<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Psiawiara | |
Podtytuł | Powieść współczesna | |
Pochodzenie | „Kłosy“, 1884, nr 966-1005 | |
Wydawca | Salomon Lewental | |
Data wyd. | 1884 | |
Druk | Salomon Lewental | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Kochany, mój stary przyjacielu. Gdym ci obiecywał „Psiawiarę“ i prosił cię, abyś tytuł ten, trochę dziwnie brzmiący, zmienił według upodobania — nie przewidywałem, gdzie mnie dziwny obrót lotu rzuci, gdy pisać to będę.
W siedmdziesiątym piérwszym roku życia, ciężko choremu dostać się pod klucz — wierz mi, jest to jedna z tych niespodzianek okrutnych, które tylko próbą i dopustem Bożym nazwać się może.
W takiém położeniu i stanie umysłu, w jakim się znajduję, nie dziwuj się, że i „Psiawiara“ nie tak się wykonała, jak ją myśl osnuła.
Zmuszałem się do pisania, aby nie przemyślać o czém inném, aby odciągnąć się od rozważania położenia mego i z niém połączonych przykrości dotkliwych. Ten przymus nie zawsze mógł wypaść na korzyść opowiadania.
Czuję sam, że ono nosi cechy jego, że w niém laudanum, co nerwy zburzone codzień uspakajać musiało, a sen uciekający sprowadzać, i niepokoje dnia, tęsknice samotności, i zniecierpliwienia różne się odbiły. Potrzeba było mocy nad sobą, aby się przenieść w krainę fantazyi dla ucieczenia od rzeczywistości, któréj może najcięższém brzemieniem jest niepewność i ciemność, jakie ją otaczają.
Bądź co bądź, opowiadanie to, choćby jako ciekawy produkt tego, co może wola człowieka w walce z niewolą, powinno jak jest pozostać.
Kiedy będę go mógł ci przesłać, Bóg jeden wié, bo w téj chwili ja sam nie wiem, kiedy, jak i w jakich warunkach odzyskam to, co jest człowiekowi najdroższém.
W Pau, gdzie mi było naprzód za zimno, a potém za gorąco, cierpiąc mocno, wśród nocy, jak zawsze, bezsennych, mnóztwo notatek sobie przygotowałem do „Psiawiary“. Nie mam ich dziś w ręku, bo z innemi zabrane zostały. Nie wszystkie mogłem przypomniéć, ani ich zużytkować.
Być może nawet, że główna myśl, o któréj ci donosiłem, w zapale wykonania uległa jakiéjś zmianie.
Tak jest, nie cofam wyrazu; był to zapał, do którego umysł się zmuszał natężeniem wielkiém — nieprzerwaną pracą. Dziś, gdym do ostatniéj doszedł stronicy, żal mi, że się to już skończyło, tęskno mi, żem znowu oko w oko z sobą i tą ciężką rzeczywistością, któréj trwania niepodobna jest przewidziéć.
Nigdzie systematyczniéj i powolniéj nie dzieje się zadość wszystkim formom sprawiedliwości, jak w tym kraju. Są one nieuniknione, nie uwalnia od nich choroba, nie ogląda się nikt na wiek, nie przyśpieszy ani o jednę minutę końca żadne błaganie.
Lecz, nierozpisuję się już więcéj...
Wątpię bardzo, ażebym pozostał w tym kraju. Po latach dwudziestu, choćby ze stratami i żalem, przyjdzie mi zapewne na ten krótki czas, jaki mi pozostaje do goszczenia między wami, wynosić się gdzieś tam, gdzie znajdę cisze, swobodę i bezpieczeństwo.
Dokąd losy poniosą? a nawet czy się do tego dobiję? Chi lo sa?
Ściskam dłoń twoję, bo wielki czas skończyć to smutne posłanie
Piękne jest Podole, poetyczna Ukraina, ale Wołyń ma w sobie coś tak uroczego, tak czarodziejskiego, iż z nim żadna z sąsiednich ziem porównaną być nie może. Takim się on wydaje z blizka tym, co tam życie rozpoczęli i pędzą, a cóż dopiéro ludziom, co część wieku przeżywszy na nim, opuście musieli i tęskno zawsze przypominają go sobie. Wszystko się potęguje we wspomnieniach; obraz, z którym człowiek w duszy się nosi, z czasem nabiera kształtów i barw cudownych. Niéma w tém kłamstwa i przesady, ale jest idealny blask, w którego światłości wszystko nowego nabiera życia. Krajobraz, w tęsknotę oprawny, zyskuje wiele.
Wołyń zaś nie potrzebuje nawet tego upiększenia, aby być pięknym. Zielone jego wzgórza, dębowe lasy, błyszczące stawy, smaragdowe łąki, złociste łany, i dwory siedzące w gniazdach olch i topoli, stanowią coś, jemu tylko właściwego — czego nigdzie indziéj niéma...
I, jak wszędzie, tło i otoczenie wyrabia tu żywot odrębny, tworzy ludzi, atmosfera napawa tém, czém jest przepełnioną...
Ale to — stare dzieje.
W Łuckim powiecie, dziś zapewne przezwanym inaczéj, leżał w tym czasie, w którym się powieść nasza ma rozwijać, piękny i znaczny majątek, Biały Ostrów.
Miał on tym stronom tylko właściwą dwulicowość: ziemię z jednéj strony, żyzną, jak podolska, z drugiéj lasy ogromne poleskie, skarbiec niewyczerpanych bogactw dla tych, co niemi zarządzać umieli.
Z zazdrością téż spoglądali dorobkiewicze na te dobra, ostrząc zęby na nie, lecz nie było najmniejszego prawdopodobieństwa, aby sięgnąć po nie mogli; chyba kiedyś może, ale bardzo nierychło, Biały Ostrów mógł z rąk dawnych posiadaczy spadkowych przejść w szpony tych, co ziemią tak frymarczą, jak wszystkiém, co w nie wpada.
Dziedziczką jego była naówczas wdowa, tytułowana Sędziną, pani Natalia z Brusów-Stokowskich Brodzka, niezbyt już młoda, lecz obiecująca żyć, jak to u nas poczciwe niewiasty dawniéj umiały, to jest, bodaj do lat seciny. Nie miała ona dzieci, nie zdawała się chciéć wyjść za mąż, choćby jéj na pretendentach nie zbywało, ale energiczną i przewidującą była tak, że majętności na łaskę i niełaskę losu odumrzéć nie mogła. Tak się naówczas wszystkim zdawało, tak sobie powszechnie, mówiąc o niéj, powtarzano. W sąsiedztwie z dawna ją przezwano Kozakiem, o czém wiedziała i nie gniewała się za to wcale. Ale bo téż oryginalniejszéj nad nią istoty z dawna pewnie na całym Wołyniu, a może i na szerszéj przestrzeni, znaléźć nie było łatwo.
W chwili, gdy się nasze opowiadanie rozpoczyna, pani Sędzina miéć musiała lat czterdzieści i kilka, lecz siły i zdrowie dwudziestoletnie winna była życiu czynnemu, niemal męzkiemu. Niewieściego w sobie nie miała, nic, oprócz serca. Nie piękna za młodu, jak pospolicie wszystkie upośledzone w tym względzie kobiety, w późniejszych latach nietylko nie zbrzydła, ale niemal wypiękniała. Niewielkiego wzrostu, silnie i kształtnie zbudowana, figurę miała zręczną, postać młodą, mchy żywe do zbytku, twarz płci ciemnéj, a rysów dziwnych, ruchomych, niekształtnych, ale pełnych wyrazu i życia. Czarne oczki ogniste strzelały z niezmierną siłą, brwi nad niemi gęste, grube, najeżone, marszczyły się razem z czołem często groźnie, zawsze niezmiernie energicznie. Maleńki nosek nie zdobił jéj wcale, a pod nim zarysowywało się coś nakształt wąsika, którego pani Natalia bynajmniéj się nie wstydziła. Usta dosyć szerokie, z wargami różowemi, wydatnemi, rzadko się zamykały, bo pani Natalia nie umiała w sobie ukrywać nic, a umysł jéj i fantazya nie odpoczywały nigdy. Wyrazów téż, mówiąc, nie dobierała wcale; zarzucano jéj nawet, iż się niekiedy, ożywiwszy do zbytku, posługiwała niezupełnie kobietom właściwemi; klęła i łajała często po kozaczemu.
Obyczaje miała męzkie. Za życia ojca, wielkiego myśliwca i zawadyaki, wychowywana przez niego, bo matka ją małą odumarła, przejęła zupełnie jego mowę, nawyknienia, upodobania. Jeździła konno doskonale, powoziła czterema końmi i paliła z bicza tak, że jéj woźnice mogli zazdrościć. Strzelała téż wybornie i polowanie tak lubiła, jak ojciec nieboszczyk. Na gospodarstwie znała się nie gorzéj od tych, co uchodzili w okolicy za najlepszych rolników; rządzcy do znacznego majątku nie potrzebowała wcale. Pola swe i lasy objeżdżała sama, i często ją przy robotnikach, podpartą w boki, w dziwacznym kapelusiku, w bucikach męzkich, podpasaną skórzanym paskiem, widziéć było można.
Dziedziczka pięknego majątku, choć nie ładna i trochę straszna dla przyszłego męża, miała za młodu bardzo licznych konkurentów, ale wszystkich odpaliła. Nie wierzyła, żeby się kto w niéj mógł zakochać, a sama do rozmiłowania się skłonną nie była.
Miała już lat dobrze dwadzieścia i kilka, gdy w sąsiedztwie małą wioszczynę odziedziczył po stryju, tak zwany, Izio (Izydor) Brodzki. Przybywał on kędyś z Podlasia i na Wołynia był obcym. Wioszczyna jego, Pasieczyńce, przytykała do Białego Ostrowu.
Objąwszy ją, Izio naturalnie objechał sąsiedztwo. Chłopak był młody, nie piękny, nieśmiały, naiwny i łatwowierny, ale dziwnie dobrego serca. Z niebardzo tęgą głową a miękkiém usposobieniem, starający się ze wszystkimi być dobrze, ufający każdemu, Izio przeznaczonym był na to, aby padł ofiarą tych, którzy z poczciwości i powolności korzystać wcale się nie wzdragają.
W Białym Ostrowie począwszy bywać, nie zamyślał starać się o bogatą dziedziczkę, ale upodobał sobie jéj towarzystwo, właśnie może dla wielkiéj różnicy charakterów... i, nie zamierzając wcale zdobywać serca, pozyskał sobie wielką przychylność panny Natalii.
Widząc niebezpieczeństwo, na jakie był narażony w towarzystwie, którego nie mógł uniknąć, panna Natalia wzięła go naprzód w opiekę. Usiłowała kierować nim, prowadzić go, ostrzegać, wlać w niego energią swoję. Na nic się to wprawdzie nie przydało, ale zbliżyło ich do siebie i obudziło wielką wdzięczność w Iziu.
Przestrogi przyjaciółki przyjmował chętnie, ale iść za niemi nie miał siły; poczciwy chłopak, wciągnięty, wyzyskiwany, ograbiony, wplątany w interesa, wpadł w najprzykrzejsze położenie.
Naówczas-to, gdy go wszyscy mieli za zgubionego, niewiadomo jak, panna Natalia, dała mu do zrozumienia, że gotową jest wyjść za niego. To pewna, że on piérwszego kroku uczynić był-by nie śmiał. Ślub odbył się prędko i bez żadnych wielkich ceremonii. Gości zaproszono nie wiele, występu żadnego nie było. Izio, szczęśliwy, przeniósł się do Białego Ostrowu.
Nie ulega najmniejszéj wątpliwości, że był szczęśliwym, że do żony się przywiązał gorąco, a ona go kochała namiętnie; lecz, nawet pod energiczną dłonią małżonki, nie mógł się zmienić charakter biednego niedołęgi. Pozostał on, czém był, najlepszym w świecie człowiekiem, ale do niczego.
Puścić go samopas strach było, zawsze prawie coś zmalował. Z czułością wielką czuwała nad nim żona, nie czyniąc mu wymówek, nie zatruwając życia, lecz bolejąc nad tém, że przerobić go nie mogła...
Szczęście to trwało lat kilka, Izio dostał kaszelku, zbladł, zaczął słabnąć, okazała się rozwijająca szybko choroba piersiowa; żona pielęgnowała go, jeździła z nim, starała się ocalić, — napróżno. Niedołęga zmarł z uśmiechem na ustach, jak wszyscy suchotnicy, sądząc się blizkim uzdrowienia i różowe śniąc marzenia przyszłości.
Żal żony po nim był innym, niż pospolicie bywa kobiecy. Z zaciętemi wargami, milcząca, nie mogąc płakać, pochowała go Natalia; jakiś czas siedziała zamknięta, przybita, chmurna, potém wzięła się do gospodarstwa, do pracy, do życia dla drugich.
W tém wdowieństwie swojém dopiéro wyrobiła się na to, czém teraz była: na jednę z osób największego wpływu, powszechnie szanowaną, któréj oryginalność, nieco dziwaczną, szorstką, przebaczano dla wielkich cnót i najszlachetniejszego serca.
Są ludzie, którzy żyją sobie tylko i dla siebie; Sędzina potrzebowała żyć dla drugich i namiętnie mieszała się do tego, co do niej nie należało. W domu wychowywała kilka ubogich szlachcianek, trochę po żołniersku, ostro, karno, ale tak, że wszystkie wychodziły na najlepsze żony i gospodynie; po za domem wpływ jej był może dziwniejszy jeszcze, ale ogromny. Pomagała, gdy kto w jej oczach zasługiwał na to, burczała, gdy kto postępował nie do rzeczy, godziła zwaśnionych, dawała nauki obałamuconym, a gdy jej kto śmiał zarzucić, iż się wdaje w to, co do niej nie należy, odpowiadała hardo:
— Jakto? nie należy! a to mi się podoba! Czy to my wszyscy nie składamy jednej rodziny ludzkiej, chrześciańskiej i szlacheckiej? Każdy człowiek odpowiada za człowieka, któremu dał zginąć, mogąc go poratować?
— Łaję, bom powinna. Nie przyjemna rzecz słuchać, zapewne, ale gdy kto tonie, za czuprynę go się chwyta, nie pytając o pozwolenie.
Niekiedy nauki Sędziny przybierały ton i obroty nadzwyczaj gwałtowne. Powiedzieć komuś, że był osłem, wcale się nie wahała, a nie jednemu plunęła w oczy: — patrz żebyś łajdakiem nie został.
Poznamy zresztą Kozaka tego w ciągu powieści.
Biały Ostrów, stara siedziba Brusów-Skotnickich, mało co się zmienił od prastarych czasów Wołynia. Dwór, pobudowany u zbiegu dwóch rzeczułek na gródku odwiecznym, z sadami, ogrodami, zabudowaniami, kaplicą, lamusem, tak był w olbrzymich drzewach ukryty, że z jednej tylko strony od wjazdu, część jego widać było. Nie miał on powierzchowności wdzięcznej, i nie starał się o nią, ale utrzymany był troskliwie, kwiatami otoczony trzymał się dobrze pomimo wieku, a we wnętrzu obszerny był, zamożnie urządzony i wygodny. O odświeżenie go nowościami i elegancyą młodą nie troszczyła się gospodyni, za to pełnym był ciekawych starożytnych sprzętów i pamiątek.
Szczęśliwie jakoś oszczędziły go wojny, pożary i kataklizmy, w których u nas tyle drogocennych przepadło zabytków. Pani Sędzina miała srebra, które kilku już pokoleniom służyły; makaty i kobierce, wypłowiałe ale przepyszne; szafy gdańskie i meble kolbuszowskie, mnóztwo cacek i zbiór broni rzadkiej piękności i doboru.
Wskazując na szable dziadowskie, wzdychała często i wołała:
— Licho nadało, żem się ja chłopcem nie urodziła! Taki mam apetyt do nich!!
Dwór utrzymany był nie wytwornie, lecz nie skąpo. Służby dosyć było w nim, kuchnia i piwnica dobrze zaopatrzone, przy stole nigdy zbytku, lecz jedzenie zawiesiste i dostatnie, a o każdej dnia godzinie gość przybywający głodnym nie był. Cudem zjawiał się obiadek, wprawdzie z nieuchronnemi naleśnikami, ale tak smacznemi, że się ich odjeść nie było można.
Gosposia, jak obyczaj, tak i apetyt miała męzki; jadła dobrze, niekiedy nawet i kieliszek wina sobie pozwalając.
W domu rygor był wielki. Słudzy chodzili na palcach, ale żaden z nich się nie poskarżył, wszystkim dobrze było; a obawiając się pani, kochali ją jak matkę.
Gorącego lipcowego dnia, zbliżała się właśnie godzina obiadowa i Sędzina ze swemi dziewczętami, panną starszą i ekonomem, zabierała się siadać do stołu, gdy bryczka się zatoczyła przed ganek, tęgich, tłustych parą koni zaprzężona, i z niej wysiadł, średnich lat, rumianej, pogodnej, miłej twarzy ksiądz, który, ociągnąwszy sutannę i chustką pył z niej opędzając, w progu się spotkał z otwierającą drzwi gospodynią.
— W same porę, bo wazę niosą, księżuniu — odezwała się, podając mu rękę. — Dalibóg, żem się nie spodziewała.
Ksiądz witał się, ale twarz nie rozchmurzyła mu się zupełnie; choć miała wyraz spokojny i łagodny, był na niej jakiś cień smutku.
— Wie pani Sędzina zapewne, zkąd jadę? — rzekł cicho.
— A zkądże-bym mogła wiedzieć?... zmiłuj się, ojcze!
— Więc i o śmierci starego Sołomereckiego pani dotąd nie wie? — rzekł proboszcz.
— Pierwszy raz słyszę! — odparła dosyć obojętnie Sędzina. — Wieczny mu pokój... — dodała — ja po nim płakać nie będę i bodaj mało kto zapłacze.
Skrzywiła się, mówiąc to.
— Dziś już stoi przed Bogiem — poczęła, wprowadzając księdza do bawialnego pokoju i wprost z niego kierując się do jadalni, w której już pięcioro dziewcząt, jednako ubranych, stało rzędem, i zobaczywszy księdza, przyszło rękę jego ucałować. — Dziś on już stoi przed Bogiem! niech On mu przebaczy.
I głową trząść poczęła.
— Siadajmy od razu do stołu — rzekła, wskazując miejsce proboszczowi. — Z czegóż zmarł Sołomerecki? Tak do ostatka udawał młodego, że w istocie dłuższego życia się dla niego spodziewać było można. Cóż mu się stało??
— Nie wiem — odparł proboszcz, ocierając pot z czoła — doktor powiada o jakiejś gorączce gastrycznej, która taki zły obrót wzięła. Szczęściem wezwano mnie w porę, żem mógł go na śmierć przygotować. Bóg niech mu będzie miłosierny.
Westchnął ksiądz i zamilkł.
Cały dwór Sędzinej, żegnając się i kłaniając księdzu, zasiadł powoli do stołu, stary sługa wnosił poważnie wazę wielkich rozmiarów. Sędzina miała już coś na ustach o zmarłym Sołomereckim, gdy, spojrzawszy na dziewczęta, pomiarkowała się, usta skrzywiła i zamilkła.
Rozmowa rozpoczęła się — obojętna, lecz czuć było, że na niej ciężył ów zmarły Sołomerecki.
— Z pogrzebem pewnie na syna czekać będziecie? — rzekła po chwili Sędzina.
— Nie wiem, jak i kto tem rozporządzi — odpowiedział proboszcz, który, pomimo smutku, krupnik podany zajadał z apetytem podróżnego. — Niema nikogo, oprócz tego Gryżdy.
Mówiąc to, skrzywił się.
— Psiawiary! — dorzuciła gospodyni z uśmiechem dziwnym. — Nieładnie go nieboszczyk przezwał, ale musiał wiedzieć dla czego, a przydomek tak do niego jakoś przyrósł, że go nikt nie zowie inaczej.
— Niech w Bogu odpoczywa stary Sołomerecki — odezwał się ksiądz — ale w istocie, bodaj nie bez przyczyny nadał mu tak niepochlebne przezwisko.
Piękna i szlachetnych rysów twarz księdza Piszczały znowu się zachmurzyła.
— Zanosi się na metamorfozę — ciągnął dalej, — której pono nikt nie przewidywał. W kilka godzin po śmierci, zaszedłem spocząć u Gryżdy i, powiadam pani Sędzinie, znalazłem go, w przeciągu bardzo krótkiego czasu tak zmienionym, żem języka w gębie zapomniał. Przy starym księciu Sołomereckim, kto go dawniej widział, a zobaczył by go teraz??... Powiadam pani Sędzinie, inny człowiek.
— Cóż mu się stało? — spytała gospodyni.
— Nie wiem, zdaje się, że sobie wyobraża, iż on teraz księciem zostanie — mówił proboszcz. — Pierwsze słowo, którem mnie powitał, było: — Ruina!! nic nie zostało, syn pójdzie z torbami!! A któż winien?? Głupi rozrzuca a rozumny zbiera. Dobra pójdą na sprzedaż za długi, wątpię żeby się co Maurycemu okroiło. Ja się z tem nie taję, że i mam na majątku wierzytelność znaczną, i, tak czy owak, będę się starał, aby dobra przy mnie zostały.
— A to łajdak! — wykrzyknęła gwałtownie Sędzina, uderzając w ręce. — Ruina!! Zapewne, że Sołomerecki źle i głupio się rządził, na pana chorował, ale gdyby nie Gryżda, nigdyby do upadku nie przyszło.
— Żeby go pani Sędzina widziała, kiedy mi to mówił, co to za mina, jaka postawa, ton!! Osłupiałem. Żeby dobre słowo dał nieboszczykowi, z którego łaski urósł. Ten jeszcze nie ostygł, a on już o sobie myśli.
— Że Gryżda go okradał i coś sobie przyzbierać musiał — odparła Sędzina — tośmy wszyscy wiedzieli; ale żeby aż tyle miał, by sięgnąć po cały majątek, to nie do wiary!!
— Zdaje się jednak z tej pewności, z jaką mówi o tem, iż musiał się zawczasu dobrze obrachować! Nie jest to człowiek, coby się darmo przechwalał.
Z oburzeniem wielkiem słuchała Sędzina.
— Szkoda mi młodego Maurycego — rzekła — raz czy dwa go tylko widziałam, gdy przyjeżdżał z Belgii do ojca, który go podobno dlatego zdala od siebie trzymał, aby paskudne swe prowadzić życie. Chłopak bardzo sympatyczny, nic do ojca nie podobny, odrodziła się w nim jakaś pradziadowska poczciwsza natura... Ten Gryżda, ten Gryżda — dodała — nie mogę go strawić!!
Kończyła to słowa Sędzina gdy zaturkotało znowu przed gankiem; spojrzała, pochyliwszy się przez okno, i spoglądając na starego sługę, odezwała się spokojnie:
— Zamarski!
Szybkie kroki dały się słyszeć w pokoju i w progu ukazał się mocno wąsaty szlachcic, z twarzą czerwoną, w długich butach.
— Niech będzie pochwalony...
Przyszedł pocałować w rękę gosposię, i ledwie usta odjąwszy od niej, zawołał głosem potężnym:
— Sołomerecki kipnął!.. Ale to fraszka — począł, nie czekając odpowiedzi — Gryżda Psiawiara tak się już tam rządzi i szumi, jakby miał być jego sukcesorem. A! niema, niema wyrazu na to!!
I splunął.
Sługa przyniósł krzesełko, talerz, wódkę, przekąskę i, jak gdyby na Zamarskiego oczekiwano, stawił już przed nim talerz z krupnikiem. Szlachcic, serwetę podpiąwszy pod brodę, zabierał się do łyżki, ale pilniej mu było pono gadać, niż jeść.
— Żeby... z pozwoleniem, szelma choć do pogrzebu poczekał — ciągnął dalej — ale to, panie dobrodzieju, jak w teatrze, zmiana dekoracyi, maskę zrzucił, i już tam się rządzi, jak szara gęś, głośno się z tem odzywając. że to wszystko jego... jego... Ale — zje dyabła!!
