O ty, co szukasz, co błądzisz po grób,
po głębiach i szczytach włóczęgo wytrwały,
ty, co przydrożny drogowskazu słup
mijasz z uśmiechem, i zdążasz bez chwały
przez głodów bole i omyleń męki,
a bez kochanki ust, ni bratniej ręki, —
wsłuchany czujnie w rytm powrotnych fal,
po oceanach bezdrożnych żeglarzu,
krwi własnej siewco, zbierający żal,
wciąż po swych trudów depcący cmentarzu:
bądź mi pozdrowion mój ty smętny druhu,
bracie mój, bliższy niż krwią, bowiem w duchu!
Przyjdzie Gość siwy, Gość niespodziewany,
przyjdzie w południe samo dnia letniego,
gdy żąć poczniemy właśnie złote łany —
i nie da zebrać plonu dojrzałego — A słońce błyszczeć będzie tak wesoło!
Nieznany przyjdzie siwy Gość, z daleka,
nie znużon drogą długą, ani kośbą,
na pożegnanie z siostrą nie zaczeka,
nie da posłuchu matki drżącej prośbom — A słońce błyszczeć będzie tak wesoło!
Rzucić nam każe ziemię plonem złotą,
z krwi naszej żyzną, z potu naszej skroni —
nieubłagany młodych rąk ochotą
swoją nam kosą krwawą Gość zadzwoni — A słońce błyszczeć będzie tak wesoło!
W serce nam wbije zimne, złe źrenice,
gardło nam włosem siwym swym okręci,
i zblednie naraz młode nasze lice,
i pójdziem mrozem lęku wskróś przejęci — A słońce błyszczeć będzie tak wesoło!
I już nie będą śmiać się nasze oczy!
Ciemne i zimne da nam Gość mieszkanie...
O! nazbyt wcześnie pierś nam robak stoczy!
O! nazbyt wczesne będzie spoczywanie! A słońce błyszczeć będzie tak wesoło!...
Jak cicho! — Gdzieś w oddali skrzypce sennie łkają.
Drżą gwiazdy. — Czyjeś serce milknie teraz z trwogi.
Czyjeś usta w śmiertelnym pocałunku drgają.
Szept liści. — Ktoś skonał, może bliski i drogi...
Cisza we mnie wstąpiła. Łąką kwietną jestem
cichą, jasną i wonną. Słonecznych promieni
blask, jak złota kaskada, ze szklannym szelestem
w pierś mą wpada; w mych oczach drżą gaje złocieni.
Na mych ustach gorąco storczyk się rumieni,
włos ku słońcu rytmicznym kołysząc się giestem,
ponad czołem traw grzywą bujnie się zieleni; —
powiew wiatru pachnącym oblewa mnie chrzęstem.
Jutro zblednie sen złoty, może w żal się zmieni!...
Ale dzisiaj niech nowe, wonne moje życie
tajemnicą zostanie dla tych, co o świcie
biegną smętni, by zatruć cichy sen złocieni;
biegną kwiaty blademi całować ustami
i zielone łąk włosy kalać udręk łzami...
Płynę w miesięcznym blaskiem posrebrzanej łodzi.
Księżyc i gwiazdy ze mną drżą na fal odmęcie.
Myślę, że się z tych blasków jakiś cud urodzi,
czekam na cud przemiany, na życia poczęcie.
Choć w toń poglądam, widzę, co na firmamencie
gwiazd ów nieubłagany zegar zdarzeń płodzi:
jak gwiazdy drżą i gasną w śmierci sakramencie,
jak się z niemocy moc i ruch z uśpienia rodzi...
Przy brzegu szumią sennie nocną pieśń szuwary, —
wiatr, dniem i nocą tułacz, w trzcinach dusze zbudził, —
z topieli widma wstają, sine z mgły poczwary,
księżyc przybladł i zmalał, jak gdyby się strudził,
i wszystko cichnie naraz i tchnie coraz bledszem
oczekiwaniem cudu, co przyjdzie powietrzem...
Hulaszczy żywot wiodłam. Otwarte me wrota
noc w noc lśniły do świtu płomieńmi ogniska;
pod mym dachem mieszkała taneczna ochota,
choć miast podłóg ubite miałam li klepiska.
Dla wszystkich byłam zawsze gościnna i bliska;
w świąteczne dnie jak dźwięków pełna byłam grota;
krzyczały skrzypki: pójdź w tan! huczały basiska,
przechodnia wabił okien blask, jak zorza złota.
Dziś — pusta jestem, ciemna i okropnie głucha.
Przez wydarte me okna wpada wiatr i wyje
pieśni swoje tułacze. I każdy, kto żyje,
z drżeniem grozy omija mnie, jak gdyby ducha
pod cmentarzem napotkał. Jeno żebrak chory
i morderca przechodzą przez mój próg, i zmory...
Jedna myśl, żądza jedna kąsa dziewy serce;
w młodem licu przedwcześnie ostre bruzdy ryje.
Jeden krzyk brzmi jej w uchu, syczy, szczeka, wyje,
krzyk, co przebija mury, budzi z snu morderce.
Niewolna żądzą tą li dla niej dziś już żyje, —
napojem ust i strawą onaż jej codzienną,
z którą w podziemiach bytu pieści się i kryje,
jak z przeznaczenia wiedzą gorżką, nieodmienną.
A topór, króla rdzawy krwią, pod progiem domu
śni o czynie z Oresta nieomylnej dłoni —
(blada kapłanka pomsty wiernie nad nim czuwa).
O biada! nie dość krwi, nie dosyć klęsk ogromu!
Straszliwy dniu, gdy syn matczynej sięgnie skroni!
Już ciemne Fatum stąpa, mrokiem świat zasnuwa...
Stoisz biedny kościółku w środku ludnej drogi,
potrącany przez chciwość, zbrodnię, nicość skrytą;
w twych łachmanach żebraczych, z twą nędzą odkrytą,
samotny, próżno litość zapraszasz w twe progi.
