z kijem Nietschego albo... z kwiatami... Mówię ci to z doświadczenia. Zapamiętaj to sobie Kulo!

EDEK.
Idż, mnie to nie w głowie.
FILO.

Ale... jak nie teraz, to później; zawsze cię to napadnie.

EDEK.

Nie będę miał czasu.

FILO.

Na to czasu nie trzeba.

EDEK.

Właśnie.

FILO (siada na stole).

Naturalnie. Jesteś młody, to nie potrzebujesz się długo wysługiwać. Raz, dwa, kobieta wpada ci w objęcia.

EDEK.

Wielkie szczęście.

FILO.

No, nie jest to główny czynnik życia — ale konieczny.

(siada na stole i zapala papierosa.)

Chcesz?

EDEK.

Dobrze.

(bierze; palą chwilę w milczeniu.)
FILO (patrzy na kąt Stefki i Edka).

Wiesz, ja przecie nie mogę uwierzyć, żebyś tak był blizko niej i tak... nic... tego.

EDEK (z wybuchem).
Tobie tylko świństwa w głowie.
FILO.

Wcale nie świństwa, bo musisz przyznać, że ta Stefka to szampańska dziewczyna.

EDEK.

Ja mam inne zapatrywania w tym względzie.

FILO.

No... wiem... wiem, nie potrzebujesz mi imponować, każden z nas uznaje w kobiecie człowieka, e!.. po jakiemu ty palisz — zaciągaj się... słyszysz?

EDEK.

Daj mi spokój.

(rzuca papierosa i idzie do chleba, kraje, zaczyna jeść i pisze przy stole.)
FILO (siada na sofie).

Najlepiej — jak nie umiesz palić, to nie pal...

(po chwili.)

Ona pali?

EDEK (przy stole).

Kto?

FILO.

Maliczewska.

EDEK.

E!

FILO.

Widziałem raz — wychodziła z próby, ktoś, jakiś chórzysta czy co, palił, ona mu wyrwała z ust papierosa i sama paliła.

EDEK.

Dla hecy. A zresztą, niech ją dyabli, masz tu twoje polskie...

(podaje mu kilka kartek).

Na... przepisz sobie, tylko byków nie rób.

FILO (szuka po kieszeniach).

Tu jest dwadzieścia centów.

EDEK (twardo).

Słuchaj ty? a reszta? jeszcześ mi winien za poprzednie 40 centów.

FILO (z przymileniem).

Kula, nie szalej! Kupiłem kwiatów dla niej!

EDEK.

Lepiej było dać jej gotówką.

FILO.

Tyś oszalał? jej? artystce?

EDEK.

Taka ona artystka, jak ja doktór filozofii. No, niech cię dyabli...

FILO (machinalnie kraje kawałek chleba i je).
Ja mam swoje zapatrywania na kobiety. Powinno się nie zdzierać poezyi. Ja nawet napisałem do niej wiersze. O tam... na tej karteczce w środku bukietu.

„I tylko dziwię się, że kwiaty
Pod twemi stopami nie rosną“.

EDEK (z ironią, przy stole).

„O ty! mój ptaku skrzydlaty,
Ty raju!.. ty maju... ty wiosno!..“

FILO.

O! o!

EDEK.

Tak, tak brachu, Sienkiewicz! Sienkiewicz!

FILO.

Może ona nie czytała?

EDEK.

Nie czytała? Ona wszystko już pożarła, całą bibułę — ona ciągle czyta. Bez wyboru. Chciałem to jakoś pokierować, ale dyabła tam.

FILO (zadowolony).

Taka inteligentna?

EDEK.

Nie inteligentna, ale oczytana. A zresztą nie piłuj mnie nią. Ja mam już tego wyżej uszów.

FILO.

Kiedy wróci?

EDEK.

Nie wiem.

FILO.
Nie jesteś uprzejmy.
EDEK (smutno).

Jak byś miał dziury w butach, dziury w portkach, dziury w mózgu, jak by ci było niewesoło i ciężko, to byś także nie był uprzejmy.

FILO (serdecznie).

Ja bym cię, Kula, do siebie zaprosił, jak Boga kocham i wszystko ci dał, ale moi starzy to taka para Dulskich, że aż w nosie kręci.

EDEK.

Ja wiem, tyś dobry w gruncie rzeczy, ale twoje środowisko — bagno!

FILO.

No — a ja romantyk.

EDEK.

Dyabła tam! pozujesz na romantyka. Szczerości ani grdynia. No... idź już...

FILO.

Zostawię dla niej papierosów.

EDEK.

Także coś. Idź już.

FILO.

Aha! tu masz! Etykę.

(wchodzi Żelazna i patrzy ze złością na Fila).
EDEK.
Kiedy oddać?
FILO.

Weź całkiem. Nie krępuj się. Ja i tak bym spuścił.

SCENA III.
CIŻ i ŻELAZNA.
ŻELAZNA.

Nie lubię wizytów.

FILO.

Siawus Edek!

ŻELAZNA.

Proszę po papierach, bo podłoga świeżo umyta.

FILO.

Nikt by się tego nie domyślił.

(wychodzi.)
ŻELAZNA.

Wymawiam sobie wizyty, i żeby mi przez okno nie wpuszczać. Bo to jakby do jakiej nory złodziejskiej, a nie chrześcijańskiego domu.

EDEK.