Sędzina się rozśmiała.
— Jedz no ty krupnik, nim jego dyabłem poczęstujesz — rzekła — i tak już musiał ostygnąć.
— Nie, doskonały! — zawołał szlachcic, któremu z wąsów ciekło. — A! ten Gryżda!!
Słówko musimy wtrącić o Zamarskim, sąsiedzie Sędzinej, który z wielu względów do niej był charakterem podobny. Miał lat pięćdziesiąt kilka, żonaty nie był, mająteczek miał niewielki, lecz potrzeby jeszcze mniejsze, i tak mu z jego ubóstwem dobrze było, tak je dumnie znosił, że o nikogo nie dbał.
Utrzymywano, że, choć starszy, od Sędzinej przejął wiele i był jej uczniem. W istocie niektóre zwroty mowy obojgu im były wspólne, i Zamarski też namiętnie w cudze sprawy lubił się mieszać, grać rolę Cenzora, a prawdę rąbać, choćby za nią potem istotnie się wyrąbać przyszło.
Sędzina szacowała go dosyć, lecz wiedziała i znała, iż w głowie u Zamarskiego mniej było, niż w sercu, i często burczała na niego, że się nierozważnie porywał. W istocie, szlachcic miał instynkta poczciwe, lecz, zbyt porywczy, nie zawsze się obrachował z tem, co czynił.
Być bardzo mogło, iż z dawna patrząc i przysłuchując się sąsiadce, nieświadomie ją naśladował; ta jednak wielka różnica była między nimi, iż Zamarski nie spełna wiedział, co czynił, idąc tylko za instynktem serca, a Sędzina miała i serce, i głowę. Szlachcic prawdziwą cześć dla niéj i uwielbienie wyznawał otwarcie i ochotnie jéj służył, ale ona rzadko z tych dobrych chęci korzystać mogła, bo nigdy pewną nie była, że Zamarski, w zapędzie i rozgorączkowaniu właściwém sobie, na rachunek jéj głupstwa nie popełni.
Zamarskiemu teraz, choć jadł żarłocznie, szybko, usta się nie zamykały. Krztusił się, prychał, serwetą ocierał, kaszlał, ale na wybór między jedzeniem i gadaniem nie mógł się zdecydować. Sędzina, znudzona tém, odezwała się nakazująco:
— Ale zjedz że wprzódy, a potém mówić będziesz...
— Kiedy ten Gryżda mnie dławi! — odparł Zamarski, ale schylił się posłuszny i krupnik chłeptać począł z pośpiechem.
Gospodyni, pomilczawszy nieco, zwróciła się do proboszcza.
— Będziemy tedy mieli tragikomedyą bezpłatną — rzekła. — Mylę się, bo właściwie biedny syn nieboszczyka koszta poniesie. Od wielu lat patrzymy, z daleka wprawdzie, na tego Gryżdę; zawsze we wszystkich wstręt wzbudzał jakiś, a nie możemy powiedziéć, żebyśmy go znali? Zkąd się to wzięło!!
W tém proboszcz Piszczała, który ciągle siedział zamyślony i smutny, podniósł głowę, potarł czoło i rzekł łagodnym, sympatycznym głosem:
— Ja jeden może mógł bym coś o nim więcéj powiedziéć, niż drudzy, lecz są rzeczy i ludzie wstrętni, o których i myśléć, i mówić się nie chce.
— Jeżeli kiedy, to dziś — przerwała żywo Sędzina, — słowo daję, bliżéj nas nauczyć znać tego jegomości, nietylko potrzeba, ale obowiązek. Jużciż my tak mu się tu rozpościerać między nami i wciskać w naszę poczciwą gromadkę nie damy. Nie prawdaż, Zamarski? — dodała, zwracając się ku niemu z uśmiechem.
Szlachcic, uszczęśliwiony, do góry podniósł rękę, uzbrojoną widelcem z kawałkiem mięsa na nim, i bardzo komicznie krzyknął:
— Nie damy! na Boga!!
Nawet dziewczęta, przy stole siedzące, spojrzawszy na niego, prychać zaczęły, śmiech w rączkach ukryć się starając. Sędzina zwróciła się do księdza Piszczały, jakby przynaglając go, aby mówił więcéj; ale ksiądz oczyma wskazał na dziewczątka siedzące u stołu, dając do zrozumienia, iż przy nich opowiadać sobie nie życzy, i rozmowa przeszła na wspomnienia ogólne o rodzinie Kniaziów Sołomoreckich, któréj ostatnimi potomkami byli: zmarły książę Leon i żyjący syn jego Maurycy.
Zamarski tym czasem tak się z półmiskami uwijał, że obiad razem z innymi biesiadnikami skończył, wąsy otarł starannie, westchnął, i wstawszy, a panu Bogu podziękowawszy, z proboszczem i gospodynią pociągnął rycerskim krokiem do bawialnego pokoju.
Był to salon obszerny, trochę tylko za nizki, ze ścianami po prostu bielonemi, których nagromadzone sprzęty mało co widziéć dawały.
Okna jego wychodziły na ogród, zarosły i cienisty. Niektóre drzewa stare tak się rozpościerały z gałęźmi, że aż na dach dworu sięgały. Było też tu przyciemno, nawet w południe, lecz ten mrok nadawał wnętrzu jeszcze bardziéj malowniczą fizyognomią.
Szafy, szafeczki, gierydony, biurka, kanapy, stoły, tak były nagromadzone obficie, iż, pomimo obszerności izby, ciasną ją czyniły. Na tych sprzętach stała ilość nie porachowana najrozmaitszych pamiątek: puharów, skrzyneczek, szkła starego, sreber, a ściany niezakryte niemi zajmowały ciemne jakieś obrazy stare. Wszystko to, razem wzięte, tak doskonale z sobą harmonizowało, tak się zrosło i zżyło, iż się zdawało niemożliwą do rozerwania całością.
Stworzyły ją wieki, bezwiednie, nie pragnąc artystycznego uczynić obrazka, a jednak urósł on cudnie piękny sam z siebie.
Gospodyni na tém tle starém, ze swą dzisiejszą rubasznością i oryginalną fizyognomią, doskonale się malowała, jako postać główna.
Zaledwie tu zasiedli przed wielkim stołem okrągłym, na którym czarna kawa już stała, gdy Sędzina, podając filiżaneczkę jéj proboszczowi, odezwała się natarczywie:
— Ale, nie męcz-że nas i mów, co wiész o tym Gryżdzie paskudnym. Jesteśmy sami.
Proboszcz z pewnym wstrętem, napiwszy się kawy trochę, rozpoczął:
— O poczciwych ludziach powiadają: bodaj się tacy na kamieniu rodzili; o innych należało-by, dla ich własnego dobra, mówić: bodaj-by na świat nie przychodzili. Nie godzi się potępiać nikogo, lecz trudno pobłażać temu, co się w żaden sposób uniewinnić nie daje.
Westchnął proboszcz i, kawy się znowu trochę napiwszy, powoli ciągnął daléj:
— Jakże-bym znać nie miał tego Gryżdy, kiedy razem z nim byliśmy w Wileńskiem Seminaryum.
Gospodyni i Zamarski ze zdumieniem przerwali okrzykiem, a proboszcz po chwili począł znowu:
— A no, tak jest. Był klerykiem, widziałem go w czarnéj sukience, słowo w słowo takim, jakim jest dzisiaj, bo się mało co zmienił i postarzał, z twarzą bladą i ospowatą, z oczkami małemi a ostro i zimno patrzącemi na świat, z tém ostygnięciem jakiémś i obojętnością na wszystko, która go i dziś cechuje.
Otwartszym tylko był naówczas, niż jest dzisiaj. W Seminaryum, gdzie inni uczyli się i utwierdzali w pobożności, on, dziwnym sposobem, zdawał się uczyć niewiary i sceptycyzmu. Stworzył sobie jakąś logikę wykrętną, z któréj pomocą wszystko wywracał, wszystko podawał w wątpliwość, szydził z każdéj rzeczy. W tym wieku, w jakim my byliśmy naówczas, zwykle uczucie honoru, godności własnéj, nawet przy pokorze chrześciańakiéj, żywo się objawiać zwykło. W nim zaś to było osobliwém, że nąjprzykrzejsze obelgi, zarzuty, wymówki, padały na niego, nie czyniąc najmniejszego wrażenia. Ruszał ramionami, nie zbladł, nie zaczerwienił się, słuchał i połykał, jakby się to go nie tyczyło.
W rzeczach wiary najzupełniejszéj był obojętności. Nie taił się z tém, że do Seminaryum wpadł dla chleba i że sukienka była dla niego środkiem, nie celem. Wśród nas wielu nie miał przyjaciela, nie zbliżał się do nikogo, nikt téż sympatyi nie okazywał dla niego. Wcale go to nie obchodziło.
Brak pobożności, usposobienie sceptyczne, wstrętliwa powierzchowność, tak mało sposobnym go czyniły do stanu duchownego, że nawet zwierzchnicy uczuć mu dawali, iż na niewłaściwą wpadł drogę. Trwał jednak przy swojém, aż dopóty, dopóki jakiś niespodziany mały spadek nagle go z Seminaryum nie wygnał. Zaledwie o nim otrzymał wiadomość, wnet sukienkę zrzucił.
— Mam tego dosyć — rzekł chłodno — bylem za co ręce mógł zaczepić, wolę być swobodnym. Dawniéj suknia duchowna, to była karyera, można było dojść do księztwa Siewierskiego i krociów — a dziś — co? biskupi pensyonowani, beneficyów niéma. To do niczego nie prowadzi.
Wywlókłszy się tak, zniknął nam z oczu. Przez ciekawość dowiadywałem się potém o niego. Okazało się, że ze spadkiem, za który miał ręce zaczepić, przerachował się. Dostał za mało, i zamiast coś rozpocząć o własnéj sile, tymczasowo znalazł gdzieś miejsce nauczyciela domowego. Jak z niego wyszedł, nie wiem, dosyć, że wziął małą dzierżawę w sąsiedztwie starego Sołomereckiego.
Potrzeba i to wiedziéć, że Gryżda, przy całéj swéj wystygłości i sceptycyzmie, był dosyć zabawnym, szczególniéj, gdy się chciał popisać z tą logiką wywrotu, w któréj celował. Stary Sołomerecki, Panie mu odpuść, człek zepsuty, próżniak, potrzebował zawsze czegoś i kogoś do zabawy. Gryżda doskonale się do tego nadawał.
Człowiek wielkiego świata i pięknéj ogłady książę, pomimo pozornego wykształcenia, głowę miał słabą. Gryżda mu się wydał niemal geniuszem.
Gdy, oprócz tego, na dzierżawie nadzwyczaj zabiegliwym i szczęśliwym się okazywał, skończyło się na tém, iż Sołomerecki mu jednego pięknego dnia objawił, że chciał by w ręce jego zdać zarząd swych majątków i interesów.
W jakich się to stało warunkach, Bogu jednemu wiadomo. Gryżda dzierżawkę swą zaraz komuś odstąpił. Sprowadził się do księcia, wszystko w ręce swe pochwycił, i z wielką zręcznością wyzyskując słabości pryncypała, umiał się tak niezbędnym mu uczynić, iż książę, chociaż go przezwał Psiawiarą, choć znał się oszukiwanym i odzieranym, rozstać się już z nim do śmierci nie mógł.
Przezwisko swe obrzydliwe, urągania księcia, wzgardę jego jawną dla siebie, znosił Gryżda z tym chłodem, z jakim w Seminaryum przyjmował szyderstwa towarzyszów. W ciągu tych lat kilkudziesięciu, ożenił się tak, że mało kto o tém wiedział, a nawet książę pono dopiéro po weselu nie rychło doszedł tajemnicy. Z żoną żył rok zaledwie, urodziła mu się córeczka, dziś już dorosła panienka.
Sędzina chciała w tém miejscu przerwać opowiadanie, gdy proboszcz dodał:
— Otóż jak aniołów na świecie niéma, tak pono i dyabłów wcielonych nie znaleźć. Niesmaczny ten i niegodziwy Gryżda ma jednak choć to poczciwe uczucie w sercu, że do dziecka jest przywiązany. Dziewczę podobno wychował zdala od siebie, w nieświadomości téj atmosfery zatrutéj, którą sam oddycha.
Sędzina ramionami poruszyła.
— Przecie jéj zawsze z dala od siebie trzymać nie będzie, — wtrąciła — a niedaleko jabłko od jabłoni pada.
— Ja téż po dziecku takiego wywłoki nie spodziewam się dobrego nic — dodał Zamarski.
Proboszcz roześmiał się dobrodusznie.
— Mój Antolku — rzekł poufale do szlachcica — nie pluj w wodę, abyś jéj potém napić się nie potrzebował. Któż wie! panna bogata, ty kawaler, a nuż?
— Niechże mnie Bóg uchowa! — krzyknął. — Ślicznie ksiądz proboszcz sądzi o swym słudze! Stary, tak, stary jestem, i nie powabny, a gdyby mi Gryżda córkę dawał, gdyby była złota i cała dyamentami sadzona, dosyć, że jego córka, za nic w świecie!
Sędzina się śmiać zaczęła, w boki biorąc, bo miała zwyczaj ten zuchowatego stawania z obiema rękoma rozpostartemi.
— Nie obawiaj-że się, Zamarski, — rzekła. — Gryżda z pewnością na waszeci oczu nie zwróci. Ho! bo! wyobrażam sobie wcale co innego, odgaduję myśl jego... ożeni z nią Maurycego i zrobi księżną...
— Za pozwoleniem, — odparł zwolna proboszcz — muszę znowu wystąpić z mojemi informacyami, aby sprostować domysły, zdaje mi się, nie trafne. Niech mi Sędzina daruje!
— Ale cóż ja jegomości darowywać mam? — roześmiała się gospodyni — rżnij prawdę i nie pytaj! Nie darowała-bym tego, abyś przez grzeczność mnie oszczędzał, bo to znaczyło by, że masz Brodzką za głupią dzierlatkę.
Zamarski zaprotestował wykrzyknikiem, nie dającym się określić. Był to jakiś głos gardłowy, coś podobnego do ryku dzikiego stworzenia, napadniętego z nienacka.
— Księcia Maurycego — mówił proboszcz Piszczała powoli i dobitnie, wedle swego zwyczaju, bo nawet w najpospolitszéj rozmowie czuć w nim było trochę kaznodzieję — księcia Maurycego, a raczéj pana Maurycego, bo tytułu swego nosić on się wzdraga i pewnie się go wyrzecze, znam dosyć dobrze. Ile razy tu przybywał na wakacye do ojca, co się jednak nie często trafiało, i ojciec mu nigdy długo tu pozostać nie dozwolił, bywał u mnie i przesiadywał godzinami. Ze starym Sołomereckim kto nie mówił o głupstwach i bałamuctwach, nie było o czém z nim rozmawiać, a że z synem unikał podobnych przedmiotów, więc wymykał mu się. Maurycy tych kilka, kilkanaście dni, nie mając gdzie spędzić, zajeżdżał do mnie. Młodzieniec co się zowie wykształcony, poważny, zdolny i wielkich nadziei. Na zdolnościach bym nie bardzo polegał, bo te się na dobre, równie jak na złe, obrócić mogą, ale na charakterze... o! charakter ma, i tęgi.
— Okazało by się, — przerwała Sędzina — że owo jabłko i jabłoń w przysłowiu, o których mowa była...
— Nie zawsze się sprawdza axyomat mądrości narodów — dodał proboszcz — przysłowia też kłamią. Są wszędzie wyjątki.
Roześmiał się ksiądz Piszczała sam do siebie.
— Tak, są wyjątki, dorzucił, i są nawet ludzie, co utrzymują, że one potwierdzają regułę.
Bałamutny ten frazes wprowadził go w dobry humor i nie rychło wrócił do rozpoczętego opowiadania o Maurycym.
— Chociaż stary Sołomerecki do ostatniéj godziny udawał pana i oszukiwał równie siebie, jak ludzi, zdaje mi się, że oko syna widziało przyszłość jasno, i że Maurycy nie łudzi się spadkiem, nie spodziewa bogactw, a przygotowuje się do życia pracy.
Mniéj go dotknie ruina, niż by kogo innego mogła...
— A! ojcze mój! — żwawo zaprotestowała Sędzina — co bo mówicie! Zapewne, jeżeli ma olej w głowie, to go wiele obchodzić nie będzie, czy sztukę mięsa zje z chrzanem na glinie, czy bażanta z truflami na porcelanie, bo to są dzieciństwa; ale, mój ojczulku, wyrzec się tych miejsc, drogich, potem i krwią ojców uprawianych, pełnych pamiątek rodzinnych, do których serce przyrasta, oddać je na sprofanowanie... a! to ból nad bole.
Proboszcz skłonił głową.
— Święte słowa pani Sędzinéj — rzekł — ale na nieszczęście zapomnieliśmy, pozbyliśmy się téj miłości ziemi własnéj dla doktryn wieku fałszywych, dla używania i dla frymarków. Dadzą komu za ojcowiznę sto tysięcy więcéj, niż ją cenił, pozbędzie się dla głupiego grosza, który najczęściéj potém zmarnuje. O! — westchnął — ta auri sacra fames, co ona nam szkód wyrządziła, począwszy od pana Prota! Zdaje się to wielkim rozumem robić pieniądze, aby potém szastać niemi lub błyszczeć; tymczasem bogactwa największe szczęścia ani pojedynczym ludziom, ani narodom nie dają, jeżeli znaczenie ich i pożytkowanie z nich jest fałszywie pojęte. Demoralizują najczęściéj najprzód tych, w czyich są rękach, potém budzą w ubogich zazdrość, niechęć, nienawiść ku cielcom złoconym. Tylko w rękach chrześcijanina, wedle słowa Bożego, pieniądz owoce daje dobre. Aleśmy zboczyli z drogi — dokończył ksiądz Piszczała.
— Na bardzo przyjemną boczną ścieżkę — rozśmiała się Sędzina.
Zamarski, który nic nie rozumiał, uśmiechnął się téż potakująco, a Proboszcz dodał:
— Mam w Bogu nadzieję, że się mój pan Maurycy godnie pokaże.
Sędzina, która stała zadumana, usta tylko krzywiąc i brwi marszcząc, nagle wybuchnęła:
— Ale, zmiłuj się, mój ojcze! czyż to może być, abyśmy pozwolili temu Gryżdzie wpośród nas się rozsiadać z tą córunią na łupieży, zająć miejsce w poczciwém obywatelstwie i...
— A cóż my na to poradzim! — zawołał Proboszcz, ręce łamiąc.
— To mi się podoba! — bijąc nogą w podłogę, krzykliwie odparła Sędzina — to mi się podoba! Gromada wielki człowiek, gdy się skupi i wié czego chce. Weźmy się wszyscy za ręce, a tego łajdaka między siebie nie puścimy.
— Jakim sposobem? — zapytał rozważnie i chłodno Proboszcz.
— Jest na to tysiąc sposobów! — zawołała Sędzina — można mu życie tak nieznośnym uczynić, że nie wytrwa.
Ksiądz Piszczała głową potrząsał. Sędzina odwróciła się ku Zamarskiemu, jak generał do adjutanta. Szlachcic zawczasu jéj potakiwać był gotów.
— Wykurzym go, razem z córunią — dodał — ja w tém. Dyabła zje...
— Dajże pokój z dyablami — rozśmiał się Proboszcz. — Cóż mu zrobicie? co? Ja go znam. Nie zechcecie z nim żyć, on o to nie dba; będziecie się urągać z niego, on to z najzimniejszą krwią znosi. Na pojedynek wyzwać się nie da; obity kijami, wysmaruje się i wyleczy. O ludzi mu nie idzie, o dobre imię nie dba. Cóż mu zrobicie?
— Ale, mój ojczulku — przerwała Sędzina — nie może być, aby w sobie coś ludzkiego nie miał, znajdziemy słabą stronę; a ja ją naprzód już widzę w téj córce, którą kocha...
Proboszcz zamilkł i zadumał się, a potém westchnął.
— Sędzino dobrodziejko — rzekł, zwracając się ku niéj — zmiłuj się, tylko nie za rzeźko, nie za szparko, nie za gwałtownie, bo to się na nic nie zda. Powtarzam: co mu zrobicie? Dobrze czy źle zdobyte, ale pewnie prawnie ubezpieczone, ma wierzytelności na majątku Sołomereckich, nie wyrzecze się ich przecież. Całém życiem i sumieniem na nie pracował. My dóbr tych dla pana Maurycego odkupić nie mamy za co.
Poruszył ramionami.
Sędzina nóżką tupnęła.
— Stoję przy swojem! — rzekła — my tu Gryżdy nie chcemy.
— Wykurzym go! — powtórzył adjutant Zamarski.
Tymczasem Proboszcz, milczący, wzdychając, wstał z krzesła i szukał oczyma kapelusza, chcąc odjechać.
— Nie mam wyobrażenia — dodał — jak rychło tu z Belgii syn może przyjechać. Radbym bardzo widziéć go zaraz i zapobiedz jakiemu fałszywemu krokowi z jego strony, chociaż się go nie spodziewam.
Gospodyni zbliżyła się do Proboszcza.
— Mój ojcze — rzekła po cichu — jeżeli go pochwycisz, przyślij go do mnie. Okrutną mam ochotę stanąć na czele spisku przeciwko temu infamisowi. Będę radzić, pomogę, znajdą się drudzy, wyratować możemy młodego Sołomereckiego. Proszę cię, ojcze, kiedy nieboszczyk, trwoniąc, mógł się tak długo utrzymać przy obciążonéj majętności, dla czegóż by syn, pracując...
Milczał ksiądz Piszczała, jakoś tęskno w myślach zatopiony.
— Zdaje mi się — dodał w końcu — że mój pan Maurycy tego ciężaru majątku i ciężaru łask przyjąć nie zechce, bo, przyznam się pani, że i taka pomoc wspaniałomyślna, to brzemię...
— Ale! co znowu!! — burknęła Sędzina — to rzecz tak naturalna, że gdyby ludzie zrozumieli obowiązek, nigdy-by nikomu z naszych upaść nie pozwolili. Źle się rządzi kto, wziąć go gałgana w kuratelę! trwoni — związać mu ręce, srom wywołać; a pada niewinnie, wszyscy za jednego i nie dać ginąć. To rozumiem!!
Ksiądz w rękę ją całował, już trzymając kapelusz do odjazdu.
— Tak, ty to, dobrodziejko moja, rozumiesz, prawda! ale powiedz mi, kto więcéj?
— Ja!! ja! — huknął Zamarski, bijąc się po piersi dłonią szeroką.
Wszyscy, spojrzawszy nań, rozśmieli się.
— Czegoż bo się państwo śmiejecie? — odparł bardzo poważnie. — Żem ubogi? ha! ale zawadyaka jestem słowem i dłonią i, jeśli nie dam pieniędzy, to dam dokukę na usługi dobréj sprawie, a i to coś warto!
— Ale i ty sam — rzekł Proboszcz, ściskając go — ty sam, słowo ci daję, wart jesteś wiele i więcéj niż ci, co się noszą i czwanią. Tylko i waszeć, i Sędzina, nie gorącujcie się, proszę, proszę.
Gospodyni, nie zważając na to, co Proboszcz mówił, pogrążyła się w myślach. Pożegnał się i odjechał ksiądz Piszczała, a Zamarski, choć także się brał do czapki, przyczekiwał jeszcze, czy mu nie da jakich rozkazów Sędzina.
Tym razem jednak, czy wziąwszy do serca radę Proboszcza, czy sama uznawszy potrzebę głębszego zastanowienia się nad położeniem i zamierzoném wmieszaniem się w sprawę cudzą, pani Brodzka nie wydała żadnego rozkazu adjutantowi. Rzekła mu tylko na odjezdném:
— Proszę cię, jedź, rozsłuchaj się, rozpatrz, nazbieraj plotek i przywieź je mnie. Śmierć Sołomereckiego niewątpliwie poruszy i zajmie wszystkich; trzeba wiedziéć przed wojną, na kogo, jako na sprzymierzeńca, rachować możemy, komu, jako nieprzyjacielowi, nie wierzyć.