Deszcz przez dachu złudzenie wpada, jak przez sito:
czas ci, widać, staruszku był aż nadto srogi!
Gdy dziś na cię ktoś spojrzy, to z grymasem trwogi,
by pod gruzem twym nie padł z czarką niedopitą...
Kocham ciebie, boś biedny, zbyteczny i wrogi
szumnym potrzebom chwili, drwiący z mózgu kupców;
bo masz w sobie wdzięk schyłku, giest z pańska ubogi,
czytelny li poetom, kochany przez... »głupców!...«
Kocham ciebie, bo chwały przypominasz dzieje,
bowiem hotel, twój sąsiad, dziś się z ciebie śmieje...
Jam statek w głębiach dawno zatopiony...
Na mym pokładzie śpią morskie skorpiony;
wokoło rafy koralowe senne
bodą otchłanie sinych wód bezdenne.
Maszty i żagle zdawna już bezczynne
wodne porosty oplątały zwinne;
niekiedy wielki jakiś morski potwór
wsuwa łeb groźny w pośród pnączy otwór
i zadziwiony ciszą i bezżyciem
grozi przez chwilę ścianom mym rozbiciem.
Czasem znów giętka, śliska ośmiornica
głaszcze ramieniem swem me blade lica,
lub w jej wężowych ramion ośmiu splocie
śnię o kochanek dawnych, fal, pieszczocie.
Lecz znów z szelestem cichym przez pokłady
toczy się sennie, wolno trud zagłady.
Czasem w pamięci mej odżyją znoje
dawnej włóczęgi, w przystaniach wieżyce,
i blasków pełne i wrzawy ulice,
spoczynki długie, tęsknot niepokoje
i biegów trudy, ciche słońc pożary,
podbiegunowych zórz świetliste czary;
mielizny, rafy i burze tak srogie,
jiak gdyby bóstwa się spotkały wrogie;
i owe długie dnie, tygodnie ciszy,
kiedy się śmierci lot z oddali słyszy...
A dziś spozieram w trud konchy perłowej
i w dzikie walki podwodnych potworów, —
obcy żyjących trudom, walce zdrowej
z burzami, śpiący pośród borów
pni koralowych, — pędzę byt mój cichy
i gniję zwolna, ja, trup statku lichy,
okryty zguby tajemnicą wieczną —
pod wód tych masą duszną, bezpowietrzną;
aż przyjdzie kiedyś dzień wyczekiwany,
gdy zmartwychwstały spłynę — bańką piany...
O gdyby śmiać się nauczyć radośnie
i z łez i grzechów i z najkrwawszej męki,
i pieśni śpiewać o słońcu i wiośnie,
z krzyża się śmiejąc i z przebitej ręki!
O gdyby wykraść wonne sny jabłoni,
gdy się dla słońca w białe stroi kwiecie
i przed słonecznym się kochankiem płoni,
jak matka młoda, zanim pocznie dziecię!
O gdyby śmiać się nauczyć radośnie
i z cnoty lichej i z skazańca trwogi!
a kiedy serce zechce bić żałośnie,
skruszyć to serce, jak wzgardzone bogi!
Przepływałem tęsknoty jeziora bezkreśne,
spożywałem rozpusty i żalów objaty;
spotykałem w mej drodze ciche bogi leśne,
co sennemi oczyma patrzyły w zaświaty.
Tańczyły w snach mych nieraz wizye chaotyczne,
kręgi błędnych świetlaków, piejąc ciemne pieśni;
a na jawie wciąż linie gięły się wytyczne
ścieżek moich, aż zdałem je śmiertelnej pleśni...
Tęsknot moich jeziora są dziś jako morza,
jako rytmem powrotnym drżące oceany;
po ich fali bezmiernej sieje blask swój zorza,
i okręty bajeczne wiodą na niej tany.
I objaty te same dziś, co były wczora,
jeno co dnia goryczą mocniejszą zaprawne;
i ta sama widziadeł chaotycznych sfora,
jeno bardziej dziś mroczna, niźli owe dawne.
Ale myślom mym ścieżek dziś już nie wytyczam:
niechaj lecą jak ptactwo przez pochmurne szlaki!
Ani strat mych, ni błahych korzyści nie zliczam,
bo i po co: czyż liczą stratne pióra ptaki?...
Nie kłamiąż usta, kiedy prawdę krzyczą?
Zaprawdę, bracie, martwe twoje wargi
bliższe są stokroć mrocznym prawd obliczom,
niźli słów gwary, ciskane na targi!
O kiedyż pojmę, co twe sine usta
mówią dziś do mnie, mój bracie umarły!...
Lica tajemnic gęsta kryje chusta:
kędyż te moce, coby ją rozdarły!...
Tęsknoto ty moja, tęsknoto! Kędyś za gwiazdą błądzę złotą, za gwiazdą, której wśród gwiazd nie ma, której nie było, ani będzie, nigdy jej duch mój nie posiędzie, ni oczy w gwiazd ją wieńce wplotą — — tęsknoto!
Nad ciszą błądzę wzdychającą, ponad codziennych zdarzeń ciszą, nad którą skrzydła się kołyszą, jak wielkie, czarne dwa namioty, — — skrzydła tęsknoty; — i dwie źrenice gorejące stamtąd, gdzie niebo w przepaść leci, patrzą na chyży lot stuleci śmiertelnie smutne.
Zabłąkał mi się w duszę jakiś obcy ton:
smętny, jak psalmów nuta długa, szara,
jak baśń z bezzębnych ust płynąca, stara;
zabłąkał mi się w duszę jakiś dawny ton.
I brzmi wciąż w uchu, jak pęknięty dzwon;
ponad wczorajszych gorzkich dni niemocą,
i nad dzisiejszych nieodstępną nocą
krąży ten drżący, zabłąkany ton.
Pamiętne mi będziecie godziny wieczorne,
ciche, łuną zachodów krasną malowane.