Nie żadne wizyty, tylko kolega.

ŻELAZNA.
Nie chcę. Jak ma się przyjmować kolegów, to pałac se wynająć.
(Edek włazi na stół, kładzie się we framudze okna i uczy się. Widać tylko jego długie zwisające nogi w obszarpanych spodniach. Żelazna pierze i nuci pod nosem pieśń jakąś pobożną, coraz ciemniej, z kątów wysuwa się wilgotny, chorobliwy zmrok.)


SCENA IV.
CIŻ, MICHASIOWA.
Michasiowa, blada i jeszcze dość młoda — w kaftaniku, wnosi kosz jak do bielizny, przykryty kawałkiem starej firanki. W koszu baletowe spódniczki, lusterko, pudełko ze szminkami, gorset, jakieś łachy. W milczeniu stawia kosz na łóżku Stefki, potem rozwiesza baletowe spódnice i trykoty na parawanie — wreszcie idzie do pieca i grzeje się. Michasiowa milczy.
ŻELAZNA.

Skończyło się!

MICHASIOWA.

A jakże.

ŻELAZNA.

No, a gdzie ona?

MICHASIOWA.

Terkocze ze swoimi. Mówiła żeby mleko było gorące.

ŻELAZNA.

Właśnie, pieniądze się rodzą.

MICHASIOWA.

I tak się pali.

ŻELAZNA.

No to co?

(Michasiowa milczy.)
ŻELAZNA.

Nie pada tam?

MICHASIOWA.

Nie jeszcze.

ŻELAZNA.

Dałby Bóg; będzie deszczówka na kolory.

MICHASIOWA.

I śnieg może.

ŻELAZNA.

No, to już nie!

MICHASIOWA.

Zima idzie.

ŻELAZNA.

Niech się skręci po drodze.

MICHASIOWA.

E, co tam pani — ale ja.

ŻELAZNA.

A jakże! ja, właśnie.

MICHASIOWA.

Zemgliło mnie.

(pije wodę.)

Znów dostała cukierki i za dużo se podjadłam.

ŻELAZNA (z pogardą).
Cukierki!
MICHASIOWA.

A no, taki teraz widać zwyczaj!

(spogląda na chleb:)

Czyj to chleb?

ŻELAZNA.

Daleko by zajechała z tymi cukierkami.

MICHASIOWA.

Czyj to chleb?

ŻELAZNA.

A no... tego...

MICHASIOWA (ułamuje kawałek i je).
ŻELAZNA.

Tak sobie... ot...

MICHASIOWA.

Ta my z jednej wsi.

ŻELAZNA.

O! jakże to?

MICHASIOWA.

A no z Biedoty.

(śmieje się gorzko.)

To jest jedna taka wieś, gdzie się takie rodzą. Idę! jeszcze trza przynieść. Nie dała psia krew od razu wszystkiego zabrać, żeby się jej kiecki nie pogniotły. Ach! niech ją!..

(miarkuje się.)

A niech pani Żelazna nic jej nie mówi.

ŻELAZNA.
Niby co?
MICHASIOWA.

Że ja... trochę...

ŻELAZNA.

Ja chrześcijanka, plotków nie robię.

(Michasiowa bierze pusty kosz i wychodzi. Żelazna chwilę pierze, wreszcie śpiewając pobożną pieśń podchodzi ukradkiem do stolika, spoglądając ciągle ukradkiem, wreszcie bierze nóż, kraje kawałek chleba szybko, zanosi go i wtyka pod poduszkę, poczem śpiewając ciągle ku balii.)


SCENA V.
ŻELAZNA — EDEK, DAUMOWA, HISZOWSKA.
(pukanie.)
ŻELAZNA.

Co za dyabeł?

DAUMOWA (wsuwa głowę przez drzwi).

Niech będzie pochwalony!

ŻELAZNA.

Na wieki wieków!

(Obie panie wchodzą powoli wsuwając z trudem swe olbrzymie kapelusze przez wązkie drzwi. Są bardzo strojne, szeleszczące, czarno ubrane, podśmiechują się trochę z cicha i spoglądają na siebie. Żelazna która na widok dam trochę się zdumiała, zaczyna szybko odsuwać z podłogi papiery i ścierki.)
DAUMOWA.

Czy tu mieszka praczka?

ŻELAZNA.
To ja, do usług wielmożnej pani.
DAUMOWA.

Dobrze, dobrze... cóż tu tak ciemno?

HISZOWSKA.

I duszno.

ŻELAZNA.

Wiadomo... w pralni... wiadomo... zaraz zapalę.

DAUMOWA.

Tak. Bo to my chcemy się porozumieć co do koronek... nie wiem, czy pani też umie prać koronki?

ŻELAZNA.

W lot... w lot...

HISZOWSKA.

A gipiury?

ŻELAZNA.

W lot... w lot...

(zapala lampę, panie rozglądają się dookoła, spostrzegają baletowe spódnice i mówią do siebie:)

C’est ici, oui, oui...

DAUMOWA (spostrzega nogi Edka wiszące u okna).

O! O! a to czyje?

ŻELAZNA.

To... zaraz.

(ściąga Edka.)

proszę na dwór — ja tu mam interesa.

(Edek złazi z okna i ciągle się ucząc i patrząc w książkę owija się w pelerynę i wychodzi z izby ponosząc Demostenesa.)
HISZOWSKA.

