Panna Maliczewska (Zapolska, 1912)/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Panna Maliczewska
Podtytuł Sztuka w 3 aktach
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1912
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
G. ZAPOLSKA


PANNA
MALICZEWSKA
SZTUKA W 3 AKTACH
WARSZAWA oo 1912
NAKŁAD I DRUK TOW. AKC. S. ORGELBRANDA S-ÓW
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI E. WENDE I SPÓŁKA
(T. HIŻ I A. TURKUŁ)

OSOBY:
DAUM.
FILO.
EDEK.
BOGUCKI.
1
2
3
4
 
 
  koledzy.
PANNA MALICZEWSKA.
DAUMOWA.
HISZOWSKA.
ŻELAZNA.
MICHASIOWA.
SEKWESTRATOR.





AKT I.

Scena przedstawia izbę, a raczej izdebkę w suterynie, bardzo małą i bardzo wązką. Po lewej dwa okna małe dwuszybowe, we framugach. W głębi piec do gotowania i łóżko Żelaznej, po prawej od widzów drzwi wejściowe, po trzech zmurszałych i ścierką zasłanych schodkach, i łóżko Stefki, przy niem koszyczek nieduży zamiast szafki, na nim lusterko, książki, grzebień, bardzo piękna bonbonierka, jakieś flaszki, jabłko i dużo innego śmiecia. Mały, obdarty parawan stoi przy ścianie, na nim wisi sukienka i jaskrawa halka, po lewej pod oknami sofa ceratowa, na niej pościel Edka Kuleszy, paczka przewrócona, świeca, bochenek chleba zaczęty, obdarty kołnierzyk. Pod oknami stół, na nim garnki, książki, zeszyty. W głębi, koło kominka lampa ścienna, nad łóżkiem Żelaznej obrazy, kwiaty z bibuły, fotografie i obraz święty, a przed nim świeci się lampka. Całość daje obraz ciasnoty i wilgoci. Ściany powinny być ciemne. Podłoga świeżo wyszorowana, piaskiem wysypana, po niej porozkładane ścierki i gazety. Przy podniesieniu zasłony Żelazna stoi przy balii w głębi komina i pierze. Edek Kulesza siedzi przy oknie przy stole z zatkanemi rękami uszami i głośno uczy się. Para napełnia całą izbę. Przez chwilę słychać monotonny głos Edka i pluskot wody w balii, po chwili Edek wstaje, idzie do chleba, kraje kawałek, je i wraca na miejsce nie przerywając głośnego mamrotania. Wreszcie Żelazna podchodzi do stołu zaczyna przewracać wszystko, zła, czegoś szuka.

SCENA l.
EDEK — ŻELAZNA.
EDEK.

No!

ŻELAZNA (szuka na stole przy którym uczy się Edek).

Ty... no...

EDEK.

Proszę nie przewracać...

ŻELAZNA.

Niech Kulesza się ustąpi.

EDEK.

Nie przewracać!

ŻELAZNA.

Tu była farbka do bielizny, gdzie jest?

EDEK.

A mnie co do tego?

ŻELAZNA.
Tu była farbka? gdzie jest.
EDEK.

Niech mnie Żelazna da spokój — ja muszę się uczyć.

ŻELAZNA.

A ja muszę prać. Moje pranie więcej warte jak Kuleszy nauka, bo za pranie płacą, a za naukę Kuleszy pies grosza nie da. Dzie farbka?

EDEK (z pasyą, bijąc w stół).

Proszę ztąd iść!

ŻELAZNA.

A! A! to co? Kto tu pani? ja, czy Kulesza? Kto to na stancyi — ja, czy Kulesza? Kto komu winien za trzy miesiące? ja, czy Kulesza? co? co?

(Kulesza milczy.)

A no... a no... teraz trza pyska nie rozwierać, jak się na to nie ma i Bogu dziękować, że jeszcze trzymam, bo inna dawno by porządek zrobiła.

EDEK (cicho).

Sie zapłaci.

ŻELAZNA.

Spodziewam się. Ukrzywdzić się nie dam, ja ciężko pracuję.

(Odchodzi do balii. Znowu słychać plusk wody i monotonny głos Edka.)
EDEK (odwraca się ku Żelaznej).

Już ciemno!

ŻELAZNA (sucho).

Dopiero trzecia.

EDEK.

To cóż, ale tu ciemno!

ŻELAZNA (sucho).

To trzeba się do pałacu wynieść elektrykę i sę fundnąć.

EDEK
(uczy się, bierze chleb, je, siada na stole przy oknie. Żelazna bierze kubeł mydlin i wychodzi, stukanie w okno. Edek klęka i otwiera okno.)


SCENA II.
EDEK, FILO.
FILO.

Siawus.

EDEK (mamrocze).
FILO.

Kujesz Demostenesa?

EDEK (mamrocze w dalszym ciągu).
FILO.

Ta przestań, idziesz?

EDEK (rozkłada ręce).
FILO.

Szkoda.

EDEK (bije się po głowie).

Ciężko, nie idzie — cholera, jakby kto zaciągnął tuman.

FILO.

Już wszyscy poszli.

EDEK (macha ręką).
FILO (zagląda do wnętrza).

A... niema?

EDEK (ciągle się uczy).

Nie.

FILO.

Ja tu dla niej coś przyniósł.

EDEK (machinalnie wyciąga rękę).

Dawaj!

FILO.

Nie, ja sam.

(zagląda)

A twojej wiedźmy nie ma?

(wchodzi przez okno, leci do łóżka Stefki, wydobywa z pod peleryny bukiecik kwiatów, stawia na koszu i wraca do Edka zadowolony).

Tak! do kobiet tylko z kijem Nietschego albo... z kwiatami... Mówię ci to z doświadczenia. Zapamiętaj to sobie Kulo!

EDEK.
Idż, mnie to nie w głowie.
FILO.

Ale... jak nie teraz, to później; zawsze cię to napadnie.

EDEK.

Nie będę miał czasu.

FILO.

Na to czasu nie trzeba.

EDEK.

Właśnie.

FILO (siada na stole).

Naturalnie. Jesteś młody, to nie potrzebujesz się długo wysługiwać. Raz, dwa, kobieta wpada ci w objęcia.

EDEK.

Wielkie szczęście.

FILO.

No, nie jest to główny czynnik życia — ale konieczny.

(siada na stole i zapala papierosa.)

Chcesz?

EDEK.

Dobrze.

(bierze; palą chwilę w milczeniu.)
FILO (patrzy na kąt Stefki i Edka).

Wiesz, ja przecie nie mogę uwierzyć, żebyś tak był blizko niej i tak... nic... tego.

EDEK (z wybuchem).
Tobie tylko świństwa w głowie.
FILO.

Wcale nie świństwa, bo musisz przyznać, że ta Stefka to szampańska dziewczyna.

EDEK.

Ja mam inne zapatrywania w tym względzie.

FILO.

No... wiem... wiem, nie potrzebujesz mi imponować, każden z nas uznaje w kobiecie człowieka, e!.. po jakiemu ty palisz — zaciągaj się... słyszysz?

EDEK.

Daj mi spokój.

(rzuca papierosa i idzie do chleba, kraje, zaczyna jeść i pisze przy stole.)
FILO (siada na sofie).

Najlepiej — jak nie umiesz palić, to nie pal...

(po chwili.)

Ona pali?

EDEK (przy stole).

Kto?

FILO.

Maliczewska.

EDEK.

E!

FILO.

Widziałem raz — wychodziła z próby, ktoś, jakiś chórzysta czy co, palił, ona mu wyrwała z ust papierosa i sama paliła.

EDEK.

Dla hecy. A zresztą, niech ją dyabli, masz tu twoje polskie...

(podaje mu kilka kartek).

Na... przepisz sobie, tylko byków nie rób.

FILO (szuka po kieszeniach).

Tu jest dwadzieścia centów.

EDEK (twardo).

Słuchaj ty? a reszta? jeszcześ mi winien za poprzednie 40 centów.

FILO (z przymileniem).

Kula, nie szalej! Kupiłem kwiatów dla niej!

EDEK.

Lepiej było dać jej gotówką.

FILO.

Tyś oszalał? jej? artystce?

EDEK.

Taka ona artystka, jak ja doktór filozofii. No, niech cię dyabli...

FILO (machinalnie kraje kawałek chleba i je).
Ja mam swoje zapatrywania na kobiety. Powinno się nie zdzierać poezyi. Ja nawet napisałem do niej wiersze. O tam... na tej karteczce w środku bukietu.

„I tylko dziwię się, że kwiaty
Pod twemi stopami nie rosną“.

EDEK (z ironią, przy stole).

„O ty! mój ptaku skrzydlaty,
Ty raju!.. ty maju... ty wiosno!..“

FILO.

O! o!

EDEK.

Tak, tak brachu, Sienkiewicz! Sienkiewicz!

FILO.

Może ona nie czytała?

EDEK.

Nie czytała? Ona wszystko już pożarła, całą bibułę — ona ciągle czyta. Bez wyboru. Chciałem to jakoś pokierować, ale dyabła tam.

FILO (zadowolony).

Taka inteligentna?

EDEK.

Nie inteligentna, ale oczytana. A zresztą nie piłuj mnie nią. Ja mam już tego wyżej uszów.

FILO.

Kiedy wróci?

EDEK.

Nie wiem.

FILO.
Nie jesteś uprzejmy.
EDEK (smutno).

Jak byś miał dziury w butach, dziury w portkach, dziury w mózgu, jak by ci było niewesoło i ciężko, to byś także nie był uprzejmy.

FILO (serdecznie).

Ja bym cię, Kula, do siebie zaprosił, jak Boga kocham i wszystko ci dał, ale moi starzy to taka para Dulskich, że aż w nosie kręci.

EDEK.

Ja wiem, tyś dobry w gruncie rzeczy, ale twoje środowisko — bagno!

FILO.

No — a ja romantyk.

EDEK.

Dyabła tam! pozujesz na romantyka. Szczerości ani grdynia. No... idź już...

FILO.

Zostawię dla niej papierosów.

EDEK.

Także coś. Idź już.

FILO.

Aha! tu masz! Etykę.

(wchodzi Żelazna i patrzy ze złością na Fila).
EDEK.
Kiedy oddać?
FILO.

Weź całkiem. Nie krępuj się. Ja i tak bym spuścił.

SCENA III.
CIŻ i ŻELAZNA.
ŻELAZNA.

Nie lubię wizytów.

FILO.

Siawus Edek!

ŻELAZNA.

Proszę po papierach, bo podłoga świeżo umyta.

FILO.

Nikt by się tego nie domyślił.

(wychodzi.)
ŻELAZNA.

Wymawiam sobie wizyty, i żeby mi przez okno nie wpuszczać. Bo to jakby do jakiej nory złodziejskiej, a nie chrześcijańskiego domu.

EDEK.

Nie żadne wizyty, tylko kolega.

ŻELAZNA.
Nie chcę. Jak ma się przyjmować kolegów, to pałac se wynająć.
(Edek włazi na stół, kładzie się we framudze okna i uczy się. Widać tylko jego długie zwisające nogi w obszarpanych spodniach. Żelazna pierze i nuci pod nosem pieśń jakąś pobożną, coraz ciemniej, z kątów wysuwa się wilgotny, chorobliwy zmrok.)


SCENA IV.
CIŻ, MICHASIOWA.
Michasiowa, blada i jeszcze dość młoda — w kaftaniku, wnosi kosz jak do bielizny, przykryty kawałkiem starej firanki. W koszu baletowe spódniczki, lusterko, pudełko ze szminkami, gorset, jakieś łachy. W milczeniu stawia kosz na łóżku Stefki, potem rozwiesza baletowe spódnice i trykoty na parawanie — wreszcie idzie do pieca i grzeje się. Michasiowa milczy.
ŻELAZNA.

Skończyło się!

MICHASIOWA.

A jakże.

ŻELAZNA.

No, a gdzie ona?

MICHASIOWA.

Terkocze ze swoimi. Mówiła żeby mleko było gorące.

ŻELAZNA.

Właśnie, pieniądze się rodzą.

MICHASIOWA.

I tak się pali.

ŻELAZNA.

No to co?

(Michasiowa milczy.)
ŻELAZNA.

Nie pada tam?

MICHASIOWA.

Nie jeszcze.

ŻELAZNA.

Dałby Bóg; będzie deszczówka na kolory.

MICHASIOWA.

I śnieg może.

ŻELAZNA.

No, to już nie!

MICHASIOWA.

Zima idzie.

ŻELAZNA.

Niech się skręci po drodze.

MICHASIOWA.

E, co tam pani — ale ja.

ŻELAZNA.

A jakże! ja, właśnie.

MICHASIOWA.

Zemgliło mnie.

(pije wodę.)

Znów dostała cukierki i za dużo se podjadłam.

ŻELAZNA (z pogardą).
Cukierki!
MICHASIOWA.

A no, taki teraz widać zwyczaj!

(spogląda na chleb:)

Czyj to chleb?

ŻELAZNA.

Daleko by zajechała z tymi cukierkami.

MICHASIOWA.

Czyj to chleb?

ŻELAZNA.

A no... tego...

MICHASIOWA (ułamuje kawałek i je).
ŻELAZNA.

Tak sobie... ot...

MICHASIOWA.

Ta my z jednej wsi.

ŻELAZNA.

O! jakże to?

MICHASIOWA.

A no z Biedoty.

(śmieje się gorzko.)

To jest jedna taka wieś, gdzie się takie rodzą. Idę! jeszcze trza przynieść. Nie dała psia krew od razu wszystkiego zabrać, żeby się jej kiecki nie pogniotły. Ach! niech ją!..

(miarkuje się.)

A niech pani Żelazna nic jej nie mówi.

ŻELAZNA.
Niby co?
MICHASIOWA.

Że ja... trochę...

ŻELAZNA.

Ja chrześcijanka, plotków nie robię.

(Michasiowa bierze pusty kosz i wychodzi. Żelazna chwilę pierze, wreszcie śpiewając pobożną pieśń podchodzi ukradkiem do stolika, spoglądając ciągle ukradkiem, wreszcie bierze nóż, kraje kawałek chleba szybko, zanosi go i wtyka pod poduszkę, poczem śpiewając ciągle ku balii.)


SCENA V.
ŻELAZNA — EDEK, DAUMOWA, HISZOWSKA.
(pukanie.)
ŻELAZNA.

Co za dyabeł?

DAUMOWA (wsuwa głowę przez drzwi).

Niech będzie pochwalony!

ŻELAZNA.

Na wieki wieków!

(Obie panie wchodzą powoli wsuwając z trudem swe olbrzymie kapelusze przez wązkie drzwi. Są bardzo strojne, szeleszczące, czarno ubrane, podśmiechują się trochę z cicha i spoglądają na siebie. Żelazna która na widok dam trochę się zdumiała, zaczyna szybko odsuwać z podłogi papiery i ścierki.)
DAUMOWA.

Czy tu mieszka praczka?

ŻELAZNA.
To ja, do usług wielmożnej pani.
DAUMOWA.

Dobrze, dobrze... cóż tu tak ciemno?

HISZOWSKA.

I duszno.

ŻELAZNA.

Wiadomo... w pralni... wiadomo... zaraz zapalę.

DAUMOWA.

Tak. Bo to my chcemy się porozumieć co do koronek... nie wiem, czy pani też umie prać koronki?

ŻELAZNA.

W lot... w lot...

HISZOWSKA.

A gipiury?

ŻELAZNA.

W lot... w lot...

(zapala lampę, panie rozglądają się dookoła, spostrzegają baletowe spódnice i mówią do siebie:)

C’est ici, oui, oui...

DAUMOWA (spostrzega nogi Edka wiszące u okna).

O! O! a to czyje?

ŻELAZNA.

To... zaraz.

(ściąga Edka.)

proszę na dwór — ja tu mam interesa.

(Edek złazi z okna i ciągle się ucząc i patrząc w książkę owija się w pelerynę i wychodzi z izby ponosząc Demostenesa.)
HISZOWSKA.

Czy to synek pani?

ŻELAZNA.

Gdzie zaś... to sierota... przygarnęłam... przytuliłam za swego...

DAUMOWA.

To pięknie, to bardzo pięknie...

ŻELAZNA.

To obowiązek chrześcijański, proszę wielmożnej pani. Ta matką jestem mu rodzoną. Co robić! Może wielmożne panie siądą...

(podaje stołki.)
DAUMOWA.

Dziękujemy! Trochę tu ciasno u pani!

HISZOWSKA (cicho do Daumowej).

Niech pani mecenasowa wprost...

DAUMOWA (do Hiszowskiej).

Pst... nie zdradzić... Tu jeszcze ktoś sypia...

ŻELAZNA.

A! to już lokatorka... panna Maliczewska.

DAUMOWA.

Zdaje mi się, ona z teatru?

ŻELAZNA.

Tak, ale to takie dopiero coś nie coś, bo to młode jeszcze.

DAUMOWA.
A ona co? sierota?
ŻELAZNA.

Ta... zdaje się... nie wiem...

HISZOWSKA.

Dużo wam płaci?

ŻELAZNA (podejrzliwie).

Ta... różnie...

DAUMOWA.

Ale... przecie...

ŻELAZNA.

Dwadzieścia guldeny... z wiktem... a jakże...

DAUMOWA.

A... więc ma mieszkanie i wikt?

(do Hiszowskiej:)

No... więc tu wszystko w porządku...

HISZOWSKA.

Zapiszę do sprawozdania...

DAUMOWA (dyktując).

„U Stefanii Maliczewskiej statystki teatralnej znaleziono mieszkanie odpowiednie, wikt i... a!..

(do Żelaznej.)

Moja pani, bo my tu właściwie w najlepszym celu... My jesteśmy delegatki towarzystwa podnoszenia kobiet...

ŻELAZNA (trochę zaniepokojona).
Wielmożne panie mają pozwolenie z policyi?
DAUMOWA (z uśmiechem).

Nie, ale sumienie nam wydaje pozwolenie! My spisujemy i dowiadujemy się z czego jaka dziewczyna żyje... no... Zresztą chodzi o to... Czy panna Maliczewska dobrze się prowadzi?

ŻELAZNA (po chwili).

Ta ja się nią opiekuję.

DAUMOWA.

Właśnie, właśnie i to bardzo, bardzo dobrze... Ale zawsze...

HISZOWSKA.

Tak, czy nie...

ŻELAZNA.

Nie!

(po chwili:)

Ja, proszę wielmożnych pań, jestem gdowa, chrześcijańska gdowa i nigdy bym czegoś takiego pod dachem nie trzymała.

DAUMOWA.

To bardzo piękne...

HISZOWSKA.

Więc pani ręczy za prowadzenie się panny Maliczewskiej.

ŻELAZNA.

A, na co to? Ja ręczyć nie ręczę. Tylo mówię, że niby teraz...

DAUMOWA.
No mniejsza..
(do Hiszowskiej:)

Niech pani napisze: „Panna Maliczewska zastaje pod opieką zacnej kobiety...

(do Żelaznej:)

Nazwisko... bo zapomniałam...

ŻELAZNA.

Anna Żelazna.

DAUMOWA (patrzą się na siebie i śmieją.)

Anny Żelaznej! Tak! Możemy dodać, że panna Maliczewska nie okazuje skłonności do upadku...

ŻELAZNA.

Do czego, proszę wielmożnej pani?

DAUMOWA (z uśmiechem.)

Do upadku... To... taka przenośnia. To potrzebne do aktów towarzystwa.

HISZOWSKA.

Co tu tak pachnie?

DAUMOWA.

Gdzie?

HISZOWSKA.

A! to ten chleb! to czarny chleb... J’en rafolle... już dawno nie jadłam.

ŻELAZNA.

Może wielmożne panie pozwolą?

HISZOWSKA.
Ależ...
DAUMOWA (pobłażliwie.)

Nie trzeba odmawiać.

(Żelazna kraje kromeczki i podaje na spodku.)
HISZOWSKA.

Doskonały!