W cichej waszej harmonii wspomnienia upiorne
tak odległe mi były, dawne, zapomniane.
Pamiętne mi będziecie samotności chwile,
po gór stokach, po łąkach odkrywane światy;
i poddanie dziecięce tajemniczej sile,
co w noc letnią z niebiosów zrzuca gwiezdne kwiaty.
Owe dreszcze wśród mroków stuletniego lasu,
w modlitewny szept liści długie zasłuchania,
i odległość w czas olśnień od życia i czasu,
i nauka milczenia, nowych dni świtania.
Pamiętne mi będziecie wy upojne wonie,
z łąk i łanów płynące, niby z trybularzy;
i ty pieśni południa w słonecznej koronie,
która dźwięki twe stroisz na sierpach żniwiarzy.
Wiosna!
A przecież smęt nad moją duszą
zawisł tumanem mrocznych, zimnych mgieł. Wiosna!
Poczęcie nowych cudów, dzieł!
A mnie tęsknoty rdzawią pług i kruszą. Wiosna!
Dziecina wątła w rączki chwyta
słoneczny blask, w jej oczach śmiech się skrzy.
Mnie pod powieką łza gryząca drży,
i pogrzebany w piersi żal skowyta. Wiosna!
Wytryska z ziemi jaskier i dziewanna,
od soków nabrzmiał osiczyny pręt,
wskróś kwietne sady leci śpiew: hosanna!
a we mnie wzbiera dawny żal i smęt.
Bije gdzieś, — mówią, — źródło wieczyste,
z którego cieką święte życia wody;
kto pił zeń, wstąpił w krainy świetliste
mądrości najcichszej, najsłodszej pogody...
O gdyby wargi pragnieniem spalone
umoczyć w tem źródle choćby na chwilę!
I obmyć stopy zbrukane w dróg pyle
i serce zleczyć tęsknotą szalone!
Nie dotykaj pamiątek przysypanych pyłem!
Niech na samem dnie ciemnej butwieją pamięci!
Spójrz, wyjąłem: już w oku łza się żrąca kręci,
temci cięższa, że duszą kochałem i śniłem...
Bo w umarłem wspomnieniu, w pamięci odżyłem,
jest trucizna śmiertelna! Więc z życia wyjęci
śpijcie bladzi umarli, dni minionych święci,
których w groby, — żal próżny, — na zawsze złożyłem...
Czyż na zawsze?... Cmentarze mają urok ciemny,
nieodparty, choć gorzki, wonny choć okrutny,
urok wczoraj przekwitłych i uwiędłych kwiatów.
Więc myśl błądzi bezwolnie w kole mar z zaświatów,
budząc trupy; a z grobów nieraz giętka żmija
łeb wysuwa i w serce ostre zęby wbija...
Jak cicho... Szepcą z drzew lecące liście...
Okienna szyba lśni dżdżu srebrną strugą.
I po co walczyć? Zerwać nić zbyt długą!
Cóż, jeśli nić ta prząść się ma wieczyście?...
Cóż, jeśli liści z drzew lecących złoto
butwieć ma kędyś długie, smutne wieki?...
W ustach mam gorycz. Widzę ciemne rzeki,
wezbrane nudą, żądzą, zbrodnią, cnotą...
Nie módz tęsknoty, tej kochanki głodnej,
niczem nasycić!... Czemuż grom nie bije?...
Cisza. Deszcz pluszczy; czasem wiatr zawyje,
jak gdyby szydził z ludzkiej łzy bezpłodnej...
W drżącej dłoni ściskając pręt żelazny krzyża,
co rozpostarł nademną dwa czarne ramiona, —
jak gdyby chciał przypomnieć, że ludzka moc kona
także tu, bo jej hardy łeb on do stóp zniża, —
stałem tam. Lecz mi rozkosz psuła zasępiona
myśl, że on za mną tuż, mój krzyż! Że mnie poniża
ten czujny znak cierpienia!... Gdy o pręty krzyża
skroń oparłem, był zimny, jak człowiek, co kona...
Więc zaśmiałem się cierpko, żem był chwilę dumny,
jak orzeł, gdy kozicę ujmie w nagłym skoku, —
żem był dumny, dziecięce pokonawszy trudy...
Wszakże ze mną jest mój krzyż, — zimny, bezrozumny
i bolesny, jak słowa okrutne wyrokul...[1]
O jakże szybko szczęścia pierzchają ułudy!...
Choćbym wypłakał wszystkie moje łzy,
choćbym z mej piersi całą oddał krew: ktoś dzisiaj skona, ktoś dzisiaj skona, komuś krzyk trwogi wypadnie z łona, ktoś dzisiaj skona!
Choćbym wypłakał wszystkie moje łzy,
choćbym z mej piersi całą oddał krew: spadną z drzew liście chmurną jesienią, ludzkiej się doli dzieje nie zmienią, nigdy nie zmienią!
Choćbym wypłakał wszystkie moje łzy,
choćbym z mej piersi całą oddał krew: nie będzie komu, nie będzie komu z człowieczej piersi zdjąć mąk ogromu, nie będzie komu!
...A teraz spójrz tam, w górę! Hen, w błękity
wdziera się zamku baszta ocalała;
resztę czas zniszczył. W pył runęły szczyty
blanków i murów, albo dłoń skarlała
potomka niegdyś potężnego rodu
przedała kamień, drżąc przed widmem głodu.
I pieśń, co wieki grzmiała nad doliną —
pieśń o potędze piersi w pancerz zbrojnej, —
zgasła!... dziś jeno te ruiny słyną
z tego, że »ładne«, i po drodze znojnej
przez las z tej baszty widok jest szeroki
na kraj, na rzekę, na łanów uroki.
Idźmy więc drogą w szczerej kutą skale.
Spójrz na te lipy, które strzegą drogi:
sześć wieków każdej; jeszcze w onej chwale
i w dumie onej, którą niósł w te progi
rycerski zawód, wzrastały, i jedne
patrzą z miłością dziś na gruzy biedne...
