<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pod prawem
Pochodzenie Cztery nowele
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1888
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

— No, no! — mówił we dwa miesiące potém młody lekarz do jednéj z chorych aresztantek, leżących na ogólnéj sali więziennego lazaretu. — No, no! wcale mi dziś nieźle wyglądasz. Za jaki tydzień to cię i wypiszę.
Poklepał ją po ramieniu.
— Strasznie wychudła — dodał sam do siebie.
Istotnie, zdawało się, że za każdém poruszeniem choréj słychać chrzęst kości, obleczonych zwiędłą i przyschniętą skórą.
— Porządkowa! — zwrócił się doktor do dozorującéj kobiety. — Nie możnaby choréj dawać trochę mleka, trochę bulionu, coś posilniejszego?...
Porządkowa podniosła ramiona i rozłożyła dłonie.
— A cóż posilniejszego? — odrzekła. — Dostaje herbatę, kleik... to, co każda.
Doktor cmoknął językiem niecierpliwie. Powstrzymał się przecież i, zwróciwszy do choréj, dźwignął jéj poduszkę pod głową.
— Nie leż tak ciągle — rzekł. — Próbuj się podnieść trochę, posiedziéć na łóżku.
Poruszyła się, chcąc spełnić polecenie, ale widać było, że jéj to ciężko przychodzi.
Wtém przebiegający posługacz wsadził głowę przez drzwi wpółotwarte.
— Wielmożny z jakąś panią... — rzekł.
Doktor zmarszczył w pierwszéj chwili czoło, potém się rozpogodził, i piękną, delikatną ręką przegarnąwszy włosy ciemne, podszedł ku drzwiom.
Towarzystwo zbliżało się właśnie.
— Ale co tu — mówił uprzejmym głosem pan radca, — to już nie puszczę pani, póki się nie zapytam, czy niema jakiego niebezpieczeństwa. Doktorze — dodał, stając w progu, — czy można wejść?...
Doktor się uśmiechnął.
— Kto się nie boi, ten wszędzie wejść może.
— A widzisz pan! — rzekła dama. — Ja się nie boję.
Posunęła się ku progowi, weszli.
Na pierwszém z łóżek leżała młoda kobieta, więcéj do szkieletu, niż do żywéj istoty podobna.
Przy niéj spało półroczne może, żółte jak wosk dziecko, poruszając przez sen blademi wargami.
Dama pochyliła się nad niém.
— Ach, biedactwo! — rzekła, — musi być głodne!
— Nic mu nie będzie do saméj śmierci! — rozśmiał się dobrodusznie pan radca. — Patrz pani, jaki łakomy...
Wsadził mu w usta mały palec. Dzieciak chwycił go, wyciągnął i, nie otwierając oczu, zaczął ssać zapalczywie. Krople potu wystąpiły mu na żółtą, pomarszczoną twarzyczkę. Nie czując wszakże skutku swojéj pracy, zaczął się krzywić do płaczu.
— Pójdźmy, pójdźmy, bo się rozbeczy — rzekła dama.
Pan radca usunął palec.
Istotnie, dziecko zaczęło piszczéć cienkim, słabym, jakby zduszonym głosem. Młoda matka stęknęła i, obróciwszy się z wysileniem, podała mu pierś wyschły, pustą...
Zbliżyli się do drugiego łóżka. Leżała na niém nawznak kobieta z czerwoną, rozognioną twarzą i szklistemi, wlepionemi w sufit oczyma. Usta miała spalone gorączką, otwierała je od czasu do czasu, przełykając ślinę, i dyszała ciężko. Pan radca szepnął coś doktorowi.
Doktor skrzywił się i ramionami wzruszył.
— Nie można wiedziéć — rzekł. — Trzeci dzień dopiero... Tam i tak łóżka zajęte...
Poszli daléj.
— Ot, to natura silna — odezwał się pan radca, ukazując siedzącą na łóżku aresztantkę, z którą doktor rozmawiał przed przyjściem gości. — W styczniu się topiła, z wody ją już nieżywą prawie wyciągnęli, przeszła potém ciężki tyfus, i nic.
— Topiła się! — zawołała z wielkiém zajęciem dama i zaczęła się ciekawie przyglądać choréj.
— To nic! — dodał tryumfalnie pan radca, — ale co za charakter! Ja zawsze powiadam, że gdyby choć połowę miała téj wytrwałości w dobrém, jaką ma w złém, toby była dzielna niewiasta! A podnieśże głowę! — dodał, biorąc chorą pod brodę i kierując twarz jéj ku światłu. — Przystojna dziewczyna — rzekł jeszcze i uśmiechnął się łaskawie.
Chora z wysiłkiem odwróciła głowę w żądanym kierunku. Ciemne włosy wymykały się z pod czepka, rozsypując po zapadłych skroniach. Na chude policzki wybił ciemny, przelotny rumieniec, wązkie wargi drżały, a długie rzęsy u pociemniałych powiek rzucały jakiś siny mrok na tę twarz wyniszczoną, znędzniałą.
— Niech pani wyobrazi sobie — rzekł, puściwszy brodę choréj, radca, — że to jest niepoprawna złodziejka. Dwa razy wypuszczona z więzienia, dwa razy uciekła z pobytu do złodziejskich szajek. Tak jéj ten chleb zasmakował. Kiedy ją ostatni raz obławą wzięli, to do Wisły im z pod ręki skoczyła.
— Ze strachu? — zapytała dama.