— Jak Boga kocham! niech mnie jasne bija pioruny! — zawołał Zamarski — jeżeli ten, jak go pani słusznie nazwala, infamis, na kogokolwiek bądź u nas rachować może. Niéma jednego... niéma żywéj duszy, co-by go nie znała i nie gardziła nim.
Sędzina z politowaniem spojrzała na wyrokującego szlachcica.
— Mój Zamarski — rzekła — najpoczciwszy człowiek z ciebie, ale ty ludzi nie znasz wcale. Dopóki Gryżda był sobie małym człeczkiem i nie wydawał się z tém, co ma, szczuli wszyscy przeciwko niemu, teraz się to odmieni. Do córki znajdą się pretendenci, do wytłómaczenia świństw, które popełnił, obrońcy usłużni. Metamorfoza trutnia tego wiele innych nam gotuje. Zobaczysz! Jedź tylko, nastaw uszy, a wiernie mi donoś, co się święci.
Przeszła się Sędzina po pokoju, palcem się bijąc w czoło.
— Na święty Ignacy — rzekła po namyśle — u mnie zawsze zjazd bywa, jak wiesz, bom zwykła obchodzić imieniny tego naszego przezacnego Proboszcza, księdza Piszczały. Otóż i tego roku nie chybię. Zaprosimy... zapraszaj zawczasu! Tak będzie najlepiéj!! — dodała. — Czasu jest dosyć, aby się wszystko wyklarowało. Maurycy przyjedzie, infamis się do reszty zdemaskuje... naradzimy się przy kieliszkach, które zawsze do szlachetnych myśli podbudzają, jeśli się ich nie nadużyje.
Zamarski śmiał się, w rękę całując gosposię. Zapewnił ją, że spełni rozkazy, siadł na bryczkę i huknął na woźnicę:
— Nie do domu! do miasta!!
Krępe, małe, okrągłe koniki ruszyły z kopyta i w tumanie kurzu zniknął szlachcic, a jejmość szła gderać na swe wychowanice, bo okrutnie gderała.
Śmierć starego Sołomereckiego, którego żywot wcale budującym nie był, w istocie żywo odczuło sąsiedztwo. Wiele mu miano do zarzucenia, a szczególniéj to, że piękne, spadkowe po przodkach włości, wziąwszy je wprawdzie obdłużonemi, zamiast oczyszczać i probować ocalić, zmarnował w sposób najlekkomyślniejszy.
Stary książę Leon odebrał, z łaski matki swéj, z domu księżniczki R-ównéj, wychowanie odpowiednie imieniu, jakie nosił, ale powierzchownie świetne tylko, pod którém pozostał człowiek lekkomyślny i na żywot płochy skazany. Poważniejszego w nim żywiołu brakło; rachował na los, na szczęście, nigdy na siebie; ofiary żadnéj ani dla imienia, ani dla przyszłości dziecięcia, które kochał, uczynić nie umiał. Spuszczał się na Opatrzność, która potomkiem wielkiéj rodziny opiekować się była powinna. Namiętny, zmysłowy, w żądzach i fantazyach niepohamowany, odmówić sobie nie umiał niczego. Żonaty bardzo krótko, owdowiawszy nie powtórzył już ślubów, gdyż nadto go znano z prowadzenia się bezładnego, aby kobieta z lepszego domu odważyła się z nim los swój połączyć. Intryg mnóztwo plątało się około tego niegdyś bardzo pięknego księcia jegomości. W początkach sięgały one lepszego świata, choć nie najwybrańszych jego części; zeszły potém zwolna, coraz spadając ze szczebla na szczebel, aż do tych sfer, do których się już nie przyznaje człowiek, co się cokolwiek szanuje.
Co się działo około niego, na dworze, w okolicy, opisać się nie daje. Życia tego zabrukanego, a nadto jawnego, ani się wyrzec nie mogąc, ani chcąc w nie syna wtajemniczać, bo się go wstydził, Sołomerecki wyłożył sobie, iż należało go wysłać na wychowanie do Belgii i, raz go tam umieściwszy, pod różnemi pozorami zatrzymywał.
Skorzystał z tego wiele Maurycy. Natura dała mu zupełnie odmienny od ojcowskiego charakter; początkowe wychowanie winien był bardzo zacnéj kobiecie, dalekiéj krewnéj domu; potém trafił szczęśliwie na dobrych i poczciwych nauczycieli. Opatrzność w istocie zaopiekowała się potomkiem wielkiego rodu, nie dając mu zginąć, bo, opuszczony tak i rzucony w świat, równie na złą, jak na dobrą drogę mógł trafić.
Lecz raz obrawszy kierunek, Maurycy już się zbić z niego nie dał.
Młody, piękny, zdolny, musiał zwyciężyć pokus wiele, przewalczyć z sobą i światem niemało walk, nim się stał tém, czém był.
Pochwały, jakieśmy słyszeli z ust Proboszcza, wcale nie były przesadzone. Wszyscy, co znali księcia Maurycego, (który stale tytułu tego nosić nie chciał) z największym byli szacunkiem dla niego. Wielu w nim widziało ideał młodzieńca, choć on sam wcale się za niego sprzedawać nie myślał. Powierzchowność miał bardzo skromną, zarozumiałości żadnéj.
Wolą ojca było, aby syn odebrał wychowanie paniczykowskie, to jest ogładę, po trosze wszystkiego, przysposobienie do życia w świecie wielkim, żadnéj specyalności, nic do praktycznego zastosowania nadającego się.
Sam jednak Maurycy postrzegł wprędce, iż podobne wychowanie uczyniło by go bezbronnym do walki z losem.
Z własnéj więc woli, skierował się ku temu, co swemu położeniu i tradycyom domowym uznał najwłaściwszém: do rolnictwa i tych gałęzi przemysłu, które z niém są w najbliższym związku.
W Belgii miał zręczność najlepszą przypatrzéć się gospodarstwom rolnym, do najwyższego stopnia wydoskonalonym, opartym na zasadach rozumowanych, zastosowanym do potrzeb i wymagań miejscowych. Umiał z tego korzystać, nie przywiązując się ślepo do żadnych formułek, lecz pojmując gospodarstwo rolne w sposób szeroki, rozumny, jako naukę, która w każdym kraju i rozmaitych warunkach odmiennie być musi wyzyskiwaną.
Łudził się nieco pan Maurycy, że, bądź co bądź, z majątku ojcowskiego coś mu zostać powinno, a z téj resztki chciał się pracą dorabiać. To było jego marzeniem. Zbierał więc zapasy wiadomości, doświadczeń, jeździł, studyował, uczył się, zapisywał, mając ten cel jeden, aby to kiedyś na korzyść swoję i kraju obrócić.
Żadna gałąź gospodarstwa i przemysłu nie była mu obcą. Ponieważ ojciec uparcie go trzymał, pod rozmaitemi pozorami, za granicą, korzystał z tego i z kolei przechodził do pojedyńczych gałęzi rolnictwa i przemysłu, starając się bliżéj w nie wejrzéć i wtajemniczyć.
Lata te studyów swobodnych przeszły mu dosyć przyjemnie, jednakże tęsknota za domem czuć się dawała. Maurycy, chociaż lat wiele przebył za granicą, kochał kraj i miał go w żywéj pamięci. Podobało mu się wiele rzeczy widzianych u obcych, a jednakże cały ten, okrzyczany za bezładny, organizm naszego społeczeństwa rozumiał, tłómaczył sobie i widział w nim zaród, z którego najpiękniejszy porządek mógł się rozwinąć.
Przekonaniem jego było, że żadna społeczność zdrowo i normalnie się rozrosnąć i spotężniéć nie może, jeżeli nie stanie na gruncie własnym, nie oprze się na żywiołach i formach wyrobionych przeszłością, że radykalizm może prędzéj sprowadzić chorobę, niż powrócić zdrowie. Na tle tych wyobrażeń Maurycy malował sobie przyszłość taką, jaka z danych pozostałych i tradycyi naszych wykwitnąć była powinna, posiłkując się tém, co istotny postęp do skarbnicy ogólnéj przynosił.
Pomiędzy ojcem i synem, tak niepodobnymi do siebie, stosunek był osobliwy. Książę Leon na swój sposób kochał syna, ale się go obawiał i wstydził. Im Maurycy więcéj poważniał, tém ojciec czuł się daléj od niego. W rozmowie między nimi z trudnością się znalazły takie punkta zejścia, na których-by długo razem pozostać mogli. Ojciec wynajdywał mu rozrywki, wymykał się, z udawaną wesołością pozbywał ciężącego mu syna.
Z wielką czułością i poszanowaniem dla ojca, Maurycy wiele rzeczy nie widział dobrowolnie, aby nie stracić dlań czci należnéj.
Można było powiedziéć, że mało się co znali.
Śmierć księcia Leona, choć głęboki żal obudziła w synu, nie mogła go rozrzewnić, bo oddawna los ich rozdzielił i uczynił prawie obcymi sobie.
Nim przybył Maurycy, Gryżda, który miał powody śpieszenia się, sprawił pogrzeb nieboszczykowi, pretensye swe do majątku prawnie ubezpieczył, zrzucił maskę i ogłosił bankrutem zmarłego. Wszystko to spełnił w sposób tak cyniczny, oburzający, iż nie było człowieka, w którym-by postępowanie jego nie obudziło pogardy.
Śpiesząc do majętności, którą jeszcze domem nazywał, Maurycy, ostatniego dnia podróży zmuszonym był zajechać do miasteczka najbliższego. Spodziewał się tu zasięgnąć bliższych wiadomości, bo list Gryżdy był skąpy w szczegóły i brutalnie tylko oznajmywał mu o zgonie ojca.
Od bardzo dawnego czasu, stary Natan Lubliner, jeden z najmajętniejszych izraelitów, był w stosunkach ścisłych z Sołomereckimi. Wiadomo, jak u nas gospodarzyło się dawniéj, nie mogąc nigdy obejść się bez faktora, bez plenipotenta żyda, bez tego czynnego pośrednika, który próżniakom panom wiele zachodów oszczędzał i naturalnie płacić sobie kazał za to.
Lecz pomijając zapłatę i wyzyskiwanie, wszystkie niedogodności tego stosunku i słabe jego strony, często na dnie związku, którego niekiedy pan, ale bardzo często i żyd padał ofiarą, coś się takiego wyrabiało, co przywiązaniem, nałogiem serdecznym, nawet wzajemną miłością nazwać było można.
Natan Lubliner nie zaprzeczał temu, że wiele z Sołomereckich korzystał, ale gniewał się na starego za jego postępowanie lekkomyślne i na ruinę domu patrzał z boleścią.
Było w tém może trochę rachuby, ale i uczucia niemało. Żyd dał-by był wiele, aby dom od upadku ocalić.
Postępowanie Gryżdy Natana nie zdziwiło wcale, koniec taki przewidywał on wcześnie, ale nie wyobrażał go sobie tak cynicznym, tak okrutnym i drapieżnym.
Natan był jedną z tych starych malowniczych postaci żydów naszych, które jakby dla malarza są stworzone. Semickie jego rysy, które wiek oblał powagą, nadawały mu coś patryarchalnego. Nosił długą brodę siwą, a sześćdziesiąt kilka lat życia nie przygarbiły go wcale, i gdy z podniesioną stanął głową we drzwiach swojego pięknego, nowego domu, niemal pańską miał postawę.
Człowiek był na pozór zimny, bo panować umiał nad sobą, ale krew w nim kipiała gorąca, która się niekiedy ruchem, rumieńcem a nawet słowem zdradzała. Zaledwie się ono wyrwało mu z ust, natychmiast się hamował.
Rozumie się, że Natan należał do starozakonnych ścisłéj obserwancyi, chociaż syn jego, na którego wpłynęło wychowanie, jakie odebrał, liczył się do reformowanych i, zatrzymawszy wiarę, bo zmiany jéj ojciec-by nigdy nie dopuścił, nie wiele do niéj przywiązywał wagi. Pan Rafał Lubliner ubierał się już jak wszyscy, jadł razem z chrześcijanami, nie przebierając w potrawach; a jednak uznawał się izraelitą, może dla tego, że widział w trzymaniu się społeczeństwa swojego, tak solidarnie związanego z sobą siłę, któréj straconéj nicby mu wynagrodzić nie mogło. Rachował téź bardzo trafnie, że do nowego społeczeństwa wcielić się i być przez nie przyjętym nie jest łatwo, a stare ma to, na czém zbywa innym: więź silną, solidarność ogromną, karność, która staje za potęgę.
Natan zupełną swobodę zostawił synowi, ale wiedziéć szczegółowie nie chciał, do jakiego stopnia on jéj używał lub nadużył.
Oprócz pana Rafała, Natan miał tylko córki, które more antiquo, za bogatych współwyznawców powydawał, więcéj im posagu, niż wychowania, dostarczywszy.
On i pani Sara Natanowa, powolna, otyła, poważna, milcząca kobieta, która oprócz rodziny swéj nie znała nic, zajmowali domowstwo nowe w miasteczku, téż starym obyczajem będące rodzajem gospody.
Do Natana zajeżdżało zwykle co było najdystyngowańszego w okolicy. Wszystkie tego rodzaju gospody tak są do siebie podobne, iż opisywać dworu tego niepotrzebujemy.
Gdy Maurycy, wyskoczywszy z bryczki, szybkim krokiem wchodził na ganek, Natan z wyciągniętemi rękoma wystąpił naprzeciw niego.
Oczy miał niemal załzawione; widok młodzieńca, którego czuł sierotą i pokrzywdzonym, serce jego poruszył. Z oznakami najwyższego współczucia pokłonił mu się z poszanowaniem. Razem weszli do pokoju gościnnego. Maurycy, przejęty téż wspomnieniami, długo przemówić nie mógł.
— Mój panie Natanie — odezwał się w końcu, wskazując mu krzesło i sam rzucając się na drugie — powiedz że mi, co to było! Chorował? Kto go leczył? Sił miał wiele, wiek nie podeszły. Śmierć tak nagła...
Natan nie mógł myśli swéj wypowiedziéć przed synem, podniósł ręce do góry.
— Co to było! Wola Boża! — zawołał — Doktor Fiszer powołany był zawczasu; powiada, że słabość mu się nie wydawała niebezpieczną — nagle...
Nie skończył stary i ręce mu opadły na kolana.
Maurycy głowę ukrył w dłoniach.
— Czekano na mnie z pogrzebem? nie wiész?
Podniósł głowę Natan, twarz jego przybrała wyraz dziwny, wahał się nieco, nim przemówił.
— Proszę księcia...
— Nie nazywaj mnie tym tytułem.
— Ja muszę mówić otwarcie — odezwał się żyd, powstając. — Tu niéma co w bawełnę obwijać rzeczy; lepiéj, żebyś pan od razu wiedział, co go tu czeka i od czego trzeba się bronić.
Maurycy wyprostował się zdziwiony.
— Jakto? co mnie czeka? — spytał — ale zdaje mi się, że ja wiem już, co tu spotkam. Interesa są w stanie opłakanym.
— Co? — zakrzyknął żyd, uniósłszy się namiętnie. — Co? interesa? Tu już niéma żadnego interesu, tu już niema nic! tu jest tylko Gryżda, który wszystko zagarnął, przywłaszczył sobie, zrabował, obdarł i nieboszczyka bankrutem ogłosił!
Wyraz ten posłyszawszy, Maurycy podskoczył z siedzenia. Twarz oblała mu się rumieńcem zgrozy. Ręką uderzył w stół.
— Mnie może nie pozostaje nic, — krzyknął — ale pamięć mojego ojca czysta zostanie.
Natan drżał.
— To łotr! to zbój! to najpodlejszy z ludzi! — zawołał gorąco — ten Gryżda. Z czém on tu przyszedł? Co on miał? a teraz... To złodziéj. Wie pan, — rozpoczął nieco spokojniéj, odzyskując nad sobą panowanie — to było od dawna obrachowane. On szczuł nieboszczyka, on mu trwonić dopomagał, aby z tego korzystać.
— Wié pan, co on ma na majątku i co już sądownie sobie zapewnił? krocie, krocie! On głosi, że do Dubiniec nie dopuści nikogo, że wszystko zagarnie. On lata pracował na to szelmowstwo, ten łajdak Gryżda! ten...
Maurycy stał, słuchając i powoli jakoś przychodząc do pojęcia położenia, którego zastać tu nie spodziewał się wcale.
— Mój panie Natanie — przerwał, — zdaje mi się, że poczciwe serce twe dla mnie przesadza nieco. Czyż Gryżda, który był sługą ojca mojego...
— Co? sługą? zdrajcą! — przerwał Natan. — Teraz pan ma w nim nieprzyjaciela otwartego, on się z tém nie tai. Niéma po co jechać do majątku; tam on już wszystko opieczętował, zagarnął.
— Ależ to nie może być! — wykrzyknął Maurycy.
— Co? nie może być? Nie wierzysz pan? — odparł Natan — no, to proszę jechać do księdza Piszczały, u niego się dowiedziéć. Tu wszyscy są oburzeni, rozjątrzeni na tego łajdaka, ale on na nikogo nie zważa, o nic nie dba. Z nim niéma co gadać.
Natan unosił się coraz bardziéj, ale usiłował hamować. Maurycy, po bardzo krótkim namyśle, padł na krzesło, uspokojony, na pozór, zupełnie.
— Myślisz — zapytał śmiało — że nic a nic mi nie pozostanie?
Żyd głową potrząsnął.
— Nic — rzekł cicho. — To jest rzecz od dawna ukartowana. On tylko czekał na śmierć Księcia. Papiery trzymał gotowe za nadrą. Zaledwie ciało pogrzebano, gdy on ze swemi pretensyami wystąpił. Sam słyszałem na moje własne uszy, jak mówił: — Daj Boże, aby substancyi starczyło na długi! Ja mojego grosza nie daruję.
Podparty na ręku, Maurycy, chwilę siedział zadumany głęboko; lecz gdy potém podniósł głowę, twarz jego była niemal wypogodzona i spokojna.
Żyd z natężoną uwagą i ciekawością śledził wszystkie ruchy jego fizyognomii, usiłując odgadnąć, co wyrażały. Było dla niego zagadką, jak człowiek, tak młody, nagle popadłszy w położenie bez ratunku, zmienić mające wszystkie życia obietnice i warunki, mógł przyjmować cios z ręki losu tak spokojnie, z taką rezygnacyą i heroicznym stoicyzmem.
W twarzy Natana malowało się coraz rosnące dla niego poszanowanie.
Po milczeniu i namyśle, z wolna poruszył się z krzesła Maurycy, lekkie westchnienie wyrwało mu się z piersi.
— Może tak jest lepiéj — począł głosem cichym, ale pewnym — położenie najgorsze, gdy jest jasne i złudzeń nie przypuszcza, lepsze zawsze od wątpliwego i dwuznacznego. Nie mam nic, umiem niewiele, ale mam młodość, chęć i siłę do pracy. Zdaje się, że znaléźć ją potrafię, niech się więc dzieje wola Boża.
Słowa te, w których nie było ani narzekania na los, ani wyrzutów przeciw człowiekowi, co go pozbawił ojcowizny, ani niewieściego lamentu, ani skargi, zdziwiły starego Natana.
Znał on nadto ludzi, aby téj oznaki charakteru w młodym panu nie umiał ocenić. Im mniéj takich ludzi spotykał w klasie, do któréj Maurycy należał, tém wyżéj oszacował ten wyjątek.
Zwolna zbliżył się ku niemu, z wyrazem współczucia pełnym.
— Niech pan zajedzie do księdza Piszczały — rzekł. — To, com powiedział, jest świętą prawdą, niéma w tém przesady najmniejszéj; ale może ja nie wiem o wszystkiém, mogło się co zmienić. Obywatelstwo strasznie oburzone na Gryżdę, jego tu znać nie chcą, mogli jakie sposoby na niego obmyślić. Ksiądz Piszczała i pani Sędzina wiedzą o tém najlepiéj.
I zawahawszy się nieco, dodał jeszcze:
— Kto wié, może ten Gryżda, widząc, na co się zanosi, ustąpić zechce ze swych pretensyi dobrowolnie, może...
— Ale ja jego ustępstw i łaski nie potrzebuję, ani-bym ich nie przyjął — przerwał Maurycy. — Pojadę naturalnie do księdza Piszczały, aby się dowiedziéć bliżéj o ojcu i położeniu, lecz sam sobie potrafię radzić i spodziewam się niczyjéj pomocy ani opieki nie potrzebować.
To mówiąc, wyciągnął dwie silne, ale piękne, białe, muskularne ręce, pokazując je Natanowi, który w odpowiedzi wskazał na czoło.
Nastąpiło milczenie dość długie; Maurycy chodził po izbie zamyślony, żyd oczyma za nim biegał.
Pod oknami zabrzęczało coś, jak żelaztwo, krok żwawy dał się słyszéć w sieni, Natan drgnął, poznając zapewne przybywającego gościa, i pośpieszył ku drzwiom, gdy to szeroko się otwarły i piękna, żołnierska twarz, z niebieskiemi oczyma, z blond włosami, w czapeczce wojskowéj, ukazała się i znikła.
Natan wybiegł na spotkanie, Maurycy, zamyślony, prawie na to nie zwrócił uwagi.
W sieni stał nie stary wcale, przystojny mężczyzna, w mundurze wojskowym, i zapytał żyda po rusku:
— Młody Kniaź Sołomerecki? nie prawdaż?
Natan potwierdził ruchem głowy, i pochyliwszy się do ucha przybyłemu, szepnął:
— Panie Majorze, trzeba ból poszanować, niech go pan samym zostawi. Ja tylko co mu całą prawdę powiedziéć musiałem, jak stoi z Gryżdą; jeszcze nie miał czasu się opamiętać.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Czegoż się ty lękasz? — odparł major. — Znasz mnie przecie? szelmowstwa nie cierpię, szelmów nie lubię, z Gryżdą nie trzymam. Trzy razy się do mnie meldował i nie kazałem go przyjmować. Sprawę Kniazia Maurycego tak mam na sercu, jak wy wszyscy. Chcę młodego na wstępie zaraz upewnić, że my tu wszyscy, obywatele i urzędnicy, co poczciwego, jest z nim i za nim.
— To dobrze, — odparł żyd z poszanowaniem poufałem, które dowodziło dobrych stosunków z Majorem — ale niech pan Major da mu odetchnąć, będzie na to czas.
— Wié już o wszystkiém? — zapytał wojskowy.
— Musiałem mu powiedziéć; na co się miał narażać, jadąc do Dubiniec? — rzekł Natan powoli. — Niéma po co się tam pokazywać; nużby się uniósł!
Major, Kniaź Bezdonow, dał znak potakujący.
— Jeżeli sądzisz — rzekł, — że lepiéj go samym zostawić, niech tak będzie.
— Proszę Księcia do mnie — odezwał się żyd.
— Daj mi pokój, nie mam czasu, — zawołał Kniaź, spoglądając na piękny złoty zegarek, który wyjął z kieszeni. Ale natychmiast się namyśliwszy, zmienił zdanie i z Natanem wszedł naprzeciw do izby, w któréj stał bilard i coś nakształt restauracyi urządzoném było, pominął ją i podążył do znajomego sobie pokoju Natana, który z dalszemi mieszkaniami był połączony.
Zamożny Izraelita nie zmienił około siebie nic, wszystko było starym obyczajem, tylko czysto i w porządku utrzymane. Na półce Biblia i Talmud, u drzwi imię Boże, w kątku i cieniu zwinięte przybory do modlitwy, na ścianie trochę odzieży, zawieszonéj białém okryciem. U okna stół i dwa krzesła, jakby na przychodzących czekały. Na jedném z nich siadł Kniaź Bezdonow, rzucając na stół czapeczkę.
— Powiedziałeś wszystko, co go tu czeka, młodemu Sołomereckiemu, — odezwał się — jakże on to przyjął?
Żyd ręce podniósł, i wprzód nim przemówił, ruchów niemi kilka wyrazistych zrobił w powietrzu.