Czy to synek pani?

ŻELAZNA.

Gdzie zaś... to sierota... przygarnęłam... przytuliłam za swego...

DAUMOWA.

To pięknie, to bardzo pięknie...

ŻELAZNA.

To obowiązek chrześcijański, proszę wielmożnej pani. Ta matką jestem mu rodzoną. Co robić! Może wielmożne panie siądą...

(podaje stołki.)
DAUMOWA.

Dziękujemy! Trochę tu ciasno u pani!

HISZOWSKA (cicho do Daumowej).

Niech pani mecenasowa wprost...

DAUMOWA (do Hiszowskiej).

Pst... nie zdradzić... Tu jeszcze ktoś sypia...

ŻELAZNA.

A! to już lokatorka... panna Maliczewska.

DAUMOWA.

Zdaje mi się, ona z teatru?

ŻELAZNA.

Tak, ale to takie dopiero coś nie coś, bo to młode jeszcze.

DAUMOWA.
A ona co? sierota?
ŻELAZNA.

Ta... zdaje się... nie wiem...

HISZOWSKA.

Dużo wam płaci?

ŻELAZNA (podejrzliwie).

Ta... różnie...

DAUMOWA.

Ale... przecie...

ŻELAZNA.

Dwadzieścia guldeny... z wiktem... a jakże...

DAUMOWA.

A... więc ma mieszkanie i wikt?

(do Hiszowskiej:)

No... więc tu wszystko w porządku...

HISZOWSKA.

Zapiszę do sprawozdania...

DAUMOWA (dyktując).

„U Stefanii Maliczewskiej statystki teatralnej znaleziono mieszkanie odpowiednie, wikt i... a!..

(do Żelaznej.)

Moja pani, bo my tu właściwie w najlepszym celu... My jesteśmy delegatki towarzystwa podnoszenia kobiet...

ŻELAZNA (trochę zaniepokojona).
Wielmożne panie mają pozwolenie z policyi?
DAUMOWA (z uśmiechem).

Nie, ale sumienie nam wydaje pozwolenie! My spisujemy i dowiadujemy się z czego jaka dziewczyna żyje... no... Zresztą chodzi o to... Czy panna Maliczewska dobrze się prowadzi?

ŻELAZNA (po chwili).

Ta ja się nią opiekuję.

DAUMOWA.

Właśnie, właśnie i to bardzo, bardzo dobrze... Ale zawsze...

HISZOWSKA.

Tak, czy nie...

ŻELAZNA.

Nie!

(po chwili:)

Ja, proszę wielmożnych pań, jestem gdowa, chrześcijańska gdowa i nigdy bym czegoś takiego pod dachem nie trzymała.

DAUMOWA.

To bardzo piękne...

HISZOWSKA.

Więc pani ręczy za prowadzenie się panny Maliczewskiej.

ŻELAZNA.

A, na co to? Ja ręczyć nie ręczę. Tylo mówię, że niby teraz...

DAUMOWA.
No mniejsza..
(do Hiszowskiej:)

Niech pani napisze: „Panna Maliczewska zastaje pod opieką zacnej kobiety...

(do Żelaznej:)

Nazwisko... bo zapomniałam...

ŻELAZNA.

Anna Żelazna.

DAUMOWA (patrzą się na siebie i śmieją.)

Anny Żelaznej! Tak! Możemy dodać, że panna Maliczewska nie okazuje skłonności do upadku...

ŻELAZNA.

Do czego, proszę wielmożnej pani?

DAUMOWA (z uśmiechem.)

Do upadku... To... taka przenośnia. To potrzebne do aktów towarzystwa.

HISZOWSKA.

Co tu tak pachnie?

DAUMOWA.

Gdzie?

HISZOWSKA.

A! to ten chleb! to czarny chleb... J’en rafolle... już dawno nie jadłam.

ŻELAZNA.

Może wielmożne panie pozwolą?

HISZOWSKA.
Ależ...
DAUMOWA (pobłażliwie.)

Nie trzeba odmawiać.

(Żelazna kraje kromeczki i podaje na spodku.)
HISZOWSKA.

Doskonały!

DAUMOWA.

Jakie z pani dziecko!

(śmieją się)

reasumując, panna Maliczewska jest uczciwa, porządna dziewczynka i ma byt zabezpieczony!

HISZOWSKA.

No, to my nie mamy tu co robić.

DAUMOWA.

Naturalnie. Skoro jeszcze nie...

(śmieją się.)
HISZOWSKA.

Tak, skoro jeszcze nie...

(patrzy w książeczkę)

mamy teraz być gdzie? zaraz... u tej co ma kamienicę na rogu Piasecznej.

DAUMOWA.

To będzie cięższy orzech do zgryzienia. Nie chwyta... nie chwyta... Mówię jej, tłomaczę, cóż? ona odpowiada iż jej tak dobrze... z tą kamienicą... i... że jej tak dobrze z kamienicą.

HISZOWSKA.

Straszne! straszne! o!

(patrzy na zegarek)

Już późno, chodźmy! nasi mężowie się niecierpliwią!
DAUMOWA.

A mój się domyśli, to byłoby najgorsze.

HISZOWSKA.

Zawsze przeciwny?

DAUMOWA.

Strasznie.

HISZOWSKA (nakładając rękawiczki.)

Trzeba mu wytłomaczyć, że to jest obowiązek poprostu.