Wszak rzekłem: jedne! bo tłum »wrażeń« szuka
i po ruinach błądząc gwizda walce;
syty, gdy ruin dzieje mu nauka
rozjaśni, gdy w szczelinę każdą palce
wetknie, na ścianie imię swe wyryje,
poczem śpi dobrze, lepiej trawi, tyje!...
My bądźmy smętni, jak te lipy wieczne;
bądźmy bezwiedni, jak ptak, co na murze
ruin tych siada; owe wszystkie sprzeczne
dzieje, legendy tu rzućmy! A w górze
niech mówią do nas same jeno głazy,
jak ust umarłych wymowne wyrazy...
Słyszysz tu słowa? wszak jasne są wcale
dla nie-filozofa, nie-uczonego!
Ani dla tego, który tam na skale
sonet klei kunsztowny... Rzućmy »natchnionego«,
niechaj rymy układa w czoła pocie!
My na pamiątkę weźmy te paprocie...
Więc z ruin chwałę dawną odbudujmy:
mury i blanki, baszty, wał wysoki,
tam most zwodzony, tu wrzeciądze kujmy
dla wrót dębowych, mocnych; w ten głęboki
rów — dzisiaj suchy — wstęgę wody rzućmy, — —
lecz tych, co snem wieczystym śpią, nie budźmy!...
Nie budźmy ich, bo pocóż dzisiaj wstaną
z cichych swych grobów w rdzawe zbrojni miecze?...
Gdy w grób się kładli, lśniło jasne rano,
dziś — — po ruinach noc się głucha wlecze...
Czyż zechcą marzyć dziś o czynach z nami,
i straszyć świat słów pustych piorunami?...
Pij słońce z piersi mojej ran soki gryzące:
niech od nowa w niej młodość szczęśliwa zagości
i szaleństwa owocne wiosennej radości; —
oto ciało obnażam i wrzody gnijące!
Obnażyłem, syn ciemnic, chore moje kości,
i do ciebie wyciągam ramiona, o słońce,
i rozwieram na oścież oczy ropiejące,
na własnym leżąc gnoju, w oparze nicości!
Cierpiałem nazbyt wiele, milczałem zbyt długo,
z poddaniem twe wyroki chwaląc, o Jehowo!
Lecz tyś nie znał litości nad cichym twym sługą!
Przeto wstaję, ja Hiob, i hardą dziś głową
sięgam w twego wszechwładztwa dziedziny nietknięte,
i w głodne chwytam dłonie, co twoje i święte!
I cóż, że ciernie dziś nam już w kołyski
lecą, że do snu głodne psy nam wyją!
że matki nasze łzami nas dziś myją!
że nam na szyjach obróż znać odciski!...
Cóż, że nam życie szydnym śmiechem w oczy
parska?... Nam ciernie są jak wonne kwiaty,
bowiem w dalekie zapatrzeni światy
nie widzim widma, co przed wami kroczy.
Łzy nam się mienią w perły i opale,
obroże w święte męczennictwa wieńce,
idziemy niby ociemniali żeńce,
którzy w sierp zbrojni dążą w pustyń dale...
Głodnych psów wycie — naszych żądz — nam pieśnią,
przy której piszem drammy, poematy,
i potrząsając żelaziwem kraty,
więziennych murów karmimy się pleśnią!...
Lub wleczem dni nasze i serc tęsknotę,
jak pusty kadłub zabłąkanej łodzi —
ślepi na jutrznie świtań jasno-złote,
ślepi na burzę, co w nas gromem godzi,
głusi na wycie głodnej słońca fali,
ku niebu sine wzdymającej ciało; —
a gdzieś, tuż przy nas, tysiąc serc się pali,
a gdzieś, tuż przy nas, tysiąc serc skonało!
Lecz nam — cóż większe nad nasz ból krzyżowy?
Od złudnej męki jakaż sroższą jawa?
Jakoż nam zwracać pochylonej głowy
tam, kędy pobok z bólu czyn się stawa,
kędy się tysiąc serc ofiarą darzy?
Gdy krew nam trują zgasłych dni szaleje,
gdy nam niemocy łzy ściekają z twarzy,
jakoż nam z wami iść w bój Prometeje?...
Jakoż ocierać nam łzy owych źrenic,
co płaczą ojców pohańbionych zbrodnią?
Jakoż zgłodniałym nieść plon złotych pszenic
i ciemnym świecić duszą, jak pochodnią?...
Tak dużo krwi, tak dużo krwi! Zali to ludzie czy szakale?...
Kat co godzinę z męki ducha drwi
i stąpa dumnie w purpurowej chwale.
Tak dużo krzywd, tak dużo win! Sumienie wieków jako głaz przywali,
z mogilnych krzyczeć będzie długo glin
i poprzez wieki zacięży na szali...
Tak dużo łez, tak dużo ran — i tej najcięższej, zasłużonej męki!
Krwią podlewany wschodzi dzisiaj łan,
by zbierał zeń jutro wróg sturęki.
Wciąż kajdan szczęk, szubienic skrzyp! Struchlałe serca wraz na trwogę biją;
w piołun się zmienia w ustach ludzkich chleb,
a ręce wiecznie z cierni wieniec wiją...
Dzień upalny. W dziedzińca zacisznego chłodzie
Monna Lisa mistrzowi da Vinci pozuje.
Wodotrysku kaskada pieśń stłumioną snuje,
nad sadzawką przegląda się Narcyz we wodzie;
lilij grzędy, storczyków; w klombach sztywne tuje
stoją ciche i smętne, — z portykiem w pół-zgodzie
marmurowym, — jak mniszki w milczącym pochodzie.
Nad dziedzińcem wian białych gołębi wiruje.
Dzwoni harfa, wtórując słodkim trelom fletni.
Na ramieniu Madonny błyszczą łzawe oczy
i dłoń biała i smukła pieści głowę łani.