— Jak on przyjął! — zawołał uniesiony. — To trudno powiedziéć! to jest cud! ja takiego młodego, z gorącą krwią człowieka nie widziałem nigdy. Ledwie minut kilka trwało wzruszenie, natychmiast się uspokoił. Czy się spodziewał tego, nie wiem, ale taka zimna krew, taka spokojność, to niepojęta rzecz. Z niego będzie człowiek.
— A cóż myśli? bronić się? — zapytał Bezdonow.
— Uchowaj Boże! — rzekł żyd — powiada, że będzie pracował, a tylko pamięć ojca od bankructwa chce oczyścić.
— Nu! pamięć ojca — mruknął gość, — całkiem oczyścić będzie trudno, ale my tu wszyscy pomagać będziemy.
— Wszyscy? — z jakąś wątpliwością spytał żyd.
— Tak jak wszyscy — ciągnął daléj Kniaź, — tak jak wszyscy, przynajmniéj, co nas tu jest poczciwych.
Natan głową potrząsał, zbliżył się do Kniazia, i pochyliwszy się, sparł na stole, szepcąc mu prawie do ucha:
— Gryżda już ma swoich, a mnie się zdaje, że liczba ich urośnie. Co to mówić? pieniądze cudów dokazują, żadne mydło tak z brudu nie obmywa, jak one!
Poruszył ramionami i uśmiech ironiczny przebiegł mu po ustach.
— Któż? kto? — odezwał się Bezdonow.
Natan milczał zadumany, jakby do zwierzeń nie miał ochoty.
— Nu, — rzekł, ociągając się — naprzód adwokat Basurowicz.
— To okrzyczany łajdak? — zawołał pogardliwie Bezdonow — o tém niéma co mówić.
— A Palczyński? — mruknął żyd.
— To nie może być! — zaprzeczy! Kniaź.
— Jak? nie może? — począł Natan, pochylając się bliżéj jeszcze ucha słuchającego. — On ma syna, Książę wiész, hulakę i bałamuta, który już dosyć długów narobił, nu... a Gryżda ma córkę jedynaczkę. Palczyński pewnie na to rachuje, że jéj nikt nie zechce, i że ją weźmie razem z Dubińcami, Hrebkami, całym kluczem, i pałacem, i wszystkiém. Ha! ha! Z Gryżdą teraz nikt gadać, nikt na niego patrzéć nie chce, a on już jeździł do niego potajemnie.
— Jeździł? — wykrzyknął zdumiony Kniaź — tego-bym się był nie spodziewał.
Natan uśmiechnął się.
— Co? będzie tego więcéj! — rzekł z obojętnością starego człowieka, który wszystkiego złego nauczył się od życia i ludzi spodziewać.
Bezdonow głową kręcił i milczał.
— Zobaczymy, — rzekł. — Na Święty Ignacy, Kozak-baba zaprasza, jak zwykle, na imieniny Piszczały, będę i ja tam. Zobaczymy! Ciekawym, czy Palczyński się pokaże.
— Niewiadomo, czy go proszono, — odparł Natan. — Sędzina nie umié udawać, a wié pewnie o tém, że się powąchał z Gryżdą. Palczyński domyśli się, co go czeka, gdy przyjedzie. Jeżeli proszony, to pewnie na to, aby mu głowę zmyła dobrze. Będzie się obawiał.
Smutnie jakoś zmieniła się twarz Bezdonowa.
Spojrzał znów na zegarek.
— Dokąd-że on jedzie? — zapytał. — Do Dubiniec niéma poco, biedaczysko, ani łomu, ani domu!
— Radziłem mu, aby jechał do księdza Piszczały — rzekł żyd — ale mógł by, gdyby chciał, i do Sędzinéj, albo do Zamarskiego.
— Ale to niepodobieństwo! — wybuchnął nagle Bezdonow, — żeby mu choć jeden jaki folwarczyna nie został z téj fortuny.
— Wątpię — rzekł żyd, który już zapewne na jakichś danych ogólny rachunek sobie w głowie uczynić musiał. — Gryżda mówi, że fortuny na długi nie starczy. Sołomerecki ślepym był, nie dbał o jutro, kłamał sam przed sobą, a ten umiał korzystać. Oj! to ptasio, ten Gryżda.
— Nie potrzebujesz mi mówić, znam go dobrze oddawna — wtrącił Kniaź. — Podlejszéj istoty trudno sobie wyobrazić, a przytém, wcale nie głupi.
— Ho, ho! — zamruczał Natan.
— Nogami go kopać można, nie piśnie nawet; w twarz mu plunąć, obetrze się i pokłoni; łaj go, będzie się uśmiechał; ale gdzie pazury swe wciśnie raz, już ich nie oderwie bez kawałka mięsa. No, i takim niegodziwcom — dodał — wszystko się szczęści! Trafić musiał na Sołomereckiego i umiał u niego tyle lat przebyć, żeby go odrzéć do koszuli! Psiawiara!
Oba zamilkli.
Kniaź Bezdonow wstał, biorąc za czapeczkę, gdy z bilardowego pokoju posłyszano kroki i mężczyzna średnich lat, tłuściuchny, rumiany, zażywny, ubrany starannie, ale bez zbytniéj elegancyi, z miną pewną siebie drzwi uchylił.
Był to Niemiec, z dawna już naturalizujący się powoli w kraju, do którego przybył wypadkiem z pacyentem możnym. Rodem Sas, z królestweczka tego, dziś tak okrojonego a przeludnionego, że co rok mnóztwo dzieci jego w różne strony świata emigrować musi, doktor Ernest Traugott Fiszer, syn chłopa z pod Chemnitzu, zapoznał się tu z obywatelstwem, polubił kraj, przywiązał się do ludzi, potrosze nauczył się języka i o powrocie do Saxonii na teraz nie myślał wcale. Dobrze mu się tu dosyć działo, miał już dom swój w miasteczku, wcale pięknie urządzony, konie, powozy i, jak utrzymywano, dosyć grosiwa. Oszczędny, zabiegliwy, ale bardzo dobrego serca i lgnący łatwo do ludzi, Fiszer miał przyjaciół, lubiony był; a że rodziny bliższéj nie miał w Saxonii, prorokowano mu ożenienie się i osiedlenie.
Nawet nasz powszechny wstręt odwieczny do Niemców, łagodnością swą, ludzkością, dobrém sercem, które się we wszystkich czynnościach czuć dawało, umiał Fiszer rozzbroić. On sam był do wysokiego stopnia kosmopolitą, choć razem niemiecki swój język i narodowość kochał miłością, oddaleniem spotęgowaną. Jak się w nim godziła idea ludzkości jedynéj, którą wyznawał, z germanizmem gorącym, który go powinien był czynić wyłączniejszym w sympatyach, tego wytłómaczyć niepodobna tym, co dzisiejszych Niemiec nie znają.
Koniec końcem, doktor Fiszer ulubiony był wszystkim, i odpłacał uczuciem za to przyjęcie, jakiego tu doznawał. Przytém, jako lekarz, jako uczony i pracujący niezmordowanie nad tém, aby nie być zacofanym, jako człowiek oczytany, jako praktyk, mało miał równych sobie.
Na tém wygnaniu, w osamotnieniu naukowém, nie mając nikogo zajmującego się medycyną i przyrodnictwem, czytał ogromnie wiele, namiętnie, wszystek czas wolny poświęcał studyom i, jak sam powiadał, w tém prawdziwe znajdował szczęście.
Śmiano się z niego, że w swym połamanym polskim języku niektóre chorób wypadki pięknemi nazywał i z zapałem wyrażał się o tém, co drugich napełniało smutkiem. On téż śmiał się z drugimi, ale ani języka, ani obyczaju nie zmienił. Nie było gorliwszego nad niego experymentatora, i nikt pewnie z jego towarzyszów pilniéj dziennika medycznego nie prowadził.
Fiszer miał praktykę niezmiernie rozległą, która się na powiaty Łucki, Dubieński, czasem aż do Ostroga i pod Żytomierz rozciągała. Był w niéj niezmordowanym. Młody, zdrów, silny, spędzał noce bezsennie, dnie na bryczce, którą jadąc, zasypiał potém chętnie i smaczno. Nie grymaśny w życiu, obchodził się lada czém, mając tylko jednę słabość i tęsknotę... do piwa. Niedostatek dobrego „soku jęczmiennego“, jak go Niemcy zowią, najboleśniéj go dotykał. Wzdychał, popijając tutejsze piwa, i krzywił się, nie mogąc pojąć tego, jak ludzie bez napoju życiodajnego obchodzie się mogli.
— Das ist unbegreiflich — powtarzał często — to jest niepojęcie — tlómaczył potém.
Wejście doktora Natan i Bezdonow powitali wesołemi twarzami.
— Wiecie — odezwał się Kniaź — młody Sołomerecki przyjechał, jest tu.
— Właśnie się o tém dowiedziawszy, zaszedłem, — rzekł połamanym językiem polsko rusko-niemieckim doktor. — Jak sądzicie? nie wypadałoby mi się widziéć z nim?
Natan zbliżył się do doktora.
— Tém bardziéj, że on sam pewnie was szukać będzie, aby się szczegółów o śmierci ojca dowiedziéć.
Fiszer ramionami poruszył.
— Jest tu?
— Naprzeciwko — odparł żyd. — Znasz go pan?
— Kilka razy-śmy się spotykali — rzekł doktor — nieźle mówi po niemiecka.
— Idź, idź — dodał Bezdonów — ale!
Tu położył palec na ustach.
— Nie trap go tém, że ojciec sobie własną winą życie skrócił.
Fiszer, nic nie odpowiadając już, z twarzą zakłopotaną trochę, zawrócił się zaraz przez bilardową salkę i sień do izby gościnnéj, zapukał do drzwi niemieckim obyczajem i wszedł.
Maurycy, blady, ale z pogodną energią na czole, przechadzał się po pokoju krokami powolnemi. Zobaczywszy i poznawszy doktora, rzucił się ku niemu żywo, uścisnęli się w milczeniu.
— Właśnie pragnąłem widziéć się z wami — odezwał się Maurycy, — byliście przy ojcu moim w ostatnich godzinach?
Fiszer milcząco to potwierdził, słowo z ciężkością mu się z ust dobywało, może dla tego, iż się nad znaczeniem każdego i wrażeniem, jakie uczyni na synu zmarłego, namyślać musiał.
— Przywołano mnie nie rychło — cedził zwolna — Książę miał gorączkę gastryczną... zjadł coś bardzo niestrawnego... Skutki jéj może-by tak groźne nie były, gdyby... nie wiek.
— Ojciec mój nie był tak starym — przerwał Maurycy.
Fiszer ramionami poruszył.
— Rozmaicie się zużywają organizmy — dodał, zbyt może wytworny obrot nadając swemu tlómaczeniu. — Choroba się skomplikowała pedogrycznemi symptomatami.
— Przytomnym był do ostatka? — zapytał Maurycy — nie żądał mojego przybycia? nie rozporządził czémś? nie wyraził jakiego postanowienia?
Fiszer cicho szepnął tylko:
— Przytomność opuściła go przed zgonem, mówił mało i pojedyńczemi tylko wyrazami, trudno było zrozumiéć.
— Był kto przy nim jeszcze? — wtrącił Maurycy.
Zawahał się lekarz z odpowiedzią.
— No — rzekł w końcu — Gryżda go nie odstępował. Książę go nawet poznawał — tu poruszył ramionami — i kilka razy zawołał, ale tém... tém... przezwiskiem, jakie mu nadał.
Mimowolnie ironiczny uśmiech przesunął się po ustach obu, ale wnet wyraz boleści go zastąpił.
Rozmowa zdawała się jakby skończoną. Maurycy bezmyślnie się w okno zapatrzył. Fiszer siedział zakłopotany.
— Jakże Gryżda znajdował się w ostatnich chwilach? — zapytał zmarszczony.
Odpowiedź była trudna, doktor się téż namarszczył.
— Zbytniéj troskliwości nie okazywał — rzekł w końcu — ale temu się dziwić nie można, bo to człowiek jest zimnéj natury. Gdy nadzieję straciłem, aby księcia przy życiu można utrzymać, Gryżda już więcéj myślał o sobie, niż o umierającym. Ale słudzy byli poczciwi, przywiązani i na staraniach nie zbywało... Zgasł w końcu, nie cierpiąc wiele, wyczerpały się siły i usnął.
Na oczach Maurycego zabłysła łza, którą otarł szybko; nie mówili już więcéj.
Doktor, jako doktor, wypowiedział wszystko, co mógł i był powinien, ale pozostał człowiek, pełen współczucia dla młodego księcia, którego zawsze cenił wysoko, szczególniéj za jego miłość pracy i nauki.
— Nie trzeba się dać złamać boleści — dodał — wszystko się jeszcze pomyślniéj może obrócić, niż zapowiada. Książę masz współczucie powszechne.
— Bardzo za nie wdzięczen jestem — przerwał Maurycy — lecz człowiek zawsze sam na siebie więcéj, niż na drugich, liczyć powinien. Żal mi ojca, ale własném położeniem nie jestem tak przygnębionym, jakby zdawać się mogło. Odebrałem, dzięki ojcu, wychowanie, które mnie usposobiło do pracy, nie lękam się jéj, a co więcéj, nie wstydzę żadnéj, i nie roszczę sobie żadnego innego prawa nad to, jakie mi dają słabe zdolności moje; tu, czy gdzieindziéj, spodziewam się zużytkować siły, jakie mam. Ludzie — dodał, poufaléj zwracając się do Fiszera — sądzić mogą, iż boléć muszę nad stratą społecznego stanowiska, które mi niby poręczało imię i tradycye z niém związane. Tak nie jest. Zawsze przewidywałem majątkowy upadek, bo ten był nieuchronnym; tytułu dawno się wyrzekłem, to mi daje swobodę. Zapewne żal mi będzie stron i siedzib rodzinnych — dorzucił smutniéj — ale jest-że w życiu co trwałego? a w losach pokoleń cóż rządzi, jeśli nie bezustanne dźwiganie się i upadki? Wszyscyśmy prawu jednemu podlegli, niéma wyjątków.
Fiszer zamruczał coś niewyraźnego. Widać było na nim to samo podziwienie, jakie okazał Natan, znajdując Maurycego zrezygnowanym i spokojnym. Doktor chciał coś jeszcze mówić o Gryżdzie, gdy przez okno gospody, na małym rynku miasteczka, z bocznéj uliczki wyjeżdżającą wyciągniętym kłusem zobaczyli nejtyczankę, leciuchną, zaprzężoną czterema ładnemi konikami karemi w ozdobne szleje z brzękadłami mosiężnemi. Z kozła powoził niemi ładny chłopak, w sukmance i czapeczce, a z bata walił i walił zamaszyście.
Gdy się nejtyczanka zbliżyła, poznać mogli siedzącą na niéj Sędzinę Brodzką, w bardzo oryginalnym stroju podróżnym.
Na głowie miała kapelusz słomkowy męzki, ze wstążką czarną, a na letniéj sukni, czarną skórą przepasanéj, płaszczyk nankinowy, dziwacznego kroju, z małą pelerynką. Na szyi widniała z dala jasno niebieska, z wielkim fontaziem, chusteczka.
Prawie nim się woźnica miał czas zatrzymać u gospody Natana, ruchawa jéjmość, ledwie stopnia bryczki dotknąwszy, wyskoczyła. Natan już stał, gotów na jéj przyjęcie. Zamieniła z nim zaledwie słów kilka i, z porywczością sobie właściwą, wpadła wprost do izby gościnnéj, w któréj Maurycy i Fiszer siedzieli.
Młody Sołomerecki był jéj znajomym, ale z daleka. Zbliżyć się do niego nigdy nie miała czasu, a on może excentrycznością rażącą Kozaka był onieśmielony. Nie przeszkodziło jéj to, śmiało, z wyciągniętą rączką, małą i tłustą, zbliżyć się wprost do Maurycego.
— Jakbym przeczuła, że tu was zastanę dziś — odezwała się rzeźko. — No, chwała Bogu, że mnie nie zawiodło przeczucie. Słuchaj, Książę.
— Tytułu tego nie noszę.
— No, to słuchaj pan.
Maurycy się skłonił.
— Będziesz miał z łajdakiem do czynienia — kończyła Sędzina. — Powiadają, że w Dubińcach wszędzie już łapy jego leżą. Nie zechcesz pewnie nawet pod jednym z nim dachem żyć i jedném powietrzem oddychać. Przybyłam mu ofiarować gościnę w Białym Ostrowie, a nie dogodna ona dlatego, że z taką babą, jak ja, spokoju byś nie miał, to jest dom u mnie w Zalesiu. Gdzie chcesz, służę, ochotném sercem, wierz mi.
Maurycy, poruszony, mocno dziękował.
— Nie rób ceremonii, słowo daję, ja się sama narzucam — mówiła Sędzina. — Ksiądz Piszczała nie ma na plebanii miejsca, u Natana w gospodzie siedziéć nie przystało, a do Dubiniec nie radzę...
— Przecież pojechać, zajrzéć i spróbować, przekonać się, jak rzeczy stoją, muszę — odezwał się Maurycy poważnie. — Bądź co bądź, i widzenie się z panem Gryżdą jest nieuniknione. Może téż znajdę go łaskawiéj usposobionym.
Sędzina przerwała śmiechem szyderskim.
— Ale to łotr, zbój, to psiawiara! — dodała gorąco. — Z nim ani układów, ani żadnego zbliżenia się nie można dopuścić. Są ludzie, z którymi zgoda jest upodlającą!
— Zawsze piérwszy krok jakiś ja uczynić muszę. Przybywam — rzekł Maurycy.
— On sam powinien do was przyjść, a gdybym ja była na waszém miejscu, dała bym mu w kark i wyrzuciła za drzwi.
Maurycy się uśmiechnął.
— Ażby nosem zarył — dokończyła Sędzina wyraziście.
— Cóżby mi to pomogło! — odezwał się Sołomerecki.
— No, — nie dając mu daléj mówić, ciągnęła Sędzina — przyjmujesz pan ofertę? ja proszę, bardzo proszę. Wołała bym miéć was w Białym Ostrowie, ale, jeśli przenosisz Zalesie, dom gotów czeka. Kazałam go oczyścić, schludny jest, nie pański, ale dla jednego, dla mężczyzny.
Podała Sędzina rękę.
— Przyjm pan, — rzekła natarczywie — przyjm. Jestem piérwsza, znajdą się i drudzy, ale mam prawo, bo mi się poszczęściło innych uprzedzić.
Maurycy, nic nie mówiąc, skłonił się.
— Jeżeli w istocie będę potrzebował schronienia — rzekł po namyśle — to na czas krótki. Znajdę dzierżawę, zarząd majątku, jakieś zajęcie. Procesu z Gryżdą prowadzić nie myślę i nie mogę. Naprzód, pewny jestem, że on się zabezpieczył wcześnie przeciw wszelkim ewentualnościom, których ja nie przewidywałem. Powtóre, nie mam na to pieniędzy; naostatek, nie chcę uwłaczać ojca pamięci. Długi, jakie on uznał, są dla mnie święte.
— I ten psiawiara — wybuchnęła Sędzina — będzie tryumfował!
Zawróciła się żywo, trzepiąc rączkami i rzucając ramionami.
— No — odezwała się, prędko znowu zbliżając się do Maurycego — zatém mam słowo, do Zalesia czy do Białego Ostrowu?
— W ostateczności — rzekł Sołomerecki — mniéj pewnie kłopotu pani uczynię, wybierając Zalesie, a mój najazd nie będzie trwać długo.
— Puszczę Zalesie dzierżawą, jeżeli zechcesz — wtrąciła napastliwie sędzina.
Maurycy przejęty był dobrocią Brodzkiéj, lecz zarazem widocznie zakłopotany. Kozak-baba chciała rozmowę znowu zwrócić na Gryżdę, ale Sołomerecki milczeniem zbył zaczepkę. Dała mu pokój.
— Chciała bym, — rzekła, zwracając się jeszcze do Maurycego — abyś pan wiedział, że my tu wszyscy jego stronę trzymamy.
Fiszer, który już pewnie o Palczyńskim słyszał, nieznacznie się uśmiechnął. Spostrzegła to Brodzka i zrozumiała.
— Jest już jaki zdrajca? — zapytała.
Doktor zbył milczeniem.
— Ja o żadnym dotąd nie wiem — dokończyła Sędzina.
Natan, który stał w progu, chrząknął.
Obróciła się do niego.
— Kto?
— Palczyński — szepnął cicho.
— Poznał swój swego — odparła z pogardą — ale co tam taki Palczyński znaczy!
I wnet, żywo przechodząc do tego, co miała na myśli, przystąpiła do Maurycego.
— Ale ot, co jeszcze miałam powiedziéć — rzekła. — U mnie na Święty Ignacy wszyscy się zbiorą obchodzić imieniny kochanego naszego solenizanta, księdza Piszczały. Przyjedź pan, ale koniecznie. Z Gryżdą, choćbyś się widział, nie będzie wiele do czynienia, dać mu w ucho na odlew i basta...
Wyciągnęła rękę.
— No, na Ignacego? przyjedziesz? musisz! — dodała.
Dubińce były rezydencyą pańską, ale dopiéro w końcu XVIII w. tak urządzoną i przyozdobioną, jak ją objął książę Sołomerecki. Matka jego, z domu księżniczka R-ówna, miała wspólne niemal wszystkim pięknym daniom wyższego świata w tym czasie zamiłowanie ogrodu, „namiętność przyozdabiania siedlisk wiejskich“. Było to modą: przypomniéć sobie trzeba opis Powązek i wielu innych rezydencyi pańskich, w téj epoce u nas powstałych. Wysadzano się na „dzikie promenady“, na kunsztowne wodospady, wodotryski, świeżo murowane ruiny, świątynie, kioski, altany, ołtarze i kamienie z napisami. Ksiądz Biskup Warmiński chorował téż na to miłośnictwo, które go wiele kosztowało, ale, oprócz posągów i altan, pilno chodził około sadu i cieplarni, bo lubił dobre owoce.
Księżna Sołomerecka, znalazłszy w Duhińcach położenie piękne i nadające się do założenia rezydencyi, któréj sąsiedztwo Horochowa dodawało wartości, zbudowała tu pałacyk w smaku XVIII wieku. Z lasku przyległego stworzyła ogród, i musiało to być coś na swój czas wcale pięknego, gdyż ludzie się z daleka oglądać zjeżdżali to dzieło najlepszego gustu, a jeden z poetów nawet je opiewał.
Książę Leon objął utwór matki, nie przywiązując wielkiéj wartości do tego, co ona ceniła najwyżéj, — ogród został zaniedbany i zapuszczony. Kamienie mchem porastały, porozwalały się ołtarze, pogniły altany. Znaczna część parku zupełnie była zdziczałą. W pałacyku zaś zachowano wszystko, co świadczyło o dawnym dostatku i smaku, Książę Leon przerobił go sobie na bardzo wygodną rezydencyą.
Lubił on wszystko, co tylko życie mogło uprzyjemnić: dobrą kuchnią, piwnicę zaopatrzoną, wszelkie przysmaki i wygódki.
Tracąc tysiące na zabawki, w pałacu to tylko przerobił, co do nich posługiwać mogło, nowego mało co nabywał i zostawił mu jego charakter wybitny XVIII w. Miał gdzie przyjmować wesołych towarzyszów, wyprawiać polowania, które służyły za pretext do uczt i biesiad, wydawać wieczorki i zgrywać się na nich, bo graczem był namiętnym.
Pomimo ruiny, którą i on sam, i Gryżda, przyśpieszali conjunctis viribus, stał o to mocno Sołomerecki, aby ona nie była jawną i nie zdradzała się w domu, chociaż tajemnicą nie była dla nikogo.
Porcelany więc, sreberka, niektóre kosztowności, pozostały do zgonu jego nietkniętemi.
Pałacyk o jedném piąterku wielki nie był. Cały parter zajmowały bawialne i jadalne pokoje, na górze były mieszkalne i gościnne. Inne zabudowania w Duhińcach tém się tylko odznaczały, że je stawiano tak, aby frontami w pejzażu ogólnym stanowiły ozdoby jego. Nie była z téj reguły wyjętą ani stajnia, ani śpichrze i stodoły.