DAUMOWA.

Jakie z pani dziecko!

(śmieją się)

reasumując, panna Maliczewska jest uczciwa, porządna dziewczynka i ma byt zabezpieczony!

HISZOWSKA.

No, to my nie mamy tu co robić.

DAUMOWA.

Naturalnie. Skoro jeszcze nie...

(śmieją się.)
HISZOWSKA.

Tak, skoro jeszcze nie...

(patrzy w książeczkę)

mamy teraz być gdzie? zaraz... u tej co ma kamienicę na rogu Piasecznej.

DAUMOWA.

To będzie cięższy orzech do zgryzienia. Nie chwyta... nie chwyta... Mówię jej, tłomaczę, cóż? ona odpowiada iż jej tak dobrze... z tą kamienicą... i... że jej tak dobrze z kamienicą.

HISZOWSKA.

Straszne! straszne! o!

(patrzy na zegarek)

Już późno, chodźmy! nasi mężowie się niecierpliwią!
DAUMOWA.

A mój się domyśli, to byłoby najgorsze.

HISZOWSKA.

Zawsze przeciwny?

DAUMOWA.

Strasznie.

HISZOWSKA (nakładając rękawiczki.)

Trzeba mu wytłomaczyć, że to jest obowiązek poprostu.

DAUMOWA.

Ale on ma swoje zasady. On poprostu nie może pojąć czegoś takiego i lęka się, ażebym ja nie przeszła mimo takich kobiet. On mówi, że to ściera puch...

HISZOWSKA.

E! to przesada! Więc... z panną Maliczewską skończyłyśmy...

DAUMOWA.

Chyba że...

HISZOWSKA.

Ah! broń Boże! Zresztą po co? ma wszystko... chyba przez moral insanity.

DAUMOWA (wzdycha).

To też to... właśnie... to..
.

HISZOWSKA (podchodzi do łóżka Stefki).
Jedno tylko... tak to wszystko w jednym pokoju. Moja pani Żelazna, tu jest jedna izba?
ŻELAZNA.

Jedna... I tak co to kosztuje... to...

HISZOWSKA.

Więc i ten młody człowiek także tutaj?

ŻELAZNA.

Jaki młody człowiek?

HISZOWSKA.

No... sierotka...

ŻELAZNA.

A, Kulesza! A no tak!

HISZOWSKA.

To jakoś...

DAUMOWA (bierze parawan, rozkłada).

Zaraz to zaaranżerujemy. Tu jest parawanik. Trochę podarty... To my tu przyślemy wollatlasu parę metrów...

HISZOWSKA.

Tak, wollatlas! nieprzezroczysty...

DAUMOWA.

I pani Żelazna będzie łaskawa kazać obić parawanik i pilnować... żeby zawsze... tego...

(rozsuwa ręce nad łóżkiem Maliczewskiej, jak anioł stróż).
ŻELAZNA.
Dobrze, dobrze.
DAUMOWA.

No, zostańcie z Bogiem pani Żelazna — dziękujemy za chlebuś.

HISZOWSKA.

A pannę Maliczewską opiece polecamy.

ŻELAZNA.

Jak matka... jak matka...

(kłania się).

Całuję rączki... niech Pan Bóg prowadzi.

(odprowadza w ukłonach obie panie i gdy wyjdą, mruczy do siebie przez zęby:)

Bodajście karki skręciły!

(idzie do okna, uchyla i woła:)

Można przyjść!

SCENA VI.
ŻELAZNA — EDEK później MICHASIOWA.
(Edek wchodzi ucząc się dalej i mrucząc, jest trochę ośnieżony, przechodzi przez scenę, taszczy stół przed lampkę, siada, zatyka obu palcami uszy i uczy się. Żelazna kończy pranie, bo zaczyna sprzątać koło komina, balię wynosi do sieni.)
ŻELAZNA.

Która też to godzina?

(krzyczy:)
Która godzina?
EDEK.

Nie wiem.

MICHASIOWA (wchodzi, wnosi kosz, jest ośnieżona, stawia kosz i strzepuje chustką).
ŻELAZNA.

Nie tu! nie tu! nie wolno mi chlewa z izby robić.

MICHASIOWA.

A cóż to, wielkanocne święta, czy co, że takie czystości?

ŻELAZNA.

Co jest, to jest... nie wolno... Do sieni.

MICHASIOWA.

Moja siostra płaci, to mnie wolno.

ŻELAZNA.

Płaci za wikt i za spanie, ale nie za brudzenie podłogi.

(Michasiowa wyjmuje suknie lekkie i rozwiesza, potem śliczną bonbonierkę stawia na koszu.)
ŻELAZNA (oglądając bonbonierkę).

To musi kosztować!

MICHASIOWA.

A musi!.. proszę postawić...

ŻELAZNA.
O wa! jak bym to ja nie umiała z takiem pudełkiem się obejść.

SCENA VII.
CIŻ — STEFKA.
(Stefka wchodzi cicho, wolno, w milczeniu przesuwa się przez scenę — cisza — Stefka wyczerpana siada na łóżku, zrzuca kapelusz. Milczenie).
MICHASIOWA

Tu są cukierki.

STEFKA (cicho).

Dobrze! zostaw! a psia krew! a psia krew.

MICHASIOWA.

Dała by Stefka parę szóstek.

STEFKA (cicho).

Właśnie. Z czego? gryźnij się.

MICHASIOWA.

Dała by Stefka parę szóstek.

STEFKA.

Ta idź do cholery... jak mówię że nie mam, to nie mam...

(kładzie się na łóżko.)

Tom zharowana!

MICHASIOWA.

To ja pójdę.

STEFKA (leży jak martwa).

A nie spóźnij się o siódmej po rzeczy!

MICHASIOWA.
Znowu dziś Stefka gra?
STEFKA.

No — ta przecież opera wieczór.

MICHASIOWA.

Ta musieli po południu zapłacić.

STEFKA.

Rozenthalowa czekała i wzięła ratę. A zresztą co u dyabła, nie mam!

(Michasiowa powoli odziewa się w chustkę i wychodzi, Stefka leży na łóżku jak martwa w rozpiętym żakiecie i patrzy w sufit, chwila milczenia. Żelazna podchodzi do Stefki z garnuszkiem mleka w ręku).
ŻELAZNA.

Podwieczorek!

STEFKA (cicho).

Zaraz, tylko odsapnę.

ŻELAZNA.

Dolałam trochę kawy.

STEFKA.

Jaj! a to co się stało!

ŻELAZNA.

No tak, trochę... panna Stefka o której idzie do teatru?

STEFKA.

O siódmej.

ŻELAZNA.

A teraz?

STEFKA.
Wpół do szóstej.
ŻELAZNA.

No...

STEFKA.

Co?

ŻELAZNA.

Nic... nic...

STEFKA (zrywa się).

Już odsapnęłam

(biegnie do Edka, zasłania mu oczy)

Siawus!

EDEK.

Ta daj mi pokój!

STEFKA.

Ta joj! nie ugryzę cię dyable nietykalny!

(patrzy na chleb)

Cóż się ten twój chleb tak skurczył.

(kraje sobie kawałek i je)

Może chcesz cukierków?

(Edek nie przerywając sobie nauki wyciąga rękę w tył, Stefka mu wkłada parę cukierków)
STEFKA (śmiejąc się).

Na masz! spożywaj! to są owoce mojej hańby!

(zaśmiewa się)

A wiecie co, że mnie pedały dziś bolą.

ŻELAZNA.
Bo się panna Stefka zapracowuje.
STEFKA.

Co się pani Żelazna taka słodka dziś zrobiła!

ŻELAZNA.

Ja taka zawsze.

STEFKA.

Właśnie!

(do Kuleszy)

To nie ten chleb co zawsze.

EDEK.

Bo to komyśniak, kupuję teraz od żołnierzy, to dłużej potrwa.

STEFKA.

I więcej napcha. Cóż dziś spietrasił. Dużo?

EDEK.

Trzy.

STEFKA (siada na stole gdzie Edek pisze).

A na celujący miałeś?

EDEK.

Jedno, ale mi nie zapłacił. Jeszcze dwa mam na bardzo dobry i dostateczny.

STEFKA.

A o czem dziś?

EDEK.
Wściec się. Trza opisać boleść ojca zadżumionych.
STEFKA.

Nie gadaj!

EDEK.

Jak Boga kocham! Takie ci Kakuś daje temata.

STEFKA.

I ty trzy razy takeś bolał ojcowsko?

EDEK.

Cztery. Na obstalunek trzy, a dla siebie czwarty.

STEFKA.

Ty za mało bierzesz.

EDEK.

Nie dadzą... No... usuń się... Jeszcze Demostenesa połknę...

STEFKA (pakuje się coraz więcej na stół).

Ty, co to jest Spinoza?

EDEK.

Filozof.

STEFKA.

Żyd — bo Baruch.

EDEK.

Żyd.

STEFKA.

Co on zrobił?

EDEK.
Fi-lo-zof! Skąd ci przyszło.
STEFKA.

To Osterlo — ta z chórów dostała dziś taką rolę. My bardzo się naradzały, co to. Żadna nie wiedziała. Ty mi napisz na kartce co to — to ja im powiem. Dobrze? Ja ci dam cukierków. Ta Osterlo ma szczęście. Ona mówiła, że to przez to, że ona ma proste nogi do trykot, to jej dali. Ale to nieprawda, bo ja mam jeszcze prościejsze... Tylko ona ma kochanka, co jest z dyrektorem na ty i przez to ma protegę. Ah, psia kość słoniowa, żeby mi znaleźć kogo, co by był z dyrektorem na ty!

(przewala się po stole).

Żeby mi to znaleźć!

EDEK.

Uważaj co robisz!

STEFKA (leży na stole).

Żeby mi jedną rolę dali, to by się przekonali że mam talent... żeby jedną rolę...

(podnosi nogę, patrzy z uwagą na bucik).

O!... Byłabym wtedy bogata! Co dzień bym piła kawę, jeździła na gumach i tobie bym dała dużo monety — pedam ci byłoby no!

(ogląda bucik)

A to... a to...

(nagle)

Masz tekturę?

(zrywa się na środek sceny).

EDEK.

Weź jaką okładkę. Ja zawsze okładkami zeluje — grube...

STEFKA.

Dziś gram damę, to muszę mieć swoje buciki — a klękamy do publiczności.

(zdejmuje bucik, pakuje tekturę).

Dawaj atrament.

(zasmarowuje)
EDEK.

Czekaj!

(smaruje sobie także dziurę w bucie)
STEFKA.

Ta co — ta prosto na skarpetkę?

EDEK (smutno).

Durnaś! to ciało! — Tam masz kwiaty!

STEFKA.

E! niech się wypcha z zielskiem. Dziś mi się już nic nie chce.

EDEK.

Trza mieć odwagę.

STEFKA (smutno).

Ty Edek, to masz zawsze duże słowa w pogotowiu...

EDEK (gorzko).

Choć to...

(Żelazna przez ten czas złożyła bieliznę do kosza).
ŻELAZNA.

Idę na strych.

(wychodzi).
STEFKA.

A idź na złamanie karku.

EDEK.

No... wstawaj, muszę pozbierać papiery.

(Stefka się podnosi ze stołu powoli).
STEFKA.

Uf... jakby mnie kto zbił!

(pukanie).

SCENA VIII.
STEFKA, EDEK, SEKWESTRATOR.
SEKWESTRATOR.

Czy tu mieszka Stefania Maliczewska?

STEFKA.

A co pan sobie winszuje?

SEKWESTRATOR.

Ze sądu... mam opisać.

STEFKA (w lansadach).

Pan się trudni literaturą?

SEKWESTRATOR.

Zajęcie ruchomości.

STEFKA (do publiczności robi oko).
Oj! to ze sądu!
SEKWESTRATOR.

Sprawa Icka Ejzensztejna. Należność 27 koron, 58 halerzy... proszę nie utrudniać...

(idzie do stołu)

Muszę opisać...

STEFKA (obojętnie idzie do łóżka, kładzie się na niem).

Ano to se pan opisuj!

(wpada Żelazna).
ŻELAZNA (zasłania meble).

Co to? ze sądu? nie pozwolę. To wszystko moje. Panna Maliczewska nie ma nic. Jest u mnie sublokatorką...

SEKWESTRATOR.

Nie wiem nic... proszę nie utrudniać!

ŻELAZNA.

Ja przysięgnę. Meble moje, wszystko moje!

STEFKA (zanosi się od śmiechu).

No wiecie... no wiecie...

ŻELAZNA.

I to moje! i to moje!

(Edek zabiera papiery i wychodzi).
ŻELAZNA (do Edka).

Proszę nie wracać przed siódmą, bo ja mam interesa.

SEKWESTRATOR.
Kredens sosnowy.
ŻELAZNA (pędzi do kredensu).

To mój! przysięgnę!

SEKWESTRATOR.

Można zrobić reklamacyę w sądzie. Nie utrudniać.

(dochodzi do łóżka i bierze spódniczkę baletową).
STEFKA (zrywa się).

Proszę położyć, to są narzędzia pracy.

(bierze trykoty)

Nie ruszać... narzędzia pracy...

(nuci)

Ty... ty... moje marzenie...

SEKWESTRATOR (spisując).

Stół sosnowy, kanapa ceratą kryta wypchana trawą... dość, starczy...

(formalizuje, lepi marki).

Tak.

STEFKA (tańczy po scenie).

Pan żonaty?

SEKWESTRATOR.

Nie utrudniać!

STEFKA.

I dzieciaty?

SEKWESTRATOR.
Nie utrudniać! Opiekę i odpowiedzialność nad zajętemi ruchomościami zdaje się tejże Stefanii Maliczewskiej, pod grozą odpowiedzialności paragrafu...
STEFKA.

Pan ma wprawę.

(kładzie stare pantofle baletowe, Sekwestrator wychodzi).
STEFKA.

Żonie moje uszanowanie, dziateczki proszę ucałować, a niech pan uważa, bo tam trochę błoto...

(tańczy przed Żelazną).

Babciu morowa, mam opiekę nad twojemi gratami.

ŻELAZNA.

To nie zabawne. Mogła panna Stefka tego żyda zapłacić.

STEFKA (odrazu smutnieje).

Widać nie mogłam.

ŻELAZNA.

To źle, to trzeba mieć.

STEFKA.

Ta z czego?

ŻELAZNA.

Ja ta nie wiem, ale tak nie można.

STEFKA (nagle posępniejąc).

Ja sama wiem, że nie można.

(rzuca się na łóżko).
Spać chcę! Żelazna! ma pani trochę spirytusu do maszynki — nie mam czem się dziś ufryzować.
ŻELAZNA.

Nie mam.

STEFKA.

Co to będzie. Ja ciągle od innych pożyczam.

ŻELAZNA.

Ja ta nie wiem.

(wygląda do sieni).
STEFKA (zwłóczy się z łóżka).

Pójdę do grajzlerki — może mi zborguje.

(wywłóczy się z izby, otuliwszy czemkolwiek).


SCENA IX.
ŻELAZNA — DAUM.
(Po wyjściu Stefki Żelazna zapala lampkę przed obrazem, robi trochę porządku w izbie, nasłuchuje, stukanie do drzwi, biegnie szybko, wchodzi Daum w futrze i kapeluszu).
DAUM.

No?

ŻELAZNA.

Całuję rączki.

DAUM (odrzuca ją laską od siebie).

Dobrze, już dobrze... no... gdzie?

ŻELAZNA.
Wyszła, za chwilę wróci.
DAUM.

Może nie wróci.

ŻELAZNA.

Ale... wróci... wróci... Jaki to wielmożny pan niecierpliwy. Może se wielmożny pan przysiądzie.

DAUM (siada w futrze i kapeluszu).

Dobrze, już dobrze.

(chwila milczenia)
DAUM.

A... uprzedzona?

ŻELAZNA.

A jakże... a jakże.

DAUM.

Zgodziła się?

ŻELAZNA.

Naturalnie.

DAUM.

No, to nie bardzo tam z tą cnotą, skoro tak zaraz...

ŻELAZNA.

Ta gdzie zaraz? Ta wielmożny pan nie wie co to było... Ta aż mglała... ta aż krzyczała... ale powoli... ta wielmożny pan rozumie... ta panienka to uczciwa dziewczyna... to musi pogrymasować...

DAUM (odsuwa ją lekko).
No już dobrze... dobrze...
ŻELAZNA.

Ale ona będzie tak z początku udawała, że niby nie wie o niczem. Wielmożny pan rozumie, taka komedya...

DAUM (skrzywiony).

Po co to?

ŻELAZNA.

I wielmożny pan także tak będzie, że niby nic. To tak żeby nie poznała, że ja tak wielmożnemu panu dobrze życzę. Aż się jej wielmożny pan spodoba... tak za kwadransik!...

DAUM.

No już dobrze, dobrze!

ŻELAZNA (z uśmiechem cicho).

A... co do tego...

DAUM (wyjmuje z pugilaresu 50 koron i daje jej).
ŻELAZNA.

Ta to tylko pięćdziesiąt.

DAUM (cicho).

Drugie pięćdziesiąt... jutro...

ŻELAZNA.

Całuję rączki... całuję rączki!

(chwila milczenia).
DAUM.

Coś nie ma.

ŻELAZNA.
Przyleci... przyleci... tylko tu do szynku, w tej kamienicy...
DAUM (skrzywiony).

Pije?

ŻELAZNA.

Jezus Marya takie dziewcząteczko! Tylko po spirytusik do kręcenia włosów... Wiadomo... młode, kokietka...

DAUM.

Ile ma lat?

ŻELAZNA.

Dziewiętnaście.

DAUM.

Czy tylko pewne?

ŻELAZNA.

Najpewniejsze. Wywąchałam metrykę.

(chwila milczenia).
DAUM (wstaje).

Zdaje się, że ktoś idzie.

ŻELAZNA (zagląda do sieni).

To samsiad. A jakby co, to wielmożny pan powie, że przyszedł oglądać kamienicę, bo kupuje.

DAUM.

Najlepiej niech nikt nie przychodzi.

ŻELAZNA.

Zarządze, zarządzę. Jak ona przyjdzie, to zamknę drzwi, sama se przysiądę na dziedzińcu.

(chwila milczenia).
ŻELAZNA.

Idzie!

(Daum siada przy kominie ciągle ubrany, wchodzi Stefka).
ŻELAZNA.

Idę do trafiki.

(wysuwa się z izby. Stefka nie widzi na razie Dauma, który siedzi wciąż nieruchomy koło pieca w futrze i kapeluszu, nagle Stefka go dostrzega).


SCENA X.
STEFKA — DAUM.
STEFKA.

Pan sobie winszuje?

DAUM.

Nic.

STEFKA.

To niewiele.

(krząta się koło swoich rzeczy teatralnych, układa sukienkę balową, wachlarz, kwiaty w koszu, staje, patrzy na Dauma chwilę, nagle parska śmiechem).
DAUM (ciągle siedząc).

Z czego się panienka śmieje?

STEFKA.

Pan ma dobrą głowę.

(chwila milczenia, Stefka siada i zaczyna fastrygować na baletowej spódnicy wstążki. Jest odwrócona tyłem do Dauma, nareszcie odwraca się i patrzy na niego).
STEFKA.

Właściwie — co pan tu chce?

DAUM.

Kamienicę kupuję. Oglądam.

STEFKA.

Kamienicę? to pan musi być bogaty.

DAUM.

Tak sobie.

STEFKA.

Niema „tak sobie”. Albo bogaty, albo nie bogaty. Trza porządnie gadać.

(po chwili).

Pan żonaty?

DAUM.

Tak.

STEFKA.

A dzieciaty?

DAUM.

Tak.

STEFKA.

A jakie żona ma imię?

DAUM.

Ewa.

STEFKA (do publiczności grubym głosem).

Jak „w dziejach grzechu”.

DAUM.
Gdzie?
STEFKA.

E! pan nie czytał. Pan nie wygląda na takiego coby książki czytał.