— Gdzie tam ze strachu! z takiéj już zaciętości złodziejskiéj. O, już to jak się nam uda egzemplarz, to buzi dać! — Przyłożył dwa palce do ust, skłonił się i cmoknął grubemi wargami.
Na twarzy dziewczyny odbił się wyraz niewymownego udręczenia. Spuściła głowę na piersi i zacisnęła splecione ręce na siwéj więziennéj kołdrze.
— Ach, Boże! — szepnęła dama. — Taka młoda dziewczyna. Czyż ci to nie lepiéj, moje dziecko, poprawić się, żyć uczciwie?... Widzisz, jakie to skutki złego...
Chora milczała. Brwi miała ściągnięte, usta drżące...
— Co do niéj pani będzie mówiła!... — rzekł pan radca. — Szkoda słów pani. Czy ja się to mało nagadałem, naperswadowałem!... I co? To stworzenie bez żadnego czucia!
Dama westchnęła i odstąpiła krokiem, zrezygnowana. Chora przymknęła oczy, pierś jéj się podniosła ciężkim oddechem.
— Cóż, doktorze — odezwał się pan radca, — prędko ona będzie mogła iść?
— Tak — odrzekł z namysłem doktor, — za jaki tydzień... dziesięć dni..
— Do Grójca zajdzie?
— Ojej! Czemu nie!
Z piersi młodéj aresztantki dobył się jęk głuchy; głowa jéj opadła ciężko na twardą, więzienną poduszkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

We dwa tygodnie potém, osłabła i chwiejąca się jeszcze po przebytéj chorobie, szła Hanka nanowo w pobyt. Tym razem pan radca, nauczony smutném doświadczeniem, przedsięwziął większe środki ostrożności. Z wysłaniem Hanki nie czekał, aż się zbierze znaczniejsza partya, jak to zwykle bywa, ale kazał dziewczynę pędzić samowtór z Michalakową, która téż już parę razy uciekała do dzieci, i, również jak Hanka, należała do kategoryi „niepoprawnych.”
— Czyste zwierzę, jak Boga kocham! — mówił zirytowany zwierzchnik do swego pomocnika, pisząc trzecią już z rzędu „rozpiskę” dla Michalakowéj, która z nawpół obłąkanym wzrokiem, obdarta, posiniona przez pijaka męża, u drzwi stała. — Patrz pan tylko, do czego ona podobna! Młoda jeszcze kobieta, a jak wygląda. I na co jéj to? Po co? Ma tam spokój, nikt palca na nią nie zakrzywi. Nie! Ona tu ucieka, żeby ją chłop pijanica poniewierał. Mówi, że do dzieci...
Przechylił głowę ku światłu i zaczął uważnie zdejmować włosek z końca pióra. U drzwi dało się słyszéć ciche szlochanie.
— To, powiadam panu, miałem raz wyżlicę Woltę, któréj szczeniaki podarowałem znajomemu ze wsi, coś z pięć mil od Warszawy. I wyobraź pan sobie, że to suczysko trzy razy uciekało i owe szczeniaki po jednemu w zębach znosiło. Kazałem zamknąć, to wyła tak, że to ludzkie wyobrażenie przechodzi. No, i musiałem szczeniaki kazać potopić w gliniance, bo sobie rady dać nie było można. I co pan powie? Moja suka póty latała, póty wąchała, aż je znalazła, i poznosiła mi je przed same okna. A wyła!... Żona mi mało spazmów nie dostała, słuchając tego wycia. Jeszcze akurat Ignaś był mi wtedy chory... Na, masz! — rzekł, podając strażnikowi rozpiskę. A pilnuj mi ich, jak oka w głowie. Jak baba albo dziewczyna drapnie, sam za to odpowiesz.
Szła tedy Hanka z Michalakową, która tym razem zabrała ze sobą najmłodsze dziecko, z pięć lat już może mającego chłopca, z wielką głową, odętym brzuchem i zgiętemi w pałąk, bezwładnemi nogami. Ten brzuch, te nogi i długie, wątłe ręce, któremi dziecko obejmowało szyję niosącéj je matki, czyniły je podobném do wielkiego pająka, a blade, szkliste, na wierzchu głowy osadzone oczy, i szary łachman, który je okrywał, jeszcze to podobieństwo zwiększały. Dziecko nie mówiło, nie płakało nawet, ale zwiesiwszy swą ogromną głowę na ramię matki, odzywało się niekiedy przykrym, jakby ptasim piskiem.
— Cichoj, cichoj, jagódko! — mówiła wtedy Michalakowa, gładząc jego obrzękłą, bladą twarzyczkę, — kupi ci matka pierniczek, ino zajdziem.
I uginając się pod ciężarem chłopca, przyśpieszała kroku, Hankę wyprzedzała nawet.
— Tfu!... — spluwał idący za niemi strażnik. — Czortby wziął!... Ot, kraszanka!
I znów szli w milczeniu.
A wkoło nich rozmaiła się cudnie piękna wiosna. Był ranek, a powietrze pełne pogody i woni. Wielkie, stare topole, w dwa rzędy wzdłuż gościńca sadzone, złociły się pod słońce lśniącym, żółtawym jeszcze, świeżo z pączków roztulonym liściem; po sadach kwitły czeremchy i tarnie, nad trawami zbóż i łąk brzęczały upojone życiem owady, ze spadków polnych uciekała z głośnym szmerem bystra, modra woda, ciepłe powiewy przynosiły z oddali szumy młodocianych gajów, skowronki zalewały powietrze dzwoniącą pieśnią. Z tych wszakże trojga nikt nie zważał na to.