Co się działo po-za gotyckiemi, greckiemi i fantazyjnemi czołami i przyczółkami tych gmachów, nie odpowiadało wcale fizyognomii, z jaką się prezentowały. Były to dekoracye.
Gryżda miał wcale ładny dworek na uboczu, ale ten późniéj został postawiony.
Po śmierci Sołomercekiego, natychmiast wszystko, staraniem troskliwego plenipotenta, opieczętowano, chociaż zakrytego skarbu nigdzie nikt nie mógł się spodziewać.
Długi były ogromne i najrozmaitszéj natury, wszystkie lichwiarskie, opiewające na różne imiona, lecz teraz już poprzelewane na Gryżdę.
Utrzymywał on, iż nawet sprzedaż dosyć cennych ruchomości nie pokryje należności.
Znamy już trochę tego człowieka z opowiadania Księdza Piszczały: sławnym był ze swego cynizmu i chłodu, lecz to, co o nim opowiadano, miary jego nie dawało jeszcze. Była to istota, jakich mało, natury wyjątkowéj; uczucie wstydu, zupełnie jéj nieznane, zastępował cynizm obrzydliwy, po diogenesowsku, wyrozumowany.
Mały, ospowaty, brzydki, w ubraniu niejako zdradzał charakter: był rażąco zaniedbany i brudny.
Nie unosił się i nie gniewał nigdy, zupełnie tak krajał ludzi, jak nóż, któremu jest wszystko jedno, czy rznie drzewo, czy mięso, byle się nie wyszczerbił.
Obrachował się tak ze swemi, uczciwie przygotowanemi, interesami, Gryżda, że przybycie Maurycego już go zastać miało na wyłomie. Znając zresztą ludzi, a oddawna studyując syna Księcia Leona, wiedział bardzo dobrze, iż do walki z nim nie przyjdzie. Co ludzie na niego mówić mieli, o to nie dbał wcale.
Przyjazd Sołomereckiego spóźnił się nieco z powodu, że list go nie zastał na miejscu, Gryżda więc od dni kilku wyglądał go bez niepokoju, lecz rad, żeby raz się wszystko skończyło.
W domku, który dotąd zajmował, od niedawoa dopiéro, powróciwszy z pensyi klasowéj, znajdowała się z nim jego córka Romana.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, położenie ojca względem niéj było podobném do stosunku ojca i syna Sołomereckich. Gryżda nie chciał jéj miéć świadkiem swoich czynności i pogardy, z jaką się z nim obchodził Sołomerecki, a w ogóle cały świat otaczający.
Na wzór swego pryncypala, jak mógł, najdłużéj, utrzymywał ją na pensyach, pod różnemi pozorami, dla wydoskonalenia w talentach i t. p. Ale w końcu nadeszła chwila, gdy dorosła, rozwinięta, dojrzała panienka, już na żadnéj pensyi nic do czynienia nie miała. Była wirtuozką na fortepianie, śpiewała bardzo przyjemnie, rysowała i malowała z natury. Talenta tém potrzebniejsze się wydawały, że los jéj nie obdarzył wielkim wdziękiem. Była to maleńka, zwinna, żywa osóbka, nie zbyt delikatnéj płci, maluczkich, czarnych, żywych oczu, zresztą rysów nie rażących niczém i dosyć przyjemnych. Rączki i nóżki miała małe i ładne, włosy bujne, a twarzyczka w ogóle znamionowała w niéj energią i żywe pojęcie.
Ojca widując mało i — dosyć się przed nią maskującego, wyrosła w pojęciach i zasadach, które wręcz były przeciwne jego przekonaniom i postępowaniu. Naprzód, dosyć długo będąc na pensyi u zakonnic, panna Romana nauczyła się od nich pobożności i miała wszczepione głęboko zasady moralne, któremi życie nie mogło wstrząsnąć, bo od dzieciństwa z nią rosły. Późniéj, dla talentów, oddana do jednéj z najświetniejszych pensyi stolicy, uważana już tu za dojrzałą, zostawiona sama sobie prawie, rzuciła się chciwie do książek, czytała nadzwyczaj wiele i sama się dopełniła z ksiąg, dobierając sobie, co potrzebném było dla uzupełnienia charakteru.
O ile ojciec był cynikiem i realistą, o tyle córka wierzyła w ideały, kochała się w nich, i sama ideałem być pragnęła. Karmiła się poezyą i poetami, miała wyobrażenia o świecie i ludziach może najfałszywsze, ale promieniste i piękne.
O ojcu też stworzyła sobie pojęcie, zupełnie się nie zgadzające z rzeczywistością: widziała w nim rygorystę surowego, pracą uczciwą, wytrwałą, dorabiającego się niezależności. Gryżda jéj z błędu nie wywodził.
Było nad wieczór jakoś, dzień się kończył skwarny, nocną może zapowiadający burzę. Gryżda stał w ganku dworku. Choć się sam nie przyznawał do tego, pewien rodzaj niepokoju go nękał. Była to rozstrzygająca, stanowcza chwila jego życia.
Z dala, wśród ciszy wielkiéj, — bo wieś dosyć była oddaloną, a pałacyk zamarły, — coś, jakby turkot powozu, słyszéć się dawało. Gryżda przeczuwał już przybycie Maurycego.
Szło mu o to wielce, ażeby, w razie rozprawy otwartéj z nim, córka go nie słyszała. Wyprawił więc ją był do jednéj sąsiadki, u któréj ona się nudziła, a prostą kobiecinę męczyła też panna, mówiąca tak i o takich rzeczach, których ona rozumiéć nie mogła.
Nie spodziewał się, ażeby powróciła rychło, w ostatku, przypuszczając nawet, że Romana mogła podsłuchać rozmowę, i na to był zrezygnowanym, bo z nią raz téż otwarcie się musiał rozprawić. Wiecznie przed nią nie podobna się było maskować i ukrywać.
Więcej córka, niż przybywający Maurycy, niepokoiła małego człowieczka, który się wykrzywiał i wargi zagryzał. Nie schodził z ganku.
Przybywającym był istotnie Sołomerecki, który zsiadł z bryczki i, stanąwszy przed pozdrawiającym go bardzo od niechcenia Gryżdą, zapytał:
— Nie spodziewałeś się mnie waćpan zapewne? Słyszę, że, nie czekając przybycia mojego, rozporządziłeś się jakoś bardzo samowolnie.
— Jakto samowolnie? — przerwał Gryżda, który już zupełnie był ostygł z maleńkiego wrażenia, jakie na nim Maurycy uczynił. — Widzi Książę...
— Proszę mi nie dawać tego tytułu.
— No, więc... widzi pan, ja w życiu mojém mam za prawidło czynić to tylko, co jest prawnie uzasadnioném, i samowolą żadną miarą nazywać się nie może... Po śmierci nieboszczyka księcia, będąc w posiadaniu znacznych wierzytelności na majątku, musiałem się ubezpieczyć z niemi i ubezpieczyłem. Na to wiek cały pracowałem.
— A! pan to nazywasz pracą! — ironicznie odparł, oglądając się Maurycy.
— A jakże? widzi pan — rzekł Gryżda — pracą jest w ogóle wszystko, co człowiek robi, jawna rzecz. Jak tam sobie ludzie ją cenią i ważą, to sprawa inna.
Maurycy patrzał nań z góry.
— Bądź co bądź, — odparł — masz waćpan prawo poszukiwania wierzytelności, nie zaprzeczam temu; ale majątek, choćby tylko imiennie, należy do mnie.
— Należał — rzekł z uśmiechem Gryżda — bo na wszystkiém sekwestr jest nałożony, i pan tu nic palcem dotknąć nie może. Ja zaś jestem naznaczony administratorem.
— Tak! — odparł Maurycy spokojnie. — Więc ja w majątku ojcowskim ani kątka nawet nie mogę miéć, abym w nim czekał na zupełne wywłaszczenie?
— Niestety! — rzekł Gryżda, — tak się to złożyło. Widzi pan, kto traci a traci, ten w końcu musi wszystko zaprzepaścić. Jam temu nie winien... W pałacu opieczętowano pokoje, bo są drogocenne ruchomości; na folwarku, tu, wcale miejsca niéma; w Hrebkach téż nigdzie kąta. To darmo...
Poruszył ramionami Gryżda.
Maurycy usiadł na ławce w ganku, dawszy znak woźnicy, aby nie odjeżdżał. Dobył cygarnicę z kieszeni i zapalił cygaro.
Zimna ta krew zaimponowała Gryżdzie, odstąpił kroków parę.
— Patrzę na waćpana, — odezwał się Maurycy z flegmą, — jako na fenomen, godny studyów. Widzę, że byłeś zawsze przygotowanym na wszystko.
— Bez wątpienia — rzekł Gryżda — człowiek rozumny powinien zawsze być w gotowości do tego, co go czekać może. Było to prawidłem mojego życia, widzi pan. Gotowałem się nawet na to, że ludzie mnie potępią, ale co mnie to obchodzi!!
— A... sumienie? — zapytał Maurycy.
— Sumienie jest rzecz stosunkowa, tak, jak naprzykład wzrok i słuch — począł Gryżda zimno i pedantycznie. — Jeden ma sumienie ciasne, drugi szerokie. Nikomu zaś ze swojego sumienia o cudzem wnioskować się nie godzi. Mnie moje nie dolega.
— Winszuję — roześmiał się Maurycy, którego w istocie łotr ten zaczynał nie mało bawić swym cynizmem.
Gryżda pomyślał krótko.
— Widzi pan, są różne systematy i sposoby zapatrywania się na życie; ja je zawsze brałem ze strony praktycznéj. Są tacy ludzie, co patrzą, jak jabłka opadają, które zgniją na ziemi, albo je głupie ptastwo podziobie, no i nie śmieją tknąć jabłka, niby to nie mając prawa! Ja zaś, co opada, chowam do kieszeni. Ojciec pański trwonił, ja zbierałem. Rzecz jasna, czysta i... legalna. Co do legalności, ściśle stoję przy prawie.
Chwilkę milczeli oba. Maurycy palił obojętnie cygaro.
— Gdzież pan myśli nocować? — zapytał po chwili Gryżda.
— Nie wiém, zapewne w karczmie — rzekł Maurycy, nie spiesząc się z odpowiedzią.
Myśl jego w téj chwili odbiegła i od ganku, i od Gryżdy, do którego czuł wzgardę coraz większą. Patrząc dokoła, przypominał sobie czasy swe dziecinne, zabawy. Tysiące drobnych tych wspomnień ulatywały nad nim. Zapomniał niemal o położeniu, serce mu się tylko ściskało, że to piękne miejsce, o którém on nieraz marzył dawniéj, jako o gnieździe dla siebie przeznaczoném, wpaść miało w ręce takiéj potwory.
Gryżda, któremu na myśl przyszła córka, ciekawość kobieca i podsłuchy, radby-był się pozbył co rychléj gościa, obawiając się dalszéj rozmowy.
Ale Maurycy wcale się jakoś nie myślał ruszać z miejsca.
Wprost go przepędzić i zmusić do odjazdu nie podobna było.
W tém, gdy jeszcze milczenie trwało, szybkim krokiem ode dworu zbliżyła się postać słusznego wzrostu, mężczyzna już osiwiały, ale zdrów i silny, pięknéj twarzy, dosyć starannie ubrany. Był to najulubieńszy sługa nieboszczyka, który z Szymka wyszedł na pana Symeona, wyszlachcił się, uciułał sobie trochę grosza i dziś miał więcéj, niż pan Maurycy. Myślał o dzierżawie.
On także winien był wszystko Sołomereckiemu, lecz nie zabiegał o to inaczéj, jak rozmaitemi posługami, które książę rozrzutnie wynagradzał, bo nikt inny by się ich był nie podjął.
Pan Symeon do pana Gryżdy nie miał najmniejszego podobieństwa, — ani głowy jego, ani przewrotności, ani cynizmu, — kochał swojego starego pana, opłakiwał go, przywiązanym był do Maurycego, nie cierpiał Gryżdy. Pomiędzy nimi oddawna wiekuista trwała wojna. Że dotąd Symeon tu pozostał, w Dubińcach, choć go chciał nieprzyjaciel wypędzić, winien był temu, iż miał domek swój własny, bardzo prawnie nabyty i zawczasu zabezpieczony.
Na widok Symeona, który śpieszył zdyszany do swego panicza, skrzywił się Gryżda. Symeon pochwycił Maurycego za kolana i rozpłakał się.
Maurycemu także łza się zakręciła w oczach.
— Ot, na co nam przyszło, — odezwał się Symeon, nie zważając wcale na Gryżdę — taki wywłoka, co tu przysunął się bryczyną, zagarnia waszę ojcowiznę.
— Hę? — przebąknął Gryżda. — Acanu się zdaje, że mnie łajesz? a ja z tego jestem dumny... Wywłoka! — powtórzył — wywłoka! widzisz acan, lepiéj się wywlec, niż być wywleczonym. To mi dopiéro cenzor!
Symeon mało zważał na to mruczenie i ciągnął daléj:
— Niech pan do mnie, do mojéj ubogiéj chatynki, zajedzie na noc; u tego rabusia niéma pewnie miejsca dla dziecka tego, komu on winien wszystko.
— Hę? słuchaj acan, panie Symenie! ja nikomu nic nie winienem! nic, ani grosza... a innych rachunków ja nie znam.
Maurycy poszeptał coś ze starym sługą.
Gryżda nastawił uszy.
— Bardzo mi idzie o pamiątki familijne — mówił półgłosem, — o portrety, o szable... ty wiész... Nic nie zginęło?
— Nic mogę ręczyć za to, tam gdzie pan Gryżda gospodarował — odezwał się Symeon. — Ja w tych ostatnich chwilach nie odstępowałem pana.
— A ja tych rupieci stróżem nie byłem — wtrącił Gryżda. — To nie moja rzecz.
Symeon patrzył na panicza i łzy ocierał.
— A! gdyby nie ten człowiek — mówił, nie szczędząc go wcale, — czyż tak by to pan przybywał do Dubiniec, jak dzisiaj. Serce się kraje, ale Bóg jest na Niebie.
— Jest, — zamruczał Gryżda — i śmieje się z tych, co rozumu nie mają.
— Niechaj Księcia choć to pocieszy — dodał Symeon, — że tu na okolicę całą jeden głos. Nie chciał bym być w skórze pana Gryżdy, bo na nim poczciwéj nitki nie zostawili nawet żydzi.
— A mnie, myślisz, to boli, gdy naszczekują z daleka i klapią zębami? — spytał szydersko Gryżda. — Widzisz acan, oni krzyczą, a ja się śmieję... o żadną mi opinią nie chodzi; gdy pieniądze będę miał, pokłonią mi się, prędzéj lub późniéj.
Machnął ręką.
Maurycy mało co uwagi zwracał na jego mruczenie. Nagle, jakby się otrząsnął z myśli tęsknych, wstał z ławki, zbliżył się do Gryżdy i rzekł mu tonem nakazującym.
— Daj mi waćpan likwidacyą wierzytelności, mam do niéj prawo. Pod ten dach, który waćpan swoim nazywasz, nie wnijdę; przynieś mi ja tu, ale natychmiast.
Gryżda wahał się chwilę, oprzéć się jednak żądaniu nie mógł; trochę niespokojnie ruszył się z miejsca, dążąc do środka dworku. Maurycy począł rozmowę z Symeonem, gdy przerażający, dziki krzyk dał się słyszéć z wnętrza.
Był to głos Gryżdy, ale zmieniony i rozpaczliwy. Pomimo pogardy dla niego, Symeon i Maurycy wbiegli do sieni.
W progu izby, któréj drzwi właśnie Gryżda otworzył, leżała omdlała kobieta. Stary, klęcząc, drżącemi rękoma głowę jéj podnosił.
— Córka! — rzekł Symeon.
Sołomerecki, chwilę tylko postawszy, powrócił do ganku.
— Nie mamy tu co robić — rzekł, i zwracając się do Gryżdy, dodał:
— Likwidacyą przynieś mi do Symeona... Chodźmy pieszo do ciebie.
W milczeniu ruszyli z dziedzińca.
Stary sługa powoli kroczył za swoim paniczem. Niebo chmurzyć się poczynało.
— Więc Gryżda córkę sprowadził nareszcie do siebie.
Symeon głową potrząsał.
— Nie wiadomo, co się stało? — rzekł. — Ja jéj tam nie znam, ale ludzie powiadają, że edukowana bardzo, i ma być wcale do ojca nie podobna, ale ja temu nie wierzę. Takie to paskudztwo być musi, jak tatunio. I... nie piękna, mała, smagława...
Splunął.
Szli tymczasem ku dworkowi Symeona, który stał na uboczu, przy ulicy, do pałacu wiodącéj. Mały był, ale nadzwyczaj starannie, jak cacko, ubrany w kwiatki, pomalowany, wyelegantowany. Stary kawaler, który był gustu nabrał przy wytwornym panu, na swoję skalę się zagospodarował elegancko.
Był dumny dworkiem swoim, a teraz szczęśliwy, że w nim panicza będzie mógł przyjmować.
— Niech Książę się nie lęka o wieczerzę, — rzekł, otwierając drzwi do malutkiego bawialnego pokoiku, — baba u mnie gotuje, ale jam niedarmo służył u nieboszczyka i umiem nią zadyrygować. Jest i samowar, i herbata... wszystko będzie jak należy. A! a! mój drogi paniczu, na cośmy to zeszli, jakiego końca-śmy się doczekali... panie, Bóg mi świadek, Książę temu nie winien, tyle tylko, że ślepym był. Nazywał go Psiawiarą a ufał, i ciągle mu się zdawało, że jakiś cud, sukcesya, ocali Dubińce... Wszakżeśmy dwie sukcesye dobre zjedli — westchnął Symeon.
Milcząc, słuchał roztargniony Sołomerecki, rozglądając się po mieszkaniu Symeona, który, długo będąc przy ojcu jego, przejął wiele nawyknień i obyczajów starego pana. Domek téż był przyozdobiony na wzór pałacu i stanowił małą jego karykaturę. Może bezwiednie naśladował pan Symeon to, na co patrzał i do czego był nawykł. Mebelki były wygodne, cacka i ozdoby poustawiane efektownie i z pretensyą do elegancyi. Pomiędzy niemi były rozmaitéj wartości rzeczy, niekoniecznie piękne, ale wszystkie starannie poumieszczane, aby całości mieszkania nadawały pozór dostatku i wytworności. Było by to śmieszném, gdyby w téj chwili dla Maurycego cokolwiek-bądź na święcie zabawném wydawać się mogło. Miał w duszy zbyt wiele smutku, aby z niéj uśmiech mógł wydobyć.
Symeon tymczasem około przyjęcia się krzątał pilnie, biegał żywo, odmykał szuflady, dobywał, co w nich miał najlepszego, wołał służącéj, sam wreszcie brał się do usługi, tak, jakby znowu starego swego pana miał przed sobą. Od niedawna wyemancypowany przez śmierć Ks. Leona, nienawykły jeszcze do niezależności, powracał do dawnego nawyknienia prawie z przyjemnością. Z pana robił się ochotnie sługą; zdawało się go to nie kosztować wcale i być mu nawet miłém.
Biegając tak z kąta w kąt małego domku, Symeon powracał coraz do swego panicza z nowemi zażaleniami i narzekaniem na Gryżdę, z opowiadaniami naiwnemi o ostatnich chwilach życia zmarłego pana.
Gdy się to działo w dworku Symeona, na folwarku u Gryżdy panowało zamieszanie i niepokój.
Panny Romany, którą ojciec pode drzwiami znalazł omdlałą na ziemi, docucić się było trudno, a przychodzącą do przytomności porywał przerażający śmiech serdeczny. Na wszystko w święcie nie czuły, Gryżda drżał. Miał jednę tylko tę córkę i... kochał ją.
Jak i gdzie w tém sercu wyschłém, które nigdy żadném szlachetniejszém uczuciem nie biło, mogła się miłość pomieścić? jest tajemnicą i zagadką. W téj chwili Gryźda był tak przelękniony i przejęty, że nawet o Maurycym i o interesach zapomniał.
Romana, przychodząc do przytomności, płakała, śmiała się, i była tak rażoną, że ojciec, po chwili namysłu, kazał konie zaprządz i jechać po Fiszera. Sam na krok nie odstępował od łóżka, na którém ją położono, ale poradzić córce, uspokoić jéj nie umiał, a służba, z ludzi prostych złożona, także potraciła głowy.
Kropiono wodą, dawano ocet wąchać, przewiązano rękę lewą, ale wszystko to nic nie pomogło. Gryżda stał osłupiały i stękał.
Romana zwracała niekiedy oczy ku niemu, jakby przerażona widokiem, zakrywała je, płacząc. Symptomata te jednak zwolna poczęły mniéj być gwałtownemi, twarz przybrała wyraz energii i siły nadzwyczajnéj; poruszyła się na łóżku, podniosła, usiadła i śmiało ojcu w oczy patrzyła.
— Co ci się stało! co to było? — zapytał Gryżda głosem zmienionym. — Nigdy mi nie donoszono, żebyś podlegała takim napadom; to choroba...
Córka potrząsnęła głową.
— Nie chorowałam nigdy, — zawołała głosem zmienionym zupełnie, tak, że ojciec, słysząc go, uląkł się znowu. — Spotkało mnie to piérwszy raz w życiu... ale...
Nie mogła dokończyć, zakryła oczy, płakała.
— To z gorąca i zmęczenia! — szepnął Gryżda.
— Nie! nie! — stanowczo odparła córka, wlepiając wzrok w niego i wstrząsając się, jak od dreszczu. — Nie! Byłam pode drzwiami, słyszałam rozmowę waszę z Księciem... tego było dosyć, nawet by zabić.
Przycisnęła rękę do serca.
Gryżda zrozumiał wszystko. Nie widział innego sposobu teraz nad otwarte rozprawienie się z dzieckiem i przekonanie go, że romansowe pojęcia życia są... największém głupstwem. Wracał do swojéj zwykłej roli i argumentów. Zdawało mu się, że odzyska siłę.
— Cóżeś posłyszała takiego? — odparł zimno — co? Nie rozumiem tego.
— Ojcze! — zakrzyknęła Romana, — to, com usłyszała, pozbawiło mnie miłości i szacunku dla ciebie, ciebie jedynego, którego miałam na świecie. A! powiedz mi, że to wszystko było złudzeniem, próbą, ja nie wiém już czém, byle nie prawdą i rzeczywistością.
I ręce wyciągnęła ku niemu.
Gryźda usta zagryzł.
— Słuchaj no, Romano, — rzekł sucho — nie jesteś już dzieckiem, powinnaś życie inaczéj zrozumiéć i widziéć je, jak ja. To, coś słyszała, było prawdą, jest mojém przekonaniem, zasadą, i... dla twojego szczęścia potrzeba, abyś się nauczyła ode mnie patrzéć na świat zimno i rozumnie. Masz krew moję w sobie.
Wstał Gryźda, mówiąc to, i stanął u łóżka naprzeciw niéj; zmierzyli się oczyma. Wzrok Romany tak był wyrazisty i silny, że stary, może po raz piérwszy w życiu, oczy spuścił i zmieszał się. Czego-by słowo nie dokonało, to zrobiło wejrzenie, pełne zarazem oburzenia i wzgardy.
Romana miała energią ojcowską. Zaledwie dokończył mówić, gdy, zebrawszy myśli, pośpieszyła z odpowiedzią.
— Krew twoję mam w sobie — rzekła, — aleś mnie wychował tak, że ona mi da siłę oprzéć się temu, przeciw czemu serce, rozum i sumienie się oburza!
Z przyśpieszonym oddechem zaczęła daléj mówić tak szybko, z takim zapałem, że ojciec przerwać jéj nie mógł.
— Nie! nie! nie! nie może to być, abyś ty wszystkiém pomiatał, co ja szanuję, lekceważył to, co dla mnie jest najdroższém, ażebyś wyparł się sumienia, dobréj sławy u ludzi, wszelkiego uczucia szlachetnego. Gdyby to, com z ust twoich słyszała, prawdą być miało...