DAUM (ubawiony).

A na co ja wyglądam?

STEFKA.

No... w każdym razie na dobry numer. Która godzina?

DAUM.

Wpół do siódmej.

STEFKA.

Psia kość słoniowa, nie zdążę.

DAUM.

Co?

STEFKA.

A to...

DAUM.

Po cóż sama? cóż nie mamy krawcowej?

STEFKA.

Ta z czego? tyż!

(wstaje, idzie do komina, bierze mleko, pije).
DAUM.

Co panienka pije?

DAUM.

Podwieczorek i kolacyę.

(biegnie do chleba Edkowego, kraje kawałek i rzuca w przechodzie resztę Daumowi).
Może pan też — komiśniak...
DAUM.

Co?

STEFKA (dziecinnie, śmiejąc się).

Pstro...

(chwila milczenia)
(Daum zapala papierosa, Stefka gestem pokazuje żeby zapaliła).
DAUM (wabi ją papierosem, jak zwierzątko).

Proszę!

DAUM.

Pani dziś występuje?

STEFKA.

Właśnie! taki występ! statystuję... już trzy lata, ale co? ani protegi... ani nic... a przecież ja mogłabym grać.

(nagle zrywa się i idzie do Dauma).

Pan zna dyrektora?

DAUM.

Znam.

STEFKA.

Ale tak: „per-ty”!

DAUM.

Tak.

STEFKA (idzie do komina, klęka i grzeje żelazko od włosów)
Pan nie cygani?
DAUM.

Nie!

(patrzy na żelazko)

O! ho!

(gasi papierosa, słychać zgrzyt klucza w zamku)
STEFKA (obojętnie, ciągle przy piecu).

Co to? zamknął ktoś...

DAUM.

No... dość tych komedyi...

(przykręca lampkę, ciemność zalega norę, ledwo przez okienko mdłe smugi światła, Daum rzuca się na Stefkę z tyłu).
DAUM.

No...

STEFKA (bezradnie zdziwiona, z opuszczonemi rękami, nie rozumiejąc na razie).

Czego? co?

DAUM.

Cicho! cicho!

STEFKA (krzycząc — zrozumiała).

Dać mi spokój! precz! precz!

(wydziera mu się, on ją dopada, chwyta za włosy, pociąga w tył).
STEFKA.

Jezus! boli!

DAUM.

Cicho!

(Stefka rzuca się ku oknu, wskakuje na stół, bije ręką w szyby, tłucze okno, krwawi sobie ręce).
DAUM.

Oszalałaś!

STEFKA.

Ratujcie! ludzie! ratujcie!

DAUM.

Milcz szelmo!

(chce ją ściągnąć ze stołu, ona pokrwawionemi rękami bije go po twarzy i rękach i wala go. Drzwi otwierają się, wpada Żelazna).
ŻELAZNA (szeptem).

Jezus Marya! Na dziedzińcu słychać!

STEFKA (płacze serdecznie, zanosi się, rzuca się na swoje łóżko płacząc).

Łajdak! łotr! łotr!

ŻELAZNA (szeptem, rozjaśnia lampę).

Cicho, nic się nie stało.

DAUM (do Żelaznej).

A to ładna historya! a tom się wplątał...

ŻELAZNA (pół gł.).

Wielmożny panie, ta ja nie wiedziałam...

DAUM (wściekły).

Mówiła pani że uprzedzona... Ładnie uprzedzona!

ŻELAZNA.

Wielmożny panie, klnę się na sumienie!

DAUM.
Proszę mi dać się czem obetrzeć...

AKT I. — Daum. Stefka. Żelazna.

(Żelazna daje mu wody, on ściera z rąk krew ruchem Pontskiego Piłata).

No... temu nie jestem winien.

(wyjmuje portfel i wyciąga angielski papierek, zalepia ranę i gubi 10 koron, gdy już ubrany do wyjścia, mówi).

A teraz oddajcie.

ŻELAZNA (kłania się).

Wielmożny panie! ta wydatki!..

DAUM (odrzuca ją).

Dobrze już, dobrze...

ŻELAZNA (Już przy wyjściu zatrzymuje go).

A za szybę, wielmożny panie?

DAUM.

Idźcie do dyabła!

(wychodzi trzaskając drzwiami).


SCENA XI.
STEFKA — ŻELAZNA później EDEK.
ŻELAZNA (idzie do łóżka, bierze poduszkę włazi na stół i zatyka okno).
ŻELAZNA.

Panna Stefka zbiła szybę, proszę żeby jutro zapłaciła...

STEFKA (cicho).
Zapłacę!
ŻELAZNA.

Szyba lagrowa... Dwie korony...

STEFKA.

Zapłacę!

(Żelazna krząta się jeszcze chwilę, potem odchodzi mrucząc. Stefka chwilę leży, wreszcie wstaje, siada i kończy sukienkę, wchodzi zmarznięty Edek, idzie do stołu).
EDEK.

A tu co? jak po spaleniu! Moje zeszyty o! wypisy i to pożyczone. Czy to ty?

STEFKA (cicho).

Ja!

EDEK (płacze).

A no! to wiesz, wiesz, to świństwo!

STEFKA (nagle zrywa się).

Daj mi spokój! Żebyś ty wiedział co tu było.

EDEK.

O! to świństwo! mnie tak ciężko.

STEFKA.

Durnyś... ja ci to odkupię... Żebyś ty wiedział... albo ci nie powiem... bo się wstydzę...

(płacze).
EDEK (zainteresowany zbliża się).

No co?

STEFKA (rzuca mu się na piersi i płacząc mówi).

Bo tu był taki stary... koń... taki... w futrze... i aż mnie złapał za włosy... i ciągnął po ziemi...

EDEK (głupowato).

Czego chciał?

STEFKA.

A to tuman!

EDEK.

A ha!

(po chwili).

A ty co?

STEFKA (z dumą).

A no wydarłam mu się.

EDEK (podaje jej rękę).

To dzielnie! Wreszcie widzę w tobie człowieka...

STEFKA.

Ta daj mi spokój, rękę sobie skaleczyłam.

EDEK.

To nic! to chrzest... z tego wyjdziesz dzielniejsza.

STEFKA.

Ładne nic!

(idzie w stronę komina, aby podkręcić lampkę i spostrzega na ziemi banknot dziesięciokoronowy).
STEFKA.
To on zgubił... nic innego... o! powalany krwią...
EDEK.

Rzuć to!

STEFKA.

Ale także pieniądze!

EDEK.

Rzuć to! Spal!...

STEFKA.

Ta ty do waryatów idź!..

EDEK.

To są nieczyste pieniądze.

STEFKA.

Nie. Troszkę obłocone i troszkę krwi... ale...

(wyciera)

O! ani nie znać! dobra!

(biegnie do kosza, układa baletowe spódniczki, narzuca firankę, wkłada spiesznie buciki, żakiet, kapelusz).
EDEK.

To chodzi o moralny brud.

STEFKA.

E! wypchaj się... jak przyjdzie Michasiowa, niech bierze kosz i niesie do garderoby...

(biegnie ku wyjściu).
EDEK.
Poczekaj! gdzie idziesz.
STEFKA (z tryumfem, już na schodach).

Idę długi płacić.

(wylatuje).
EDEK (sam, patrzy na nią z pogardą, pluje i macha ręką).

Ot... kobieta...

(idzie do stołu, szuka chleba, potem pod sofą, wreszcie z płaczem).

Co się u dyabła z moim chlebem stało?

Zasłona spada.


KONIEC AKTU I-GO






AKT II.

Scena przedstawia pokój w mieszkaniu Stefki. Meble zwyczajne, żydowskie, jakie dają do wynajęcia. Szafy dwie — szesląg, stoły — komoda, fotel bujający, dwa kosze pokryte dywanikami. Na ziemi tani dywanik. Na prawo od widza okno z firankami. Przed nim trzcinowa żardinierka z trochą zeschłych kwiatów. Dużo niesmacznych a tanich głupstw. Od sufitu różowa sypialna ampla. W głębi alkowa, zasłonięta firankami. Gdy się odsłania, widać łóżko blaszane dość starannie zasłane, z różową kołdrą, piec — w głębi drzwi wejściowe na lewo do kuchni. Na pierwszym planie stolik, przy podniesieniu zasłony Michasiowa klęczy przy piecu i pali. Zmrok. Tylko z pieca oświetlenie.

SCENA I.
MICHASIOWA — DAUM.

(Michasiowa trochę lepiej odziana ma bluzkę jedwabną niebieską starą z koronkami — podartą spódnicę i boso. Gdy napali w piecu, siedzi przez chwilę na ziemi i patrzy w ogień. Słychać chrzęst klucza w przedpokoju, drzwi się otwierają i wchodzi Daum z masą paczek i dwoma butelkami. Michasiowa, która się zdrzemnęła — budzi się).

MICHASIOWA (uniżenie ale złośliwie).

Wielmożny pan... całuję rączki... całuję rączki...

DAUM (odsuwa ją laską).

No już dobrze, dobrze... niema panienki?

MICHASIOWA.

Panienka na próbie.

DAUM.

A z czego?

MICHASIOWA.

Jakieś coś smutnego. Panienka tam będzie za Hiszpana...

DAUM.

Stół trzeba przysunąć...

MICHASIOWA (złośliwie).

Ta... noga odlatuje.

DAUM (wściekły).

Znowu? ja płacić za wasze szkody nie będę.

MICHASIOWA.

Ta wielmożny panie! to to z tandety, nic nie warte, samo próchno.

DAUM.
Nieprawda.
MICHASIOWA.

Ta na wypożyczenie nic porządnego nie dadzą...

DAUM.

Cicho! nakryć stół!

(do Michasiowej, która zapala lampę).

Ja sam!

(zdejmuje surdut i włazi na krzesło).

Po co to palić? Szkoda nafty!

MICHASIOWA (odchodząc do kuchni).

Panienka ze swoich pieniędzy na naftę daje!

(odchodzi, Daum po zapaleniu ampli złazi z krzesła i obchodzi meble sprawdzając czy się trzymają i mruczy. Michasiowa wraca z obrusem, nakrywa stół. Daum otwiera pakiety.
DAUM.

Proszę dać trzy nakrycia.

MICHASIOWA.

Ta jakie?

DAUM.

No... mamy trzy widelce... trzy noże...

MICHASIOWA.

I nie rozchodźcie się.

DAUM.

No, to na trzy osób starczy...

MICHASIOWA.
To ma być ktoś na kolacyi?
DAUM.

Proszę nie rezonować, tylko nakrywać... Tu sardynki... tak... a tego nie ruszać... to kawior...

MICHASIOWA.

No... no...

DAUM.

Wina to za okno... za okno...

MICHASIOWA.

Ta jakie wina? jedna butelka i tyle awantur...

DAUM.

No już dobrze, dobrze...

(idzie do pieca).

Co tu tak zimno?

MICHASIOWA.

No, bo się raz na dzień w piecu pali, a tam mróz.

DAUM.

Powinno być cieplej.

MICHASIOWA.

A zdało by się. A u mnie w kuchni to trza lód rano z ganku ode drzwi odrębywać... Ale jak trzeba szparować na wszystkiem to inaczej być nie może.

DAUM (pali papierosy, po chwili).
Nikt tu nie przychodzi?
MICHASIOWA.

Ta Jezu! ta wielmożny pan wiecznie się o to samo pyta. Ta kto miałby przychodzić? Ta panienka się już tak nudzi jak ten pies...

DAUM.

Niech czyta.

MICHASIOWA.

O jej! a co będzie na starość robiła?

DAUM.

Ja widzę, że Michasiowa jej w głowie przewraca!

MICHASIOWA (urażona).

Też coś!.. co mnie do niej. Ona se tak życie układa jak chce...

(po chwili)

No a co będzie na kolacyę!

DAUM.

Musi tam przecie być coś z obiadu.

MICHASIOWA.

Właśnie. Tak się dużo robi.

DAUM.

Zresztą to nie kolacya, to tylko przekąska...

MICHASIOWA.
Bo ja bym może jeszcze polędwicy dostała.
DAUM.

Nie trzeba... nie trzeba... to tylko przekąska...

MICHASIOWA.

Niech będzie.

DAUM (wstaje i widzi na stoliku pozew sądowy).

A to co?

MICHASIOWA.

A to znów ze sądu.

DAUM (wściekły).

Co? jeszcze? nie zapłacę! Jak Boga kocham nie zapłacę!

MICHASIOWA.

Ta niech wielmożny pan nie płaci... Ojej!

DAUM.

Na ileż to?

MICHASIOWA.

Na ośmdziesiąt...

DAUM.

Czego? guldenów.

MICHASIOWA.

Ta nie! ta koron! joj!..

DAUM.

Za co to!

MICHASIOWA.

Ta panienka musi się na scenę ubrać. Ta na jutro dwie suknie — niby za to.

(chwila milczenia — Daum siedzi przy ogniu).
MICHASIOWA.

Herbaty zrobić?

DAUM.

Tak, ale się zaparzy tę co ja przyniosłem w papierku, a nie waszą...

SCENA II.
MICHASIOWA, DAUM, STEFKA.
(Stefka wpada, jest ubrana trochę lepiej, ma wielki kapelusz z piórami).
STEFKA (śpiewając).

Platz da! jetzt kommt die Grette!

DAUM.

No, nareszcie!

STEFKA.

Niby co — nareszcie? próba trwała... przez alembik... to oni z dramatu tak nazywają, zdawało się, że będziemy nocować.

(do Michasiowej, rzucając kapelusz).

No, bierz to szutro!

(układnie).

A ja z nim mam na pieńku.

DAUM.

Ze mną?

STEFKA (pudrując się i przyczesując).
A z nim, z nim... dlaczego się nie zobaczył z dyrektorem? Ciągle mnie zwodzi.
DAUM.

Co Stefka chce? przecież ma rolę.

STEFKA.

To nie jest rola, to jest skandal. A potem to nie przez niego, tylko przez wypadek, że Bóg tak dał, że Milowicz pedał se zwichnęła i mnie dali zastępstwo.

DAUM (leży na sofie).

Ale dali.

STEFKA.

Ale ja prosiłam żeby iść do dyrektora i prosić żeby mnie dali na afisz, a oni zostawili Milowicz.

DAUM.

Mnie się tam nie spieszy.

STEFKA.

Ale mnie się spieszy. Ale on się boi skompromitować.

DAUM (skrzywiony).

A cóż? mam się z czem chwalić? Zresztą ja jestem w porządku. Ja nic nie obiecywałem.

STEFKA (smutno).

Ale ja sobie obiecywałam!

(do Michasiowej)

Co się śmiejesz?

MICHASIOWA.
Panience się zdaje.
STEFKA.

Widzę dobrze. Idź do kuchni.

(z udaną grozą)

i naostrz nóż...

MICHASIOWA.

Chryste Panie! na co?

STEFKA (śmiejąc się).

Pozarzynam was! No dalej! hop! A on niech Bogu dziękuje, że ona ma taki anielski charakter, bo inna to by takie piekło zrobiła, że... no!

DAUM.

To by mnie tyle widziała.

STEFKA.

Ojoj! wielkie nieszczęście!

(Michasiowa wychodzi, Daum pociąga Stefkę do siebie. Stefka delikatnie mu się wysuwa i aby coś powiedzieć leci do stołu).

Cóż to za bufet pierwszej klasy?

DAUM (na sofie).

Jak Stefka przyrzeknie, iż będzie się przyzwoicie zachowywać, to może jeden z moich przyjaciół przyjdzie dziś na herbatę.

STEFKA.

Jeżeli podobny do niego...

DAUM.

O to nie chodzi. Ale — że ona zawsze się skarży, że się nudzi, więc jeżeli (powtarzam) potrafi zachować się przyzwoicie, języka nie pokazywać...

(Stefka język pokazuje)

na nosie nie grać...

(Stefka gra na nosie)

nie robić pajaca... słowem — mieć jakąś godność...

STEFKA.

Wypchać się z godnością! Jak ten twój przyjaciel tu przychodzi, to on wie co ja jestem i jaka moja sy-tu-acya!

DAUM.

W każdej sytuacyi można zachować się godnie i przyzwoicie. Niech patrzy na mnie czy ja kiedy wyprawiam takie łamańce jak ona? Nie — a dlaczego? bo wiem co to jest godność.

STEFKA.

On może tak długo gadać?

DAUM.

Chodzi mi o to ażeby ten mój przyjaciel wyniósł ztąd wyobrażenie odpowiednie.

STEFKA.

Jak to także nudna trąba to niech zostanie gdzie jest. Ja niemam ochoty z nudów posiwieć.

(milutko)

A teraz — proszę stąd iść...

DAUM.
Gdzie?
STEFKA.

Na ulicę czy gdzie — bo tu zaraz przyjdą moi goście.

DAUM.

Co za goście?

STEFKA.

Moi. Klaka. Jutrzejsza. No co? Jak on się nie zatroszczy żeby mi wyrobić stanowisko, to ja się muszę troszczyć. Będę miała jutro po kuplecikach szmerek i brawko. Muszę to sobie urządzić — i udało mi się po wielu trudach i staraniach. Zaraz tu przyjdą moje klakiery i muszę ich czemś przyjąć...

(ogląda się smutno że niema nic — nagle dostrzega stół — do kuchni).

Michasiowa! — dyguj tu tacę! Tak! z tego będą kanapki ef ef...

DAUM.

Bardzo proszę — to jest moja przyjacielska przekąska.

STEFKA.

Gwiżdżę na to!...

(Michasiowa wnosi tacę. Stefka stawia to co na stole).

Tak! sardynki, szynka... prutek... masełko... ef... ef...

DAUM.
Proszę nieruszać, to kawior!...
STEFKA.

Pycha! dawać kawior!... musi być zatrzęsienie kanapek...

DAUM.

Czekać! ja sam!...

(wypadają wszyscy do kuchni — chwila milczenia — dzwonek — Michasiowa wypada wyrzucona przez Stefkę która w progu kuchni z nożem w ręku, mówi: poproś niech zaczekają!)


SCENA III.
FILO, 1 KOLEGA, 2 KOLEGA, 3 KOLEGA i TRZECH INNYCH Z MANDOLINAMI później STEFKA.
(widać rękę Dauma robiącą rozpaczliwe ruchy ku Michasiowej — z kuchni).
DAUM.

Mój surdut! mój surdut!...

(młodzież wchodzi, rozgląda się).
FILO.

My, do panny Maliczewskiej. Czy jest w domu?

MICHASIOWA.

Jest. Prosi żeby panowie zaczekali!

(wychodzi do kuchni).
1 KOLEGA do FILA.

No... żeby taki wielki szyk to niebardzo.

FILO.
No... co chcesz, przyzwoicie.
2 KOLEGA.

A może to dopiero przedpokój.

FILO.

Nie. Tam jest tylko kuchnia.

3 KOLEGA.

Ja myślałem że ona lepiej mieszka.

FILO.

Ona się dobrze prowadzi.

1 KOLEGA.

Ale...

FILO.

Tak jest. Ja wiem! Nigdy z nikim nie chodzi. Nawet z aktorem... No a teraz żeby nie pozapominać jak się nazywamy. Ty

(do pierwszego kolegi)

Drwęski.

1 KOLEGA.

Rwęski, mówiłem — a nie Drwęski.

FILO.

Niech ci będzie Rwęski, ty

(do drugiego kolegi).
2 KOLEGA.

Norymberski.

FILO.
To nie jest żadne nazwisko. Nie trzeba w niej budzić podejrzenia, że się poprzezywaliście... Niech będzie Janiszewski.
2 KOLEGA.

Zgoda.

FILO.

Ty! Jastrzębski.

3 KOLEGA.

Możeby jednego hrabiego?

FILO.

Nie. Ona zaraz przewącha pismo nosem.

1 KOLEGA.

Taka cwana?

FILO.

Ho! ho!... Ty — Gwaranc, ty Młodziejewicz, ty

1 KOLEGA.

Coś z herbów.