Owszem, oni sami zdawali się być jakąś ciemną, ruchomą plamą, na ten słoneczny widnokrąg rzuconą.
Plama ta posuwała się coraz daléj, jakby spychana przez ten jasny, wesoły gościniec, po którym toczyły się bryczki i wozy, parskały rzeźwo konie i rozlegały się zmięszane, ochocze głosy ludzkie. Wszystko dążyło w tęż samą stronę, bo w miasteczku jarmark wypadał; nikt przecież nie pozdrowił tych idących śpiesznie kobiet, za któremi z karabinem na ramieniu postępował żołnierz, przy wymijaniu każdego woza, każdéj kupki pieszych powtarzający grubym, twardym głosem swoje:
— „Idi!... idi!...”
Zbliżali się do wsi. Nad drogą, niedaleko granicznego kopca, na którym stała bosa pastuszka gęsi, w jednéj, otwartéj na piersiach koszulinie, z zieloną rózgą w ręku; pomiędzy czterema symetrycznie zasadzonemi wierzbami wznosił się krzyż poczerniały, u stóp którego, jakby całą garścią rzucone, zakwitło kwiecie polne.
— O Panie Jezu Chryste! — jęknęła Michalakowa, któréj coraz grubsze krople potu po czole spływały. — O miłosierny Jezusieczku, zmiłuj się nad nami!...
I nie puszczając z rąk dziecka, na kolana padła, a ucałowawszy zroszoną jeszcze ziemię, zaczęła mówić pacierz tym wpółgłośnym, przerywanym ciężkiemi westchnieniami szeptem, który jest właściwy żarliwéj modlitwie naszego ludu.
Stało się to w chwili, kiedy strażnik zapalał swą „trubkę,” klnąc przez zęby, że mu ognia chwycić nie chciała. Hanka przeżegnała się i także uklękła. Na gościńcu nie było nikogo.
Rozkołysało się serce Michalakowéj od owych ciężkich westchnień, a stłumiony szept pacierza przeszedł w głośną, jęczącą modlitwę.
— O Panie Jezu Chryste! O najsłodszy Jezusieczku! — mówiła, wznosząc oczy ku wielkim, sterczącym gwoździom, któremi były przybite nogi Ukrzyżowanego, — ochfiaruję ci téż ten pacioryszek na cześć i chwałę Twoję przenajświętszą, na zbawienie duszy mojéj, amen! A ochfiaruję ci go, Panie Jezu Chryste, za te moje sieroty, coś je stworzyć i odkupić raczył męką Swoją przenajświętszą, a com ja, matka, ostawić je musiała na poniewierkę i na zatracenie... I ochfiaruję ci ten pacioryszek za tego mizerotę, co go oto niosę, i za tę drogę moję, i za wszystkie grzechy i ciężkości moje i krzywdy!... A jakoś się, Panie Jezu Chryste, w Ogrójcu krwawo pocił, tak mnie dowspomóż zwyciężyć tę krzywdę i tę ciężkość moję. O Jezu, Jezu miłosierny, zmiłuj się nad nami!... — Zamilkła. Wielkie łzy spływały po jéj znędzniałéj, wzniesionéj ku błękitom twarzy. Poruszała wargami bez głosu, jakby się porozumiewając w ciszy z Tym, do którego o pomoc wołała.
Co do Hanki, ta nie zdawała się być bardzo wzruszoną. I ona wprawdzie odmawiała zdrowaśki, ale jéj oczy, pełne posępnego ognia, utkwione były daleko przed siebie, a brwi ściągnięte nadawały jéj spojrzeniu wyraz twardy i niepocieszony.
Klęczały jeszcze obie kobiety, kiedy na gościńcu dał się słyszéć turkot. Nadjeżdżała bryczka.
— Idi! idi! — krzyknął strażnik i pchnął kolbą Michalakowę, która w zapomnieniu swojém nie słyszała tego rozkazu.
Ruszyli.
— Dlaczego te kobiety, tatku, żołnierz prowadzi? — spytał siedzący na bryczce obok ojca chłopiec.
— To złodziejki! — rzekł ojciec, skrzywiwszy się wzgardliwie.
— Ale ja widziałem, tatku, że one pacierz mówiły pod krzyżem...
— Co tam taki złodziejski pacierz! Pan Bóg takich pacierzy nie słucha.
Kiedy strażnik przyprowadził do magistratu Blacharzównę i Michalakowę, okazało się, że miejsca na nie w kozie magistrackiéj niema. Przed samym jarmarkiem zdarzyło się kilka większych kradzieży w okolicy, dopuszczono się nawet rabunku na publicznéj drodze, wielu więc „pobytowych” było pod tymczasowém śledztwem, i nietylko oficyalna koza, ale i jéj przyległości na areszt zajęte zostały.
W takich okolicznościach nie podobna było bardzo drobiazgowo pilnować się litery prawa, a to tém więcéj, że pan burmistrz sam od dni kilku cały ciężar urzędowania na swych barkach dźwigać musiał, ponieważ pan sekretarz wyjechał na parotygodniowy urlop, zostawiając w zastępstwie swojém jąkającego się kancelistę, z którym krewki zwierzchnik w żaden sposób dogadać się nie mógł. Chwyciwszy się tedy za głowę, na którą mu spadał ten dodatkowy, niespodziewany kłopot, pan burmistrz od strażnika „rozpiski” odebrał, „kwitancyę” mu odpowiednią dał i kazał się obu kobietom wynosić precz z kancelaryi, gdyż ścisk w niéj był nie do opisania. Zrobił to tém spokojniéj, że istotnie ta zmizerowana dziewczyna i ta kobieta z kalekiém dzieckiem na ręku litość raczéj, nie surowość budzić mogły.