DAUMOWA.

Ale on ma swoje zasady. On poprostu nie może pojąć czegoś takiego i lęka się, ażebym ja nie przeszła mimo takich kobiet. On mówi, że to ściera puch...

HISZOWSKA.

E! to przesada! Więc... z panną Maliczewską skończyłyśmy...

DAUMOWA.

Chyba że...

HISZOWSKA.

Ah! broń Boże! Zresztą po co? ma wszystko... chyba przez moral insanity.

DAUMOWA (wzdycha).

To też to... właśnie... to..
.

HISZOWSKA (podchodzi do łóżka Stefki).
Jedno tylko... tak to wszystko w jednym pokoju. Moja pani Żelazna, tu jest jedna izba?
ŻELAZNA.

Jedna... I tak co to kosztuje... to...

HISZOWSKA.

Więc i ten młody człowiek także tutaj?

ŻELAZNA.

Jaki młody człowiek?

HISZOWSKA.

No... sierotka...

ŻELAZNA.

A, Kulesza! A no tak!

HISZOWSKA.

To jakoś...

DAUMOWA (bierze parawan, rozkłada).

Zaraz to zaaranżerujemy. Tu jest parawanik. Trochę podarty... To my tu przyślemy wollatlasu parę metrów...

HISZOWSKA.

Tak, wollatlas! nieprzezroczysty...

DAUMOWA.

I pani Żelazna będzie łaskawa kazać obić parawanik i pilnować... żeby zawsze... tego...

(rozsuwa ręce nad łóżkiem Maliczewskiej, jak anioł stróż).
ŻELAZNA.
Dobrze, dobrze.
DAUMOWA.

No, zostańcie z Bogiem pani Żelazna — dziękujemy za chlebuś.

HISZOWSKA.

A pannę Maliczewską opiece polecamy.

ŻELAZNA.

Jak matka... jak matka...

(kłania się).

Całuję rączki... niech Pan Bóg prowadzi.

(odprowadza w ukłonach obie panie i gdy wyjdą, mruczy do siebie przez zęby:)

Bodajście karki skręciły!

(idzie do okna, uchyla i woła:)

Można przyjść!

SCENA VI.
ŻELAZNA — EDEK później MICHASIOWA.
(Edek wchodzi ucząc się dalej i mrucząc, jest trochę ośnieżony, przechodzi przez scenę, taszczy stół przed lampkę, siada, zatyka obu palcami uszy i uczy się. Żelazna kończy pranie, bo zaczyna sprzątać koło komina, balię wynosi do sieni.)
ŻELAZNA.

Która też to godzina?

(krzyczy:)
Która godzina?
EDEK.

Nie wiem.

MICHASIOWA (wchodzi, wnosi kosz, jest ośnieżona, stawia kosz i strzepuje chustką).
ŻELAZNA.

Nie tu! nie tu! nie wolno mi chlewa z izby robić.

MICHASIOWA.

A cóż to, wielkanocne święta, czy co, że takie czystości?

ŻELAZNA.

Co jest, to jest... nie wolno... Do sieni.

MICHASIOWA.

Moja siostra płaci, to mnie wolno.

ŻELAZNA.

Płaci za wikt i za spanie, ale nie za brudzenie podłogi.

(Michasiowa wyjmuje suknie lekkie i rozwiesza, potem śliczną bonbonierkę stawia na koszu.)
ŻELAZNA (oglądając bonbonierkę).

To musi kosztować!

MICHASIOWA.

A musi!.. proszę postawić...

ŻELAZNA.
O wa! jak bym to ja nie umiała z takiem pudełkiem się obejść.

SCENA VII.
CIŻ — STEFKA.
(Stefka wchodzi cicho, wolno, w milczeniu przesuwa się przez scenę — cisza — Stefka wyczerpana siada na łóżku, zrzuca kapelusz. Milczenie).
MICHASIOWA

Tu są cukierki.

STEFKA (cicho).

Dobrze! zostaw! a psia krew! a psia krew.

MICHASIOWA.

Dała by Stefka parę szóstek.

STEFKA (cicho).

Właśnie. Z czego? gryźnij się.

MICHASIOWA.

Dała by Stefka parę szóstek.

STEFKA.

Ta idź do cholery... jak mówię że nie mam, to nie mam...

(kładzie się na łóżko.)

Tom zharowana!

MICHASIOWA.

To ja pójdę.

STEFKA (leży jak martwa).

A nie spóźnij się o siódmej po rzeczy!

MICHASIOWA.
Znowu dziś Stefka gra?
STEFKA.

No — ta przecież opera wieczór.

MICHASIOWA.

Ta musieli po południu zapłacić.

STEFKA.

Rozenthalowa czekała i wzięła ratę. A zresztą co u dyabła, nie mam!

(Michasiowa powoli odziewa się w chustkę i wychodzi, Stefka leży na łóżku jak martwa w rozpiętym żakiecie i patrzy w sufit, chwila milczenia. Żelazna podchodzi do Stefki z garnuszkiem mleka w ręku).
ŻELAZNA.

Podwieczorek!

STEFKA (cicho).

Zaraz, tylko odsapnę.

ŻELAZNA.

Dolałam trochę kawy.

STEFKA.

Jaj! a to co się stało!

ŻELAZNA.

No tak, trochę... panna Stefka o której idzie do teatru?

STEFKA.

O siódmej.