FILO.

Ty Pomian, ty

1 KOLEGA.

Coś ze zwierząt.

FILO.

Ty Wołoski. Ślicznie!...

1 KOLEGA.

A ty? Filo — jak się przezwiesz?

FILO.

Ja? — Jaroszewski. Pamiętać! Nie zasypać się. I... wiecie... to przyzwoita dziewczyna! I w drogę mi nie włazić tylko dopomagać — bo ja ją kocham! Cicho! nie brząkać!... idzie!

STEFKA (wychodzi godna robiąc artystkę, nie wie co zrobić z rękami jak debiutantka).

Panowie!

FILO.

Pani pozwoli się powitać. Oto moi koledzy, ci o których mówiłem. Wszyscy są na pani rozkazy. Oto — kolega Drwęski...

1 KOLEGA.

Rwęski.

FILO.

Norymberski, nie — kolega Pomian Gwaranz...

(do kolegów)

No... dalej bo już pozapominałem!

(każden coś mamrocze i kłania się).
STEFKA.

Bardzo mi przyjemnie! bardzo! panowie tacy łaskawi trudzili się aż tutaj.

FILO.

Cały zaszczyt dla nas.

Długa chwila milczenia — nikt nie wie co mówić. Stefka zakłopotana — nagle mówi z uśmiechem.
STEFKA.

Panowie będą łaskawi posiadają!...

(chłopcy siadają, pod dwoma łamią się krzesła — konsternacya, nagle Stefka wybucha śmiechem i zanosi się).
2 KOLEGA.

Pani daruje...

FILO.

Doprawdy... coś takiego...

STEFKA (śmieje się).

Ależ to nic, to takie meble od siedmiu boleści. Ani na nich usiąść. To żydowskie. Niema tu między wami żyda? No to dobrze, to się żaden nie obrazi. Siadajmy na ziemi! Tak się przynajmniej nic nie załamie. Co? źle?

FILO.

Ale cudownie!

(siadają w kółko na ziemi Stefka pomiędzy niemi — rzuca im przedtem trochę poduszek).
STEFKA.

Jak na wschodzie! A jakbyśmy się załamali, to prosto buch do piwnicy. Ha! ha! ha!

(śmieją się wszyscy, zdrowym dziecięcym śmiechem).
FILO.

Ja bym panią uratował.

KOLEDZY.

I ja! i ja!

STEFKA.

A to jak?

FILO.
W powietrzu złapał.
STEFKA.

Jak królewnę ze szklanej góry.

FILO.

Królewicz z księżyca.

STEFKA (do kolegów).

A to nasi dworzanie... A ten najmniejszy kawaler — to paź. Co! — Tylko złotej karety niema!

1 KOLEGA.

My zbudujemy aeroplan.

STEFKA.

Z pajęczyny — a pozbijacie gwoździami z dyamentów i motor będzie złoty — a zamiast benzyny?...

FILO.

Rosa z kwiatów.

STEFKA.

Daleko byśmy zalecieli!

FILO.

Słońce by rosę wypiło.

1 KOLEGA.

A pani gwoździe dyamentowe, by na kolczyki wzięła.

STEFKA (smutno).

E!... nie!...

(otrząsa się).

Ale poczekajcie... będziemy coś jedli!

(zrywa się, biegnie do drzwi od kuchni).
Dawajcie!
(wynosi tackę z kanapkami, za nią Michasiowa parę talerzyków).

Proszę! proszę!

(częstuje, chłopcy biorą — do Fila)

Ta najlepsza... dla Pana... zaraz serwetki!

(wylatuje do kuchni).
FILO (do kolegów).

Co? prawda?

1 KOLEGA.

Ona mi się na scenie wydawała większa.

3 KOLEGA.

I młodsza.

2 KOLEGA.

Właśnie że starsza.

FILO.

Głupi jesteście. Ona jest cudna.

1 KOLEGA.

No... Milowicz ładniejsza.

FILO.

Także!

(Stefka wraca — rozrzuca serwetki).
STEFKA.

Proszę! A!... jeszcze!... Michasiowo! korkociąg... kieliszki...

MICHASIOWA (cicho).
Są tylko dwa.
STEFKA.

No to będzie dwa!...

(do chłopców)

No napijmy się coś dobrego!

(Michasiowa wraca z dwoma kieliszkami. Stefka bierze z za okna butelkę i chce otworzyć).
FILO.

Pani pozwoli!

MICHASIOWA (do Stefki cicho).

Pan mecenas chce swego surduta!

STEFKA (j. w.).

A czy ja wiem gdzie leży?

STEFKA (stawia na stole).

O tu — jeszcze dwie szklanki, a tu kubek od jaj — a tu głęboka popielniczka, a tu wazonik od kwiatów... Tak! po cygańsku!...

FILO (siadają i grupują się).

Panowie! Pijmy za zdrowie pani domu i jej jutrzejszego powodzenia!

STEFKA.

To już od was zależy!

(trąca się z nimi)

Michasiowo! Kanapki!

(Michasiowa podaje znów tackę).

Doprawdy że panowie mogą mnie na nogi postawić.

(Stefka mówi to z czarującym wdziękiem).
1 KOLEGA.

Już my to urządzimy. Sprawimy Pani klakę pierwszej klasy.

STEFKA.

Tylko żeby znów nie za dużo.

FILO (zarozumiale).

My już mamy wprawę.

STEFKA.

Tak — z amatorstwa.

FILO.

Spodziewam się. Tylko my byle komu nie urządzamy owacyi.

1 KOLEGA.

Z pewnością.

(Stefka biegnie do drzwi — i woła „Kanapki!“ — przezedrzwi wysuwa się ręka Dauma w rękawie od koszuli z tacką kanapek).

Proszę panów jeszcze! i wina... trochę!... teraz ja za panów zdrowie! Niech żyje moja klaka!

(któryś brzdąknął na gitarze).

Wino! muzyka!... taniec!... wesołość!... Boże! jak mi dobrze! jak mi czegoś dobrze!

(Koledzy zaczynają grać walca „Metressa“ — Filo do Stefki — służę Pani! — tańczą! — 1 Kolega zrywa się. — Teraz ja! porywa Stefkę — Filo gra na mandolinie chwilę — wreszcie odbiera koledze Stefkę — i tańcząc mówi jej do ucha).
FILO.

Pani jest cudna!...

STEFKA (śmiejąc się).

I pan także!...

FILO.

Takie ma pani cudne oczy!

STEFKA.

Pan ma takie cudne usta!...

(mały kolega kręci się sam — wpadają tańcząc na kolegów — krzyk, śmiech — nagle Stefka porywa najmłodszego — i woła).
STEFKA.

Z paziem — drobna kaszka!

(zaczyna się kręcić krzycząc roześmiana, inni koledzy wstają, niektórzy grają — inni tańczą — zabawa dziecinna i wesoła, wchodzi Michasiowa).
MICHASIOWA.

Proszę panienki!

STEFKA.

Co?

(zatrzymuje się, wszyscy się zatrzymują)
MICHASIOWA.

Ciocia panienkę prosi na chwilę.

FILO.

Pani ma ciocię?

STEFKA (jakby ze snu zbudzona).
Ale... o... czego chce?
MICHASIOWA.

Ciocia prosi żeby było cicho.

STEFKA (jak w gorączce).

E! niech się wypcha — dalej! drobna kaszka! bierzcie Michasiową!

(jeden z kolegów chwyta Michasiową i kręci. — Stefka porywa 1 Kolegę. — Michasiowa wyrywa się i wchodzi do kuchni, zaczyna się krzyk, zabawa i wrzawa — po chwili Michasiowa wraca z grobową miną i mówi).
MICHASIOWA.

Proszę panienki!

STEFKA (zła).

Cóż znowu!

MICHASIOWA.

Ciocia jest bardzo chora — ma migrenę — bardzo się gniewa.

STEFKA (przerywa i poważnieje).

Mówisz — że się gniewa?

MICHASIOWA (znacząco).

Bardzo!

STEFKA (zmieszana).

A no! to przepraszam panów... ale...

FILO (i koledzy także zmieszani.)

Ale my doskonale to rozumiemy... przepraszamy Panią bardzo... ja za moich kolegów... dziękujemy za takie miłe przyjęcie...

STEFKA.
Mnie jest bardzo przykro że...
1 KOLEGA.

Ale proszę Pani — myśmy i tak mieli już iść.

FILO.

Tak! tak!

1 KOLEGA.

A teraz! na pożegnanie! walca!...

(zaczynają grać walca — Stefka odprowadza ich do drzwi).
STEFKA.

Polecam się panom, jutro — po trzecim kuplecie... moi złoci...

1 KOLEGA.

Proszę być spokojną — już pani nas posłyszy!...

(śmieją się i grając wychodzą).


SCENA IV.
FILO — STEFKA.
(Scena pusta — Stefka opiera się o piec i tak pozostaje zgnębiona, wsuwa się Filo i pocichu mówi ładnie na tle walca).
FILO.

Pani smutna?

STEFKA (przy piecu).

Tak mi jakoś...

FILO.
Taka pani była przed chwilą wesoła.
STEFKA (wzdychając).

No cóż? Chwila do chwili niepodobna.

FILO.

Tem lepiej. Rozmaitość. Jak łąka kwietna. Aż się śmieje.

STEFKA.

Tak... panu...

FILO.

A pani?

STEFKA.

Och! mnie!...

FILO.

Cóż pani brak? Pani młoda, śliczna — artystka — tylko się śmiać. Pani jeszcze nic nie przeszła... ja... to co innego.

STEFKA.

Właśnie.

FILO.

Na lata to ja młody. Ale co ja już przeszedłem. Właściwie ja jestem starcem.

STEFKA.

E! to taka moda tak mówić.

FILO.

Ja jestem po nad to... Niech Pani nie będzie smutna.

STEFKA.
Tak na rozkaz?
FILO.

Tak — na prośbę.

STEFKA.

A co Panu na tem zależy?

FILO.

Bo mnie zaraz tak smutno jak pani pogasiła w oczach światełka. Takie pani miała cudne oczy kiedy pani tańczyła walca.

STEFKA.

Ba! żeby to można całe życie tańczyć walca.

FILO.

Można... w przenośni! Takie upojenie, taka radość to może trwać całe życie.

STEFKA.

A potem taki smutek...

FILO.

Co tam myśleć co potem? Dziś do nas należy! Niech żyje dziś — Jaka pani cudna!...

STEFKA.

Ciągle Pan to powtarza.

FILO.

Bo inaczej nie mogę. A ja to już od Bóg wie kąd tak za Panią... jeszcze jak Pani mieszkała w tej suterenie...

STEFKA.
A! to Pan mi kwiatki przez Kuleszę dawał?
FILO.

Ja!

STEFKA.

Ja nie wiedziałam, bo on nigdy nie powiedział od kogo, tylko że od „kolegi”... ani się pan pod wierszami nie podpisał. Ja nawet niewiem jak się Pan nazywa?

FILO (z uśmiechem).

Ja się nazywam... wiosna!

(chwila milczenia — Stefka powtarza cicho „wiosna”! — a potem z wdziękiem).
STEFKA.

Ale tak — naprawdę?

FILO (po chwili).

Januszkiewicz.

STEFKA.

A na imię. Tak w domu jak na Pana wołają. Mama Panowa?

FILO.

Mamusia? Filo...

STEFKA.

To jak w Balladynie...

(wchodzi Michasiowa).
MICHASIOWA.

Proszę panienki?

STEFKA (jak ze snu).
Ach!... czego?...
MICHASIOWA.

Ciocia panienkę prosi żeby zaraz przyszła.

FILO.

To ja pójdę... żegnam panią...

STEFKA (z żalem).

Szkoda! tak dobrze z panem porozmawiać. A Kulesza co robi — zdrów?

FILO.

A — kuje!

STEFKA.

I zadania odrabia za Pana?

(śmieje się).
FILO (śmieje się).

Pst!... to sekret.

STEFKA.

E! wróble o tem gwiżdżą!

FILO.

Ale!

STEFKA.

Na sumienie! Siawus!

FILO.

Siawus!...

(chwyta ją za ręce i całuje w ramiona, w łokcie).
STEFKA (śmiejąc się).

A to ładna historya...

(wyrzuca go za drzwi).
No! no! dosyć! dosyć!
(Filo jest wzruszony i ona także — śmieją się nerwowo — Filo wychodzi — Stefka patrzy za nim — wraca na scenę — porządkuje meble — przez drzwi od kuchni wchodzi ostrożnie Daum — szuka surduta).


SCENA V.
DAUM — STEFKA, później MICHASIOWA.
DAUM (skrzywiony).

Gdzie mój surdut?

STEFKA (znajduje, ubiera się w surdut który jest ogromny i skacze przed Daumem).

Oto surdut ekscelencyi! oto surdut!...

DAUM (j. w.)

Proszę oddać — muszę iść teraz kupować drugie przyjęcie, bo prawie nic się nie zostało.

(Stefka zdejmuje surdut podaje go z przesadą Daumowi).
STEFKA.

Ale kanapki były ef... ef...

DAUM.

Zaraz wracam! proszę nie zakładać łańcucha.

STEFKA.

Niech Bóg prowadzi! będę tęsknić...

(Daum wychodzi. — Stefka biegnie do niży i zaczyna się szybko przebierać z sukni w szlafroczek jasny genre kimono. Śpiewa walca Metressa — wchodzi Michasiowa, sprząta).

STEFKA.

Kto tam?

MICHASIOWA.

Ja!

STEFKA.

Co? ładny ten chłopak co ostatni poszedł.

MICHASIOWA.

Takie to się nie liczy.

STEFKA (w niży śmieje się).

A to dlaczego?

MICHASIOWA.

Bo Stefka to albo jakiego grzyba — albo takie coś co ma mleko pod nosem wynajdzie.

STEFKA.

No to się wyrówna.

MICHASIOWA.

Właśnie.

STEFKA

E! nie truj mnie! Znów się nadąsałaś? Nieznośna jesteś. Wyrzucę cię.

MICHASIOWA.
Właśnie.
STEFKA.

A cóż? Dlatego że jesteś moja siostra to mam cię zawsze przy sobie trzymać.

MICHASIOWA.

Tak Pan Bóg przykazał. A zresztą proszę mi dać co miesięcznie to se pójdę.

STEFKA (cicho).

Właśnie...

(pukanie do drzwi od kuchni).
MICHASIOWA.

A tam co wlazło do kuchni?

(po chwili Michasiowa wraca).
MICHASIOWA (cicho).

Stefka! tam jest jakaś pani i chce z tobą gadać.

STEFKA.

Pani? ze mną? — Z teatru?

MICHASIOWA.

Ale! ubrana jak ktoś bardzo tego... i chce żebyś była sama.

STEFKA (zaintrygowana).

A no to poproś!

(zapina pośpiesznie szlafrok na piersiach).


SCENA VI.
DAUMOWA — STEFKA — MICHASIOWA.
DAUMOWA.
Czy zastałam pannę Maliczewską?
STEFKA.

To ja.

DAUMOWA.

Czy można z panią chwilę bezpiecznie porozmawiać, ale tak żeby nikt nie wszedł.

STEFKA.

A no — dobrze.

(idzie, zakłada łańcuch ode drzwi wchodowych — do Michasiowej — cicho).

Idź przed bramę i jakby stary szedł, to mu powiedz niech sobie pospaceruje gdzie i nie lezie jeszcze na górę! — Proszę Pani — już jesteśmy same.

(za Michasiową)

ja zamknę za tobą drzwi kuchenne.

(Stefka i Michasiowa wychodzą do kuchni — potem Stefka wraca).
STEFKA.

Jestem!

DAUMOWA (trochę stropiona).

Pani jeszcze bardzo młoda.

STEFKA (śmieje się).

Nie — to złudzenie optyczne.

DAUMOWA.

I bardzo wesoła?

STEFKA.
Dlaczego miałabym być smutna?
DAUMOWA.

No... każden ma przyczyny do smutku. Usiądźmy! dobrze.

STEFKA.

O tu, na szeslągu... to jeszcze najpewniej.

DAUMOWA (siada na szeslągu).

Panią pewnie dziwi co ja tu robię. Otóż — powiem pani że się panią bardzo interesuję.

STEFKA.

A dlaczego?

(bierze jedno z krzeseł przy stole taszczy przed Daumowę).
DAUMOWA.

Widzi pani — jest nas kilka kobiet, dam właściwie, myśmy zawiązały takie Stowarzyszenie.

STEFKA (siada ostrożnie na krześle).

Aha! panie zbierają składki. Ale u mnie chuda fara.

DAUMOWA.

Ależ nie. My nic nie zbieramy. My się opiekujemy samotnemi kobietami, które z powodów dla nas obojętnych (jakby to powiedzieć...) wykoleiły się... no... i...

STEFKA.

No... i do czego to paniom?

DAUMOWA.
Tak nam każe obowiązek sumienia.
STEFKA.

Ja bym wolała co innego robić.

DAUMOWA.

O proszę pani — to wielkie szczęście skoro się tak w kimś obudzi godność — poczucie przyzwoitości..

STEFKA.

Taktu... moralności...

DAUMOWA (strapiona).

Taktu... właśnie, właśnie.

STEFKA.

Ja to codzień słyszę.

DAUMOWA.

Skąd? ja tu pierwszy raz.

STEFKA (grubym głosem).

Ale ja mam taką domową katarynkę...

(cienko)

przepraszam Panią.

DAUMOWA

Tem lepiej że jest u Pani ktoś pojmujący godność człowieka. — Bo takie życie jakie Pani pędzi, to przecież nie może zadowolnić człowieka. Ten przepych który panią otacza niewystarcza. Musi Pani czuć w głębi niepokój...

STEFKA.
Pewnie — bo — mam długi.
DAUMOWA.

To jest nic w porównaniu z tą zbrodnią jaką Pani spełnia na samej sobie.

STEFKA (zesuwa się z krzesła).

Ja?

(przysiada na ziemi).
DAUMOWA.

Pani stoi w tej chwili po za społeczeństwem.

STEFKA (śmieje się).

Ja na to gwiżdżę.

DAUMOWA.

Społeczeństwo potrzebne.

STEFKA.

Do czego? do chrzanu! Czy za mnie społeczeństwo długi popłaci?

DAUMOWA.

Ale otoczy Panią szacunkiem.

STEFKA.

E! to luks. — Jak się ma już wszystko co potrza, to wtedy można se porcyę szaconku fundnąć.

DAUMOWA.

Właśnie. Wtedy może już być zapóźno.

STEFKA (smutno).
No to się dziura w niebie nie zrobi.
DAUMOWA.

Przecież... gdyby Pani chciała... porzucić ten tryb życia i powrócić...

STEFKA (trochę gwałtownie i ponuro).

I powrócić? dzie? do suteryny. Oho! nie chyci. Źle mi tu że no... ale tam... oho!...

DAUMOWA.

Ja tam byłam — miała pani wszystko, dach, życie...

STEFKA (gorzko bardzo).

No — niechby Pani tak przyszło żyć i mieszkać — to ciekawa jestem jakby Pani długo wytrzymała.

DAUMOWA.

Miała Pani opiekę — tę samą kobiecinę.

STEFKA (zasłania oczy dla ukrycia łez, gdy odrywa ręce wzrok jej pada na futro Daumowej).

Właśnie... to pani trafiła w samo sedno... proszę Pani czy to plusz, czy sealskiny?

DAUMOWA (niedbale.)

Sealskiny.

STEFKA (wyciąga nieśmiało rękę i głaszcze).

Ale! to musi kosztować morowe pieniądze.

DAUMOWA.

Nie takie drogie. Tysiąc pięćset...

(z uśmiechem)
prezent męża — za syna.
STEFKA (gładząc futro).

Pani ma męża?

DAUMOWA.

Mam.

STEFKA (z dźwiękiem dziecięcym).

Dobrego?

DAUMOWA.

Bardzo — najzacniejszy człowiek.

STEFKA.

I syna?

DAUMOWA.