Hanka, która, w miarę jak się do miasteczka zbliżali, zaczęła się trząść pod wpływem jakiegoś nieprzytomnego strachu, którym jéj oczy gorączkowo pałały, uspokoiła się teraz, a raczéj nanowo zapadła w tę głuchą, tępą obojętność, jaka od owego wieczora na Zakroczymskiéj była właściwym stanem jéj duszy. Usłyszawszy, że ma iść precz, raz tylko westchnęła, jakby z uczuciem wielkiéj ulgi, a potém zawróciła się powolnym, ociężałym ruchem, nie zdając się słyszéć nawet bardzo dobitnego „rugania,” które strażnik z własnéj już gorliwości na drogę jéj dokładał.
— I gdzie teraz Hanusia pójdzie? — zapytała Michalakowa dziewczyny, kiedy się znalazły za kancelaryjnym progiem.
— Albo ja wiem? — odrzekła Hanka posępnie. — Tak oto pójdę... Roboty i tak nie znajdę.
— To się już razem trzymajma — mówiła daléj kobieta. — Najgorzéj, żeby jakie posiedzenie znaléźć. Już mi do cna ręce pomdlały...
— Ano, to mi go dajcie, poniosę.
Chciała dźwignąć chłopca, ale się sama w tył przegięła i mało nie padła.
— Nie mogę — rzekła, — tak mnie to choróbsko zjadło, co strach. O la Boga!...
Chwyciła się ściany i stała przez chwilę jak zamroczona.
— Pójdźma ino kęs z drogi — odezwała się Michalakowa. — Chłopaka posadzę, Hanusia mi go popilnuje, a sama skoczę tu do jednéj... Może się o co przepytam.
Zeszły. Chłopak z wetkniętą w rękę bułką został na opiece Hanki. Nie wiedziéć wszakże dlaczego, bułki nie jadł, tylko piszczał i oglądał się na strony. Minęła godzina, minęły dwie, nareszcie Michalakowa wróciła.
— Gdzie tam! — zawołała już zdaleka. — Co się kto dowie, że z dzieciakiem, to ani gadać nie chce.
Zasępiła się i na ziemi siadła, podparłszy rękami głowę. Chłopca na ręce nie wzięła, i z boku tylko na niego patrząc, wzdychała ciężko.
Nadchodził wieczór. Dzieciak piszczał nieustannie i wyciągał do szyi matki długie, cienkie ręce.
— A cóż! — rzekła wreszcie kobieta, biorąc go na kolana. — Trzeba się chyba tu dziś przenocować.
Hanka nic nie odpowiedziała. Siedziała wyprostowana, z przymkniętemi oczyma, z głową w tył przechyloną i o żerdzie płotu opartą. W zapadającym zmroku twarz jéj wydawała się przeraźliwie bladą.
— Aby do jutra! — szepnęła półgłosem Michalakowa, jakby dla dodania sobie otuchy, okrywając uczepionego u szyi swéj chłopaka, którego wielka głowa zwisała jéj bezwładnie przez ramię. — Aby do jutra!
Ale jutro przeszło, przeszło i pojutrze, a kobieta roboty znaléźć nie mogła.
— Z dzieckiem? Cóż to za robota z dzieckiem? jeszcze z takiém! — wymawiał się każdy. Istotnie! Po co mieli brać babę z dzieckiem, „jeszcze z takiém,” kiedy było aż nadto rąk młodszych, swobodnych, które za mizerną zapłatę gotowe były cały dzień kopać, grabić, sadzić, co kto chciał. Małoż to tam „pobytówek” razwraz przypędzano?
Tymczasem Hanka wynajęła się do pielenia, wprawdzie za życie samo, ale i to dobre. Cięższéj roboty poradzić jeszcze nie mogła, a i ta szła jéj niesporo; najmniejszy dzieciak wyprzedzał na zagonie tę nędzną, ociężałą dziewczynę, na którą gospodarz razwraz fukał i obiecywał „przepędzić.” Nie przepędzał jednak, litując się jéj nędzy, a nadto pozwolił jéj sypiać „na starym ogrodzie” w szopie, w któréj się téż Michalakowa z Jaśkiem swoim na noc tuliła. Gdzie się obracała we dnie, z czego żyła, czy głód marła, czy żebrała — nie wiedziéć. Ale przez te kilka dni zczerniała i schudła strasznie, a niechcący się już jéj szyi puścić dzieciak piszczał po nocach coraz przeraźliwiéj. Może był głodny, może mu zimno było w téj ciemnéj, zatęchłéj szopie. Matka nie miała już ani chustki, ani fartucha, któremi okrywała go zrazu.
Upłynął tak tydzień cały, a Michalakowa roboty dostać nie mogła.
— Choćbym dzieciaka napowrót do ojca odniosła?... — rzekła raz niepewnym głosem do leżącéj już w barłogu Hanki. — Tylko że mi nijak ztąd bieżéć. Złapią jeszcze... A i tam... Boże zmiłuj się! Toć go to pijaczysko na nic sponiewiera... zatłucze!... Żeby to jeszcze dzieciak, jak inne... Do ludzi bym, jak te starsze, oddała. Ale takie!...