ŻELAZNA.

A teraz?

STEFKA.
Wpół do szóstej.
ŻELAZNA.

No...

STEFKA.

Co?

ŻELAZNA.

Nic... nic...

STEFKA (zrywa się).

Już odsapnęłam

(biegnie do Edka, zasłania mu oczy)

Siawus!

EDEK.

Ta daj mi pokój!

STEFKA.

Ta joj! nie ugryzę cię dyable nietykalny!

(patrzy na chleb)

Cóż się ten twój chleb tak skurczył.

(kraje sobie kawałek i je)

Może chcesz cukierków?

(Edek nie przerywając sobie nauki wyciąga rękę w tył, Stefka mu wkłada parę cukierków)
STEFKA (śmiejąc się).

Na masz! spożywaj! to są owoce mojej hańby!

(zaśmiewa się)

A wiecie co, że mnie pedały dziś bolą.

ŻELAZNA.
Bo się panna Stefka zapracowuje.
STEFKA.

Co się pani Żelazna taka słodka dziś zrobiła!

ŻELAZNA.

Ja taka zawsze.

STEFKA.

Właśnie!

(do Kuleszy)

To nie ten chleb co zawsze.

EDEK.

Bo to komyśniak, kupuję teraz od żołnierzy, to dłużej potrwa.

STEFKA.

I więcej napcha. Cóż dziś spietrasił. Dużo?

EDEK.

Trzy.

STEFKA (siada na stole gdzie Edek pisze).

A na celujący miałeś?

EDEK.

Jedno, ale mi nie zapłacił. Jeszcze dwa mam na bardzo dobry i dostateczny.

STEFKA.

A o czem dziś?

EDEK.
Wściec się. Trza opisać boleść ojca zadżumionych.
STEFKA.

Nie gadaj!

EDEK.

Jak Boga kocham! Takie ci Kakuś daje temata.

STEFKA.

I ty trzy razy takeś bolał ojcowsko?

EDEK.

Cztery. Na obstalunek trzy, a dla siebie czwarty.

STEFKA.

Ty za mało bierzesz.

EDEK.

Nie dadzą... No... usuń się... Jeszcze Demostenesa połknę...

STEFKA (pakuje się coraz więcej na stół).

Ty, co to jest Spinoza?

EDEK.

Filozof.

STEFKA.

Żyd — bo Baruch.

EDEK.

Żyd.

STEFKA.

Co on zrobił?

EDEK.
Fi-lo-zof! Skąd ci przyszło.
STEFKA.

To Osterlo — ta z chórów dostała dziś taką rolę. My bardzo się naradzały, co to. Żadna nie wiedziała. Ty mi napisz na kartce co to — to ja im powiem. Dobrze? Ja ci dam cukierków. Ta Osterlo ma szczęście. Ona mówiła, że to przez to, że ona ma proste nogi do trykot, to jej dali. Ale to nieprawda, bo ja mam jeszcze prościejsze... Tylko ona ma kochanka, co jest z dyrektorem na ty i przez to ma protegę. Ah, psia kość słoniowa, żeby mi znaleźć kogo, co by był z dyrektorem na ty!

(przewala się po stole).

Żeby mi to znaleźć!

EDEK.

Uważaj co robisz!

STEFKA (leży na stole).

Żeby mi jedną rolę dali, to by się przekonali że mam talent... żeby jedną rolę...

(podnosi nogę, patrzy z uwagą na bucik).

O!... Byłabym wtedy bogata! Co dzień bym piła kawę, jeździła na gumach i tobie bym dała dużo monety — pedam ci byłoby no!

(ogląda bucik)

A to... a to...

(nagle)

Masz tekturę?

(zrywa się na środek sceny).

EDEK.

Weź jaką okładkę. Ja zawsze okładkami zeluje — grube...

STEFKA.

Dziś gram damę, to muszę mieć swoje buciki — a klękamy do publiczności.

(zdejmuje bucik, pakuje tekturę).

Dawaj atrament.

(zasmarowuje)
EDEK.

Czekaj!

(smaruje sobie także dziurę w bucie)
STEFKA.

Ta co — ta prosto na skarpetkę?

EDEK (smutno).

Durnaś! to ciało! — Tam masz kwiaty!

STEFKA.

E! niech się wypcha z zielskiem. Dziś mi się już nic nie chce.

EDEK.

Trza mieć odwagę.

STEFKA (smutno).

Ty Edek, to masz zawsze duże słowa w pogotowiu...

EDEK (gorzko).

Choć to...

(Żelazna przez ten czas złożyła bieliznę do kosza).
ŻELAZNA.

Idę na strych.

(wychodzi).
STEFKA.

A idź na złamanie karku.

EDEK.

No... wstawaj, muszę pozbierać papiery.

(Stefka się podnosi ze stołu powoli).
STEFKA.

Uf... jakby mnie kto zbił!

(pukanie).

SCENA VIII.
STEFKA, EDEK, SEKWESTRATOR.
SEKWESTRATOR.

Czy tu mieszka Stefania Maliczewska?

STEFKA.

A co pan sobie winszuje?

SEKWESTRATOR.

Ze sądu... mam opisać.

STEFKA (w lansadach).

Pan się trudni literaturą?

SEKWESTRATOR.

Zajęcie ruchomości.

STEFKA (do publiczności robi oko).
Oj! to ze sądu!
SEKWESTRATOR.