I synka.

STEFKA.

Duży?

DAUMOWA.

O! to już mężczyzna.

STEFKA.

A ładny?

DAUMOWA.

Bardzo.

STEFKA.

A jak go Pani w domu nazywa?

DAUMOWA.

Filo.

STEFKA.
Ja też mam jednego Fila. — Fila Januszkiewicza.
DAUMOWA (śmiejąc się.)

To nie mój syn. No... i widzi Pani, gdyby Pani była umiała się poprowadzić w życiu miałaby Pani tak jak ja dobrego męża, dzieci...

STEFKA.

E! mój mąż by mi takiego palta nie dał.

DAUMOWA (rozpiera się w palcie).

No kto wie. A zresztą czyż to palto stanowi szczęście.

STEFKA.

Ale Pani się takiego palta chciało?

DAUMOWA.

Bardzo... ale...

STEFKA.

Ale co? Ja taka sama kobieta jak Pani, może nie? czy z innej gliny?

DAUMOWA.

Ale nie kosztem swej godności.

STEFKA.

Proszę pani — przecież pani to futro dał także mężczyzna.

DAUMOWA (zaskoczona, po chwili).

Mąż.

STEFKA.
No bo pani miała posag, to Pani miała za co kupić sobie męża, a ja biedusia nie miałam posagu to mnie kupili.
DAUMOWA (nie wiedząc co mówić).

Z panią trudno się dogadać.

STEFKA (wstaje z ziemi).

A no!...

(Daumowa wstaje).
DAUMOWA (uprzejmie).

Odchodzę! ale ja się jeszcze z Panią zobaczę. Mam nadzieję że Pani rozważy moje słowa...

STEFKA (trochę seryo).

Ja pani coś powiem. Trzeba było wcześniej zobaczyć się ze mną. Teraz już zapóźno.

DAUMOWA.

Nigdy nie jest zapóźno.

STEFKA.

Właśnie...

DAUMOWA (dobitnie).

Zresztą ustawa naszego towarzystwa opiewa że wkraczamy czynnie dopiero wtedy — gdy już dany osobnik wybitnie zeszedł z prawej drogi.

STEFKA (podciągając nosem).

Musztarda po obiedzie.

DAUMOWA.
Nie wdzieramy się w tajemnice. Nie zajmujemy się stroną plotkarską sprawy... Nie obchodzi nas kto — dość że... rzecz nielegalna, gorsząca.
STEFKA (naiwnie).

Proszę Pani żeby tak towarzystwo długi płaciło.

DAUMOWA.

Nie należy robić długów. To ubliża godności człowieka.

(Daumowa odchodzi do drzwi, Stefka za nią).
STEFKA.

Syty głodnemu nie wierzy. — Pani się nie perfumuje?

DAUMOWA (mimowoli porwana jej humorem).

Nie. Mój mąż tego nie lubi. Zakazuje mi.

STEFKA.

Mnie także zakazują się perfumować. Mówią że to kokotki tylko się perfumują. Ale ja panią coś nauczę. Niech Pani zwilża rafrechisserem brzeg sukni perfumami to za każdym krokiem będzie smuga zapachu.

DAUMOWA (śmiejąc się).

To będzie kontrabanda!

STEFKA (śmieje się).

Niech będzie.

DAUMOWA.

Doprawdy! szkoda mi pani!... Bardzo mi się pani podobała.

STEFKA (pokazując na nią palcem).
Pani mi się także podobała.
DAUMOWA (urażona prostuje się).

Ale pani, panno Maliczewska, to jest osóbka sans gêne.

STEFKA (urażona).

O! proszę pani — mnie nikt nie zaimponuje.

DAUMOWA.

Czy mogę wyjść bezpiecznie — tak żeby mnie nikt nie widział? —

STEFKA.

Sądzę! ale najlepiej niech pani idzie kuchnią.

(dzwonek)
DAUMOWA.

A co? byłabym się złapała.

STEFKA.

To jest tędy! Żegnam panią.

(ironicznie)

Pani daruje że ją nie będę rewizytować — ale — nawet nie wiem jak się Pani nazywa.

DAUMOWA (wyniośle).

To do rzeczy nie należy,

(uprzejmie)

Ja jeszcze panią zobaczę, żegnam... proszę rozmyślać o tem co mówiłam...

(dzwonek — wychodzi do kuchni — Stefka ją odprowadza, słychać głos Stefki — „proszę — prosto, a na dole przez dziedziniec na lewo — całuję rączki“ — Stefka wraca, pokazuje za Daumową język i biegnie do drzwi wchodowych — otwiera, ale nie zdejmuje łańcucha. Słychać głos Boguckiego. „Czy tu mieszka panna Maliczewska?“ — Stefka odkłada łańcuch, wchodzi Bogucki, szykowny 35 letni mężczyzna — ma w ręku kwiaty.


SCENA VII.
BOGUCKI — STEFKA.
BOGUCKI.

Panna Maliczewska?

STEFKA (z wdziękiem).

To ja!

BOGUCKI (ogląda się).

Miał tu być...

STEFKA.

Nasz wspólny przyjaciel. Ale poszedł trochę się przeluftować. Niech się pan rozbierze i zaczeka.

BOGUCKI.

Widzę że Pani uprzedzona o mej wizycie.

STEFKA.

A trąbi mi o Panu jak o Archaniele.

BOGUCKI (rozbierając się z palta).

Pani daruje...

STEFKA.
To Pan daruje że niema przedpokoju.
BOGUCKI (przedstawia się zupełnie correct).

Jestem Bogucki.

STEFKA.

Niech pan siada! o! nie tu!... nie tu!...

BOGUCKI.

Czemu?

STEFKA.

Bo to wszystko połamane. O, to się jeszcze trzyma...

(Bogucki siada na szeslągu — Stefka stoi koło stołu)

Ja pana skądciś znam.

BOGUCKI.

Może ze sceny. Ja często bywam w teatrze.

STEFKA.

W pierwszym rzędzie.

BOGUCKI.

Naturalnie.

STEFKA.

A! a! czekaj pan... teraz już wiem! To pan z Milowiczówną...

BOGUCKI (śmiejąc się).

Może ja!

STEFKA (leci do niego i wskakuje na szesląg).

Ach tak! tak! pan po nią przychodził i czekał od strony damskiej garderoby.

BOGUCKI.
Dawne czasy!
STEFKA.

Trzy lata temu... Ja byłam wtedy jeszcze szkrab w balecie...

BOGUCKI.

Nie przypominam sobie.

STEFKA.

Bo nie było co...

BOGUCKI (wstaje — idzie do wieszadła — podając jej kwiaty).

Pani pozwoli trochę kwiatów...

STEFKA (olśniona i ucieszona).

Dziękuję... postawię na widoku aby go kłuły w oczy.

(biegnie do niży, bierze dzbanek z wodą, stawia na stole).
BOGUCKI (za nią idzie).

Czemu?

STEFKA.

Bo on mi nigdy kwiatka nie przyniesie.

BOGUCKI.

Co pani mówi!

STEFKA.

O! o! pan go nie zna!... Ale dzięki Bogu, że to pan ten przyjaciel.

BOGUCKI.

Dlaczego?

STEFKA.

Bo Pan jest do Boga i do ludzi. Ja się bałam, że to będzie znów jaki godny karawaniarz — jak on...

BOGUCKI.

To on taki nudny?

STEFKA.

Panie! to mało nudny! To jest całe szczęście że ja mam taki anielski charakter i mogę z nim wytrzymać.

BOGUCKI.

A to... niech go Pani porzuci.

STEFKA.

Właśnie. E! mówmy o czemś weselszem.

(bierze go pod rękę)

Ta Milowiczówna to pana porządnie oszukiwała.

BOGUCKI (śmiejąc się — idą do szeslągu).

Co pani mówi?

(siadają).
STEFKA (zanosząc się ze śmiechu).

Jak Bozię kocham, raz pamiętam, deszcz padał... to było po operetce... Pan miał czekać od strony naszej garderoby, a ona wyszła męzką stroną. A pan czekał, a deszcz lał. Myśmy patrzyły przez okna i zaśmiewały się! taka była heca!...

BOGUCKI.
To nieładnie ze strony Milowiczówny.
STEFKA.

Dlaczego, jak Pana miała wyżej uszów.

BOGUCKI.

A ja byłem jej wierny.

STEFKA.

Właśnie... pan na to wygląda...

BOGUCKI (łasząc się do niej).

Niech się pani przekona...

(zgrzyt klucza w zamku).


SCENA VIII.
DAUM, STEFKA, BOGUCKI, później MICHASIOWA.
(Daum wchodzi z paczkami, staje w progu niemile dotknięty widokiem blisko siedzących dwojga — wreszcie mówi z udaną wesołością).
DAUM.

A! już jesteś? przepraszam cię... musiałem wyjść.

BOGUCKI (wita się z nim).

Nic nie szkodzi. Myśmy się już poznali.

STEFKA.

I pokochali!...

(pokazuje język, Daum robi rozpaczliwe miny).
BOGUCKI (śmieje się).

Och gdyby...

(Michasiowa wchodzi).
DAUM.

Proszę się zająć kolacyą... właściwie... to nie jest kolacya...

STEFKA (koło stołu z Michasiową).

Ale... przyjacielska przekąska...

DAUM (do Boguckiego).

Posłałem ci wczoraj jedną ekstabulacyę.

BOGUCKI.

Dziękuję, ale to trudno przeprowadzić.

DAUM.

Dlaczego?

BOGUCKI.

Ja proponuję, żeby raczej urządzić fikcyjną sprzedaż — o wiele będzie łatwiejsza.

(Stefka wpada między nich).
STEFKA (dziecinnie).

Nie — nie gadajcie o interesach — mówcie co wesołego.

DAUM.

Proszę bardzo przypomnieć sobie co mówiłem. Niech pani będzie łaskawa sobie przypomni...

STEFKA.

Panie dobrodzieju nie pamiętam.

DAUM (zirytowany).

To szkoda. A ja prosiłem...

BOGUCKI (wstaje).
O co chodzi?
STEFKA.

Pan dobrodziej żądał ażebym się godnie zachowywała. A to przecież nudne. Co? I pana to znudzi bo Pan to wesoły pasażer...

BOGUCKI.

Ależ naturalnie!

(Siadają na dawnem miejscu oboje. — Daum dogląda nakrywania stołu przez Michasiową).
BOGUCKI.

Niech mi pani powie — dlaczego Milowiczówna miała mnie wyżej uszów? Czy co mówiła?

STEFKA.

No bo Pan był zazdrosny i wyprawiał sceny.

BOGUCKI.

To nieprawda. Ona się tylko tak chwaliła. Ja nie mam takiej brzydkiej wady.

STEFKA.

To dobrze.

(ogląda się na Dauma).

Szkaradna wada zazdrość.

DAUM (włażąc między nich).

Czy ci kawior przyprawić z cytrynką?

BOGUCKI

Dobrze!

(do Stefki).
Ja zresztą wszystko wiedziałem.

AKT II. — Daum. Bogucki. Stefka.

STEFKA (zainteresowana).

I o Bucholtzu?

BOGUCKI.

I o Winickim...

STEFKA.

Co pan mówi! Ale o jednym to pan nie wiedział? założę się...

BOGUCKI.

A no załóżmy się.

DAUM (włazi między nich).

Bryndzę ci spreparować z korniszonami?

STEFKA.

Ach! nie przeszkadaj nam! No... załóżmy się!...

BOGUCKI.

O co?

STEFKA.

Dyskrecya.

BOGUCKI.

A jak będzie niedyskretna...

STEFKA.

To trudno...

(zaśmiewają się).
DAUM (zły przy stole).
Pani Maliczewska — może pani będzie łaskawa powie gdzie pani podziała kieliszek?
STEFKA.

A to piła!... zbił się!

DAUM.

Ślicznie!... ale było dwa...

STEFKA (wskakuje na szesląg — zeskakuje i biegnie do kuchni).

Zaraz!

BOGUCKI (siedząc na swojem miejscu ogląda się za nią).

Ma śliczną linię... I bardzo sznittowna.

DAUM.

Taka sobie. Może papierosa?

(podaje porte cigarres).
BOGUCKI (bierze papierosa śmiejąc się).

Cóżeś taki skrzywiony? Ładna papierośnica.

DAUM.

To prezent!

(Bogucki ogląda — Stefka wraca).
STEFKA.

Jest jeszcze jeden.

(siada przy Boguckim).
STEFKA.

No więc teraz panu powiem o kochanku Milowicz — ale o tym prawdziwym... To ładna

(bierze papierośnicę Dauma).
BOGUCKI.
To Dauma.
STEFKA.

Niewidziałam u niego.

(kładzie na szeslągu).

Ktoś z teatru.

BOGUCKI.

Pch...!

STEFKA.

To nie — pch!... bo my tych swoich naprawdę kochamy,

BOGUCKI.

Może wstąpić do operetki?

STEFKA.

Nie, do dramatu, będzie Pan brał ze mną razem lekcye. Ja się uczę do dramatu. Już umiem Dezdemonę i Klarę i teraz Julię...

BOGUCKI.

Co pani mówi?

STEFKA.

Jak Boga kocham. Jeszcze Judytę to będę gotowa...

DAUM (od stołu).

Proszę państwa na przekaskę.

STEFKA.

Pan myśli że ja jestem za młoda?

(wspina się na palce).
BOGUCKI.
Ale przeciwnie. Pani jest wściekle zgrabna. I oczy ma pani pierwszej klasy.
DAUM.

Proszę na przekąskę.

STEFKA.

Właśnie chodzi w dramacie o oczy. W balecie nogi, w operze gardło, w dramacie ślepia.

BOGUCKI.

Pani ma i wyraz, i oprawę — tylko niewiem jaki kolor.

STEFKA.

Czarne... o niech pan patrzy!

(zasłania oczy ręką, Bogucki jej rękę odsuwa — ona go bije po łapie. — Daum wściekły — odchodzi od stołu, bierze gazetę, siada opodal i zaczyna czytać).
DAUM.

Jak państwo będą mieli ochotę — to może raczą...

STEFKA.

A pan jakie ma oczy?

BOGUCKI

Szafirowe.

STEFKA.

Co pan gada?

BOGUCKI

Proszę zobaczyć!

(Daum chrząka znacząco — oni się oglądają na niego).
STEFKA (cicho do Boguckiego).
Gniewa się.
BOGUCKI.

Zdaje się.

STEFKA.

Chodźmy jeść. Nie trzeba go drażnić.

BOGUCKI.

Chodźmy!

STEFKA (śmiejąc się).

Zwłaszcza że doktór zakazał...

(bierze pod rękę Boguckiego i idą w stronę Dauma składają mu ukłon głęboki).
STEFKA.

Idziemy na przyjacielską przekąskę.

DAUM.

No... nareszcie!

(wstaje i idzie z nimi do stołu — siadają. Stefka w środku).
DAUM.

Koniaczku!

BOGUCKI.

Chętnie. Ale jeść nic nie mogę, bo to wcześnie...

STEFKA.

A ja to od macochy?...

DAUM.

Proszę. Ale tylko jeden.

BOGUCKI.
Dlaczego?
STEFKA (do Boguckiego).

Pan żonaty.

BOGUCKI.

Bóg strzegł.

STEFKA.

A dzieciaty?

DAUM (zgorszony).

Pani Maliczewska!...

STEFKA.

No co?... a więc kiedy ani to ani to — to nasze... kawalerskie!

(trącają się kieliszkami Daum lezie także).
BOGUCKI.

Ty tu niemasz co robić. Ty nie jesteś kawalerem!

STEFKA.

Tak! tak! tylko my dwoje.

DAUM (zaprzeczając).

Przecież... cokolwiek.

BOGUCKI.

Kawałeczek szynki.

STEFKA.

Musztardy, przyniosę...

(wylatuje do kuchni tańcząc i śpiewając).
BOGUCKI (patrzy za nią z upodobaniem, później na Dauma).
Coraz jesteś kwaśniejszy. Cóż to? jesteś zazdrosny?
DAUM (wyniośle).

Ja? o metressę zazdrosny? Za kogo mnie bierzesz.

BOGUCKI.

Tem lepiej. Nie będę się krępował...

DAUM.

No... w każdym razie...

BOGUCKI (śmiejąc się).

A co! a widzisz!...

STEFKA (wpada mazurowym krokiem).

Z czego się śmieją? Ona niewie, ona chce się śmiać także...

BOGUCKI.

Niech pani siada. Jak pani niema to zaraz ciemno w pokoju.

STEFKA (zachwycona).

Joj!... pan będzie tu częściej przychodził? co?

BOGUCKI.

Ależ naturalnie. Jeśli pani pozwoli!

(Daum chrząka).

jeśli państwo pozwolą... może się kiedy gdzie razem wybierzemy...

STEFKA (radośnie).

Ach Boże! żeby trochę się rozerwać...

DAUM.
O co to to nie. Moja sytuacya nie pozwala na takie wybryki.
BOGUCKI.

No — ja to rozumiem. Ale tak po ciemku wieczorem — za miasto w zamkniętym powozie.

STEFKA (zła).

E!... jak na pogrzeb.

DAUM.

Nawet to byłoby za rezykowne.

STEFKA.

Widzi pan jakie ja mam wesołe życie.

DAUM.

To trudno. Inaczej być nie może.

STEFKA (do Boguckiego).

Niech mi pan naleje koniaku.

DAUM.

Co to — to nie.

BOGUCKI.

Ale dlaczego?

(nalewa)

za zdrowie przegranej dyskrecyi!

STEFKA (rozparta na stole).

Dobrze.

(piją).
STEFKA.

Bardzo mi się pan podobał.

BOGUCKI.
Mnie się pani także bardzo podobała.
STEFKA (do Dauma).

A co? a co? i bez godności i podobałam się. Proszę Pana — a pan zna Dyrektora teatru?

BOGUCKI.

Znam!

STEFKA (klęka na krześle i opiera się o stół — Daum ją reflektuje, ona mu język pokazuje.)

Ale na „ty”?

BOGUCKI.

Nie.

STEFKA.

E!...

BOGUCKI.

A jak to pani potrzeba, to ja z nim bruderschaft kiedy wypiję.

STEFKA.

Mój królu! zrób to — to ja ci wtedy powiem o co mi chodzi...

BOGUCKI.

Dobrze — zaraz dziś go wynajdę.

STEFKA.

Mój królu!

(Bogucki wstaje).
DAUM.

Co to? idziesz?

BOGUCKI.
Mam bardzo ważne rendez-vous...
STEFKA.

Z damą?

DAUM.

Pani Maliczewska!

(Stefka gra na nosie).
DAUM.

Pani Maliczewska!

BOGUCKI (ubiera się).

Ale niebawem przyjdę... Pani pozwoli.

STEFKA (koło drzwi podaje mu kapelusz).

Mój panie! niech pan przyjdzie! prędko! prędko!...

BOGUCKI.

A ty pozwolisz? —

DAUM (kwaśno).

Proszę!

BOGUCKI (śmieje się).

Bez entuzyazmu! ale to mniejsza

(do Dauma)

Zostajesz?

DAUM.

Trochę.

BOGUCKI.

Do widzenia!

STEFKA.

Do widzenia! Pa!...


SCENA IX.
STEFKA — DAUM.
Michasiowa sprząta ze stołu — Stefka przebiega około Dauma i gra na nosie.
STEFKA.

Dzisz pama! zrobiłam konkietę.

DAUM.

Właśnie. Jak wyszła — to on mówił, że jest zgorszony.

STEFKA.

Kłamie jak pies. Bo — mówił, że ona ma linię... Ona podsłuchiwała!... No a teraz raz dwa... muszę się uczyć Julii... dawajcie balkon! Mam zadane na jutro... no!... stół...

(taszczy stół na środek sceny wskakuje na stół — rzuca broszurę Daumowi — i woła.
STEFKA.

Niech czyta Romea i sufleruje... dalej.

DAUM (skrzywiony).

Nie mam okularów.