— To co? — zapytał Gryżda.
— Co? — zawołała pośpiesznie dziewczyna, odrzucając z siebie kołderkę, którą ją przysłoniono, i porywając się na nogi. Co?... Naówczas porzuciłabym ten dom, ciebie, i poszła w świat, lub do klasztoru, pracować, albo płakać i modlić się; ale tu, z tobą-bym nie pozostała! Nie! Patrzéć na to nie mogę, słuchać nie chcę!
Zakryła oczy i znowu upadła na łóżeczko. Gryżda stał z mocném postanowieniem ostatecznego rozmówienia się z córką, bądź co bądź.
Kłamać na nic się nie zdało.
— Tylko spokojnie, — rzekł — spokojnie. Proszę o cierpliwość i uważne słuchanie. Nie gorącuj się; wszelkie roznamiętnienie ogłupia. Słuchaj mnie. Cóżeś to się z mojéj rozmowy z tym młodym paniczem dumnym dowiedziała tak okropnego? Hę! Że ojciec twój zbierał, gdy inni marnowali, że pamiętał o sobie, a raczéj o tobie, bo dla ciebie to wszystko gromadził.
— A ja nie tknę grosza tak nabytego — przerwała Romana.
— Czekaj, — rzekł z uśmiechem Gryźda. — To się tak mówi, kto głodu, chłodu i zależności od trutniów, co nas nie są warci, nie doznał. To są dziecinady pensyonarskie. Życie jest rzeczą seryo, obchodzi się ono z nami okrutnie, i my téż z ludźmi inaczéj nie możemy.
— My! chrześcijanie! — krzyknęła Romana.
— Ale bo widzisz, Kościół to co innego — rzekł Gryżda — jest to instytucya potrzebna, użyteczna, tylko w interesach i sprawach powszednich ona nie gra żadnéj roli. Po łacinie się mówi: non misceantur sacra profania, co ja sobie zawsze tłómaczyłem, że religia do życia mieszać się nie powinna.
Romana krzyknęła ze zgrozą:
— Ojcze! na Boga!
I zerwała się z łóżka.
Gryżda ją na niém posadził niemal gwałtem. Walka wyrabiała w nim zimną krew; było to właściwością téj osobliwszéj natury: zamiast się nią rozgorączkowywać, ostygał.
Romana drżała, z przestrachem niekiedy spoglądając ku ojcu i natychmiast oczy spuszczając.
Gryżdzie zdawało się może, iż chwila nadeszła, aby się przed córką wyspowiadać otwarcie, i ciągnął daléj:
— Ludzie, widzisz moja Romano, głupi są, i mrzonkami żyją; kto ma rozum, ten idzie do gruntu rzeczy i nie kłamie. Powiadam ci, potrzeba miéć podstawę pod nogami, to moja zasada; trzeba się starać o siłę, a tę dają pieniądze. Reszta to bałamuctwa, gadaniny i plewy. Opinia? co mnie ona obchodzi, kiedy ja wiem, że ją przerobię, gdy zechcę. Co się tycze sumienia, każde jest innego kroju; trzeba sobie sprawić wygodne, które-by w życiu nie zawadzało.
Córka uszy sobie zatknęła.
— Dosyć tego, mój ojcze! — zawołała, wodząc wzrokiem obłąkanym. — Na Boga! dosyć! niech już nie słyszę więcéj.
Gryżda zamilkł.
— Uspokój się, — rzekł. — Gdy komu wrzód wycinają, boli, a ja ci tę operacyą robię, bo głupie mniszki i nauczycielki niewiedziéć czém cię nakarmiły. Dobre to było dla dziecka, ale dziś już nie przystało. Czas miéć rozum. Nie łudź się, innym mnie nie znajdziesz nigdy, tylko takim, jakim teraz widzisz. Jesteś córką moją, i musisz przejąć się tém, czém ja żyłem i żyję, to darmo.
— Nigdy! — zawołała Romana.
— Widzisz: tego „nigdy“ — odparł ojciec — nie potrzeba mówić nigdy. Miałem cię za dojrzałą, jesteś dzieckiem.
— I chcę niém pozostać — odezwała się dumnie i stanowczo Romana.
— Do czegóż to prowadzi? — rzekł zimno Gryżda — do wiecznéj walki pomiędzy ojcem a dzieckiem? Ja od moich zasad nie odstąpię.
— Spodziewam się, — zawołała córka, — że i ja się nie skażę słabością. A! na cóźby mi się zdało życie, gdybym je tak miała pojmować, jak ty, mój ojcze? Nie obwiniam cię, żałuję i lituję się. Los musiał się z tobą obchodzić bez miłosierdzia i uczynił cię okrutnym, ja...
— Gadanina! frazesy! — rzekł Gryżda, nie okazując wielkiego wrażenia. — Wszystko to przeminie. Moja Romana, bogata dziedziczka Dubiniec, zajmie w społeczeństwie miejsce, jakie się jéj należy. Wszyscy się jéj kłaniać będą i uwielbiać, a ja nią będę dumny.
— Nigdy w świecie! — przerwała córka — nie dam się skusić tém, czém mnie chcesz, jak dziecko, obłąkać i zepsuć. Jestem córką twoją i mam tę energią, co ty. Zobaczymy, czyja zwycięży. Ja się nie obawiam walki.
Uśmiechnął się Gryżda.
— No, dobrze, — odparł — uspokój się, dobrze, będziemy walczyli; ja nie tracę nadziei, że rozum weźmie górę nad fantazyą i romansami.
Trudno było odgadnąć, jakie były myśli Romany, która, siedząc na łóżku, zadumała się tak, że się zdawała ostatnich ojca słów nie słuchać prawie. Z brwiami ściągniętemi, zesznurowanemi usty, siedziała, jakby już uzdrowiona zupełnie, niekiedy się tylko wstrząsając.
Gryżda sądził, że wszystko się skończyło.
Wstała z łóżeczka, ale zachwiała się na nogach, siadła znowu, podparła się na ręku i dumała.
— I trzeba było — szepnęła, — ażeby syn tego, który był panem twoim, nie miał nawet przytułku tutaj; abyś ty mu odmówił dachu, gościny; abyś, zamiast mu pomagać, odpychał go tak okrutnie.
Stary głową począł poruszać.
— Posłuchaj mnie, — rzekł, — rozumujesz jak dziecko, słuchaj. Naprzód moim panem nigdy nikt nie był, bo ja panowałem zawsze nad tymi, którym się kłaniałem, pogardzając ich głupotą. Ten, którego ty nazwałaś moim panem, nazywał mnie Psiawiarą!
Romana krzyknęła.
— Jemu winienem, — dodał Gryżda, — że mnie tu tak wszyscy zowią. Hę? nie prawdaż? to coś warto. Powtóre, jeżelim się obszedł zimno i bez ceremonii z tym młokosem, to tylko dla własnego jego dobra, a dla naszéj spokojności. Cóż? miałem udawać, stękać, kiedy mnie nic nie boli? łudzić go nadaremnie? On tu nie ma nic i nic miéć nie będzie; trzeba, aby o tem raz wiedział.
— Nie pozostanie mu nic? — zapytała Romana.
— Ani na zawinięcie palca — rzekł z jakąś chlubą Gryżda. — Psiawiara wszystko zabierze, bo mu się należy. Dwadzieścia lat słuchał, jak go Jaśnie oświecony wołał głośno: — „Choć tu, psiawiaro!“ — Hę? nie prawdaż, to coś warto? — powtórzył.
Romana marszczyła się coraz mocniéj.
— Ojcze, — rzekła. — Zemsta jest uczuciem barbarzyńskiém, a to przezwisko... chyba chcesz, aby je ludzie słuszném uznali, gdy się tak z synem obchodzisz.
Poruszył ramionami stary.
— Gdy Dubińce na licytacyi nabędę, a panna Romana rozgospodaruje się w pałacyku, psiawiara wyjdzie na czcigodnego pana.
Córka, słuchając, dumała; jakieś myśli nieodgadnięte musiały zajmować jéj główkę.
Gryżda, który nie obawiał się wcale jéj wyrzekania i wymówek, widząc ją coraz bardziéj milczącą, trochę się zmieszał.
Dumanie i milczenie dowodziło w tém dziecku głębszego daleko przejęcia się położeniem, niż się ojciec spodziewał. Nie sądził, aby do czynu, do wytrwałéj walki, innéj, niż na słowa, była zdolną; miał ją za dziecko, poczynał się obawiać, ażeby nadto nie okazała się upartą i twardą.
Dziwiło go téż, że wszystkie argumenta jego, logika i wymowa, nie czyniły na niéj innego wrażenia nad zgrozę. Rachował tylko na to, że, co podane raz piérwszy obudzą wstręt, zwolna potém staje się obojętném, a niekiedy nawet miłém.
Teraz mieli żyć z sobą wcale inaczéj, lody były skruszone, on już udawać nie potrzebował. Miał nadzieję codzienném obcowaniem nawrócić córkę.
Co ona myślała? nie odgadywał, bo mało to ważył sobie.
Wśród téj rozmowy noc nadeszła i burza. Gryżda potrzebował wyjść, ażeby rozporządzić się w domu; Romana padła na swe łóżeczko, ukryła twarz w dłoniach i, płacząc, tak pozostała, nie widząc błyskawic, nie słysząc piorunów, nie wiedząc, co się dzieje wkoło.
Po omdleniu silném, pozostało jéj osłabienie wielkie, lecz zarazem duch się podniósł, zagrały nerwy, rozdrażnienie ciała podziałało na umysł. Nie miała najmniejszego doświadczenia, nikogo do porady, a za cały oręż to tylko, co czerpała z książek, czego się nauczyła od poetów.
Nie wątpiła jednak, że w nich była prawda, choć oni z rzeczywistością w sprzeczności się być zdawali. Mówiła sobie, że ci kapłani lepszą cząstkę żywota dobyli z niego, że oni jedni pojmowali po Bożemu. Ona téż chciała iść tą drogą wybranych, a resztka miłości ku ojcu, dla którego straciła szacunek — niestety — skłoniła ją do próby nawrócenia go.
Zdawał się jej obłąkanym. Ufała w siłę nie swoję, ale prawdy, w którą wierzyła. Godzina ta życia, w któréj ciągu biedna dziewczyna, burzą, błyskawicami i piorunami otoczona, w słabéj główce niedoświadczonéj snuła plany przyszłości, była dla niéj rozstrzygającą.
W początku chciała wprost uciec od ojca, powrócić na pensyą, jako nauczycielka, wyrzec się tego majątku, oddzielić zupełnie od życia na łupieży; lecz w takim razie ojciec był by zgubionym. Czuła, że obowiązkiem jéj było go ocalić, walczyć, próbować przynajmniéj.
Widziała całą trudność zadania, znając upór rodzica, mając dowody jego wytrwałości, zakamieniałości w postanowieniach, i, co gorsza, spostrzegając, że na poparcie ich stworzył sobie cały systemat, logikę, filozofią życia bezwstydną.
Zapłakała nad nim i nad sobą, ale we krwi jéj było coś ojcowskiéj energii i żelaznéj woli, — otarła łzy. Życie, które wczoraj jeszcze zdawało się jéj pustém i nudném, stawiło się teraz przed nią trudném, gorzkiém, ale pełném i zajętém.
Cel miała przed sobą święty.
Uklękła się pomodlić, bo wychowanie początkowe u zakonnic uczyniło ją pobożną, a poezya usposobienie to podniosła i wyidealizowała.
Ze złożonemi rękoma, wpatrzoną w obrazek Matki Bozkiéj, zastał córkę Gryżda, który, po cichu wróciwszy, stanął u progu. Jego seminaryum, dziwnym sposobem, zrobiło zupełnym niedowiarkiem.
Sceptycyzm, który raz małą szparką wcisnął się w duszę, jak rdza w niéj wyżarł, co było wiary. Gryżda w istocie mógł się nazywać psiąwiarą, gdyż wyznawał taką chyba, jaka nierozumnym służy stworzeniom. Wierzył w siłę, kłaniał się tylko pięści i grozie.
Pobożność córki do pewnego stopnia była dlań pocieszającą, miał ją za dowód słabości, spodziewał się więc łatwo ją przerobić i nawrócić.
— Powoli — rzekł w duchu — wszystko się to przemieni. Dziewczyna się opamięta. Naturalnie, że piérwsze wrażenie na rozmarzonéj główce musiało być takie, a nie inne, ale musi się zmienić. Rozpocznę nauczanie. Zresztą sam urok życia, sama ponęta dostatku, dopomogą. Potrzeba, aby zasmakowała w tém, co dla niéj przygotowałem.
Po cichu, nie przerywając modlitwy, Gryżda się wysunął.
Nad rankiem, rozstawione konie przywiozły Fiszera, gdy już się nie bardzo zdawał potrzebnym. Romana spała, przyjął go Gryżda w ganku. Doktor, jak wszyscy, nie lubił go, ale lekarz miłym i wstrętnym służyć musi. Niemiec przybywał zimny i znużony.
— Wezwałem pana konsyliarza, — odezwał się, przyjmując go, Gryżda — bo mi wczoraj córka niespodzianie zasłabła. Omdlała, dostała potém serdecznego śmiechu z płaczem, coś histerycznego. Teraz śpi, ale wieczorem lepiéj było.
— Jakaż przyczyna? — spytał Fiszer.
Gryżda się zadumał, prawdy powiedziéć nie chciał, a zupełnie ją ukrywać przed doktorem niebezpieczném było. Postanowił więc na pół tylko się wyspowiadać.
— Widzi konsyliarz — rzekł kwaśno, — prawdę powiedziawszy, mieliśmy z nią małą dyskusyą, podrażniłem ją... wzruszenie... Temperament ma nerwowy, młoda...
Fiszer popatrzył mu w oczy bacznie i nic nie odpowiedział.
Po wczorajszéj burzy, ranek był wypogodzony i piękny, powietrze miłe, i doktor znużony, nie wchodząc do dworku, pozostał na ławce w ganku.
Rozmowa się przerwała.
Gryżda poszedł dowiedziéć się o córkę i kazać dać śniadanie.
O posłaniu likwidacyi Maurycemu, wśród tego zaprzątnienia córką, stary zupełnie zapomniał. Sołomerecki sam już nie chciał iść o nią się upominać, posłał Symeona.
Właśnie gdy Fiszer, siedzący na ganku, kilka słów zamieniał z Gryżdą, powracającym od córki, Symeon, z miną pańską, nie zdejmując kapelusza, zjawił się przed nimi.
— Przychodzę po likwidacyą od Księcia — rzekł złośliwie. — Z innemi interesami umié się pan pośpieszyć, a gdy trzeba spełnić obowiązek, to się zapomina. Proszę mi zaraz dać likwidacyą.
Fiszer odwrócił się ku niemu.
Gryżda, z obojętnością swą zwykłą, ruszył ramionami.
— Pilno widzę Księciu — odparł złośliwie, — dowiedziéć się, że nie ma nic.
— O tém on wié — rzekł Symeon, — ale radby zobaczyć, jak waćpan téj sztuki dokazałeś, żebyś z niczego stworzył sobie krocie.
— Widzisz acan — nie chcąc być dłużnym z odpowiedzią, Gryżda, który na słuchającego doktora nie zważał wcale, — widzisz acan, to nie jest żadna sztuka, ale stary, bardzo prosty sposób: Głupi rozrzuca a rozumny zbiera...
— A złodziéj kradnie, a rozbójnik rozbija! — zamruczał Symeon. — Czekam na likwidacyą.
Gryżda, nie śpiesząc, popatrzył na niego.
— Czekaj acan — rzekł — czekaj, a jeśli nie chcesz czekać, to ruszaj z Panem Bogiem.
Symeon rzucił jakiémś przekleństwem i, do doktora się obracając, dodał:
— Wié pan konsyliarz, jak ten truteń wczoraj przyjął Księcia Maurycego? Łyżki wody mu nie dał i zapytał, gdzie będzie nocować! No — nocował u mnie.
Gryżda, zwolna odwrócił się od Symeona i wszedł do wnętrza domu, zmuszony wreszcie dać likwidacyą, któréj odmówić nie mógł.
Romana téż wstała już była i Fiszera do niej zaproszono.
Doktor Fiszer wcale nie znał i nigdy nie widział Romany, ona zaledwie słyszała coś o nim. Niemiec ciekaw był poznać córkę Gryżdy, wyobrażając ją sobie czémś do ojca podobném. Nie przypuszczał, ażeby mógł jéj dać wychowanie staranne i chciał łożyć na nie.
Romana téż z zajęciem oczekiwała na doktora, bo on był piérwszym z mężczyzn, którego po powrocie z pensyi poznać miała.
Fiszer już z twarzy, postawy i śmiałego wystąpienia dziewczęcia, wniósł, że się w wyobrażeniu swém o niém omylić musiał.
Trochę zakłopotany językiem, jakiego miał użyć w rozmowie, gdyż czuł, że źle bardzo mówił po polsku, zapytał na wszelki wypadek, czy nie zna języka niemieckiego. Romana, która dla Schillera nauczyła się go umyślnie, odpowiedziała mu bardzo poprawnie, z uśmieszkiem, w którym było nieco dumy.
Zbliżyło ich to zaraz do siebie i szczególniéj doktorowi miłém było, bo mało z kim mógł się rozmawiać tutaj własnym językiem. Twarz mu się rozjaśniła.
— Co pani było? — spytał, siadając.
Romana zawahała się z odpowiedzią.
— Omdlałam — rzekła.
— Trafiało się to pani często?
— Nie, raz piérwszy w życiu.
— Musiała więc raz piérwszy w życiu zajść przyczyna jakaś, która spowodowała ten wypadek?
Zadumała się Romana, długo oczyma badając Niemca, który również się w nią z wielką ciekawością wpatrywał.
— Ojciec pani mówił mi o rozdrażnieniu, wynikłém z jakiegoś nieporozumienia? — wtrącił Fiszer.
Rumieniec oblał twarzyczkę smagłą dziewczęcia.
— Jest-żeś pani tak bardzo wrażliwą i nerwową? — dodał Niemiec.
— Bynajmniéj, — prędko odparła Romana — lecz wczoraj, nie wiem... Nie mogliśmy się jakoś z ojcem pogodzić, posprzeczaliśmy się trochę.
Spuściła oczy.
Fiszer wziął ją za puls i liczył bicia jego, mało co przyśpieszone, ale zdradzające podrażnienie nerwowe.
Romana z pod oka, nieznacznie, wpatrywała się w nowego człowieka, którego równie odgadnąć usiłowała, jak on ją.
— Czujesz się pani chorą jeszcze? — zapytał.
— Osłabioną trochę, nie chorą — odpowiedziała Gryżdówna. — Mam dosyć mocy nad sobą i nie poddam się łatwo nawet rozdrażnieniu nerwowemu. Nie prawdaż, konsyliarzu, iż duchem ciało zwyciężyć można i chorobę nawet przemódz?
Zapytanie to, dowodzące wykształcenia i pojęć, których się w niéj znaléźć nie spodziewał, zdziwiło mocno Fiszera. Oczy mu zaświeciły...
Miał przed sobą widocznie nie prostą dzieweczkę, ale jakiś fenomen, w tym kącie zapadłym, pod skrzydłem takiego Gryżdy, nie pojęty. Mocno go to zaczęło zajmować. Wpatrywał się w nią zdumiony.
— Niezawodną jest rzeczą — odparł, — że siła woli człowieka cudów dokazuje, że chciéć, jest to prawie módz; ale potrzeba, ażeby to była wola, nie zachcianka, potęga trwająca, nie kaprys.
— O! ja kaprysów nie mam, — odpowiedziała żywo Romana, którą sympatyczna postać doktora zaufaniem natchnęła.
— Mam pani co przepisać? — spytał po chwili Fiszer.
— Zdaje mi się, że w tém, coś pan powiedział przed chwilą, najlepsze znajdę lekarstwo — odezwała się Romana — nie prawdaż? Będę miała wolę być zdrową, a przeciwko rozdrażnieniu i wrażeniom zbyt silnym postawię... co mam postawić? — zapytała, uśmiechając się.
— Zimną krew, którą młodym trudno czasem utrzymać — dodał doktor, również z uśmiechem.
— Szczególniéj — dorzuciła Romana, — gdy się ma do czynienia z ojcem, który popsuł swoją dobrocią. Nie przyznała-bym się nawet do sprzeczki téj, wstydząc się jéj, gdyby sam ojciec panu o niéj nie wspominał.
— Potrzeba na przyszłość unikać podobnego wypadku — rzekł Fiszer.
— A gdyby on był nie do uniknienia? — przerwała Romana, — użyć całéj siły woli, ażeby się wrażeniu nie poddać, nie prawdaż?
Doktor potwierdził ruchem głowy.
Właściwie narada była skończoną. Fiszer już tu nie miał nic do czynienia i mógł-by był się pożegnać.
Nie odchodził jednak. Romana kazała przynieść śniadanie. Dla niéj także gość ten był pożądanym, czuła, że z nim mogła o czémś więcéj mówić, niż z sąsiadką, panią Stoklicką, która oprócz swéj fluxyi i drobiu, o niczém nie myślała i nie mówiła.
— Przy tak mocném postanowieniu, jakie pani masz, nie poddawania się wrażeniom — rzekł po chwili Fiszer, — nie wiem, czy potrzebuję jéj zapisać krople laurowe?
— Jak pan chce — rzekła, śmiejąc się smutnie, Romana.
Niespokojny Gryżda, odprawiwszy nareszcie Symeona z likwidacyą, wszedł w téj chwili do pokoju córki, która, pod pozorem jakimś, chcąc ukryć poruszenie, jakiego doznała, wyszła.
— Jakże ją pan znalazłeś? — spytał Gryżda.
— Niema nic niebezpiecznego na teraz, ale pan powinieneś unikać drażnienia i sprzeczek, aby tego, co było, przypadkiem nie uczynić naturą i nie przyprawić córki o chorobę.
Gryżda usta zaciął.
— Więc to ja winienem? — zapytał.
— Córka pańska mnie wcale objaśnić nie chciała — rzekł Fiszer — ale gdy podobne zajście ma miejsce pomiędzy osobą starszą wiekiem, a młodą, ja zawsze obwiniam pierwszą.
— Może waćpan masz słuszność, — odpowiedział po namyśle krótkim Gryżda, — starsi powinni obchodzić się z młodszymi, jak z dziećmi, lecz są czasem wypadki...
Tu, przerwawszy sobie, dodał na zakończenie:
— Spodziewam się, że to się więcéj nie przytrafi. Zapewne, że jest w tém trochę mojéj winy: najprzód, że miałem do czynienia z dzieckiem, a powtóre, że — z kobietą.
Fiszer popatrzył nań, nic nie odpowiadając. W dłuższą rozmowę nie miał ochoty z nim się wdawać, zamruczał, że czasu ma mało, zażądał tylko pożegnać pannę Romanę i zabierał się do odjazdu.
Pobyt, narada, śniadanie, wszystko to razem zabrało tyle czasu, iż, gdy się Fiszer jechać gotował, było już po dwunastéj. Pora obiadowa.
Romana weszła, zwracając się do ojca z głośneni wezwaniem, aby doktora na obiad prosił.
— Śpieszy się — odparł, krzywiąc się, Gryżda.
Nie odpowiadając ojcu, podeszła do Fiszera.
— Zostaniesz pan na obiedzie? — odezwała się.
Niemiec, trochę pomyślawszy, skłonił głową. Nie o obiad mu chodziło, ale ta zagadkowa Gryżdówna go intrygowała, chciał poznać ją lepiéj. Nikt w okolicy nie miał wyobrażenia, czém być mogła córka osławionego psiawiary, on piérwszy mógł się teraz zbliżyć nieco i coś powiedzieć o tém. Każde jéj słowo, umiejętność języków, obejście się, ton, zdradzały wychowanie lepsze i obycie się, ze światem. Twarz, postać, mowa, miały wiele oryginalności. Fiszer był zaciekawiony wielce.