Twarz Giocondy rozjaśnia uśmiech, niby letni
słońca promień, co z górnych rodzi się przeźroczy.
Mistrz i słodka Madonna w tym blasku skąpani.
»Ludzie marni są, nędzni, żądni jeno złota!
W maski cnoty przybrani! Bliźni ból zabawą
jest tym karłom. Nieznośną jest im szczera cnota,
wrogiem ten, kto ich przerósł pracą ducha krwawą!
»Małość lubią i nicość wszelką: wszakże z błota
wstali, tam więc lgną łacno! Jakoż lepszą sprawą
dla nich, niźli potwarzy w szerz rozwierać wrota?
Jakoż nie ma być wilkom krew jagnięca strawą?...« ...................
Za młot ujął i dłuto, i z wściekłym rozmachem
kuł twardy, biały marmur, aż kamień ze strachem
drzeć począł wskroś i stękać, a skry się sypały.
Nie ustał, aż z bezkształtnej bryły wyrósł biały,
cudny tors, smukłe uda i młodzieńcza głowa,
a z ust czystych wybiegły ciche, mądre słowa...
Twarz Madonny, aniołów lub bogiń antycznych, —
smętne lica i mądre, cicho zadumane
o szczęśliwych zaświatach, żywotach mistycznych, —
w śnie, w zachwytu godzinach samotnych widziane,
w godzinach, w których w księdze znaków symbolicznych
dziwnie łatwo duch czyta prawdy przeczuwane,
znaki boskie, tajemnic pełne, barw przelicznych,
a tak żywych, jak kwiaty w strugach dżdżu skąpane: ...................
O chwile szczęścia! Z nieba zlatują anieli
i stają wokół mistrza w glorietach z płomieni — —
a jemu twarz nadziemskim zachwytem się mieni.
I cichy mistrz nad mistrze, Sandro Boticelli,
wskróś prześwietlon radością nadziemską po świętej,
krwawej męce tworzenia, jak cud — niepojętej!...
»Przyjaciele! rycerz jam prawdy. Żadna trwoga
nie ma do piersi mej przystępu. Jako miód
jest myśli moich owoc, choć ciernistą droga,
choć tak długa, jak długim jest istnienia trud!
Tułacz błędny nowego wam odkryłem boga:
w waszej mieszka On piersi. Jeden Jemu gród
duch ludzki, robak, gwiazda, skra piorunów sroga
i słońca żar i głębin oceanich chłód.
Jam odmienił bieg ziemi; i na mój to głos
płanety w okrąg słońca w nowy tor spłynęły,
a słońca wóz i drogi odwieczne stanęły.
Przeto wiedzcie: mocniejszą od ognia, od męki i zdrady
jest wzniosła prawda moja, wolna od zagłady!«
Więc gramy burzę krwi!... Zali się lękasz?... Białe
czoło twe po za kartą kryjesz obojętną...
Spójrz! Wszakże dobrze znam anielskość twą pojętną,
kobieto-falo, zmysłów twych znam gry zuchwałe!
Więc jużeś śmielsza: otwarte ślesz mi wyzwanie,
drwiące spojrzenia oczu, szybkie, migotliwe,
jak skrzyżowanie szpad; już obietnice tkliwe — —
Czy drwisz?... spojrzenie lód, jak nóż, zakręcasz w ranie!
Spójrz jeszcze raz, jak wprzód! Spójrz; jam już szalony,
pożądam, kocham, cierpię! Jakżeś piękna, żmijo!...
(Tłucze się w piersiach serce, w uszach huczą dzwony).
La comedia finita! Nad twą giętką szyją
chyli się mąż, — kochanek?... twoje śliczne usta
jemu dziś podasz, jak kwiat... Jakżeż przestrzeń pusta!...
Usta wy drogie, usta purpurowe,
jako z koralu pnia czerwona czasza,
w serca kształt wyrzeźbiona rękami Fidyasza,
o usta koralowe!
O usta tak mi znane, a codzień tak nowe,
nabrzmiałe żądz falą,
przedziwnie rozrzutne,
gdy w pocałunkach ust drugich szukają,
gdy tknięciem swem, jak płomień, palą — —
usta wy głodne! —
Gdy czas i przestrzeń w przepaść zapadają,
w przepaść bez dna, jak samo piekło, —
o straszliwe usta! —
i w piersiach dwojga ciemny szloch skowyta,
dwa serca naraz bić przestają,
zalane krwią spiekłą — — .................
dwie dusze konają — o wy usta!...
Wszechźródło, Rdzeń, dusza wiecznej Jedności —
w życiu, w bycie i w ruchu źródło ma;
i to, co wzwyż, wszerz i w głąb żyje, trwa,
że niebo, ziemia, zaświat w oczach gości!
Przez zmysły, rozum, duszę, znam twe włości
nieskończone; gdzież miara dla ich dna!
Środek ich wszędy; krańce ich któż zna?
Istnienie moje w twojej jest istności.
Choć z nędzą tego wieku ślepy szał,
bezczelna złość z głuchotą twardych skał,
i nędzna chuć z zawiścią się kojarzy:
ich moc przestworów jasnych mi nie zmroczy,
i mimo nich me bystre widzą oczy,
jak światło słońca, złoty wid, się jarzy.
Korzenie wbiłaś góro w ziemskiej bryły tajemnice,
ale z gwiazdami gawędzi twój niebosiężny szczyt.
Tam to płomienne pisze głoski duch ci pokrewny:
rozstrzygaj oto sam, zali Hades twym schronem,
czy też świat jasnej wzniosłości, a Jowisz bóstwem twojem.
O nie poddawaj twych praw przykazom gnuśnych dusz,
bowiem, gdy onym się poddasz, duszę ci czarnym napoją płynem,
co zapomnieniem truje z Acherontowych fal!
Nie! raczej ku niebu zwróć lot! tam szukaj ojczyzny!
Gdy cię Bóg dotknie tam, w ognisty zapalisz się żar!