Sprawa Icka Ejzensztejna. Należność 27 koron, 58 halerzy... proszę nie utrudniać...

(idzie do stołu)

Muszę opisać...

STEFKA (obojętnie idzie do łóżka, kładzie się na niem).

Ano to se pan opisuj!

(wpada Żelazna).
ŻELAZNA (zasłania meble).

Co to? ze sądu? nie pozwolę. To wszystko moje. Panna Maliczewska nie ma nic. Jest u mnie sublokatorką...

SEKWESTRATOR.

Nie wiem nic... proszę nie utrudniać!

ŻELAZNA.

Ja przysięgnę. Meble moje, wszystko moje!

STEFKA (zanosi się od śmiechu).

No wiecie... no wiecie...

ŻELAZNA.

I to moje! i to moje!

(Edek zabiera papiery i wychodzi).
ŻELAZNA (do Edka).

Proszę nie wracać przed siódmą, bo ja mam interesa.

SEKWESTRATOR.
Kredens sosnowy.
ŻELAZNA (pędzi do kredensu).

To mój! przysięgnę!

SEKWESTRATOR.

Można zrobić reklamacyę w sądzie. Nie utrudniać.

(dochodzi do łóżka i bierze spódniczkę baletową).
STEFKA (zrywa się).

Proszę położyć, to są narzędzia pracy.

(bierze trykoty)

Nie ruszać... narzędzia pracy...

(nuci)

Ty... ty... moje marzenie...

SEKWESTRATOR (spisując).

Stół sosnowy, kanapa ceratą kryta wypchana trawą... dość, starczy...

(formalizuje, lepi marki).

Tak.

STEFKA (tańczy po scenie).

Pan żonaty?

SEKWESTRATOR.

Nie utrudniać!

STEFKA.

I dzieciaty?

SEKWESTRATOR.
Nie utrudniać! Opiekę i odpowiedzialność nad zajętemi ruchomościami zdaje się tejże Stefanii Maliczewskiej, pod grozą odpowiedzialności paragrafu...
STEFKA.

Pan ma wprawę.

(kładzie stare pantofle baletowe, Sekwestrator wychodzi).
STEFKA.

Żonie moje uszanowanie, dziateczki proszę ucałować, a niech pan uważa, bo tam trochę błoto...

(tańczy przed Żelazną).

Babciu morowa, mam opiekę nad twojemi gratami.

ŻELAZNA.

To nie zabawne. Mogła panna Stefka tego żyda zapłacić.

STEFKA (odrazu smutnieje).

Widać nie mogłam.

ŻELAZNA.

To źle, to trzeba mieć.

STEFKA.

Ta z czego?

ŻELAZNA.

Ja ta nie wiem, ale tak nie można.

STEFKA (nagle posępniejąc).

Ja sama wiem, że nie można.

(rzuca się na łóżko).
Spać chcę! Żelazna! ma pani trochę spirytusu do maszynki — nie mam czem się dziś ufryzować.
ŻELAZNA.

Nie mam.

STEFKA.

Co to będzie. Ja ciągle od innych pożyczam.

ŻELAZNA.

Ja ta nie wiem.

(wygląda do sieni).
STEFKA (zwłóczy się z łóżka).

Pójdę do grajzlerki — może mi zborguje.

(wywłóczy się z izby, otuliwszy czemkolwiek).


SCENA IX.
ŻELAZNA — DAUM.
(Po wyjściu Stefki Żelazna zapala lampkę przed obrazem, robi trochę porządku w izbie, nasłuchuje, stukanie do drzwi, biegnie szybko, wchodzi Daum w futrze i kapeluszu).
DAUM.

No?

ŻELAZNA.

Całuję rączki.

DAUM (odrzuca ją laską od siebie).

Dobrze, już dobrze... no... gdzie?

ŻELAZNA.
Wyszła, za chwilę wróci.
DAUM.

Może nie wróci.

ŻELAZNA.

Ale... wróci... wróci... Jaki to wielmożny pan niecierpliwy. Może se wielmożny pan przysiądzie.

DAUM (siada w futrze i kapeluszu).

Dobrze, już dobrze.

(chwila milczenia)
DAUM.

A... uprzedzona?

ŻELAZNA.

A jakże... a jakże.

DAUM.

Zgodziła się?

ŻELAZNA.

Naturalnie.

DAUM.

No, to nie bardzo tam z tą cnotą, skoro tak zaraz...

ŻELAZNA.

Ta gdzie zaraz? Ta wielmożny pan nie wie co to było... Ta aż mglała... ta aż krzyczała... ale powoli... ta wielmożny pan rozumie... ta panienka to uczciwa dziewczyna... to musi pogrymasować...

DAUM (odsuwa ją lekko).
No już dobrze... dobrze...
ŻELAZNA.

Ale ona będzie tak z początku udawała, że niby nie wie o niczem. Wielmożny pan rozumie, taka komedya...

DAUM (skrzywiony).

Po co to?

ŻELAZNA.

I wielmożny pan także tak będzie, że niby nic. To tak żeby nie poznała, że ja tak wielmożnemu panu dobrze życzę. Aż się jej wielmożny pan spodoba... tak za kwadransik!...

DAUM.

No już dobrze, dobrze!

ŻELAZNA (z uśmiechem cicho).

A... co do tego...