Nie śmiejąc córce się sprzeciwiać, aby jéj nie drażnić znowu po wczorajszym wypadku, Gryżda kazał obiad przyśpieszyć, wydobył butelkę ladajakiego wina i w kwaśném usposobieniu siedli do stołu. Powiększyło je to w gospodarzu, że Romana była zupełnie na pozór spokojną i swobodną. Ojciec lękał się dziecinnych dąsań i kaprysów, znajdował takt i odwagę do zapowiedzianéj walki.
Dawało mu to do myślenia.
Przy obiedzie rozmowa się toczyła ciągle prawie po niemiecku, a Gryżda tyle go tylko rozumiał, co mu z seminaryum pozostało. Chwytał więc ledwie piąte przez dziesiąte słówko jakieś, odgadując, iż rozmawiano o takich przedmiotach, które go wcale nie obchodziły.
Panna była niemal wesołą, a doktor, przez nią ożywiony, stał się niezmiernie rozmownym. I to się nie podobało Gryżdzie.
— Jeżeli sobie głupi konsyłiarz wyobraża, że... po pannę Romanę będzie mógł sięgnąć — rzekł w duchu — to mi go żal, bo się zawiedzie.
Obiad przeciągnął się trochę dłużéj, niż doktor rachował, to téż zaraz po czarnéj kawie siadł na bryczkę i odjechał.
Romana odejść miała do swego pokoju, gdy wpadający do jadalni chłopak zdyszany oznajmił, że Palczyńscy jechali...
Słyszeliśmy już to nazwisko parę razy wymienione, jako człowieka, który się piérwszy zbliżył do Gryżdy.
Stary, niegdyś prawnik i mecenas, potém obywatel, urzędnik a nawet w końcu marszałek, Palczyński, ubogi szlachetka, był dorobkowiczem.
O genezie fortuny jego mówiono dwuznacznie, lecz że ona dawnych czasów sięgała, a nic się tak nie zaciera, jak pamięć dziejów, które przyniosły pieniądze i fortunę, Palczyński był już teraz zacnym i szanowanym obywatelem.
Powierzchowność miał szczęśliwą, postawę piękną, twarz przystojną, coś niby szlacheckiego i szlachetnego, występowanie z pańska; ale pod temi pozorami dystyngowanemi był to człowiek maleńkich robót, moralności wątpliwéj, rachujący tylko na przebiegłość swoję a głupotę ludzi.
Ojciec syna jednak, któremu dał wychowanie paniczykowskie, łotrzyka i hulaki wypolerowanego w stolicy, robiącego długi i wiodącego życie awanturnicze, Palczyński, wszystko obliczywszy, miał zamiar ożenić go z córką Gryżdy.
Miał już u niego pewną zasługę, bo mu potajemnie dawał rady, tyczące się likwidacyi i ubezpieczenia wierzytelności. Gryżda poszedł za niemi i zawdzięczał mu przeprowadzenie prędkie interesu, ale wdzięczność jego wcale do niczego prawa nie dawała.
Do zasad głównych jego należało: nie wiązać się żadnemi uczuciami podobnemi. Mógł zapłacić pieniędzmi i to skąpo, ale do obowiązków się nie poczuwał.
Palczyński nie dosyć go znał, aby mógł o tém sądzić. Zdawało mu się téż, że, odepchnięty przez wszystkich, musi wpaść w jego ręce.
Syn pana ex-marszałka był zresztą, przy zupełnie pustéj głowie i sercu, ładnym, wesołym, przyjemnym w towarzystwie chłopcem, bardzo się mogącym podobać.
Wabił się na imię Ernesta.
Gryżda, posłyszawszy o Palczyńskich, spojrzał na córkę. Dla saméj rozrywki życzył sobie, ażeby wyszła do gości.
— Ogarnij-no się — rzekł. — Palczyńscy jadą wyjdziesz do nich.
— Nie, nie wyjdę — odparła Romana, która od dnia wczorajszego po raz piérwszy stawała w opozycyi z ojcem, czego dawniéj nigdy nie bywało.
Gryżda oniemiał.
— Jak to, nie wyjdziesz? — spytał.
— Bom chora, znużona i spoczynku potrzebuję, a znajomości z Palczyńskimi wcale sobie nie życzę.
To mówiąc, i w dalsze się nie wdając rozprawy, wyszła.
Gryżda uczuł, że wczorajszy wypadek ją wyemancypował, wojna się domowa rozpoczynała. Nie była mu na rękę, przy interesach, jakie mu spadły na głowę — lecz — kości były rzucone.
Nie miał się czasu namyślić jeszcze, gdy koczobryk, wiozący gości, stanął u ganku.
Wysiadł z niego pan ex-marszałek, we fraku, z miną pańską, którą przybierał od czasu ostatniego urzędowania, i twarzą, mile się uśmiechającą, a za nim młodzieniec, jak z igły, podobny do ojca urodą, ale wcale innego stylu.
Dla dziewcząt z garderoby był on rażąco pięknym; kto inny poznawał w nim łatwo zszarzanego w złém towarzystwie chłopaka.
Oba z nadzwyczajną czułością i respektem witali Gryżdę, sądząc, że się mu tém zalecą; dla niego było to tylko tematem do szyderstwa z podłości ludzkiéj.
— Nikczemni — mówił sobie w duchu.
Rozmowa, poczęta w sposób oklepany, wkrótce doprowadziła do tego, iż gospodarz napomknął o wczorajszéj słabości córki, bytności doktora i o tém, że ona nie może się gościom pokazać.
Młodemu Palczyńskiemu, którego ubiór i fryzura zdradzały, że na podbijanie serca przybywał, oblicze się zachmurzyło.
Stary usiłował być wielce ożywionym.
Przybywał on z raportem.
— Sędzina zaprasza na Święty Ignacy, — rzekł — wszyscy się tam zjechać mają dla narady, jak-by Sołomereckiego ratować.
— A mnie uczynić banitą? — odparł Gryżda, poruszając ramionami, — wszak tak?
— To-by niczém było, — zawołał ex-marszałek, — boć nie dbasz acindziéj o psie głosy, ale słyszę, że do licytacyi się gotują, aby do Dubiniec nie dopuścić.
— Doprawdy? — zapytał zimno Gryżda. — Sprobować mogą, ale nikt nie zechce dać za ten majątek tyle, co ja, a przepłacać go nie mogą; naostatek wiele potrzeba gotówki, zkąd ją wezmą?
— Co do pieniędzy — przerwał Palczyński, — jeżeli przyjdzie do skutku kolekta, którą Sędzina wnosi...
— A pan sądzisz, że młody Sołomerecki-by ją przyjął? — roześmiał się Gryżda. — Ja go znam i nie boję się tego. Dumny chłystek, choć tytułu książęcego sobie dawać nie dozwala, będzie wołał rachować na swoję belgijską naukę.
Palczyński, usiłujący się zasłużyć, rozpostarł się potém obszernie z radami prawnemi, wchodząc w szczegóły, czego Gryżda słuchał dosyć obojętnie. Przeciągnęło się to do herbaty.
Tymczasem Romana, która zapowiedziała ojcu, że nie wyjdzie, zmieniła zdanie, i z podziwieniem wszystkich, a wielkim tryumfem pana Ernesta, ukazała się w ubraniu bardzo skromném, ale dumna i niedostępna, jak księżniczka.
Najwięcéj ojca zdziwiło jéj niespodziane przybycie, nie okazał tego jednak po sobie.
Bał się trochę, aby mu jakiéj nie wyrządziła psoty; obawa nie była zupełnie płonną, bo Romana wyszła umyślnie, aby młodego Palczyńskiego, którego zamiarów domyśliła się, odprawić w sposób tak ostry, aby się więcéj narzucać jéj nie ważył.
Gryżda téż, wcale sobie Palczyńskich nie życzył, ale nagle zrywać z ludźmi, którzy mu mogli być użyteczni, nie chciał.
Dotąd Romana, ile razy ojciec ją zmuszał do pokazania się przy niewielu osobach, które go odwiedzały, wychodziła milcząca, nie mieszała się do rozmowy, znajdowała się biernie i zdawała umyślnie uwagę odwracać od siebie.
Wystąpienie jéj dzisiejsze, samowolne, miało zupełnie inną cechę. Uczuł to Gryżda. Młodego Palczyńskiego, który się przysiadł do niéj, zmierzyła takim wzrokiem, że mu odebrała odwagę. Zaczął rozmowę o Warszawie; Romana od razu tak go pytaniami uwikłała, tak go zmieszała, przekonywając o bałamuctwie tego, co mówił, iż pan Ernest umilknąć musiał.
Inne przedmioty, z których znajomością chciał się popisać młodzieniec, równie zostały nieszczęśliwie wybrane, w żadnym examinie nie mógł wytrzymać.
Rozpoczął o teatrze, panna go przekonała, że wyobrażenia o nim nie miał; zaczepiła sama o literaturę, Ernest się nieukiem pokazał. Olśniwszy go swoją wyższością, panna w ostatku zwróciła się do starego Palczyńskiego i już na syna ani spojrzała.
Goście, którym się nie powiodło, bo i Gryżda zimno przyjął ex-marszałka, wyjechali wkrótce. Romana chciała się zaraz cofnąć do swego pokoju, gdy ojciec ją zatrzymał.
— Słuchaj-no, Romano, — odezwał się, — ja z dzisiejszego twojego znalezienia się w towarzystwie wnoszę, że myślisz się całkiem wyemancypować.
Córka podniosła główkę dumnie.
— Zarzucić mi nie możesz, ojcze, — poczęła głosem rezolutnym, — żebym dotąd była córką pełną poszanowania i posłuszną. Wczorajszy dzień nauczył mnie zasad jasnych, idę za niemi. Będę tém dla siebie, czém ty byłeś i jesteś.
Gryżda zagryzł wargi i brwi namarszczył.
— Rachujesz na to, że ciebie jednę mam, że cię kocham, i chcesz zapanować nade mną, aby mnie zmusić do popełnienia głupstwa. Widzisz, moja kochana, możesz się zawieść. Miłość dla dziecka ma granice swoje.
— Ale i posłuszeństwo dziecka także nie jest bez granic — odparła Romana śmiało. — Gdy ojciec nakazuje to, co sumieniu i prawom Bożym się sprzeciwia, natenczas...
Gryżda ręką pociągnął po brodzie.
— Oho! oho! — rzekł — i to téż jest logika. Krew moję poznaję w tobie, ale, kochana Romano, nie doprowadzaj mnie do ostateczności. Ze mną gra niebezpieczna.
Córka nic nie odpowiedziała.
Spoglądali na siebie, jak dwaj zapaśnicy, którzy walkę z sobą stoczyć mają.
Gryżda przeszedł się po pokoju razy parę, wzdychając.
— Ostatecznie, — odezwał się, obracając do córki, — mów, czego ty chcesz ode mnie? Wolałbym wojny z własném dzieckiem uniknąć.
Nie namyślała się długo z odpowiedzią Romana.
— Ojcze kochany, — rzekła głosem czulszym, zbliżając się do niego, — żądam od ciebie tylko tego, co nam obojgu na dobre wyjść może. Zmień twe postępowanie względem Sołomereckiego; żądaj od niego tylko tego, co najściślejszy rachunek i sumienie dopuści; pomóż mu; bądź ludzkim. Masz mnie jednę, a ja bogactw się tych wyrzekam, nie chcę ich, nie dotknę.
Gryżda się roześmiał gorzko.
— Widzisz, moje serce, — odparł, — to jakbyś chciała, ażebym całe moje życie w błoto wrzucił dla twéj fantazyi. Mam moje zasady, nie odstąpię ich, nie widzę żadnego powodu do tego, ażebym Sołomereckiemu dobrodziejstwa świadczył. Ojciec był truteń i człek zepsuty, syn udaje poważnego i statecznego, ale to krew taż sama. Stary chorował na pana, ten będzie chorował na znakomitego męża, aby ludzie drogę mu łatwą wysłali. Co ty mi mówisz o nowych rachunkach z nimi? wszystko, co u nich mam, prawnie i słusznie mi się należy. Stary rozpustnik, sybaryta, nieustannie potrzebował pieniędzy. Brał je u żydów, a ja ich im dostarczałem, prawda! Dla czego nie miałem korzystać? pytam się. Tak, czy owak, był-by stracił. Dla czego ja nie miałem się tém utuczyć, czém-by się byli inni paśli? a to mi się podoba!
Romana ręce załamała.
— Ojcze, — zawołała — na miłość Boga! nie dobijaj mnie, nie zmuszaj...
Zakryła oczy.
Gryżda stał zimny i nieporuszony.
— Widzisz, moje dziecko, — rzekł — jeżeli chcesz, nie wglądaj w to, co ja czynię, ale mi się nie sprzeciwiaj. Ja się nie zmienię, życie mnie nauczyło życia. Ofiarą być nie potrafię, to głupota.
Nie było już co mówić z nim; dziewczę padło na krzesło i płakało; on, zwolna mierząc krokami izbę, mówił pomału, jakby wykładał teoryą uczniowi.
— Długo bardzo bałamucili się ludzie, budując sobie zamki na lodzie moralności jakiéjś, która nic nikomu dobrego nie przyniosła. Dziś rozumieją ci, co są, jak ja, na wysokości wieku, że w walce o byt silniejszy bierze górę, a kto siły nie ma, powinien zginąć. Miłosierdzie słabym tylko męczarnie przedłuża. Komu natura nie dała warunków do życia, musi przepaść.
— Ale to nauka pogańska! gorzéj, to teorya życia źwierzęca! — odparła Romana — myśmy ludźmi!
— Hm, — rzekł, śmiejąc się, Gryżda, — kiedy już do tego przyszło, powiedz ty mi, co to jest człowiek? Ja dla niego innego prawa nie znam nad to, które psu służy i koniowi. Może dla tego mnie Sołomerecki, który dyskutować lubił, gdy się dobrze najadł, nazwał Psiawiarą; ale to moje przekonanie.
— A! — krzyknęła zrozpaczona córka, — z taką wiarą lepiéj sobie życie odebrać! Pocóż żyć.
Chciał daléj mówić Gryżda, ale Romana porwała się i uciekła.
— Kryzys, — rzekł do siebie ojciec, nie goniąc jéj — to przejdzie.
Wieczorem nie widzieli się już z sobą, Gryżda nie nalegał; nazajutrz sługa przyszła mu powiedziéć, że panienka w łóżku leży chora.
Pośpieszył do niéj natychmiast.
Romana miała głowę związaną, twarz rozpaloną, gorączka była widoczną. Strwożył się stary.
— Mam posłać po Fiszera? — zapytał.
— Jak chcesz — odpowiedziała obojętnie — do życia nie przywiązuję wielkiéj ceny.
Odwróciła się do ściany i na kilka pytań wcale już odpowiadać nie chciała. Gryżda rozmyślał, doczekał do wieczora; gorączka, zamiast ustać, zdawała się powiększać. Nie wiedział, co czynić. Dziecka żal mu było, a lękał się, aby przez Fiszera świat się nie dowiedział, co się u niego działo w domu, i nie tryumfował.
Poszedł raz jeszcze do córki.
Romana leżała w takim stanie rozgorączkowania, iż obawiać się było można, aby się z tego nie wywiązała choroba niebezpieczna. Gryżda przypomniał sobie, iż z podobnéj żona jego umarła.
Posłał po Fiszera.
Niemiec, który od powrotu z Dubiniec, nie mogąc się uspokoić, chodził i rozpowiadał wszystkim z uśmiechem o Romanie, zdziwił się wezwaniu, ale rad mu był bardzo.
Dziewczę go zajmowało niezmiernie; ci, którym mówił o niéj, przypisywali owo uwielbienie doktora tylko umiejętności niemieckiego języka, nie chcąc wierzyć w nic więcéj.
Fiszer jechał w najweselszém usposobieniu.
W progu dworku spotkał go ojciec, zachmurzony i wylękły.
— Córce mojéj źle jest — rzekł, — ma silną gorączkę.
— Nie było nowego powodu rozdrażnienia? — zapytał Fiszer.
Zmieszał się ojciec.
— Ale nie, — rzekł gniewnie prawie, — być tylko może, iż piérwsze wrażenie sprowadziło te następstwa. Rób pan, co tylko możesz, abyś jéj zdrowie przywrócił; potrafię się wywdzięczyć.
— Najpiérwszą rzeczą, — odezwał się doktor, — jeżeli pan sądzisz, że piérwsze wrażenie trwa, usunąć je, zatracić, naprawić. Mówiłeś mi pan o nieporozumieniu.
Gryżda znak jakiś dał ręką i, nie odpowiadając, wskazał drogę do mieszkania córki.
Fiszer wszedł ostrożnie, na palcach.
Romana leżała, obrócona ku pokojowi twarzą, na któréj rozpaczliwe jakieś malowało się osłupienie.
Dla lekarza, nawykłego czytać w wejrzeniach i wyrazie oblicza, jawném było, iż wielka boleść wewnętrzna zrodziła chorobę.
Na widok Fiszera, jakby zbudzona ze snu przykrego, Romana usiłowała nadać sobie wyraz łagodniejszy, zobojętnienia; ale przychodziło jéj to z trudnością.
Na zapytanie o zdrowie, odparła cicho, iż czuje się nie dobrze, że ma dreszcze, że głowa ją boli; ale zarazem usiłowała zmniejszyć znaczenie choroby.
— To przejdzie — rzekła.
— Widać, że pani silnéj woli, o któréj mówiliśmy przeszłym razem, — odezwał się Fiszer — nie chciałaś użyć.
— Nie mogłam! — odparła Romana, wzdychając, i zamilkła.
Po baczném rozpatrzeniu się, Fiszer zapisał wprawdzie lekarstwo, ale sam był przekonanym, że ono tylko chorą uczynić może mniéj na cierpienie wrażliwą, nie znosząc choroby, któréj przyczyna leżała w tych głębinach, jakich żadna medycyna nie dosięga.
Romana obudziła w nim takie współczucie, iż, nie śpiesząc z odjazdem, postanowił pozostać w Dubińcach, aby przebieg choroby baczniéj śledzić.
Dziewczę zdawało się tego życzyć sobie. W istocie poskutkowało przybycie doktora, rozmowa z nim, a może i lekkie lekarstwa, które dla uspokojenia nerwów przepisał. Czuwał nad chorą z troskliwością wielką i w przeciągu dnia miał tę pociechę, że ją znacznie widział spokojniejszą, bo symptomata gorączkowe się zmniejszyły.
Fiszer myślał już o odjeździe.
— Posłuchaj pani mojéj rady, — rzekł, — zajmij się czémś, aby myśl od obecnych wrażeń oderwać; sprobuj czytać, weź robotę jaką, to, co najsilniéj może panią zaprzątnąć. Są derywatywa umysłowe, tak samo, jak wezykatorye i bańki, — dodał, śmiejąc się, — należy ich sprobować. Jesteś pani osamotnioną, a nawet, gdybyś tu miała towarzystwo, nie odpowié ono jéj wymaganiom. W takim razie, trzeba sobie stworzyć jakieś zajęcie.
Dziewczyna słuchała z uwagą wielką.
— Dziękuję panu — rzekła, — będę się starała pójść za wskazówką, daną mi tak uprzejmie; ale gdzie serce jest zranione, tam trudno boleść stłumić, aż rana się zabliźni.
Fiszer zalecił wstać z łóżka, używać ruchu, w najgorszym razie, choćby do gospodarstwa kobiecego się zwrócić.
— A! szanowny konsyliarzu, — ze smutnym uśmiechem przerwała mu Romana. — Z chęcią bym się niém zabawiała, gdyby cała młodość moja, spędzona w klasztorze i na pensyach, nie uczyniła mnie do niego niezdatną. Mam za to jakieś, tak nazwane, talenta... i temi się posłużyć muszę, a naostatek książkami.
Byli sami; Gryżdę, który, nie spuszczając się na nikogo, najdrobniejszemi szczegółami gospodarstwa się zajmował, odwołano właśnie. Romana widziała go przechodzącego około okien. Jakaś myśl śmiała nagle jéj przyszła do głowy; pochwyciła rękę Fiszera.
— Panie, — zawołała tonem głębokiego, uroczystego wzruszenia — chcesz mi być pomocą? Muszę się mu zwierzyć; obudzasz zaufanie we mnie; jestem bardzo nieszczęśliwą! Nie mam nikogo, coby mi pomógł i poradził. Panie!
Fiszer z gorącością wielką gotował się na usługi. Romana pośpiesznie mówiła daléj:
— Położenie moje okropne! Pomiędzy mną a ojcem jest taka przepaść, taka różnica zasad, iż się z nim nigdy nie potrafimy zrozumiéć. Ojciec mój jest w błędzie; życie, wypadki wprowadziły go na tę drogę... ja gotowam poświęcić siebie, aby z niéj sprowadzić go na inną. Rozumiész pan teraz i boleść, i chorobę. Potrzebuję pomocy, sprzymierzeńca, rady; bo sama nie podołam temu. Postępowanie ojca z Sołomereckim otworzyło mi oczy.
Dziewczę mówiło z taką gwałtownością, pośpiechem, wzruszeniem, że się jéj siły rychło wyczerpały. Pomimo całéj energii, rozpłakała się po niewieściemu i główkę skryła w poduszkach.
Doktor gorącém sercem przyjął dowód zaufania.
— Będę pani służył całą duszą! — zawołał, — chociaż zadanie to ciężkie i może tylko dziecku względem ojca dostępne. Całe życie, długie lata wyrobiły w panu Gryżdzie zasady i przekonania te.....
— Czuję słabość moję — wtrąciła z za łez Romana, — ale jeszcze silniéj obowiązek. Radź mi pan i pomagaj!
— Nad tém potrzebuję rozmysłu, — rzekł doktor. — Nastręczą może okoliczności środki. Ja dziś żadnych jeszcze nie widzę. Nie zrywaj pani z ojcem, bądź łagodną, staraj się obudzić w nim serce. Ją jednę kocha, a miłość dokazuje cudów.
Ledwie tych słów kilka mógł dokończyć Fiszer, gdy niespokojny Gryżda nadszedł i przerwał rozmowę.
Doktor musiał odjechać, ale porozumienie się z nim dodało otuchy Romanie. Nad wieczorem uczuła się lepiéj, wstała z łóżka.
Był to jeden z tych wieczorów lipcowych, które wiosnę minioną przypominają. Lipy kwitły jeszcze, a w Dubińcach były ich całe ulice, w starym ogrodzie pielęgnowane, i dzikie kwiaty jaśniały w całym blasku, a godzina wieczorna woń z nich dobywała cudowną. W parku zdziczałym pokoszono właśnie małe łączki, i siano, leżące na pokosach, przepełniało powietrze zapachem ożywiającym.
Romana potrzebowała wyjść, poruszać się, zmęczyć, aby od myśli utrapionych oderwać.
Nie zastanawiając się nad tém, dokąd pójdzie, wymknęła się ze dworku. Ojciec, który był na czatach, zabiegł jéj drogę.
— Dokąd-że?
— Potrzebuję powietrza — odpowiedziała Romana.
— Ale masz-że siły do przechadzki?
— Doktor mi ją zalecił, — rzekła krótko i poszła bezmyślnie przed siebie.
Wspominaliśmy już o ogrodzie i parku w Dubińcach. Część jego tylko była za życia Sołomereckiego jako tako utrzymywaną, to jest, najbliższe pałacyku ulice i klomby, — reszta, z lasu na park przerobiona, powróciła do dawnego stanu i stała się gęstwiną, wśród któréj gdzie-nie-gdzie kamienie omszone, ławki połamane i szczątki dawnych ozdób napotkać było można. Z téj części ogrodu ulica, również zaniedbana, prowadziła do alei głównéj, przy któréj stał dworek Symeona.
Nigdzie prawie dawne ogrodzenia i płoty nie utrzymały się w całości. Książę Leon dbał tylko o to, co podpadało pod oczy, reszta była mu obojętną; nie poprawiano więc nic, a ekonomskie krowy i cielęta pasły się swobodnie w zaroślach i na łąkach.