Jam żołnierz pełen
nadziei zwycięstwa;
przecież mi nieraz
los i przyroda
lot niweczyły
ducha i moc.
Niechże to będzie
rzeczą nie małą, choćby li w szranki
wstąpić na ów bój!
Zwycięstwo zaś leży
w przeznaczenia ręku.
Jam zdobył to wszystko,
co tylko być może
zwycięstwa godnem —
z płomiennych wysiłków,
szczerej odwagi.
I tego mi, ufam,
pokolenia przyszłe
zaprzeczyć nie zechcą.
Nie było większego bohatyra
w sile charakteru i pogardzie śmierci,
jakom był ja.
Wszakże przeniosłem
Choć nieraz was zdradzałem, skrępowany
obowiązkiem, dłoń wasza przebaczenie
przynosi mi i lek na me cierpienie,
o Muzy, w czas, gdy broczą serca rany!
Żaden z poetów, którym los wybrany
skroń laurem wieńczy, — niech im powodzenie
sprzyja i sławy mdły blask złoci cienie! —
był przez was więcej, niźli ja, kochany!
W was to plusk źródeł znalazłem i wonie
łąk, sinych borów rzeźki, zdrowy wiew,
odmładzający duszę, w żyłach krew;
że dziś w podniebnej mój duch buja stronie,
nad cień cyprysów wyniesion i groby,
nad gwiazd odblaski i laurów ozdoby.
Gdzie wzniesion Parnas mój? Gdzież pluszczą fale
kastalskich wód, co żar mej krwi ochłodzą?
W duszy i sercu mem; a łez opale
smęt zmyją z oczu, duszę rozpogodzą.
Są w piersi mej dziedziny, kędy w chwale
bakchiczny tan wszystkie Muzy zawodzą;
są wody, w których pluska się ten hoży,
dźwięczny chór. Jam poeta z łaski Bożej!
Książęcych dworzan mnie nie znęci koło,
karku ni przed cesarzem zginam dwornie,
ni u papieskich drzwi żebrzę pokornie:
mnie wieńcem z lauru przyozdabia czoło
wolnego ducha trud, w którego głębi
rój wzniosłych myśli i uczuć się kłębi.
Wieśniak nawet, którego zorzy wschód
na pracę budzi ciężką, znajdzie schron
przed słońcem, co jak rozpalony dzwon
wieści, że spocząć czas gdzie cień i chłód;
a gdy słoneczny wóz swój wieczny trud
w zachodni niebiosów przesunie skłon,
dalej się trudzi, aż mu mroki sine
snu zasłużoną zwiastują godzinę.
Jeno ja sam
na trawiącego ognia skazan żar —
płomieni, których wiekuisty czar;
dla mnie wciąż słońce tam,
gdzie najgorętszych blasków płonie stos:
bo ja tak chcę i tak też chce mój los!
Co posiał dzień dzisiejszy, dzień jutrzejszy zbierze;
co ci przyniosło Dziś, obedrze Jutro z złud;
ten dzień ci niesie łzy, nowy znów jasny szczerze,
ten ci spoczynek dał, ów krwawy trud.
Twych planów gmach jutrzejszy dzień rozbierze;
co Dziś zrodziło, Jutro pogrzebie płód.
Przez wszystkie wszakże lata, dnie, godziny
żar mej miłości przetrwa, on jedyny!
Miłość, to dla mnie czar;
miłość, to moja zguba,
to hańba moja i wraz moja chluba;
ten bóstw łaskawych dar,
to w piersiach wieczny wąż,
przecież nadzieją błogą serce karmi wciąż.
Oto cię schwytał w mroźny uścisk chłód;
jakże się wijesz z bolu, niema żmijo,
jakże długo cierpienia twoje żyją!
Lecz pęt lodowych nie zmoże twój trud!
Gdybyś głos miała tych, co w męce wyją,
a słuch i serce miał bezduszny lód,
myślę, że jęk twój mógłby wstrząsnąć skałą,
powstrzymałby też mrozu rękę białą!
A jam zmuszony w ciężkiej ognia męce
palić się, płonąć, pokąd zechce los!
I biadań moich brzmi bez skutku głos.
Jak gdyby z lodu obca mej udręce
pani ma biała; a choć w słońcu najwspanialej
lśni lodu biel, słoneczny go żar nie zapali!
Uciekaj żmijo! Niemoc więzi ruch.
Więc w jamę twoją wróć! Śniegi jamę przykryły.
Twe wszystkie siły skup! Odjęte ciału siły.
Słońce ci wróci moc! W mgle skrył się światła duch.
W wieśniaku litość wzbudź! Me zęby go spłoszyły.
Losów o łaskę proś! Zbyt tępy losów słuch.
Więc jama, słońce i los cię zawodzi
i mróz oddechem zimnym w życie twoje godzi!
Gdy ciebie skuwa mróz, mnie pali żar.
O cieple marzysz ty, chłód mem pragnieniem.
Co męką tobie, dla mnie nieba dar.
Lecz nie pospieszy nam nikt z ocaleniem.
I w losów naszych ciężkiej dziś zawiei
przyszło nam rzucić ostatki nadziei.
Promieniem słońca zapala Feniks ten żar,
co mu wciąż trawi ziemski ciała byt;
lecz tenże blask, co nieba wzmaga świt,
widziany z ziemi, jest jak siność par.
Jak gdyby przygasł w szkle zwierciadła czar,
we mgle i dymie złoty skrył się wid;
bowiem ów ogień, chwały śmierci syt,
wystrzela w zwyż, skąd słońca spływa dar.
Podobnie dusza, która ogniem płonie, — Sztuka jej ogniem i miłości cud, —
wciąż się w nim spala i blask w niebo śle.
Po stu zawodach umęczona wie,
że jej wysiłki twórcze pasmem złud,
a słowa, jak płomienie, wciąż dym chłonie;
miast śpiewać chwałę — nieraz dźwięki słów,
choć się napróżno dumą uskrzydlają,
jak opar ziemski, dym lub obłok ów,
boskie uczucia marnie poniżają.