DAUM (wyjmuje z pugilaresu 50 koron i daje jej).
ŻELAZNA.

Ta to tylko pięćdziesiąt.

DAUM (cicho).

Drugie pięćdziesiąt... jutro...

ŻELAZNA.

Całuję rączki... całuję rączki!

(chwila milczenia).
DAUM.

Coś nie ma.

ŻELAZNA.
Przyleci... przyleci... tylko tu do szynku, w tej kamienicy...
DAUM (skrzywiony).

Pije?

ŻELAZNA.

Jezus Marya takie dziewcząteczko! Tylko po spirytusik do kręcenia włosów... Wiadomo... młode, kokietka...

DAUM.

Ile ma lat?

ŻELAZNA.

Dziewiętnaście.

DAUM.

Czy tylko pewne?

ŻELAZNA.

Najpewniejsze. Wywąchałam metrykę.

(chwila milczenia).
DAUM (wstaje).

Zdaje się, że ktoś idzie.

ŻELAZNA (zagląda do sieni).

To samsiad. A jakby co, to wielmożny pan powie, że przyszedł oglądać kamienicę, bo kupuje.

DAUM.

Najlepiej niech nikt nie przychodzi.

ŻELAZNA.

Zarządze, zarządzę. Jak ona przyjdzie, to zamknę drzwi, sama se przysiądę na dziedzińcu.

(chwila milczenia).
ŻELAZNA.

Idzie!

(Daum siada przy kominie ciągle ubrany, wchodzi Stefka).
ŻELAZNA.

Idę do trafiki.

(wysuwa się z izby. Stefka nie widzi na razie Dauma, który siedzi wciąż nieruchomy koło pieca w futrze i kapeluszu, nagle Stefka go dostrzega).


SCENA X.
STEFKA — DAUM.
STEFKA.

Pan sobie winszuje?

DAUM.

Nic.

STEFKA.

To niewiele.

(krząta się koło swoich rzeczy teatralnych, układa sukienkę balową, wachlarz, kwiaty w koszu, staje, patrzy na Dauma chwilę, nagle parska śmiechem).
DAUM (ciągle siedząc).

Z czego się panienka śmieje?

STEFKA.

Pan ma dobrą głowę.

(chwila milczenia, Stefka siada i zaczyna fastrygować na baletowej spódnicy wstążki. Jest odwrócona tyłem do Dauma, nareszcie odwraca się i patrzy na niego).
STEFKA.

Właściwie — co pan tu chce?

DAUM.

Kamienicę kupuję. Oglądam.

STEFKA.

Kamienicę? to pan musi być bogaty.

DAUM.

Tak sobie.

STEFKA.

Niema „tak sobie”. Albo bogaty, albo nie bogaty. Trza porządnie gadać.

(po chwili).

Pan żonaty?

DAUM.

Tak.

STEFKA.

A dzieciaty?

DAUM.

Tak.

STEFKA.

A jakie żona ma imię?

DAUM.

Ewa.

STEFKA (do publiczności grubym głosem).

Jak „w dziejach grzechu”.

DAUM.
Gdzie?
STEFKA.

E! pan nie czytał. Pan nie wygląda na takiego coby książki czytał.

DAUM (ubawiony).

A na co ja wyglądam?

STEFKA.

No... w każdym razie na dobry numer. Która godzina?

DAUM.

Wpół do siódmej.

STEFKA.

Psia kość słoniowa, nie zdążę.

DAUM.

Co?

STEFKA.

A to...

DAUM.

Po cóż sama? cóż nie mamy krawcowej?

STEFKA.

Ta z czego? tyż!

(wstaje, idzie do komina, bierze mleko, pije).
DAUM.

Co panienka pije?

DAUM.

Podwieczorek i kolacyę.

(biegnie do chleba Edkowego, kraje kawałek i rzuca w przechodzie resztę Daumowi).
Może pan też — komiśniak...
DAUM.

Co?

STEFKA (dziecinnie, śmiejąc się).

Pstro...

(chwila milczenia)
(Daum zapala papierosa, Stefka gestem pokazuje żeby zapaliła).
DAUM (wabi ją papierosem, jak zwierzątko).

Proszę!

DAUM.

Pani dziś występuje?

STEFKA.

Właśnie! taki występ! statystuję... już trzy lata, ale co? ani protegi... ani nic... a przecież ja mogłabym grać.

(nagle zrywa się i idzie do Dauma).

Pan zna dyrektora?

DAUM.

Znam.

STEFKA.

Ale tak: „per-ty”!

DAUM.

Tak.

STEFKA (idzie do komina, klęka i grzeje żelazko od włosów)
Pan nie cygani?
DAUM.

Nie!

(patrzy na żelazko)

O! ho!

(gasi papierosa, słychać zgrzyt klucza w zamku)
STEFKA (obojętnie, ciągle przy piecu).

Co to? zamknął ktoś...

DAUM.

No... dość tych komedyi...

(przykręca lampkę, ciemność zalega norę, ledwo przez okienko mdłe smugi światła, Daum rzuca się na Stefkę z tyłu).
DAUM.

No...

STEFKA (bezradnie zdziwiona, z opuszczonemi rękami, nie rozumiejąc na razie).

Czego? co?

DAUM.

Cicho! cicho!

STEFKA (krzycząc — zrozumiała).

Dać mi spokój! precz! precz!

(wydziera mu się, on ją dopada, chwyta za włosy, pociąga w tył).
STEFKA.