Nie dokończyła i westchnęła ciężko. Potém zaraz zaczęła piszczącego Jaśka głaskać po ogromnéj głowie, jakby mu chcąc powiedzenie to nagrodzić.
— Oj, robaku ty mój, mizerny robaku! — mówiła. — Lepsza by tobie śmierć, niż takie życie...
Umilkła i zadumała się, kiwając głową.
Upłynęło znów dni kilka. Jednéj nocy obudziła Hankę.
— O la Boga! Hanuś — rzekła. — Tak mi ino coś szepcze a szepcze, coby Jaśka uśmiercić...
— O... co téż to Michalakowa wygaduje! — odrzekła dziewczyna. — Albo to Michalakowa nie matka, żeby zaś takie rzeczy wygadywać! Niech ino Michalakowa krzyżem świętym się przeżegna i śpi. To tak złe do człowieka okazyi szuka...
Przeżegnała się kobieta, nie usnęła wszakże, i ciężko stękając, przewracała się na garści barłogu. Jasiek przez sen piszczał, jakby duszony.
I znów przeszło dni kilka, z których każdy był nową męką i nową nędzą dla téj matki i dla tego dziecka. Kobieta ledwo nogi powłóczyła za sobą, dziecko zapuchło na twarzy.
— Hanuś — rzekła raz Michalakowa z wieczora, — połóż ty chłopaka od swojéj strony, bo mnie nocami złe spać nie daje, ino żeby go uśmiercić i uśmiercić... Co jego za życie takie z tém kalectwem, albo i moje z nim?... Ani ja roboty, ani ja łyżki strawy...
— W imię Ojca i Syna! — rzekła Hanka. — Niech ino Michalakowa da tu do mnie chłopaka, a jutro do księdza idzie, wyspowiada się, to złe odstąpi.
Ale w nocy Michalakowa, nagle się ze snu zerwawszy, na barłogu siadła.
— Jezus, Marya, Józef, ratuj duszy mojéj!... — jęknęła głucho, i znów: — Jezus, Marya, Józef...
Nazajutrz, kiedy dziewczyna do roboty poszła, wstała Michalakowa, umyła swego Jaśka, rozgarnęła mu włosy na jego ciężkiéj, giboczącéj się na obie strony głowie, odziała go, przeżegnała, i wygrzebawszy z barłogu skórkę chleba, dała mu ją w rękę. Czyniła to wszystko z jakimś cichym pośpiechem, bez słowa, jakby odbywając konieczną i bardzo pilną pracę, a kiedy dzieciak chleb jeść zaczął, rzuciła się krzyżem na wilgotną ziemię szopy i biła o nią czołem. Głuchy jęk szedł jéj z piersi zamiast pacierza, a załamane i wyciągnięte nad głową ręce podnosiły się i opadały ciężko, jakby w mocowaniu się wielkiém, śmiertelném...
Jasiek tymczasem zjadł chleb i piszczéć zaczął. Wtedy podniosła się kobieta i uderzyła się trzy razy w piersi, mówiąc: Boże, bądź miłościw mnie grzesznéj... poczém przeżegnała się, wzięła chłopaka na ręce i wyszła w pole.
Tegoż dnia miasteczko całe przerażone zostało wiadomością, że jedna z „pobytówek" utopiła dziecko w gliniankach. Sprawiedliwość wszakże pocieszała się tém, że dzieciobójczynię, dawniéj już notowaną jako niepoprawną, ujęto na miejscu zbrodni i miano do głównego więzienia odstawić.
Kiedy po wzięciu Michalakowéj pan Majcher Kapuza, cechmistrz stolarskiego kunsztu i starszy bractwa „Miłosiernego Serca Jezusowego,” a obecny chlebodawca Hanki, dowiedział się, że dziewczyna w jego szopie na starym ogrodzie razem z dzieciobójczynią sypiała, uczuł się tém niesłychanie na swoim brackim honorze dotknięty i wypędził Hankę natychmiast, wprost od miski, do któréj właśnie w południe na ziemi głodna siadła i w któréj już nawet łyżkę umaczać zdążyła. Wypędzenie to wszakże nie naraziło Hanki na poszukiwanie innéj roboty, tudzież innego barłogu, pod innym gdzieś płotem, gdyż ledwo wyszła za wrota, spotkała się ze strażnikiem, który ją do ratusza zabrał.
Potrzebowano jéj tam.
Wnioskowano słusznie, że kiedy sypiała razem z Michalakową, to niezawodnie musi coś i o tém utopieniu dziecka wiedziéć. Wprawdzie matka nieszczęśliwego Jaśka przyznawała się do wszystkiego sama, krzycząc i lamentując przeraźliwie, bijąc się w piersi, wzywając miłosierdzia boskiego i głową tłukąc o ziemię. Wszelako mogły tu zachodzić jakieś „okoliczności,” a okoliczności, jak wiadomo, zmieniają wszystko. Hanka szła śpiesznie i bystro patrzała przed siebie mętnym, jakby nieprzytomnym wzrokiem. Chwilami zdawało jéj się, że idzie przez wodę, to znowu że ma nogi z drewna, to że jest noc czarna, to znowu żal jéj było, że nie zjadła choć z parę łyżek jagieł. Ot, mąciło jéj się w głowie poprostu.