Przez bohatyrów, bóstwa, cały świat
utrwalon w wierze w szczęsne trudów skutki,
ból mężnie znoszę, nie obliczam strat,
drwię sobie z śmierci, precz odrzucam smutki!
Przedemną jasny mych dróg biegnie ślad;
zwątpienia godzin nie zna czas mój krótki,
nadzieję, dumę piję zawsze rad,
wolny od trwóg i w czynach samorzutki.
Ach! gdyby ta, co cierpień mych przyczyną
i wzlotów wszystkich i upadków winą, —
pośrodku wiecznie rozgniewanych mórz —
gdyby mnie jednem spojrzeniem łaskawem
obdarzyć chciała, wygrałbym rozprawę
z losami, co mi dały klątwę burz!
Patrz! oto cierpień moich długie dzieje,
które spisała dłoń Amora mała!
Czyżbyś, okrutna, igrać ciągle chciała
z uczuć mych męką, z której świat się śmieje?
Niebo posępnie pośród chmur szarzeje,
bowiem ty nie chcesz, by twych źrenic chwała
z pod ślicznych powiek twych choć raz wyjrzała!
O rzuć spojrzenie, a świat pojaśnieje!
Na piękność twą zaklinam, na miłość mą! —
Jedna i druga w równej sił swych mierze —
zali nie widzisz? usta moje drżą!
Spójrz! Nawet piekło zmienisz w szczęścia leże,
gdy w otchłań ciemną błyśniesz źrenic skrą —
twych oczu jasnym, niby dwu słońc, blaskiem!
Karzesz mi umrzeć, czy darujesz życie, —
muszę w twe oczy spojrzeć raz w zachwycie!
O spójrz choć raz, a przyjmę śmierć, jak łaskę!
Bez woli: śmierć; lecz ciasne są jej boje;
im chyżej w sfery gwiazd myśl moja bieży,
tem wyżej nad nią świat górnych rubieży;
choć woli dość, lecz moc jej łamią znoje.
Radość mą każdą zbytkiem łez płaciłem.
Oślepłem, żem spoglądał w słońce wiele;
ból był mi słodkim, gorzkiem szczęścia ziele,
i w locie do słońca siebie zgubiłem.
Gdy los się uśmiechał, wraz ciskał grot;
a ciężar ciała udaremniał lot
w te sfery nadziemskie, dokąd mój duch
wytężał wieczyście swój wzrok i słuch.
I wszystkich tęsknot skrzydła w mojej duszy
co dnia los, troska lub lęk gnie i kruszy.
Czyż żaden wyrok męki tej nie stłumi,
czyż jej osądzić z praw żadne nie umie?
Długo z Amora żartowałem strzał;
z jakiejbądź strony w moją pierś godziły,
Lotne te strzały dumę mą bawiły;
drwiłem, żem serce opancerzył w stal.
Lecz wreszcie los, com go uniknąć chciał,
wszystkie przeciwko mnie dziś zwrócił siły,
i boskie strzały w piersi mej utkwiły;
ogniem dziś płonę, z któregom drwić śmiał.
Ów boski łucznik srodze rozgniewany,
że chybiał tak długo, a jam zeń drwił,
podwójny pocisk swój w me serce wbił.
Ach! dziś zwycięzca tryumfem pijany
kark mi swą stopą ugiął z całych sił,
jeńcem mnie swoim czyniąc wbrew mej woli!
Pełen nadziemskich sił mój słodki wróg,
żadnych w swym szale nie pomija dróg,
aby przysporzyć cierpień mojej doli!
Orzeł to hen, jak czarny punkt w błękicie,
szukając łupu wytęża bystry wzrok.
Płochliwy gołąb ucieka przed nim w mrok —
trzykrotny skrzydeł ruch, i w szponach drżące życie!
Tam lew pieczarę opuszczając skrycie,
ryk naraz rzuca w puszczy cichy zmrok,
po łąkach leśnych płosząc czujny krok
gazelli, serc trwożliwych budząc bicie.
Nawet mórz potwór, ów wieloryb śliski,
obwieszcza bliskość swą przez wodotryski,
co ostrzegają niemy Tetydy płód.
Więc orzeł, lew i władca morskich wód
wpierw ostrzegają łup. Li mnie kochanie
napadło tak, jak złodziej, niespodzianie.
Któż w Libii i Apulii żyznej glebie
zliczyłby w dzień żniwa padający kłos
dojrzałych zbóż! Lub promienisty włos
pożogi słońca, co płonie na niebie!
Lecz cierpień tych, któremi karmię siebie,
więcej, i strzał tych, których ostry cios
rani me serce, gdy mi zwoli los
w twe oczy spojrzeć, gwiazdy na mem niebie!
Kiedyż, o Amorze, schowasz już twe strzały?
Patrz, wszakże serce me — to jedna rana,
i jam, ofiara twa, krwią zbroczon cały!
Rzuć strzałę w piersi te, którym nieznana,
miast by twa sztuka wiecznie skierowana
w moją pierś była, jakoby w cel stały!
Po cóż tam nowych strzał, gdzie tkwi ich tyle,
o piękny bożku, rozrzutniku śmiały!
Po cóż się znęcać nad tym, co już legł w bezsile?
Kimże to Ona, przed którą kolana
dziś gnę, na krasę innych ślepy już, —
która tan wiedzie nimf we wieńcach z róż
i której piękność z dobrocią związana?
Ledwiem ją ujrzał, gdzie leśna polana, —
Dyjanę boską pośród bieli brzóz —
ogień w mej piersi roznieciła już,
żem do Amora rzekł: śmiertelna rana!
Amor zaś odrzekł mi: Dumnym bądź z tego
i szczęśliw, żeś losu doznał pięknego,
gdy niewolnikiem Ona mieć cię chce!