(rozwala się na szeslągu).
STEFKA (grzecznie i miluchno).

Jakkolwiek. No!... ona prosi...

DAUM (grożąc).

Nie zasłużyła...

(czyta)
Coś błysnęło mi w oknie

ach! to Julii lica i t. d.

STEFKA (na stole).

Teraz ja! — Romeo — niestety
Nazwisko twoje razi Kapulety.
Bo co jest Romeo — czyli to źrenica
Czy ręka? czy też która stopa... czy jaka część lica...

DAUM.

Czy stopa.

STEFKA.

No — to już powiedziałam...

DAUM.

Ale ona powiedziała „czy też która stopa!“

STEFKA.

Nie piłować... no teraz on.

(pokazuje nogą na niego).
DAUM.

Zaraz!

(czyta)

Zieloność barwa głupców
Porzuć modne stroje
O Julio Montepa! ty kochanie moje!

STEFKA.

Ale gdzie? gdzie? przeskoczył...

(dzwonek)
Któż tam?
DAUM.

Łańcuch? łańcuch?

(Michasiowa wpada na scenę — Stefka stoi ciągle na stole).
DAUM.

Nie odkładać łańcucha!...

MICHASIOWA.

Wiem! wiem!

SCENA X.
CIŻ — SEKWESTRATOR.
SEKWESTRATOR.

Czy tu mieszka panna Maliczewska?

MICHASIOWA.

Tu — a czego?

SEKWESTRATOR.

W imieniu prawa — zajęcie.

(Michasiowa ponuro odkłada łańcuch).

Sekwestrator przyszedł...

(Stefka zwraca się do Dauma — Daum chwyta futro i kapelusz i ucieka przez kuchnię).
STEFKA (chwilę bezradna — zeskakuje ze stołu — pędzi do drzwi).

Po moim trupie!

SEKWESTRATOR (wchodzi).
Panna Maliczewska? Stefania? przychodzę w sprawie Rozenbuszowej Ryfki... towary modne... kwota... pięćdziesiąt trzy korony...
STEFKA (poznaje go).

Serwus Brzezina! chodź Pan!... ta pan stary znajomy!... Jak się Pan miewa?... ale tu nic mojego niema...

SEKWESTRATOR.

Znowu?

STEFKA (zaśmiewa się).

Stale.

SEKWESTRATOR (obchodzi dookoła dostrzega srebrne porte cigarre Dauma na szeslągu i rzuca się na nie jak drapieżca).

O... a to...

STEFKA (robi ruch jakby ocalić, ale się opamiętowuje).

A to! I owszem!!! Bierz pan... bierz pan!...

(do Michasiowej zanosząc się ze śmiechu)

porte cigarres starego!... Pan Bóg go skarał!...

okręca Michasiową, która się także śmieje — i puszcza się kankana zadarłszy suknię z dziecinnem rozpasaniem, śpiewając na całe gardło — „Pan Bóg go skarał!...“ aż kurtyna zupełnie zapadnie.
Zasłona spada.
KONIEC AKTU II-GO






AKT III.
Ta sama dekoracya — dzień — przy stoliku, przy małym stoliku siedzi Stefka i fryzuje włosy.


SCENA I.
STEFKA — MICHASIOWA.
MICHASIOWA (kręci się po pokoju).

Dałaby Stefka trochę pieniędzy.

STEFKA (w matince niebieskiej batystowej i krótkiej wełnianej szarej spódnicy).

Nie mam.

MICHASIOWA.

Stale?

STEFKA.

Tak. A jak ci źle — to se idź.

MICHASIOWA.
Pewnie że mi źle — jakbym u obcych służyła to miałabym zasługi...
(dzwonek — Michasiowa idzie do drzwi).
MICHASIOWA.

Może on...

STEFKA.

Ale! on tylko wieczorem, cichcem lezie...

MICHASIOWA.

Ale — był już we dnie dwa razy.

STEFKA.

No — kto tam?

(Michasiowa uchyla drzwi — posłaniec oddaje bukiet i list).
STEFKA.

To pewnie od małego. Nie chcę!... oddaj!

MICHASIOWA.

Kiedy już posłaniec poszedł.

STEFKA.

Powiedziałam ci żebyś nie przyjmowała nic od tego smarkacza...

MICHASIOWA.

Ta czemu? ta wziąść można.

STEFKA.

Nie chcę! Pewnie tam w kuchni znów drzwi otwarte.

MICHASIOWA.

Zamknięte! Trzeba zobaczyć co on pisze.

STEFKA.
Naturalnie. Ani myślę.
MICHASIOWA.

To ja przeczytam!

(siada przy stole i czyta list Fila).

Perłami skuję twe śmigłe ręce
Na nie rozsypię twych włosów złoto
Więzami ducha...

(wzdycha).

Ładnie pisze tylko trudno czytać.

STEFKA.

Ciekawe komu on to znów ukradł?

MICHASIOWA.

Ta co miał ukraść? Przecie niema przy liście nic jeno kwiaty.

STEFKA.

Po co mi to zielsko?

MICHASIOWA.

To niech mu Stefka powie, żeby zamiast kwiatów przysyłał kolonialne towary... To będzie wydatniejsze.

STEFKA.

Głupiaś.

MICHASIOWA.

Co — głupiaś... to jeden pieniądz.

(zaczyna czytać).

Perłami skuję twe śmigłe ręce...

STEFKA.
A to piła...
MICHASIOWA.

Albo żeby mi pensyę zapłacił...

STEFKA.

Ty mi się nie waż mówić o tem — ani jemu ani staremu...

MICHASIOWA.

Pewnie. Jakbym się prezentowała za siostrę, to niewypadałoby mówić — ale tak za sługę, to co, że się upominam o swoje!

STEFKA.

Ja ci zapłacę.

MICHASIOWA.

Na święty Jury — jak będą w niebie dziury. Mogłaby też Stefka lepiej Panu powiedzieć, że ja siostra, to by się wstydził i zapłacił.

STEFKA.

Niech cię Bóg broni! on mi to przecież wyraźnie zapowiedział, żebym mu nigdy o familii nic nie wspominała. Ja ci to zaraz postawiłam za warunek. Jak chcesz być u mnie dobrze. Ale — jak sługa... Zgodziłaś się. Więc — keine gadanie być nie może.

MICHASIOWA (ponuro).

Bo ja myślałam że się tu będzie przelewać.

STEFKA.

O to to!... tędy go wiedli.

(dzwonek).
Któż tam?
Michasiowa idzie do drzwi.


SCENA II.
TEŻ SAME, FILO (w ubraniu cywilnem).
FILO.

W domu?

STEFKA (jednym susem zrywa się z sofy).

Czego? czego?...

FILO (zmieniony).

Dwa słowa. Coś o premierze. Kiedy? Chcemy urządzić owacyę...

STEFKA.

Nie mnie brać na kawał! Pan wie, że nie gram w tej premierze i że mam wasze owacye pod podeszwą. Ja zakazałam tu przychodzić! Ja nie chcę! Ja nie lubię jak się za mną włóczą...

FILO.

Ja się nie włóczę, bo ja jestem pani cień!...

STEFKA (wraca do szeslągu).

No... ja mam też los. I proszę kwiatów nie przysyłać bo pan na to niema pieniędzy...

FILO.
To do pani nienależy. Ja bym ukradł gwiazdy aby Pani rzucić pod nogi.
STEFKA (śmieje się).

A tymczasem pan sprzedaje książki...

FILO.

Nieprawda. Ja mam swoje dochody. Ojciec mi daje pensyę.

STEFKA.

Pięć koron...

FILO.

Trochę więcej.

STEFKA.

Wszystko jedno. Nie na to aby Pan kwiaty kupował. Zresztą ja nie chcę... nie chcę...

(tupie nogami i biegnie do okna).
FILO.

To trudno. Ani pani ani ja na to nic nie poradzimy. Ja kochać Panią będę do śmierci, a że miłość wywołuje miłość, pani mnie także pokocha...

(siada na krześle na środku sceny i patrzy na Stefkę z podełba).
STEFKA.

Ja Pana więcej znienawidzę.

FILO (ręce w kieszeniach od spodni).

Tem więcej panią kochać będę.

STEFKA.

Pan niech idzie do sztuby.

FILO (ponuro).
Ja jestem — w szkole miłości.
STEFKA (powraca do szeslągu).

Ja do rodziców pana napiszę.

FILO.

Tem lepiej — sytuacya się od razu wyklaruje.

STEFKA.

Jaka sytuacya?

FILO.

Moja i Pani. Przejdę walki, piekło — ale zwalę to wszystko i utoruję drogę dla nas obojga...

STEFKA.

Gdzie???

FILO.

Do wspólnej egzystencyi.

STEFKA (idzie do lustra).

Pan ma źle w głowie.

FILO (ponuro).

A nie zdołam zwalczyć przeszkód — zginiemy razem!

STEFKA (robi perskie oko).

Właśnie.

FILO.
Czy pani sądzi, że ja bym panią samą na świecie zostawił? Nigdy! Wszystko czyha na pani wdzięk, niewinność, młodość. Wszystko! Wszak teraz ciskają na Panią ostatnie obelgi. Mówią o pani straszne rzeczy...
STEFKA (zaciekawiona).

Co mówią?

FILO (wstaje ale pozostaje na środku).

Nie powtórzyłbym nigdy tych szkaradstw z obawy aby Panią nie znieważyć. Ale niech Pani będzie spokojna. Ja nie wierzę! Ja jeden na świecie znam Panią i wiem kim pani jest. — I zawsze w obronie Pani stanę choćby mi życie utracić przyszło. Śmierć samą bym wyzwał i zwalczył. Proszę mi wierzyć.

STEFKA (siada z nogami na sofie).

Że też pan wiecznie o tej śmierci gada.

FILO (ponuro).

Bo się jej nie lękam.

STEFKA.

A jakby przyszła, to by Pan uciekał za piec... Ale co tam śmierć! niechby się tu zjawił jaki profesor, Pan by uciekł.

FILO.

Nigdy! Pani mnie nie zna.

(dzwonek).
STEFKA.

No... no... może profesor.

FILO (nie rusza się z rękami w kieszeniach od spodni).

Świat cały wyzywam do walki o panią...

(siada na krześle).
A zresztą ja się nikogo nie boję, bo jestem po cywilnemu!
STEFKA.

Tymczasem niech się pan wynosi przez kuchnię.

FILO (siedzi).

Ani myślę.

(dzwonek).
STEFKA.

Proszę — to może być moja koleżanka...

FILO (j. w.).

Niech wejdzie.

STEFKA.

Nie chcę aby mnie wzięła na język.

FILO (j. w.).

Niech sprobuje — potrafię Panią obronić.

STEFKA.

Ach Boże!...

(po chwili).

Aha!... a może ja o Pana jestem zazdrosna i boję się aby mi Pana nie odebrała...

FILO (zrywa się).

Skoro tak... to pójdę... ale wrócę!...

STEFKA.

Nie dziś — proszę bardzo!

FILO.

Dla mnie niema zakazu. Ja... wrócę!...

(dzwonek — Michasiowa idzie otwierać).
MICHASIOWA.

Ja bym nie radziła żeby panicz tu siedział.

FILO.

Idę!... Niebawem...

(wychodzi).
STEFKA (szybko).

Żebyś mi go więcej nie wpuszczała. Otwórz!

MICHASIOWA.

Ta co się spieszyć. To pewnie ktoś z rachunkiem.

(uchyla drzwi, przez łańcuch widać Boguckiego).
BOGUCKI.

Panienka w domu?

MICHASIOWA

Zaraz!

(do Stefki szeptem)

Jesteś w domu — czy nie?

STEFKA.

Kto?

MICHASIOWA.

Ten pan, przyjaciel starego...

STEFKA.

Ale jestem, jestem — proś!...

MICHASIOWA (otwiera).

Panienka jest.

(Bogucki wchodzi, ma w ręku paczkę).


SCENA III.
BOGUCKI — STEFKA — MICHASIOWA.
STEFKA.

Cóż tak rano?

BOGUCKI (uprzejmie).

Chciałem pani jak najprędzej przynieść, co pani wie...

STEFKA.

O! o! o!

BOGUCKI.

Proszę!

(podaje jej zawiniątko).
STEFKA (rozpakowuje — boa, papier rzuca na ziemię koło szesląga).

Pycha!

(rzuca mu się na szyję i całuje go — przygląda się.)

Kogucie!

BOGUCKI (zmieszany).

Pani takie chciała...

STEFKA (dobry charakter jej bierze górę).

Ja mówiłam strusie... ale to nic. Śliczne.

BOGUCKI.

A zwłaszcza, że jednej malutkiej osóbce ślicznie...

STEFKA.
Może za duże? Co? Mnie się zdaje, że wyglądam jak pies w chomoncie...
(skacze na sofkę ogląda się w lustrze, nie zdejmując boa)

siupaj pan także...

(Bogucki siada obok niej)

Jak mi się stary zapyta skąd wzięłam, to powiem, że mi pan dał. Niech się wstydzi, że taki skąpy i inni panowie mi prezenta dają.

BOGUCKI.

Ja w ogóle nie rozumiem jak panią można czegoś pozbawiać. Przecież to największem szczęściem jest otoczyć kobietę zbytkiem i przepychem...

STEFKA.

No — proszę pana... a niech pan tylko tu spojrzy...

MICHASIOWA (w głębi).

Mnie się już nawet nie chce kurzów ścierać z tych gratów.

STEFKA (surowo).

Niech Michasiowa pójdzie zobaczyć w kuchni czy mnie tam niema...

(Michasiowa wychodzi).

Panią to należałoby postawić w serwantce jak figurkę z porcelany...

STEFKA (powoli smutniejąc).

To nie. Ale widzi pan ja bym chciała choć w mojej sytuacyi mieć tyle pieniędzy, aby ludziom gardła pozatykać. A tak to mną poniewierają dwa razy tyle i tak mi się zdaje, że każden to ma do mnie żal za to, że ja mam tak mało pieniędzy... Byle kto się nademną znęca i poniewiera. I stróżowa, i lokatorzy, i gospodarz, a ja przecież drożej płacę jak inni.

(po chwili).

Ja panu daję słowo — że to wszystko to dyabła starego nie warte.

BOGUCKI

Ja ciągle powtarzam, panią potrzeba otoczyć zbytkiem.

STEFKA.

Ja Panu powiem, że to znów nie takie konieczne. Ja sobie dużo rzeczy umiem wyperswadować. Niema, no to niema. Ale widzi Pan, ja mam ambicyę...

BOGUCKI.

Co?

STEFKA.

Am-bi-cyę. Żebym ja się tylko dochrapała czego w teatrze, to już ja bym sobie w życiu dała radę...

(po chwili).

A pan... widział dyrektora?

BOGUCKI.

Mam się z nim zobaczyć jutro rano.

STEFKA.

I będzie mu pan mówił o mnie?

BOGUCKI.
Naturalnie.
STEFKA (wstaje i idzie do stołu, siada przy nim).

Bo jak ja będę miała stanowisko — to będzie wolno mi robić wszystko co zechcę — prawda? Już taki świat. Ja to widzę...

(Bogucki idzie za nią, bierze jej rękę i całuje każden palec).
STEFKA.

Tylko Daum widzieć tego nie chce. Panie! on się tak mnie wstydzi, pan nie ma pojęcia. Zresztą każden się mnie wstydzi. Pan także...

BOGUCKI (stoi obok niej).

Cóż znowu? jakby mnie pani kochała, to jabym się tem chwalił — przecież to szczęście.

STEFKA.

Ale...

BOGUCKI.

Daję słowo.

STEFKA.

Chodziłby pan ze mną pod rękę? —

BOGUCKI.

Pod obie.

STEFKA.

W biały dzień?

BOGUCKI.

W najbielszy.

STEFKA (zrywa się).
To chodźmy!
BOGUCKI.

Pardon! jest różnica. Stefka mnie nie kocha...

STEFKA.

E! co panu po mojej miłości.

(idzie do szesląga i siada na swojem miejscu).
BOGUCKI.

Widocznie, że mi „coś” — i to bardzo... bardzo...

(głaszcze ją po włosach)

Moja Stefuś!... a takie to młode, a takie to kochane...

STEFKA (kładzie się jak dziecko i przymyka oczy, tyłem do publiczności, powoli odwraca się i widać jak ma zamknięte oczka).

Niech gada jeszcze...

BOGUCKI (siada obok niej od wewnątrz sceny).

Żeby było moje — to na rękach by ją nosił, dopomagał, czuwał — pielęgnował...

STEFKA (z przymkniętemi oczami).

Niech gada jeszcze...

BOGUCKI.

Opiekował się, kochał...

STEFKA (j. w.).

Miałaby stanowisko.

BOGUCKI.
Pierwszorzędne...
STEFKA (j. w. cichutko, ślicznie).

I długów by nie miała.

BOGUCKI.

I długów by nie miała... Wszystko by to jej dał, gdyby była jego.

STEFKA (otwierając oczy dziecinnym głosem).

To niech ją sobie weźmie...

BOGUCKI (pochyla się ku niej roznamiętniony).

Stefuś...

STEFKA (zrywa się — odtrąca go i po chwili tuli się).

Ale nie... nie... Niech ją sobie weźmie stąd precz... niech ją sobie weźmie na zawsze... na zupełne...

BOGUCKI (stygnąc).

Nad tem, to trzeba się zastanowić.

STEFKA (wzdychając).

Tak!...

BOGUCKI.

Ja przedtem muszę się przekonać, czy Stefka mnie kocha.

STEFKA (patrzy na niego tępo, potem zrywa się).

Ehe!... niema głupich! — (perskie oko).

(biegnie do stołu).
BOGUCKI (wstaje).
A tak nie trzeba mówić, bo to zaraz cały urok psuje.
STEFKA (przy stole).

I mnie też dużo rzeczy urok psuje.

(z wybuchem)

E!... ja już widzę, że ja tak zginę...

BOGUCKI.

O! o! zaraz wielkie słowa...

(chrzęst klucza w zamku — drzwi się uchylają, widać Dauma przez łańcuch, jak usiłuje wejść).


SCENA IV.
DAUM — CIŻ SAMI.
DAUM (za drzwiami wściekły).

Panno Maliczewska! panno Maliczewska!.. proszę odpiąć łańcuch.

STEFKA (zdenerwowana).

Zaraz! co za wrzaski!

(odkłada łańcuch).

Proszę!... Cóż pana dobrodzieja przyniosło?

DAUM.

Co? zaraz po...

(spostrzega Boguckiego).

A!... to ty? Cóż tu robisz?

BOGUCKI.

Przychodzę z wizytą.

DAUM (zły).

Tak? trochę wcześnie.

BOGUCKI.

A skoro i ty...

DAUM.

Ja przychodzę bo mam trochę wolnego czasu w sądzie i...

(do Stefki).

Pani nie ubrana?

STEFKA.

Jestem w negliżu. E! niech nie nudzi. Tylko się pokaże, to już zaczyna...

DAUM (na boa).

Cóż to za pierzyna?

STEFKA (wyrywa mu).

To moje boa.

DAUM.

Obrzydliwe, kokotki takie noszą.

STEFKA (zirytowana).

Bardzo dla mnie stosowne.

DAUM (surowo).

Mam panią za coś wyższego. Należało by o tem pamiętać.

STEFKA (coraz więcej podrażniona).

Kto się wywyższa będzie poniżon.

DAUM (do Boguckiego).
Przepraszam cię mój drogi za tego rodzaju rozmowę.
STEFKA (bardzo podniecona).

Nie należy gorszyć maluczkich.

DAUM (patrzy na nią zły — i mówi ostro).

Gdzie jest moja inhalacya? —

STEFKA (opuszcza głowę, zgnębiona i mówi po chwili cicho).

Zaraz!

(wychodzi do kuchni).


SCENA V.
BOGUCKI — DAUM.
BOGUCKI.

Jaka inhalacya?

DAUM.