Tymczasem niebogi Jasiek leżał na brzegu glinianki odęty i siny, w umazanéj rudém błotém koszulinie, którą już słońce wysuszyć zdołało, i z przerażeniem w szklistych, wypukłych oczach, których śmierć nie zdołała zamknąć. U jego cienkich nóg i rąk plątało się wodne zielsko, na którém błyszczały jeszcze gdzieniegdzie jasne krople wody. Nad wielką głową jego zwijały się i rozwijały z błyskawiczną szybkością czarne jaskółcze wianki, a konik polny ćwierkał mu w samo ucho swoję jednostajną, usypiającą piosenkę. Nie słyszał tego wszakże nędzny Jasiek, z wielkiém jakiémś zdumieniem patrzący się w samo słońce...
Tego ranka pozajmowano w szkodach mnóstwo bydła, źrebiąt i gęsi bez liku, gdyż pasące je dzieciaki zbiegły się wszystkie w jednę kupkę i przypatrywały pilnie małemu topielcowi. Starszych widzów nie brakło także. Kilka mieszczanek przypomniało sobie nawet, że już tego dzieciaka widziały, jak z nim matka chodziła, o robotę prosząc.
— Ale ktoby tam, moja pani, robotę takiéj dawał?... — mówiła jedna.
— To się wie... — przywtórzyła druga, wzruszywszy ramionami.
— Dzieciaczysko pokrakowate jakieś, a takie znarowione, że się baby puścić nie chciało.
— Oj, pozbyła się go, pozbyła, moja pani!
— To ci matka! — dodała inna, kiwając głową.
— Suka, nie matka!...
— Że téż to Bóg miłosierny na świętéj ziemi trzyma i nagłą śmiercią nie skarze!
Powzdychały jeszcze chwilkę, potém ta i owa do domu wracała. Ale w drodze pod samém miasteczkiem, pomiędzy pierwszym jego szynkiem a letnim „barakiem,” przed którym żołnierze czyścili konie, znów trafiły na zbiegowisko jakieś. Na ulicy, w kurzawie, którą podnosiły jadące wozy, leżała młoda dziewczyna. Jedni mówili, że pijana, inni — że ma „choróbkę.” Ktoś widział ją świtem, jak się pod barakami włóczyła, jak w szynku piła, jak potém wybiegła z niego i, nagle się zakręciwszy w miejscu, padła, parę razy podrzuciła ciałem, wyciągnęła się i zesztywniała jak drewno.
Istotnie, leżąca dziewczyna twarz miała ciemnoczerwoną, pianę na ustach i dziko zmrużone oczy. Ktoś litościwy rzucił jéj chustkę na twarz.
W téj chwili właśnie prowadzona do ratusza Hanka nadeszła i w tył się cofnęła.
— Mańka — szepnęła, rzuciwszy okiem na brudną, w szmaty potarganą różową suknię i sterczące z pod niéj stopy drobne.
Odwróciła głowę, żeby ją zobaczyć raz jeszcze, ale strażnik „nie za tém dziełem” był wysłany, więc dał jéj zaraz w kark i poszli daléj.
W ratuszu, w głównéj sali, pusto było i cicho. Muchy tylko brzęczały po zakurzonych szybach, a zająkliwy kancelista, rozparłszy się w burmistrzowskim fotelu, ćmił lichego papierosa i marzył. Pora była obiadowa, mógł więc to czynić tém swobodniéj, że już przed chwilą spożył dwa serdelki i trzy bułki, które, w oczekiwaniu na prezydenturę i polędwicę, łykał tymczasem... bez zająknienia.
Przybycie strażnika i prowadzonéj przez niego dziewczyny spotęgowało jeszcze błogi nastrój duszy kancelisty. Bądź-co-bądź, był on tu w téj chwili najwyższą i jedyną władzą. Kiedy więc Fedorenko, wsadziwszy głowę do drugiego pokoju i przekonawszy się, że tam niema nikogo, mruknął półgłosem, że dziewczynę zamknąć chyba tymczasem będzie musiał: — Do ko... ko... ko...mórki z... z... z... nią! — wykrzyknął kandydat na burmistrza, nie chcąc stracić jedynéj może sposobności wydania urzędowego rozkazu, a zarazem próbując powagi i głosu.
Próba wypadła świetnie.
„Ko... ko... ko...” i „z... z... z...” szeroko rozległo się po pustéj sali, a Fedorenko pchnął dziewczynę przed sobą do sieni.
Kancelista pozostał w fotelu sam, z piersią wzdętą, brwią zmarszczoną, dyktatorskim gestem, którym tylko co rozrzucił po ziemi pudełko stojących na biurku burmistrza zapałek, i pałającém nieograniczoną pychą, ku drzwiom zwróconém spojrzeniem.
W téj chwili wszakże drzwi się te otwarły, a w progu stanął pan sekretarz. Kancelista zerwał się, schylił i zaczął zbierać po podłodze rozrzucone zapałki.
Pan sekretarz niewiele się odmienił.
Taż sama urzędowa maska obojętności na twarzy, taż sama żółta i niezdrowa cera, też same wydęte wargi i czerwone u powiek obrączki.
Wszedł, drzwiami trzasnął, i nie spojrzawszy nawet na kancelistę, stojącego właśnie na czworakach pod biurkiem zwierzchnika, do swego pokoju się zwrócił.
Strażnik wpuścił za nim Hankę i drzwi zamknął.