Jezus! boli!

DAUM.

Cicho!

(Stefka rzuca się ku oknu, wskakuje na stół, bije ręką w szyby, tłucze okno, krwawi sobie ręce).
DAUM.

Oszalałaś!

STEFKA.

Ratujcie! ludzie! ratujcie!

DAUM.

Milcz szelmo!

(chce ją ściągnąć ze stołu, ona pokrwawionemi rękami bije go po twarzy i rękach i wala go. Drzwi otwierają się, wpada Żelazna).
ŻELAZNA (szeptem).

Jezus Marya! Na dziedzińcu słychać!

STEFKA (płacze serdecznie, zanosi się, rzuca się na swoje łóżko płacząc).

Łajdak! łotr! łotr!

ŻELAZNA (szeptem, rozjaśnia lampę).

Cicho, nic się nie stało.

DAUM (do Żelaznej).

A to ładna historya! a tom się wplątał...

ŻELAZNA (pół gł.).

Wielmożny panie, ta ja nie wiedziałam...

DAUM (wściekły).

Mówiła pani że uprzedzona... Ładnie uprzedzona!

ŻELAZNA.

Wielmożny panie, klnę się na sumienie!

DAUM.
Proszę mi dać się czem obetrzeć...

AKT I. — Daum. Stefka. Żelazna.

(Żelazna daje mu wody, on ściera z rąk krew ruchem Pontskiego Piłata).

No... temu nie jestem winien.

(wyjmuje portfel i wyciąga angielski papierek, zalepia ranę i gubi 10 koron, gdy już ubrany do wyjścia, mówi).

A teraz oddajcie.

ŻELAZNA (kłania się).

Wielmożny panie! ta wydatki!..

DAUM (odrzuca ją).

Dobrze już, dobrze...

ŻELAZNA (Już przy wyjściu zatrzymuje go).

A za szybę, wielmożny panie?

DAUM.

Idźcie do dyabła!

(wychodzi trzaskając drzwiami).


SCENA XI.
STEFKA — ŻELAZNA później EDEK.
ŻELAZNA (idzie do łóżka, bierze poduszkę włazi na stół i zatyka okno).
ŻELAZNA.

Panna Stefka zbiła szybę, proszę żeby jutro zapłaciła...

STEFKA (cicho).
Zapłacę!
ŻELAZNA.

Szyba lagrowa... Dwie korony...

STEFKA.

Zapłacę!

(Żelazna krząta się jeszcze chwilę, potem odchodzi mrucząc. Stefka chwilę leży, wreszcie wstaje, siada i kończy sukienkę, wchodzi zmarznięty Edek, idzie do stołu).
EDEK.

A tu co? jak po spaleniu! Moje zeszyty o! wypisy i to pożyczone. Czy to ty?

STEFKA (cicho).

Ja!

EDEK (płacze).

A no! to wiesz, wiesz, to świństwo!

STEFKA (nagle zrywa się).

Daj mi spokój! Żebyś ty wiedział co tu było.

EDEK.

O! to świństwo! mnie tak ciężko.

STEFKA.

Durnyś... ja ci to odkupię... Żebyś ty wiedział... albo ci nie powiem... bo się wstydzę...

(płacze).
EDEK (zainteresowany zbliża się).

No co?

STEFKA (rzuca mu się na piersi i płacząc mówi).

Bo tu był taki stary... koń... taki... w futrze... i aż mnie złapał za włosy... i ciągnął po ziemi...

EDEK (głupowato).

Czego chciał?

STEFKA.

A to tuman!

EDEK.

A ha!

(po chwili).

A ty co?

STEFKA (z dumą).

A no wydarłam mu się.

EDEK (podaje jej rękę).

To dzielnie! Wreszcie widzę w tobie człowieka...

STEFKA.

Ta daj mi spokój, rękę sobie skaleczyłam.

EDEK.

To nic! to chrzest... z tego wyjdziesz dzielniejsza.

STEFKA.

Ładne nic!

(idzie w stronę komina, aby podkręcić lampkę i spostrzega na ziemi banknot dziesięciokoronowy).
STEFKA.
To on zgubił... nic innego... o! powalany krwią...
EDEK.

Rzuć to!

STEFKA.

Ale także pieniądze!

EDEK.

Rzuć to! Spal!...

STEFKA.

Ta ty do waryatów idź!..

EDEK.

To są nieczyste pieniądze.

STEFKA.

Nie. Troszkę obłocone i troszkę krwi... ale...

(wyciera)

O! ani nie znać! dobra!

(biegnie do kosza, układa baletowe spódniczki, narzuca firankę, wkłada spiesznie buciki, żakiet, kapelusz).
EDEK.

To chodzi o moralny brud.

STEFKA.

E! wypchaj się... jak przyjdzie Michasiowa, niech bierze kosz i niesie do garderoby...

(biegnie ku wyjściu).
EDEK.
Poczekaj! gdzie idziesz.
STEFKA (z tryumfem, już na schodach).

Idę długi płacić.

(wylatuje).
EDEK (sam, patrzy na nią z pogardą, pluje i macha ręką).

Ot... kobieta...

(idzie do stołu, szuka chleba, potem pod sofą, wreszcie z płaczem).

Co się u dyabła z moim chlebem stało?

Zasłona spada.


KONIEC AKTU I-GO




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.