Nigdy piękniejszej nie widziało słońce,
co śle od wschodu na zachód swe gońce,
a oto Ona łaskę ci swą śle!
Ty jeden w świecie, w którym dzierży tron
miłość, na piersi tej mieć możesz schron,
gdy serca bóstw bolesna zazdrość rwie!
Oczy wy me! Jakżeż ten ognia siew,
co spłynął przez was, wniknął w treść mych żył!
Napróżno, robak nędzny, resztki sił
wytężam, chcąc ciało chronić i krew!
By żar ten zalać, mórz za mały zlew;
w tem chyba morzu, gdzie wśród lodu brył
lśni blask polarnej gwiazdy, mógłbym może
ten żar ostudzić, którym serce górze!
Przez was to oczy pewna dłoń,
choć tak okrutna, więzi wiecznie mnie!
Gdy słońce wabi, los ku ziemi gnie;
choć trup, lecz życia miła mi wciąż toń,
ni wiem, skąd mi los ten, —
żyję, a duch ucieka w górę, hen!
Przedziwny, cudny sen śniłem.
Tuż ponad morzem zielonem stał dom.
Szmaragdowe fale rozbijały się o mury:
tysięczne, tysięczne wyciągnięte szyje,
w łuk grzbiety wygięte, rozwichrzone grzywy,
rozszalała, szczekająca, dzika zgraja.
Siedziałem przed oknem, wysokiem jakoby w kościele,
na tronie z porfiru, o żółte wsparty poduszki
z chińskiego brokatu, co mi Cesarz Kanghi
dał w roku tysięcznym sześćsetnym dziewięćdziesiątym piątym,
w nagrodę za hymn o synu nieba, który był w stylu
purpurowej begonii. Spoglądałem przez okno
odzian jak radca amsterdamski z czasów Rembrandta.
Za oknem, nad sinem, rozszczekanem morzem,
z szczerego lapis lazuli, o szczelinach z srebra,
piętrzyły się góry. Ze złota był nieba strop
kutego, kędy przystań cicha świętych.
Pośrodku morza leżał wyspy szmat,
z świątynią pośrodku, — nie, ze zamkiem, — nie:
z Wenery przybytkiem. Srebrzysto-biały,
opłukany przez fale był ten dom,
a róg jego, ku mnie zwrócony,
pięknie wyciosan. Naga niewiasta
wychylała się zeń, z żółtego w różowe żyły kamienia,
jakoby z marmuru, lecz mniej odeń gładkiego,
i w wąskich dłoniach ważyła
pełne swe piersi. Na ustach jej błądził uśmiech.
»O Teodoro jurna, Cesarzowo!« krzyk z mych radcowskich ust.
»Oto idę już!«
Lecz był to jeno sen. I wówczas przeszedłem przez morze,
jakoby przez ruń zieloną i miękką.
Lecz był to jeno sen. Ujrzałem jej łono,
jakoby kwiecie lotosu. Lecz był to jeno sen.
Przybito mnie potem na krzyż.
A piękna pani z kwieciem lotosu,
lecz był to jeno sen, patrzyła z uciechą,
jak mi wbijano gwoździe w ręce, w żyły stóp
młotami z drzewa. »Czy dobrze ci, mój luby?«
pytał Majestat jej, a dłoń
po migdał do bombonierki sięgała.
Lecz był to jeno sen. Rozkoszny był mój ból.
Lecz był to jeno sen. Wnet razem ze mną krzyż,
rzucony ręką niewidzialnego olbrzyma,
jakoby strzała puszczona z łuku w zwyż,
strzelił ku niebu złotemu i tam,
lecz był to jeno sen, jako bizantyński
święty arcybiskup z mozaiki
wspaniale, majestatycznie zabłysłem.
Leciuchny wiatr wskróś skwarne blaski goni,
niosąc lotosów ciężkiej słodycz woni;
gdzieś w dali jęczy okrzyk barwnych pawi.
A przed cesarzem, jak gazela zwinna,
smukła i chyża, tańczy słynna
Si-Chi; za najpiękniejszą świat ją sławi.
Jej czar i taniec cesarza odurza,
więc głowę ciężką w poduszki zanurza;
przymyka oczy, twarz mu żarem płonie.
Cichy śmiech na jej wargach, w oczach wstaje
radość; i zwolna mu smukłe podaje,
zdobne pierścień’mi, białe dziecka dłonie...
Zaplątał się w jej włosy zwiędły jeden liść,
gdym z nią zstępował ścieżką w dół z lesistej góry
ów raz ostatni. Skryta radość wezbrała we mnie,
kiedym w zwichrzonych włosach ujrzał zwiędły liść,
niemego świadka przeżytych z nią świętych upojeń;
więc uśmiechnięty radośnie zstępowałem z nią,
a po koronach drzew biegł szczęścia wonny wiew!
I nim przed nami błysła miejskich domów biel,
wyjąłem skrycie zwiędły liść z jej dumnej głowy.
A kiedym znów jej drogich szukał oczów,
co poglądały syte i przymglone w dal,
pytanie mi rzuciła: co wyjąłeś z włosów?
W milczeniu pokazałem. — Ciemny obłok krwi
przysłonił twarz jej bladą. Ale zaraz
uczułem, że pragnienie we krwi mamy jedno —
i nagły blask pożądań i oddania żar
uderzył nas; rozwartych ust jej wargi drżały;
w piersi mej biło serce, jak na trwogę dzwon!...
Ująłem dłoń jej drżącą i do moich warg
w ostatnim, długim przycisnąłem pocałunku, —
a po koronach drzew szeleścił szczęścia wiew...
Którym szał nigdy serc nie wyobłoczy,
ni w północ świętą nie upoi grzech,
których dziewczęce nie wabiły oczy,
ni wyuzdany nie radował śmiech,
co zbyć powagi pustej nie umieli,
ni zdać radośnie łodzi orgiom burz:
o! tych roztropnych los szczodrze obdzieli...
lecz dla nich wzgardy pełną moja kruż!