Chrypnę — więc w przerwie zachodzę do niej zrobić sobie inhalacyę — bliżej mi tu, niż do domu.

BOGUCKI.

Nie bardzo się żenujesz. Dziewczynę to może zrazić.

DAUM.

Nie boję się... Ona wie, że po prostu dobijają się o mnie. — A zresztą.

BOGUCKI.

No... dajno spokój! Chodzi ci o nią.

DAUM.
Och!... to rzecz podrzędna.
BOGUCKI.

Udajesz obojętność...

DAUM (zagaduje).

Cóż twój maryaż?

BOGUCKI.

Nie wiem jeszcze.

DAUM.

No, no. Partya niezła. Ja radziłbym...

BOGUCKI.

Tak ci chodzi, aby mnie ożenić? Nie bój się, nie włażę ci w drogę.

DAUM.

Powtarzam ci, że ja się nikogo nie boję.

BOGUCKI.

Tak ją trzymasz?

DAUM.

Może!

(idzie do kuchni).

No?...

STEFKA (za sceną).

Już gotowe.

DAUM (wychodząc do Boguckiego).

Darujesz — ale to rzecz ważna...

BOGUCKI.

Proszę cię — Zresztą ja idę...

(wchodzi Stefka).
BOGUCKI.

Chcę panią pożegnać.

STEFKA (zdaleka).

Pa, pa!...

BOGUCKI (chwyta ją, przegina i całuje w usta).

Tak! tak! tak!

STEFKA.

Puść pan! on tu taszczy swoją łaźnię.

(wchodzi Daum skrzywiony, ustawia sobie aparacik do inhalacyi i siada przy małym stoliku).
STEFKA (zła, do Boguckiego).

To brzydkie co Pan wyprawia.

BOGUCKI (Bogucki udaje zainteresowanego inhalacyą).

A! to tak się robi.

DAUM (patrzy na Stefkę).

Co Pani taka z lewej strony czerwona?

STEFKA (która się zbliżyła i podaje serwetkę).

Bo nie z prawej.

BOGUCKI.

Więc tędy idzie para?

DAUM.

Darujesz... ale ja mówić nie będę...

BOGUCKI.

Nie... nie... ja odchodzę!

DAUM (macha ręką — Stefka odprowadza Boguckiego do drzwi).
BOGUCKI (cicho do niej).
Jak on wyjdzie, ja przyjdę.
STEFKA.

Niech pan przyjdzie jutro — już od dyrektora.

BOGUCKI.

Nie — ja przedtem muszę Panią jeszcze widzieć.

(wychodzi).


SCENA VI.
DAUM — STEFKA.
DAUM.

Zepsuta... zepsuta... musiał ktoś poruszać.

(Stefka milcząc klęka i naprawia maszynkę).
DAUM (wściekły).

To kosztuje pieniądze... tak nie można...

STEFKA.

Już poprawione.

(bierze boa i ogląda).
DAUM.

A za te boa to ja nie zapłacę! Potrzebne to było? mało tych fatałaszków?

STEFKA.

Przeziębiam się na próbach.

DAUM.

To chustką sobie gardło okręcić.

(Stefka siada na szeslągu z nogami i pozostaje tak nieruchoma, patrząc przed siebie).
DAUM (po chwili).

A teraz dąsy, fochy. I to się nazywa anielski charakter! Ja zapowiadałem — że nie znoszę min pogrzebowych, że muszę być rozrywany, że musi się być wesołą w mojej obecności... Ja to zapowiadałem. Tak czy nie? —

STEFKA (cicho).

Tak.

DAUM.

No — to niech się zastosuje do moich żądań.

STEFKA.

Zaraz!...

(przeciąga się)

To ja mam co wesołego powiedzieć?

DAUM.

Możnaby...

STEFKA.

Kiedy mi dzisiaj czegoś nie tego...

DAUM.

Przez łańcuch słyszałem, jak się wesoło bawiła.

STEFKA.

No... bo...

DAUM.
Bo i pan Bogucki wesoły? To się chciało powiedzieć?
STEFKA (zdenerwowana).

Może.

DAUM (z nagłym wybuchem).

Ja sobie wypraszam wizyty. Ja sobie wypraszam. Ja zapowiadałem — żadnych wizyt. Tak czy nie? — zapowiadałem?

STEFKA.

Ależ tak! tak!

DAUM (ubiera się w futro).

To proszę się zastosować do mojej woli. Nie życzę sobie trafiać na podobne sceny.

STEFKA (na szeslągu).

Jakie sceny? myśmy tylko rozmawiali.

DAUM.

Właśnie. Wierzę... Z nią można rozmawiać!

STEFKA (urażona).

Dlaczego nie?

DAUM.

Bo ona nie jest do rozmawiania.

STEFKA (urażona bardzo).

Właśnie że p. Bogucki ze mną rozmawia i bardzo dobrze się ze mną bawi.

DAUM.

Że się bawi, to wierzę, ale nie rozmową.

STEFKA (coraz więcej rozgoryczona).

Może się we mnie kocha?

(Daum parska śmiechem).
STEFKA (wściekła, do głębi serca zadraśnięta).

Dlaczego? dlaczego się śmieje? dlaczego nie mają mnie ludzie kochać?

DAUM.

Bo kocha się rodzinę — kocha się swój zawód, kocha się swój honor, kocha się swoją godność.

STEFKA (coraz wścieklejsza).

Ale takiej jak mnie, to się nie kocha...

DAUM.

To jest wszystko komiczne...

(patrzy na zegarek)

Idę.

STEFKA (następując na niego).

Aha! aha! żeby wiedział, że mnie kochają i to nietylko Bogucki ale i inni... młodzi... z włosami na głowie, i z zębami...

(ze łkaniem prawie).
DAUM (odsuwa ją laską).

Niech się odsunie! brzydka teraz jest!... ja tu znów za godzinę przyjdę zrobić inhalacyę. Niechaj będzie gotowe. I proszę żeby było w pokoju cieplej — bo tu zimno.

STEFKA (ponuro).

Nie mam pieniędzy.

DAUM.

Tu jest trzydzieści centów, to niech Michasiowa przyniesie pół cetnara drzewa i zapali. —

(kładzie futro, cylinder i woła).

Michasiowa!

SCENA VII.
STEFKA — MICHASIOWA.
MICHASIOWA (ironicznie).

Całuję rączki wielmożnego pana.

DAUM.

Niech Michasiowa zobaczy, czy tam niema nikogo na schodach?

MICHASIOWA.

Zaraz.

(wychodzi na schody).
STEFKA (przy oknie).

Najlepiej za dnia nie przychodzić.

DAUM.

Robię, co mi się podoba! — I proszę do mnie tym tonem nie mówić, bo ja tego nie lubię.

(Michasiowa wraca).
MICHASIOWA.

Niema nikogo! —

DAUM.

Dobrze!

(wychodzi).
STEFKA (chwilę patrzy za nim, wreszcie biegnie od okna, rzuca się na szesląg i zaczyna płakać po cichu).
MICHASIOWA (obojętnie).

No i czego?... czego?... nos ci spuchnie.

STEFKA (na sofie płacząc).

Ja jestem obrażona... obrażona... duma moja obrażona...

MICHASIOWA.

O co ci chodzi?

STEFKA (z całym bólem serca).

Powiada, że mnie nie może nikt kochać.

MICHASIOWA (stojąc).

Niby jak kochać? —

STEFKA.

No... uczciwie, bardzo — no... kochać.

MICHASIOWA (ironicznie).

A... to co innego. Niech się Stefce takiego kochania nie zachciewa, bo Stefka nie na takie kochanie, tylko na takie inne.

STEFKA (szybko).

Dlaczego? dlaczego?

MICHASIOWA (zgryźliwie).

Bo — Stefka już jest... tak... poza ludźmi...

STEFKA (szybko).

Jakto?

MICHASIOWA (dumnie).

A no... tak... po za ludźmi. Co zrobić? Ja jeszcze jestem między ludźmi i mnie można tak niby uczciwie kochać...

STEFKA (ironicznie).

Ciebie?

MICHASIOWA (z wybuchem).

A no tak! a no tak!... choć mam doły po ospie i nos mi się czerwieni — ale ja jestem między ludźmi...

(nachyla się ku siostrze z nienawiścią, obie patrzą sobie w oczy z siłą — Stefka pierwsza spuszcza oczy).
STEFKA.

Nie gadaj głupstw...

MICHASIOWA (ze złośliwym nerwowym śmiechem — pochylona tuż nad Stefka, odwróconą ku niej twarzą).

Ja jestem taka, że do mnie można przyjść i we dnie, a do Stefki to cichcem, jak nikogo na schodach i nocą... o...

STEFKA.

Czego ty się na mnie uwzięłaś?... Za co ty się nademną mścisz?...

(Michasiowa patrzy na nią przeciągle — wreszcie owija się z głową w chustkę — idzie do niży — wyjmuje z koszyka pończochy długie, poplamione atramentem).
MICHASIOWA.

Za nic!...

(długa chwila milczenia).
MICHASIOWA (innym, dawnym tonem).
Stefka by nie smarowała ciągle dziur w bucikach atramentem, bo pończochy ani doprać.
STEFKA (zgnębiona kładzie się na szesląg).

Cicho bądź — daj mi co zjeść...

MICHASIOWA.

Niema nic. Resztę rolmopsów wielmożny pan zjadł wczoraj.

(dzwonek).
STEFKA (leży na sofie).

Kto?

MICHASIOWA (patrzy przez łańcuch).

Ten od wierszów przyszedł.

(do sieni)

Niema panienki.

STEFKA (leżąc).

Głupia jesteś — dawaj go tu!...

MICHASIOWA.

Ta po co?

STEFKA.

Dawaj go! —

SCENA VIII.
TEŻ SAME — FILO.
FILO.

Ja na chwilę.

STEFKA.
Chodź pan tu... bliżej... siadaj pan... Tak... a teraz mi pan powiedz — jedno — Czy we mnie naprawdę można się kochać?
FILO (siada na krześle koło szesląga od strony widzów).

Przecież... ja...

STEFKA (klęcząc w kucki na szeslągu).

Ale nie tak jak każden i w byle kim. Tylko uczciwie... no tak, jak się tam w waszych kobietach kochacie?

FILO.

Jak pani się może pytać o to. Ja panią ubóstwiam. Dla mnie pani jest uosobieniem miłości, ja po nad panią...

STEFKA.

To są faramuszki. Ja się pytam czy można się we mnie kochać uczciwie?

FILO.

Inna miłość byłaby dla pani obelgą!

STEFKA (gorączkowo).

Więc ja nie stoję po za ludźmi? —

FILO.

Pani stoi pomiędzy aniołami, po nad ludźmi.

STEFKA (tupie nogami).

Nie... nie... ja chcę stać pomiędzy ludźmi, pomiędzy zwyczajnemi kobietami — takiemi które można kochać, zaręczyć się, ożenić...

FILO (wpatruje się w nią).
Tak... powiedziała pani wielkie słowo. Wielkie...
STEFKA (patrzy się na siostrę).

Bo mnie wszyscy znieważają, mówią, że ja jestem taka którą się nie kocha...

FILO.

A któż jest godniejszy miłości jak nie pani? gdzie istota czystsza, doskonalsza jak nie pani?

(osuwa się przed sofą na kolana).

Stefko nasza miłość...

STEFKA.

Czego pan ciągle mówi nasza miłość! ja pana nie kocham.

FILO.

Nasza miłość musi pozostać nierozerwalną. Ja siadam w tym roku do matury — potem idę na prawo...

STEFKA.

A ja na lewo...

FILO.

Skończę prawo — i wtedy — Stefko — wtedy już będziemy na zawsze razem! — szczęśliwi — nierozłączeni — pod chmury cię podniosę, w błękity ustroję — gwiazdami oświetlę...

STEFKA (zrywa się i biegnie do stołu).

To będzie wcale... wcale...

FILO (idzie za nią).

Tak sobie umyśliłem. W teatrze cię nie zostawię. To bagno, to zgnilizna. Nie tobie tam być, nie tobie... tam zatracasz swą godność...

STEFKA (stoi przy oknie).

Jest... wyjechała godność...

FILO (przy stole).

Gdybyś nawet nie chciała...

STEFKA.

No... dosyć... już mi się to znudziło. Może pan sobie iść. Mnie szło o to, aby pewne osoby słyszały...

(patrzy na Michasiową, która w głębi ceruje pończochy).

że mnie bardzo uczciwie kochać można.

FILO.

Kto wątpi? niech wystąpi... Stefko!... oto pierścioneczek... weź go, noś jako zaręczynowy między nami pierścień...

STEFKA.

Daj mi pan spokój...

FILO.
Co do mego ojca, matki — nie lękaj się. Ja mam sposób, ja powiem im coś, co zmusi ich aby sami zwrócili się do ciebie i nie rozrywali naszego związku. — To sposób może straszny, może bolesny — ale niezawodny. Mój kolega jeden go wypróbował — był w tej samej sytuacyi — zaręczył się — rodzice grozili — użył tego sposobu — i zmieniło się wszystko...
MICHASIOWA (od okna, zainteresowana).

Ożenił się? —

FILO.

Nie — bo uciekła z drugim. Ale wiem czem zwalczyć rodziców...

STEFKA (znudzona).

Zakazuję panu!

(do Michasiowej — „proszę stąd iść“ — Michasiowa wychodzi. — Stefka idzie do szesląga).
FILO.

Czy chcesz, czy nie chcesz, uczynię to! Tylko zawczasu przepraszam! przepraszam! brzeg sukni całuję... będzie to chwilowe zaćmienie, jakaś plama przelotna... ale ja wiem, gdy wywalczę w ten sposób szczęście nasze — ty mi darujesz... A! jeszcze jedno! Słuchaj! Stefek... ja cię oszukałem, okłamałem... ale ja działałem pod wpływem szału młodości... nierozwagi... ja ci się przedstawiłem pod obcem nazwiskiem.

STEFKA (przy lustrze).

O Boże! jak mi to wszystko jedno.

FILO.

Ja się nie nazywam Janiszewski. Ja się nazywam Daum.

STEFKA (szybko).

Jak?

FILO.
Daum — Gustaw Daum...
STEFKA.

Syn starego Dauma?

FILO.

Mecenasa...

STEFKA (gwałtownie).

Jak? jak?...

(biegnie i zakłada łańcuch).
FILO.

Ty znasz moich rodziców?...

STEFKA (z krzykiem).

Nie... nie... nie... ale i ciebie nie chcę znać!... nie chcę... nie chcę...

(ucieka do okna).
FILO (biegnie za nią).

Co to jest! dlaczego? co się stało?

(chce ją wziąść za rękę).
STEFKA.

Nie chcę... wynocha stąd... wynocha...

FILO.

Ja wiem — mój ojciec nie ma szczególnej opinii, ale to w polityce — zmienił przekonania... ale to Stefuś zdarza się w najporządniejszej familii, za co ja mam być karany? — To życiowo bardzo porządny człowiek, nieposzlakowanej moralności, Stefuś on ciebie...

STEFKA (zatyka uszy biegnie do kuchni).

Nie gadać!... nie gadać!... wynosić się...

(woła).

AKT III. — Stefka. Michasiowa. Filo.

Michasiowa zrób z nim co... niech się zgubi...
MICHASIOWA (wpada — do Fila).

Najlepiej niech pan sobie idzie — ona jak wpadnie w gniew, to święty Boże nie pomoże... niech pan idzie...

FILO (z energią).

Ja pójdę... ja poszukam mego ojca.. ja go zaraz tu przyprowadzę — i wszyscy razem pojedziemy do mojej matki. Zobaczysz jak się ucieszy!... idę... ale wrócę...

(chce iść przez główne wschody).
MICHASIOWA.

Nie tędy! — przez kuchnię...

FILO (z patosem).

Dobrze — ale ja powrócę głównem wejściem otwarcie i w sposób godny nas obojga...

(wychodzi szybko, zdecydowany).


SCENA IX.
STEFKA — MICHASIOWA.
STEFKA (zdenerwowana).

Żebyś mi go nigdy tu nie puszczała.

MICHASIOWA.
Najlepiej trzeba było z takiem dzieciakiem nie zaczynać.
STEFKA.

Cicho bądź!...

(po chwili parska śmiechem).

Nie rezonuj. Sama wiersze brałaś.

MICHASIOWA.

Przez pocztę można...

(dzwonek — Michasiowa idzie do drzwi — przez łańcuch).
MICHASIOWA.

Zaraz...

(do Stefki)

przyjaciel!...

STEFKA (ucieszona).

A!... proś!...

MICHASIOWA (szeptem).

A ty uważaj — lepszy wróbel w garści niż kanarek na powietrzu...

(Stefka biegnie do drzwi — otwiera).


SCENA X.
TEŻ SAME — BOGUCKI,
BOGUCKI

Jestem!

STEFKA.

Dzięki Bogu!

BOGUCKI (z kokieteryą).
Naprawdę?
STEFKA (szczerze).

Doprawdy. — Jak pana widzę — zaraz mi lżej. Pan musi być bardzo miły w domowem pozyciu.

BOGUCKI (filuternie).

Staram się.

STEFKA.

I dla tego pana lubią kobiety.

BOGUCKI (śmiejąc się).

Mało lubią — szaleją.

STEFKA (z przekorą).

No... no...

BOGUCKI (idąc do szeslągu).

I Stefcia także... Stefcia szaleje...

STEFKA (siadają — Stefka na krześle).

Ani myślę. Zresztą mnie nie wolno...

BOGUCKI (na poręczy szesląga, odwrócony do Stefki).

Ach! jaka wierność. Dużo Stefci z tego przyjdzie.

STEFKA.

No... zawsze...

BOGUCKI.

Nie powiem, gdyby Stefka była żoną Dauma, ale tak...

STEFKA.
No — a gdyby pan był na miejscu Dauma, a gdybym pana zdradzała to...
BOGUCKI

Phi! to co innego...

STEFKA.

Bo się o pana rozchodzi...

BOGUCKI.

Nie — ale widzi Stefka, między mną a Daumem jest różnica. Gdyby Stefka mnie zdradzała, byłaby nieusprawiedliwiona, a zdradzając Dauma, Stefkę każden uniewinni...

STEFKA (smutno).

Trochę to w tem prawdy...

BOGUCKI.

Ale tak... tak... i ogromna... Niech tylko Stefka sprobuje zdradzić Dauma...

(przyciąga Stefkę z krzesła do siebie).
STEFKA.

Z panem...

BOGUCKI (czule).

Spodziewam się! Zobaczy Stefka jak się zaraz życie Stefci rozjaśni...

STEFKA.

Wie pan

(szczerze)

ja niemam jakoś zdolności do tego, żeby zdradzać...

BOGUCKI
Szkoda...
STEFKA.

Ja wolałabym prosto, uczciwie — bez oszustw...

BOGUCKI.

Naturalnie, naturalnie... kto wie, jakby się rzeczy ułożyły...

(po chwili)

może życie Stefki by zupełnie inny obrót wzięło... ja naprzykład wiem dobrze, co Stefce potrzeba... ja zrobiłbym wiele... wiele nawet czego się Stefka nie spodziewa...

STEFKA (wzięta, pomimowoli lgnąc do niego).

Niech pan powie... co?...

BOGUCKI (po lisiemu).

Ja wolę nie mówić, ale ja zwykle wiem, co jest moim obowiązkiem względem kobiety, która mię kocha i jest dla mnie łaskawa. Ja jestem dżentelmenem i jako ten, wiem czem, i kim być powinienem...

STEFKA (po chwili).

Wie pan... może ja się namyślę...

BOGUCKI.

Tak — tak będzie najlepiej. Ja nie chcę do niczego kobiety przymuszać — Niech sama, sama, to jest mój system...