W jednéj chwili oblicze młodego urzędnika zmieniło się do niepoznania. Płomień po niém przeleciał potém chmura, potém znów płomień, a płaska twarz jego z grubym, zadartym nosem i wydatnemi szczękami zrobiła się podobna do czerwonego, dymiącego żużla.
Przez chwilę milczał i czytał coś, stojąc ku oknu zwrócony. Widoczném było, że sili się, aby opanować właściwe sobie, nerwowe, targające ruchy. Usiłowania te wszakże były daremnemi.
Ręce jego z chrzęstem gniotły trzymany papier, mięśnie policzków i kąty ust drgały. Zwrócił się wreszcie do Hanki i objął ją długiém, jaskrawém spojrzeniem.
— Taki popadłaś się do mnie?... a?... — przemówił swoim skrzypiącym głosem, mrużąc pałające oczy.
Dziewczyna patrzyła ponuro w ziemię.
— Tak na nic, znaczy, było tobie uciekanie?... I do kogo ty uciekała?... a?... Do kochanka uciekała?...
Dziewczyna milczała.
— Tak cóż?... Gadać nie umiesz? Niemową się zostałaś?...
Przysunął się bardzo blizko i pochylił nad nią, owiewając ją gorącym oddechem.
— Tak gadaj zaraz! Do kochanka uciekała?... a?... — mówił przerywanym, świszczącym, podobnym do stłumionego chichotu głosem.
Dziewczyna krokiem w tył się cofnęła i plecami o drzwi wsparła.
Chwycił ją za ramię i zaklął wściekle:
— Stój ty taka!... Czort tu ciebie dał, kukło ty!... Czort ciebie... Na wolności nie chciała... Tak w kozie kochanka nie będzie... Ja będę!... ja!... ja!...
Cisnął ją ku ziemi, giął, łamał, palce jego wpiły się w jéj ramię jak kleszcze. Aż nagle sam się zachwiał, pobladł, a zduszony głos jego przeszedł w niewyraźne mruczenie.
— Matko przenajświętsza... Matko przenajświętsza... — szeptała dziewczyna, zacisnąwszy na piersiach ręce, a oczy jéj dziko latały po kątach, jakby szukając ratunku. Nagle puścił jéj ramię, otrząsnął się i wolnym krokiem ku oknu obrócił. Chwilkę tak stał, odgarniając włosy i wodząc ręką po twarzy, jakby chciał z niéj zetrzéć ślady niedawnego wzburzenia, splunął potém, przeszedł się po kancelaryi, i nie spojrzawszy na dziewczynę, znów pod oknem stanął. Hanka trzęsła się jak w febrze, oczy jéj pociemniały jak dwa zgaszone węgle, ząb o ząb szczękał głośno.
— Fedorenko! — zawołał pan sekretarz zmienionym głosem.
Strażnik wszedł i stanął wyprostowany, czekając rozkazu.
— Zabrać ją i wsadzić! Do sprawy będzie potrzebna — rzekł pan sekretarz, nie odwracając się od okna.
Fedorenko dwa palce do czoła przyłożył i popchnął dziewczynę do wyjścia. Kiedy się drzwi za nimi zamknęły, rzucił się pan sekretarz na krzesło, przymknął oczy, i przechyliwszy się na poręcz, westchnął ciężko. Na twarz jego wybił wyraz wielkiego niesmaku i znużenia. W téj chwili był to prawdziwie godny pożałowania człowiek.
Hanka szła przed strażnikiem wolnym, chwiejącym się krokiem, z głową posępnie ku ziemi zwieszoną.
— Nu! Nu!... — wołał, następując na nią, Fedorenko, ale zdawało się, że nie słyszy tego. Plecy jéj i ramiona wzdrygały się chwilami, jakby ją przejmowało wielkie jakieś zimno. W kancelaryjnéj sali nie było jeszcze pana prezydenta, ale już zgromadzać się zaczęli interesanci, między którymi porządek czynił Maczuski.
Naraz dziewczynie oczy zabłysły. Schyliła się i podniosła coś z ziemi, zanim strażnik, którego woźny tabaką częstował, ruch ten zauważył. Patrzyła teraz na ziemię pilnie, a po jéj śniadéj twarzy przelatywały krwawe łuny. Nim doszli do proga, schyliła się po raz drugi. Fedorenko podnosił w téj chwili rękę do nosa i oczy mrużył, szykując się do dyskretnego kichnięcia.
Kiedy dziewczyna z ratuszowego gmachu wyszła i na świat boży spojrzała, wydało jéj się, że wszystkie dachy są w ogniu i że wielka łuna nad miasteczkiem stoi. Krzyknęła przeraźliwie i zatoczyła się na Fedorenkę, ale wnet, dostawszy od niego kułakiem w bok, oprzytomniała.
— Nu, nu, ty co?... — huknął strażnik. — Opiła się?... pijana?...
Jęknęła głucho dziewczyna i szła daléj śpiesznie.
...Oj, opiła się, opiła piołunu, ziela gorzkiego.. Oj, opiła się łez gorzkich i mętnéj, wiślanéj wody...
Strażnik klął „didkiem” i spluwał przez zęby. Był zły. Obiadu dotąd nie jadł przez tę „nawidzoną,” domyślał się przytém, że Pasecki, pisarek akcyzny, przy żonce jego, jak zwykle, siedzi a szepcze. Kiedy więc doszli do komórki, pchnął gwałtownie dziewczynę pięścią w plecy dla ulżenia sobie i hałaśliwie drzwi na kłódkę zamknął.