(obejmuje Stefkę i całuje)

Dzieciuś, pieszczoszka, Stefuś... jak zechce i kiedy zechce... choćby zaraz jestem twój... i z dyrektorem pomówię... i wszystko... Stefuś... laleczka... pieścidełko... jakie to cacane, jakie to zgrabne... może dziś Stefcia by mnie odwiedziła?... ja tu będę w sądzie... karteczkę przez woźnego... Michasiowa zaniesie... uprzedzi... jakie to zgrabne... powiadam ci Stefuś wszystko... wszystko...

(słychać chrzęst klucza, drzwi się szamoczą o łańcuch, widać za drzwiami Dauma).


SCENA XI.
DAUM, STEFKA, BOGUCKI.
STEFKA.

Masz! jest!

DAUM (za drzwiami).

Proszę łańcuch odłożyć.

STEFKA (wyniośle).

Cóż tam? czego? pali się?...

(idzie drzwi otwierać).
DAUM (wchodzi, spostrzega Boguckiego).

Pewny byłem.

BOGUCKI (ironicznie).

Slicznie, żeś się nie zawiódł — Idę — panno Stefciu... do widzenia...

DAUM (zły).

Czy ja wypłaszam? —

BOGUCKI (ubiera się).

Cóż znowu? idę do sądu. —

DAUM (z intencyą).

Spotkałem właśnie twoją przyszłą narzeczoną.

BOGUCKI (śmiejąc się).

Tak jest — właśnie miała iść na wystawę, razem — z twoją żoną...

(do Stefki)

Panno Stefciu!... czekam na decyzyę.

STEFKA (śmiejąc się).

Kto wie — może Pan nie będzie długo czekał.

DAUM.

Co to znaczy?

STEFKA (sucho).

To nasza rzecz!

(odprowadza Boguckiego do drzwi, on wychodzi uśmiechając się do niej znacząco).


SCENA XII.
DAUM — STEFKA.
STEFKA (ironicznie i sucho).

Jeżeli myślał, że ja uwierzę w to, iż Bogucki ma narzeczoną, to się mylił.

DAUM.

Niech nie gada — a poda inhalacyę.

STEFKA (pokazuje mu nogą aparat).

Niech sobie weźmie.

(zaczyna się bardzo szybko ubierać w niży).
DAUM.

Co?

STEFKA (z furyą i brutalnie).

Pstro!

DAUM (bierze sam maszynkę i przygotowuje inhalacyę).

Jeżeli myśli, że daleko z tem zajedzie, to się myli. Ślubu nie braliśmy...

STEFKA.

Całe szczęście!

MICHASIOWA (wchodzi z kuchni).

Niech panienka idzie do teatru po gażę — bo to dzisiaj piętnasty, a za obiady trza zapłacić.

(spostrzega Dauma).

Całuję rączki wielmożnemu panu!

DAUM.

Ile za te obiady? ja zapłacę.

STEFKA (gwałtownie).

Nie potrzeba... ja sama... nie chcę...

(ubiera się w żakiet i kapelusz).
DAUM.

Należałoby w domu zostać, kiedy ja tu jestem.

STEFKA (gwałtownie).

Nic nie należy! nic nie należy!...

DAUM.
Zwracam uwagę na proste zasady przyzwoitości...
STEFKA (gwałtownie, ale nie trywialnie).

Pies niech polkę z nim tańcuje przez wały hetmańskie...

DAUM

Co? jak?

STEFKA (otwiera drzwi i dorzuca).

Albo nie — bo psa szkoda!

(wylatuje jak wicher przez kuchnię — Michasiowa patrzy za nią).
DAUM.

A jej co?...

MICHASIOWA.

Ot!...

DAUM.

Różki odrosły...

MICHASIOWA.

Bogiem a prawdą to były zawsze.

DAUM.

Już ja je przytrę...

MICHASIOWA.

To było rogate i będzie rogate. Czy zapalić?

DAUM.

Przecież dałem na drzewo. Zimno jak w psiarni, muszę palto włożyć...

(kładzie palto).
MICHASIOWA.
Ale niema zapałek.
DAUM.

Tu są...

(wyjmuje z kieszeni, rzuca na ziemię — Michasiowa podnosi).

A co do Stefki to najlepiej jak ja jej piśmiennie ultimatum zostawię. Tak i tak ma być... a nie, to... jak chce...

MICHASIOWA (mierząc Dauma z wściekłością ukrytą, pali w piecu).

Wielmożny pan by ją porzucił?

DAUM (pisząc).

To jest moja rzecz.

MICHASIOWA (przy piecu).

Bo mi się zdaje, że Wielmożny Pan to by bez niej już nie wyżył.

DAUM.

A to co?... Coście wy tak na rezon dziś wzięły?...

(przez drzwi kuchenne wsuwa się Filo).


SCENA XIII.
FILO — DAUM — MICHASIOWA.
MICHASIOWA (zrywa się).

Pan tu czego?

FILO.

Drzwi były otwarte...

(dostrzega Dauma)
Ojciec!!!
DAUM.

Ty? tutaj?... ja... kamienicę kupuję... więc oglądam... ale co ty... co ty tu robisz?...

MICHASIOWA

Jezus Marya! ja po nią polecę!

(wylatuje).
FILO.

Nie wiem ojcze... sądzę jednak, że... śledziłeś mnie... to źle... wolność indywidualna... ale to mniejsza. To forma, mogę ci to przebaczyć. Tu rozchodzi się o rzecz główną. Co ja tu robię! Otóż — wolę powiedzieć odrazu — jestem tu u panny Maliczewskiej...

DAUM (udając obojętność).

Któż to taki?

FILO (stanowczo nabiera na odwagę).

To jest kobieta, którą kocham, która mnie kocha i z którą po skończeniu prawa ożenię się.

DAUM (cofając się, ale od razu nie dając całego głosu).

Z kim? — z nią?...

FILO (coraz odważniej — chociaż mu głos zamiera).
Tak. I tu jest wszystko napróżno. Cokolwiek mi zechcesz powiedzieć. Pozycya społeczna? to dla mnie nie istnieje! nazwisko? lepsze niż nasze... na ski — a co do niej samej...
DAUM (przerywa krótko, ostro).

Milcz!... i zabieraj się stąd...

FILO.

Widzę, że zaczyna się znów wieczyste nieporozumienie... ojcowie... dzieci... Trudno... ojciec mnie zmusza... powiem coś czego bym mówić nie chciał. Ale — mówić będę językiem ojca...

(po chwili)

Ojciec ma wygórowane pojęcie honoru, godności. Ja także. Czy ojciec kazałby mi zapłacić karciany dług?

DAUM.

Do czego ty zmierzasz?...

FILO.

Dług zaciągnięty względem kobiety jest stokroć większej wagi. Panna Maliczewska i ja... to jest ja... mam względem niej obowiązki...

DAUM (blednie, cofa się i mówi chrapliwie).

Ty?... ty?...

FILO.

Daruj ojcze... młodość...

DAUM (szeptem).

I ona... ona...

FILO.
Ona niewinna, ja tylko...
DAUM

Cicho! cicho!...

(siada prawie bezprzytomny, zakrywa twarz).
FILO.

Spodziewam się, że teraz...

DAUM.

Cicho... pozwól mi choć myśli zebrać.

(chwila milczenia — Filo stoi nieruchomy pod ścianą — Daum zasłonił oczy i siedzi).
FILO (cicho).

Ojcze!...

DAUM (jakby się budząc).

Przedewszystkiem ty musisz stąd iść...

FILO.

Ale...

DAUM (w gorączce).

Ja także, o ja także stąd pójdę. Za chwilę.

FILO.

Czy chcesz pomówić z moją narzeczoną?

DAUM (w gorączce).

Tak... tak... właśnie...

FILO (dziecinnie).
Bądź dla niej pobłażliwy. Ona taka nieśmiała choć napozór swobodna; ale skoro to uznajesz za konieczne — pójdę. Ufam ci i widzę, że uznajesz we mnie prawa człowieka. Cenię cię za to. Jej powiedz, że...
DAUM (szeptem).

Wiem co mam powiedzieć — ty idź!...

FILO (kieruje się do drzwi frontowych).

Zamknięte...

DAUM.

Czekaj!

(machinalnie wyjmuje klucz od drzwi frontowych i opamiętowuje się, chowa)

Może tu jest inne wyjście...

FILO.

Tak — przez kuchnię

(idzie do kuchni)

Otwarte.

(do ojca serdecznie)

Będę czekać na dole...

DAUM.

Nie... nie... idź do domu

(chwilę patrzy na niego, bierze jego głowę w dłonie i całuje syna w czoło)

Tyś nic nie wiedział... tyś nie winien...

FILO.

Nie ojcze — to ja, ja... ona niewinna...

DAUM.

Nie... nie... idź...

(Filo wychodzi — Daum pozostaje chwilę sam — obłędnym wzrokiem patrzy dokoła — chce usiąść — wstaje — bierze kapelusz, laskę — siada znów na szezlągu — tupot po wschodach — frontowemi drzwiami wpada Michasiowa, otwierając je z klucza, który ma przy sobie).


SCENA XIV.
DAUM — MICHASIOWA później STEFKA.
MICHASIOWA.

Panienka idzie... nie chciała, ale ja ją namówiłam, teraz się zatrzymała na dole, rozmawia z... paniczem.

DAUM (z szezląga).

Zakazać!... zakazać!... niech nie mówi z nim...

MICHASIOWA.

Ale ona go nie kocha proszę wielmożnego pana.

DAUM (z szezląga).

Nie o nią tu chodzi, nie o nią tu chodzi...

(drzwi frontowe się otwierają i wpada Stefka — Daum rzuca się ku niej, jakby ją chciał bić — ona woła).
STEFKA.

A...

(chce coś mówić — nagle się cofa pod okna i tak zostaje nieruchoma, z zaciśniętemi pięściami przy ustach — Michasiowa przy niej, jakby ją broniła).
DAUM (po chwili, chrapliwie — cicho).

Ja tu się dowiedziałem... takich rzeczy... takich rzeczy, że aż dreszcz przejmuje na samo wspomnienie...

(chwila milczenia).
DAUM (j. w.).

Ja nie miałem wysokiego wyobrażenia o jej moralności... ale to przechodzi pojęcie... to już błoto... to już...

MICHASIOWA (cicho do Stefki).

Niech mu Stefka powie prawdę, że przecież nic nie było...

STEFKA (cicho przez zaciśnięte zęby).

Nie powiem! niech teraz myśli... to sobie pójdzie... napiszę mu jutro... ale niech ze mną zerwie...

DAUM (j. w).

Ja odchodzę... na zawsze... z najwyższą pogardą... ze wstrętem... i to jedno... od mego syna wara!... nie dam!... nie dam!...

(kieruje się do wyjścia, nagle staje i zwraca się do Michasiowej).
DAUM.

Mój aparat inhalacyjny mi zapakować... zabiorę.

(Michasiowa pakuje aparat w papier rzucony od boa — milczenie w czasie tego — wreszcie Daum bierze aparat i wynosi się zgarbiony, zestarzały — przechodząc mówi z goryczą, patrząc na Stefkę).
DAUM.

Za tyle dobrodziejstw!!!

STEFKA (do Michasiowej szybko).

Klucz!... niech odda klucz ode drzwi!

(Michasiowa wybiega i za chwilę wraca z kluczem).
STEFKA (zrywa się jak szalona i zaczyna tańczyć po pokoju).

Poszedł! poszedł! co za radość! co za szczęście. Niema go!... niema go!... już tu nie przyjdzie... nie...

(płacze i śmieje się nerwowo, w miarę słów Michasiowej śmiech ten zastyga).
MICHASIOWA (skrzywiona).

Jest czego się cieszyć.

STEFKA (śmieje się spazmatycznie).

Pewnie że jest! Och! jak ja go nienawidziłam... jak ja go nienawidziłam...

MICHASIOWA (cicho).

Jutro po kwartalne przyjdzie żyd za meble — a jakże... obiady za cały miesiąc — praczka już przeszło dziesięć guldenów — po sklepach Stefka wszędzie wisi — na szesnasty się zlecą jak kruki. Ciekawam co będzie...

STEFKA (zgaszona, cicho — siedzi na szezlągu).

Co Bóg da...

MICHASIOWA.

Mieszkanie to jeszcze na dwa tygodnie... najgorzej z krawcową — dziś trzy razy była dziewczynka z rachunkiem... już zaczyna na schodach wymyślać...

STEFKA (cicho, niepewnie).
To poślij po stróża niech ją wyrzuci.
MICHASIOWA.

Stróż też zły, pluje — mówi że Stefka mu za siedem szper winna... a już co do mnie to ja nie mówię, ale niby ta pensya to...

STEFKA (Stefka pada na twarz na szesląg).

No — co ja mam robić! co!...

MICHASIOWA.

Było załatać!... nie zrywać...

(dzwonek)

Może się wraca?

STEFKA (zrywa się).

Nie chcę! wolę najgorsze... nie chcę...

(zatyka oczy).


SCENA XV.
TEŻ SAME — BOGUCKI.
BOGUCKI.

Jest?

MICHASIOWA.

Przyjaciel!

STEFKA (skacze).

Z nieba spadł!...

(rzuca się ku niemu)

Miałam kartkę posyłać...

BOGUCKI (szybko).

Wyszedłem z sądu — widzę jak Daum jedzie dorożką strasznie blady — odwrócił się odemnie — co jest?

STEFKA (z entuzyazmem).

To jest że jestem wolna... wolna... że nikt niema do mnie prawa... że mogę sobą rozporządzać...

BOGUCKI (zdziwiony).

Zerwane?

STEFKA (z energią).

Na fest! Daum pogrążon! z Dauma nici!...

BOGUCKI.

Ale dlaczego?

MICHASIOWA (szybko).

To przez wielmożnego pana — bo tamten wielmożny pan był zazdrosny o wielmożnego pana...

BOGUCKI (nieufnie).

Oho! ho! żeby aż tak...

STEFKA (szybko).

Mniejsza czy o to czy o to — dość, że jestem wolna... I ja powiem panu od razu, że jestem bardzo szczęśliwa, że niepotrzebuję go zdradzać z panem

(z wdziękiem dziecka)
bo ja byłabym go zdradziła, a to przecież brzydko... zawsze... więc przecież lepiej otwarcie i szczerze...
BOGUCKI (bez entuzyazmu).

No... tak...

(do Michasiowej)

Niech Michasiowa wyjdzie, bo ja mam pomówić z panienką.

(Michasiowa wychodząc mówi do siebie).
MICHASIOWA (d. s).

Może da Bóg, że się wygrzebiemy!...

STEFKA (dziecinnie i serdecznie).

Pan się cieszy, że ja już będę całkiem panowa?

BOGUCKI (lisio).

Bardzo... Ale siadaj Stefuś naprzeciw mnie i pogadajmy rozsądnie. Jak ma już być tak, że ja mam zastąpić Dauma — to w miarę moich środków. Otwarcie mówię — wiele zrobić nie mogę, nawet prawdopodobnie mniej jak Daum. Ale ja lubię czyste sytuacye. Tak jak on. O! teraz rozeszliście się — a ponieważ on nic nie przyrzekał...

STEFKA.

Oho! ho!... co przyrzekał!...

BOGUCKI (jakby ucinał nożem).

Ale ogólnikowo! nic wyraźnie. Rozeszliście się i nie macie pretensyi jedno do drugiego... Tak samo i ze mną. Żadnych pretensyi.

(wstaje, zagląda do kuchni, do niży)
Mieszkanie może zostać to samo, meble wynajęte, bo to praktyczniejsze w razie wyjazdu... a długi są?...
STEFKA (cicho siedzi na szezlągu i patrzy za nim).

Są.

BOGUCKI (siada na szezlągu na poręczy).

Dużo?

STEFKA (j. w.).

Sto osiemdziesiąt reńskich.

(szybko)

Ale zaraz nie trzeba będzie wszystkiego płacić.

BOGUCKI.

To się ułoży... Tylko zapowiadam — nic więcej płacić nie będę — ani centa długów po za to — to niech Stefka pamięta. — Także... żeby żadna rodzina o...! tego nie lubię. I proszę, jedno, niech to, że ja tutaj bywam, zostało w zupełnej tajemnicy... zupełnej...

STEFKA (smutno).

To pan znów będzie tak po ciemku przychodził?

BOGUCKI (z obleśnym uśmiechem).

No... naturalnie ja wyrabiam sobie sytuacyę... ja muszę liczyć się z opinią.

STEFKA (nieśmiało).
I nigdzie mnie pan ze sobą nie weźmie?
BOGUCKI (jak wielki pan).

Może kiedy... za miasto... wieczorem...

STEFKA (ironicznie).

Z podniesioną budą... A! z Milowiczówną to pan chodził nawet w dzień.

BOGUCKI (wymijająco).

Byłem o kilka lat młodszy, dziś mam zastanowienie i muszę myśleć o przyszłości.

STEFKA (coraz smutniej).

A z dyrektorem się pan zobaczy?

BOGUCKI.

Naturalnie... przy sposobności...

STEFKA (nieśmiało).

I o mnie mu pan powie?

BOGUCKI (wymijająco).

Przez jednego z moich przyjaciół. Mnie samemu teraz nie wypada... Cóż to? humorek niedobry?

(wstaje)

O! to już wypraszam sobie. — Trzeba się zawsze uśmiechać i wesoło mnie przyjmować, bo ja sam mam często chwile strasznego zdenerwowania i należy mnie rozrywać. To jest moje ultimatum. Cóż — sztimt?...

STEFKA (smutno).
Sztimt!
BOGUCKI.

O! tak nie lubię... wesoło... no... roześmiać się...

STEFKA (śmiejąc się blado).

Sztimt!...

(Bogucki ją całuje, ona się biernie poddaje. — Bogucki patrzy na zegarek).
BOGUCKI.

Ho! ho!... trzecia... idę do kancelaryi — wieczorem przyjdę... sam coś przyniosę na kolacyę — tak coś...

STEFKA (z ironią).

Przyjacielską przekąskę..

BOGUCKI (ubiera się).

To... to... no!... pa!... a jakie to zgrabne... jakie to zgrabne...

(całuje ją)

do wieczora! Zawołaj Michałową!

STEFKA.

Po co?

BOGUCKI.

Czy tam niema kogo na schodach?

STEFKA (kiwa głową).

Ha no!...

(idzie sama, patrzy)
jest!... pies właścicielki.
BOGUCKI.

A Stefuś dowcipny! pa!... kotuś! pa dzidziuś! pa! czekać i tęsknić!

(przysuwa ją do siebie)

Kocha?

STEFKA (z całą zawiedzioną duszą).

Chciała... Teraz już nie...

BOGUCKI (jak do dziecka niedbale).

Będzie... będzie... pa!

(wychodzi).


SCENA XVI.
STEFKA — MICHASIOWA.
MICHASIOWA (szeptem).

No — co?

STEFKA.

Ha no... co mam robić?

(siada na szeslągu z nogami).
MICHASIOWA (przysiada na krześle).

Słusznie. Nóż na karku. A co ja mam być? siostra? sługa?

STEFKA.

Sługa. Wymówił sobie rodzinę.

MICHASIOWA (wściekła).
Patrzcie go! Taki drugi Protazy...
STEFKA.

Niech mnie Michasiowa zostawi samą. Głowa mnie boli.

MICHASIOWA.

To z głodu bo i mnie. — Ja nie pójdę po obiad bez pieniędzy, bo wyzywają, a to wstyd. Stefka z gaży co przyniosła?

STEFKA (cicho).

Nic. Zabrała Rosenbuszowa... czekała przed teatrem. Poczekamy do wieczora... on coś na kolacyę przyniesie...

MICHASIOWA (prosto).

Byle znów nie ciągle sardynki jak tamten. No... to czekajmy...

STEFKA (sennie).

Połóż się spać!

MICHASIOWA (przysiada na ziemi przy piecu).

Chyba. Ciekawa jestem u którego ja mam się teraz o zasługi upomnieć...

(wychodzi).
STEFKA (sama ze łzami owija się chustką i układa się do snu)

I to już tak całe życie!... psia krew!... tak całe życie!...

ZASŁONA ZAPADA WOLNO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.