Hankę ogarnęła ciemność. Przeleciawszy, sama nie wiedząc jak, przez próg wysoki, stała chwilę wpośrodku izby oszołomiona, z rękami wyciągniętemi przed siebie. Po chwili dopiero zobaczyła trochę światła, wpadającego przez szczelinę deszczułek, któremi zabito okienko. Wtedy obejrzała się po kątach. Niewiele się tu zmieniło. Deskę tylko nową dano w ścianie, stojąca pod nią beczka rozsypała się, a klepki i obręcze leżały na tém samém miejscu. Dziewczyna patrzała na to wszystko jakimś dziwnie tępym, osłupiałym wzrokiem. Naraz uczuła wielkie zmęczenie, i rzuciwszy się na leżącą w kącie garść słomy, twardo zasnęła.
Spała tak parę, może kilka godzin. Kiedy się obudziła, wszystkie kości ją bolały, w skroniach jéj bity tętna, a zeschły język nie pozwalał przełknąć śliny. Siadła na słomie i szeroko otwartemi oczyma patrzała w ciemność. Ostatni, skośny promień zachodzącego słońca wpadł przez szczelinę u okienka i odbił się krwawo na przeciwległéj ścianie. Wtedy dziewczyna, jakby przypomniawszy coś sobie, zerwała się nagle i zaczęła czegoś szukać za pazuchą. Przysiadła potém na ziemi, zgarnęła barłóg z pod siebie, i poniósłszy go w kąt, gdzie pod ścianą leżały klepki rozsypanéj beczki, zaczęła je starannie nakrzyż układać, jak to czynią kobiety wiejskie, rozpalające ogień na kominie. Czerwony promień słońca ślizgał się po ścianie, przyświecając robocie dziewczyny. Podniosła się teraz i poszła do drugiego kąta, gdzie leżały wióry od składanego tutaj dawniéj drzewa. Zebrała je, podsypała pod ułożone na sobie klepki i zaczęła zwijać w pęczki słomę z barłogu. Chwilami przestawała, jakby zmęczona, i wypoczywała, dysząc ciężko. Nareszcie, kiedy wszystko skończyła, sięgnęła na piersi za grubą koszulę i wydobyła dwie podniesione w kancelaryi magistrackiéj zapałki. Pierwsza z nich zatliła się tylko modrym płomykiem i zgasła.
Hance zaczęło bić serce jak młotem.
— Jezu... Jezu... Jezu... — szeptała zbielałemi z przerażenia usty, zapalając drugą i podsuwając pod nią zwinięty pęczek słomy.
Ogień chwycił. Sine płomyki zaczęły pełgać po słomie. Dziewczyna odetchnęła głęboko. Poczém z najwyższą ostrożnością podłożywszy palący się wiecheć pod wióry, schyliła się i zaczęła dmuchać na nie. Twarz jéj, oświecona wzmagającym się płomieniem, zapalaiła się, to znów gasła. Jakiś twardy, dziki, nieubłagany wyraz wybijał na nią zwolna.
Skośny promyczek słońca ześliznął się po ścianie i zagasł.
Ognisko rozgorzało szybko, napełniając izdebkę lekkim, sinym dymem. Czerwony płomień biegł w górę, chwytając powiewające od szybszego ruchu powietrza pajęczyny, wielkie pająki zaczęły biegać po ścianach, wiszące od pułapu długie źdźbła słomy, naładowanéj na strychu komórki, pełgały sinemi iskry i gasły. Wkrótce zaskwierczały smolne deski ściany, pod którą paliło się ognisko, a roztopiona żywica zaczęła po nich spływać w bursztynowe sople.
Podniosła się wtedy Hanka w pół ciała, i na klęczkach przysiadłszy, patrzyła posępnie w ognisko. Potém zaczęła się kiwać w tył i na przód, jakby w żałośném rozpamiętywaniu, załamawszy ręce na kolanach.
Niepocieszone jéj oczy patrzały w jakąś przeszłość daleką, daleką... Widziała może ubogi warsztat rodzinny, ojca, matkę, brata, Piotra... Nagle pierś jéj się zatrzęsła pod grubą koszulą, usta zadrgały, opadły powieki, a z pod nich wybiegły dwie łzy wielkie, jasne, i potoczyły się po znędzniałéj twarzy.
Raptem podniosła się, chwyciła za piersi. Dym gęsty i żrący wypełniał komórkę całą. W głowie jéj się kręciło, pobiegła do okienka, i zasłoniwszy twarz rękami, na ziemię padła. W téj chwili właśnie z trzaskiem zerwała się część przetlonego pułapu, czerwony płomień na dach się wyrzucił, a ognisko buchnęło gwałtownie, zasilone przypływem świeżego powietrza.
Napół zduszona i oślepiona dymem dziewczyna porwała się raz jeszcze z ziemi, jak obłąkana zaczęła biedz do drzwi, chciała wołać ratunku, ale głosu dobyć już nie mogła i runęła jak kłoda u proga.
Jednocześnie krzyk i gwałt dał się słyszéć z zewnątrz.
— Gore! Gore!... — krzyczano przeraźliwie.
— Pali się! Gore!... Ratujcie!...

Hanka słyszała jeszcze, jak się te krzyki zbliżały, jak wyważono drzwi komórki, poczém stała się nad nią wielka, wielka cisza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.