Romana, znalazłszy się w ogrodzie, który znała mało, bo za życia starego Sołomereckiego noga jéj w nim nie postała, z przyjemnością go zaczęła przebiegać, rozpatrywać się, śledzić dawne życia szczątki, ale zabłąkała się wkrótce.
Wieczór nadchodził. Zaczęła szukać wyjścia z tego labiryntu starych drzew i młodych bujnych zarośli. W tém na zaniedbanéj, wilgotnéj uliczce, w końcu starego parku, ujrzała naprzeciw siebie idącego mężczyznę, który krokiem powolnym, nie widząc jéj, posuwał się na przód. Stawał niekiedy, patrzał, i widoczném było, że się przechadzał bezmyślnie.
Romana sądziła z początku, iż to być musiał ktoś z pozostałéj służby pałacowéj, która jeszcze nie cała rozpuszczoną była; ale zbliżenie się do zagadkowego gościa, przekonało ją, że się myliła.
Był to człowiek młody, przystojny, pięknéj postawy, ubrany nie wytwornie, lecz z pewną starannością i smakiem; jedném słowem, był to młody Sołomerecki, który, korzystając z gościnności starego sługi, wolał tymczasem u niego w Dubińcach pozostać, niż wpraszać się do Sędziny.
Panna Romana, równie jak on zdziwioną była spotkaniem; nie domyślała się z razu, kto to być mógł, a Maurycego widziała tylko przez okno, gdy nieszczęśliwéj jego z ojcem podsłuchała rozmowy. Nie przyszło jéj na myśl zrazu, iż on to był, ale po chwilce zastanowienia odgadła, serce jéj uderzyło, zdało się biednéj dziewczynie, że przeznaczenie jakieś ją wygnało z dworku, jego tu sprowadziło umyślnie, aby... dozwolić jéj zbliżyć się do pokrzywdzonego.
Nie było w tém ani cienia żadnéj zalotności niewieściéj, bo téj nie miała Gryżdówna, a przejęta była swém posłannictwem nawrócenia ojca, i całą duszą mu była oddaną.
Maurycy, nie wielką wagę przywiązując do spotkania kobiety, która powierzchownością, ani strojem się nie odznaczała, był-by ją pominął, zaledwie kiwnąwszy głową, gdyby Romana sama, ze śmiałością, któréj rozgorączkowanie jéj dodało, nie zwróciła się ku niemu.
— Przepraszam pana — rzekła — zdaje mi się, że zbłądziłam; którędy mogę trafić na drogę do alei, ku pałacowi?
Sołomerecki stanął i teraz dopiéro mógł baczniejszą zwrócić uwagę na dziewczę, w którego twarzyczce nieładnéj błyszczało życie i rozbudzony umysł. Romana nie odznaczała się niczém, oprócz pewnego uroku młodości i tego, jaki daje rozum a życie duchowe, które się w rysach odbija zawsze i z nich promienieje. Maurycemu na myśl nie przyszło nawet, że to mogła być córka Gryżdy. W tych bezpańskich teraz Dubińcach mogło się tyle osób nieznanych mu znajdować i przechadzać.
Dźwięk głosu miły usposobił go dobrze.
— Pani nie tutejszą jesteś? — zapytał.
— Tak jak obcą, — odpowiedziała żywo Romana, usiłując przedłużyć rozmowę. — Nie znałam wcale téj zdziczałéj części ogrodu.
Sołomerecki nie miał wielkiéj ochoty do zawiązywania znajomości, ale grzeczność miał za obowiązek.
— Jest to dziś już — rzekł, — nie ogród, nie park, ale las i zarośle. Ja sam, który od bardzo dawna znałem Dubińce, poznać ich nie mogę.
Westchnął.
Romana spojrzała na niego.
— Domyślam się, — odezwała się śmiało, — że mam przed sobą młodego dziedzica.
Maurycy się uśmiechnął smutnie.
— Niestety, wcale się nim nazwać nie mogę — odparł. — Wprawdzie, był-bym mógł nim być...
Skłonił się i dodał:
— A pani?
— O! ja tu zupełnie, zupełnie jestem obcą, przypadkowo się tu znajduję, — odezwała się żywo bardzo Romana. — Niech mi książę daruje, że jestem tak nieprzyzwoicie natrętną, sama to czuję, ale niewieścia ciekawość mnie tłómaczy. Wszakże to uznaném jest, że ciekawemi być musimy. Czyż to może być, ażeby w Dubińcach dla syna Księcia Leona nic już nie pozostało?
Zmierzyła go oczyma.
Maurycy stał prawie osłupiały pytaniem, które mu było przykre. Wyraz twarzy to okazał.
— Zadałaś mi pani pytanie bardzo drażliwe — odezwał się, — na które odpowiem tylko, że w losach ludzkich, do jakich każdy przygotowanym być powinien, są zrządzenia dziwne. Niestety! Dziś, w saméj istocie, ja tu już nie mam nic, oprócz wspomnień.
Westchnął.
— Tych odebrać mi nikt nie może — dodał. — Oddawna byłem przygotowanym do wyrzeczenia się rodzinnego gniazda; jeśli co chciał-bym ocalić tylko, to niektóre pamiątki, ale...
Tu przerwał sobie i, miarkując może, iż się nadto rozszerzył, zamilknął.
— Ale tych książę zupełnie pewnym być możesz, iż zostaną ocalone — dodała Romana.
Maurycy uśmiechem okazał wątpliwość.
Rozmowa ta była-by się zapewne skończyła ukłonami, gdyby Romana nie była upartą, a Sołomerecki nie został ujęty dźwiękiem głosu i okazaném sobie współczuciem.
— Wszak książę tu pozostaniesz? — zapytała.
— Nie, — rzekł Maurycy, — i ja jestem tu przypadkiem, na krótko. Dłuższy pobyt był-by ciężarem dla poczciwego sługi, który mnie przyjął. W tych dniach, jutro... nie wiem kiedy, odjadę.
To mówiąc, podniósł kapelusz.
— Wolno mi spytać, kogo spotkać miałem przyjemność? — odezwał się.
— O! imię moje nieznane, nic-by księciu nie powiedziało, — żywo zawołała Romana. — Jestem obcą, zupełnie obcą, z daleka... przybyłam na krótko.
To mówiąc, zarumieniona, skłoniła mu się.
— W prawo? czy na lewo do alei?
Maurycy ręką wskazał kierunek i stał jeszcze w miejscu, gdy Gryżdówna szybkim krokiem znikła w gęstwinie.
Jakie wrażenie uczyniła na Sołomereckim? on sam zapewne nie potrafił-by go był określić.
Ciekawość może rozbudzoną tylko była. Nie domyślał się w niéj wcale Gryżdówny, wierząc na słowo, że była tu obcą. Przypuszczał, że z sąsiedztwa ktoś, jak się to nie raz trafiało, mógł przez ciekawość do starego parku zabłądzić, gdy do Dubiniec teraz losy ich przyszłe wielu oczy zwracały.
Mówiono o różnych projektach nabycia i miłośnikach.
Romana pobiegła do dworku, niezmiernie rozkołysana wyobraźnią, chociaż młody i piękny książę dla niéj nie był niczém więcéj nad biedną, pokrzywdzoną ofiarę.
Nie była zalotną, ani do rozmiłowania się skłonną, wcale, a boleść, z jaką walczyła, czyniła ją na wszystko, co z nią nie było w związku, nieczułą.
— Biedny chłopiec, — myślała, powracając, — żal mu już tylko fraszek tych, do których stare wspomnienia przylgnęły. A! nie była-bym Gryżdówną — dodała w duchu, — gdybym ich dla niego nie ocaliła; ale wiedziéć nie będzie, z czyjéj ręki je... otrzyma! Któż wié?
Nie dokończyła.
Ksiądz Ignacy Piszczała, proboszcz i dziekan, nie darmo był ulubieńcem okolicy, a miłość i poszanowanie dla niego, we wszystkich stanach i zmieszanych tu narodowościach, nie miała żadnego wyjątku. Był to w istocie człowiek wielkiego ducha i umysłu, wielkiego serca, wielkiéj cnoty nadewszystko.
Młodość jego przypadła na ten czas odrodzenia religijnych idei, który coś wsiąknął w siebie z XVIII wieku, ale to tylko, co wiek ów wprzódy wziął z chrześcijańskiego skarbca, i w nową tylko ubrał formułę.
Daleki od wszelkiego fanatyzmu, tolerujący, powtarzający ciągle słowa Świętego Pawła o znaczeniu miłości, na któréj Chrystus oparł całą naukę swoję, ksiądz Piszczała miłość tę nieustannie udowadniał czynem.
Był to jeden z tych księży, którzy zadanie kapłana pojmują, nie tylko jako ofiarnika przy ołtarzu, ale, nadewszystko, jako apostoła miłości, zgody i pokoju.
Dowodził całém życiem, że, wkładając sukienkę wybranych dzieci Chrystusa, piérwszych sług jego i pośredników, nie powinien już był żyć sobie, lecz cały oddać się braci.
Jest to wielce charakterystyczne, że w krajach nie katolickich, na Zachodzie, duchowny, suknią, odznaczającą go, wdziewa, dopiéro mając przystąpić do ołtarza. Katolicki ksiądz i zakonnik nie zrzuca jéj nigdy i powołaniu téż swojemu poświęcić musi wszystkie żywota godziny.
Takim był ksiądz dziekan Ignacy.
Czynność téż jego daleko sięgała po-za zwykły kres działania duchownych: był powiernikiem wszystkich boleści, doradzcą we wszystkich trudnościach, pojednawcą, pośrednikiem, sojusznikiem rodziców i dzieci.
Łagodny temperament, wielki takt, życiem wyrobiony, potęga przekonywająca słowa jego, dawały mu wpływ i moc nadzwyczajną. Bardzo często ktoś zawczasu się zastrzegał: Co mi tam ksiądz Piszczała! Co mi tam ten klecha! Przyjmowano go kwaśno z razu, a odjeżdżał zwycięzcą.
Można było twierdzić niemal, że nie miał nieprzyjaciół, a niektórzy, bliżéj z nim będący w stosunkach, do uwielbienia posuwali miłość dla niego.
Słowo jego wystarczało, aby wyjednać pomoc biednym, przebaczenie, zgodę. Waśni nie cierpiał, i jeżeli się o jakiéj dowiedział, natychmiast śpieszył z gojącym balsamem.
Dzięki jemu, szczególniéj w okolicy osiadłe, różnego pochodzenia, narodowości, wyznania osoby żyły z sobą w najlepszych stosunkach, a te nienawistne usposobienia klas społeczeństwa rozmaitych, które są ohydnym znakiem rozkładu i zgnilizny, tu wcale się nie objawiały.
Kniaź Bezdonów i protestant Fiszer tak kochali księdza Piszczałę, tak go poważali, jak jego owieczki.
Do innych przymiotów łączył on i ten rzadki, że najpoważniejsze sprawy pogody jego oblicza, umysłu, swobody, pewnéj wesołości nie odbierały. Ani się gniewać umiał, ani zachmurzyć; nic go nie mogło zbić z jego drogi miłości i pokoju.
Pomiędzy duchowieństwem wielu zadawało mu brak gorliwości, nie rozumiejąc tego, iż gorliwość jego niezmierna tém się odznaczała, że nie raziła i nie rzucała się w oczy, ale była cichym czynem.
Skromniejszego téż nad niego człowieka trudno było znaléźć; przy wielkiéj powadze, największą się cechował prostotą. Jak wszyscy ludzie serca, kochał dzieci i lubił kwiatki. Uśmiechano się z tego. Kwiaty nazywał sam słabością swoją, chociaż dla nich ludzi i obowiązków nie zaniedbywał.
Sąsiedztwo obsypywało go niemi.
Sędzina, jak widzieliśmy, była jedną z najzapaleńszych wielbicielek księdza Piszczały, chociaż on na nią często gderał łagodnie, bo się nadto unosiła.
Od lat już kilku zwykła była zapraszać go na Święty Ignacy, i ściągać sąsiedztwo dla uczczenia kochanego dziekana.
Zjeżdżali wszyscy ochotnie, nawet tacy, którzy prawie w Białym Ostrowie nie bywali. Dosyć powiedziéć, iż każdy tak chciał wziąć udział w téj solenizacyi, że nawet Natan, nie mogąc się stawić osobiście, reprezentowanym był zwykle przez olbrzymiego szczupaka.
Sędzina była gościnną, lubiła, ażeby u niéj wszystkim było swobodnie, nie cierpiała ceremonii, ale bankietowania nie dopuszczała zbytniego. Musiało się ono trzymać w granicach umiarkowania i przyzwoitości.
Bywali goście podchmieleni, nigdy nikt napitym nie wyjechał, a kart nie podawano zwykle, bo ich Sędzina cierpiéć nie mogła. Powiadała, że je dyabeł wymyślił dla próżniaków i rozpustników, utrzymując, że najniewinniejsza gra budziła uczucia niezdrowe i waśniła ludzi. Nawet na Zdrowaśki w maryasza grać nie radziła.
Teraźniejszy Święty Ignacy miał się tém odznaczyć, iż wcześnie zapowiedziano bytność młodego Sołomereckiego, którego mało kto znał, a wszyscy byli ciekawi.
Sędzina chciała przy tém zawiązać rodzaj spisku przeciwko Gryżdzie, aby go ze społeczeństwa wykluczyć i dać mu uczuć pogardę jego postępowania.
O Palczyńskich była zawiadomioną, iż się do Gryżdy zbliżyli piérwsi, dworując nowéj, wschodzącéj gwieździe. Z początku nie miała ochoty ich zapraszać, bo, znając siebie, obawiała się, aby ich we własnym domu nie wyłajała; namyśliła się późniéj i zmieniła zdanie.
— Zechcą, to przyjadą, nie, bierz ich licho, wykluczać nie mogę.
Postępowanie pana ex-marszałka, który piérwszy z Gryżdą zawiązał stosunki, było tém uderzające, że dawniéj, za życia Sołomereckiego, nikt nie żył z nim, nikt go bliżéj nie znał. Czuć go było, ale nie było widać.
Siedział we dworku, chodził do pałacu tylko wówczas, gdy nie było gości, gdy stary książę się nudził lub pieniędzy potrzebował. Wołano Psiawiarę, wchodził tylnemi drzwiami i wymykał się niepostrzeżony.
Oprócz kilku żydków w miasteczku, których się imieniem posługiwał, kilku oficyalistów, Gryżda nie żył z nikim. Unikano go, on się nie narzucał nikomu.
Dobrze przed śmiercią starego Sołomereckiego prorokowano, co nastąpić miało, domyślano się, że Gryżda zabierze wszystko. Znaczniejsze wierzytelności były już na imię jego ubezpieczone na Dubińcach, na Hrebkach miał tak zwaną „zakładną“.
Oprócz tego, pomniejsze dłużki żydowskie, lichwiarskie, w istocie były téż pożyczkami jego, pod różnemi imionami powciskanemi; a że dług bankowy ciążył na całym majątku, że były zapisy dla kościołów dawne, rozmaite należności prywatne, wszystko to, razem wzięte, w istocie mogło przechodzić wartość Dubiniec.
Gryżda się bardzo zawczasu obrachował i zapewnił. Sumy, jakie miał, zwiększone były procentami lichwiarskiemi, mógł więc niemi na nabycie szafować łatwiéj, niż drudzy.
Ranek dnia lipcowego wszedł pogodny, choć skwarny, i Sędzina się cieszyła, że nikomu z gości deszcz i słota wymówką nie będą. W domu było tak wszystko urządzoném, iż tu przyjęcie największéj liczby gości nie sprawiało tego zamętu, bieganiny, nieładu, jakie panują tam, gdzie dni powszednich niéma porządku, a wszystko się odkłada na ostatnią godzinę.
Sędzina była spokojną, iż z pewnością niczego jéj nie zabraknie, i zamieszania nie będzie żadnego.
Jednym z piérwszych przybył ksiądz Piszczała, który Mszę odprawił w kaplicy ogrodowéj. Nie było jeszcze z obcych nikogo, i jeden tylko Zamarski, w czamarce najparadniejszéj, z chustką na szyi karmazynową, stawił się na usługi, sam sobie dając tytuł marszałka.
Po Mszy, przy kawie w saloniku, dolewając jéj dziekanowi, siedziała Brodzka, już tak przystrojona jasno, jak przez cały dzień pozostać miała.
We wszystkiém była excentryczną, nie mniéj w stroju, nie trzymając się mody, nie dbając o nią, dobierając sobie, co najbardziéj męzki strój przypominało, a nie utrudniało ruchów i nie odbierało swobody.
Chodziła zawsze w bucikach, podpasana, w sukniach pod szyję; ale to, co nosiła, było z pięknéj tkaniny i uszyte dobrze; klejnotów i błyskotek nie cierpiała i, oprócz zegarka, nigdy nic nie kładła.
Pomimo małéj figurki i takiego ubrania skromnego, coś w niéj było jednak zmuszającego uznać niepospolitą istotę.
— Ojcze kochany! widziałeś Sołomereckiego? — zapytała dziekana przy kawie. — Słyszałam, że jeździł do Dubiniec, że go ten infamis przyjął w ganku, nie zapraszając nawet do dworu, że nocował u starego kamerdynera i przebył u niego dni parę. Cóż on mówi? biedaczysko! boleje bardzo?
— Wcale nie! wcale! — rzekł ksiądz Piszczała. — Nie widziałem nigdy jeszcze człowieka, młodego szczególniéj, który-by, spadając z takiéj wysokości, jak on, tak przyjął to godnie, spokojnie i po męzku.
— Jużciż mógł być trochę przygotowanym, — zawołała sędzina, — ale wątpię, ażeby przeczuwał, do jakiego stopnia grabież się posunie. Gryżda, za życia starego, do pewnego stopnia się maskował. Łotr z pod ciemnéj gwiazdy!
Westchnął dziekan.
— Dotąd, — rzekł, — nie próbowałem nawet wpłynąć na niego, chociaż koleżeństwo w Seminaryum do pewnego stopnia upoważnia mnie, ażebym przemówił. Wątpię, by się to na co przydało, ale obowiązek spełnię, tempore opportuno.
Popatrzyła na niego Sędzina.
— Szkoda waszéj pracy, — odparła. — Wątpię o skuteczności słów, gdzie wstydu niéma, a rozum do złego jest. Ale cóż myśli Sołomerecki?
— A no... pracować, — rzekł dziekan. — Wyrzeka się swojego tytułu książęcego, który-by mu więcéj zawadzał, niż pomagał. Mówił mi téż, iż radby w inne strony się udać, bo mu tu z wielu względów trudniéj i przykrzéj będzie ze staremi, do imienia przywiązanemi, wspomnieniami.
— A! tego nie dopuścimy! — przerwała Sędzina. — Szkoda takiego chłopca! Dawałam mu Zalesie, ale to dla niego za mała rzecz. Tymczasem może mieszkać.
— Właściwie, — dodał dziekan, — dziś jeszcze o przyszłości nic mówić nie można, dla tego, że dopiéro się po licytacyi okaże, czy mu co zostanie. Od tego zależy, czy weźmie dzierżawę, czy służyć pójdzie!
Sędzina ręką uderzyła w stół.
— Otoż to następstwa naszego życia i gospodarstwa — zawołała. — Kniaź Sołomerecki w służbie jakiegoś, ledwie z sukmany wychodzącego, gbura. A nie mogło być inaczéj; tak długo hulaliśmy bezmyślnie, sądząc, że Pan Bóg za nas wszystko robić powinien, a my nic. Żadnego rachunku nie było. Urwij, podaj, jakoś to będzie. To téż nasze dwory i groby idą w ręce obcych, a dzieci senatorów i dygnitarzy w poniewierkę. Kara za grzechy, księże dziekanie.
— Tak jest — rzekł ksiądz Piszczała, — ale Bóg, nawet gdy karze, miłosierny. Ta wydziedziczona szlachta i paniczykowie zmuszeni są teraz uczyć się, pracować, zarabiać i myśléć o sobie. Z tego proletaryatu arystokracyi (jak to brzmi dziwnie!) możemy się wiele spodziewać.
— Tak, mój ojcze, aleś dobrze powiedział, proletaryat to, bo ziemię stracił — westchnęła Sędzina, — a téj łatwiéj się pozbywa, niż nabywa. Zmieni się wszystko.
— Wszystko na świecie jest zmienne! — rzekł ksiądz Piszczała.
Zaledwie się kawa skończyła, poufalsi goście przybywać zaczęli, sąsiedzi, przyjaciele, urzędnicy, których gosposia witała, śmiejąc się, żartując i zagrzewając do wesołości.
Wkrótce téż nadjechał i Fiszer.
Niemiec, który, jak żyw, podobnéj kobiety nie widział w swoim kraju, ani słyszał o takim Kozaku, bo się on u nas tylko mógł narodzić i rozwinąć tak swobodnie, był wielkim oryginalnéj pani czcicielem.
Patrzał na nią, jak na fenomen, sławił ją, jako dziwaczny ideał. Ile razy się z nią spotykał, śledził ją, słuchał jéj, nie spuszczał z oka na chwilę, bawił się nią, powiedziéć było można.
Brodzka téż Niemca lubiła, choć się jéj z nim rozmówić było trudno. Przy każdém spotkaniu nakłaniała go, przypominała, nalegała, aby się uczył języka.
— Gdybym ja w Niemczech mieszkała — powtarzała, — nauczyła-bym się nieuchybnie po niemiecku.
Fiszer téż rad był pójść za jéj radą, ale, wielce zajęty, inaczéj jak praktycznie uczyć się nie mógł. Medycyna czas mu cały odbierała.
Po ostatniéj bytności swéj w Dubińcach, doktor, chociaż nadzwyczaj był przejęty tém, co mu Romana zwierzyła, wahał się dotąd z podzieleniem się z kimkolwiek-bądź wiadomością o jéj usposobieniu.
Zdawało mu się, że powinien był tajemnicę utrzymać. Jechał téż do Białego Ostrowu z tém postanowieniem.
Sędzina, która wiedziała o wszystkiém, bo niespokojny jéj duch patrzył na wszystkie strony, była już zawiadomioną, że Fiszer po dwakroć jeździł do Dubiniec.
Zaledwie się z nim przywitawszy, odprowadziła go na bok.
— Byłeś, konsyliarzu, w Dubińcach? — zapytała, — któż tam chory? Jużciż pewno nie Gryżda, bo takie łotry są kamienne.
Fiszer się uśmiechnął.
— Nie, córka jego była niedysponowaną.
— Widziałeś ją? cóż to za stworzenie? — zaczęła Brodzka, — mów, opisz mi ją. Cudak? prostaczka? ładna? brzydka?
— Nie piękna, ani brzydka — rzekł powoli, wyrazów dobierając. Fiszer. — Wychowanie musiała odebrać bardzo staranne.
— O ho! patrzajcie! — przerwała gospodyni — więc na to nie żałował Psiawiara. Ale, jakże jest? jak?
— Bardzo dobrze — odparł Fiszer. — Mówię pani, panienka przyzwoita i..... — wskazał na głowę.
— Taki rozum przewrotny, jak u ojca — zawołała Brodzka. — A dumna? hę? wysoko się nosi?
— Ale... nic a nic — zaprzeczył Fiszer.
— Cóż to jéj waćpan tak bronisz? czyś się zakochał? Pfe, do licha! — poczęła Sędzina.
Doktor mimowolnie się zarumienił, roześmiał i poruszył ramionami.
— Cóż znowu! — szepnął niewyraźnie.
— Zostaw ją dla Palczyńskiego... to będzie w sam raz para dobrana.
Trudno wytłómaczyć, dla czego Fiszer uczuł się jakoś dotknięty tém, iż Sędzina miała fałszywe o Gryżdziance wyobrażenie. Zadumał się chwilkę. Przyszło mu na myśl, iż należało pod sekretem zwierzyć się życzliwéj każdemu poczciwemu natchnieniu Sędzinie. Wiedział, iż nigdy, mimo żywości swéj, żadnéj nie zdradziła tajemnicy, a czuł, że jéj wielką tém uczyni przyjemność i... kto wié? może Romanie przysługę.
Spojrzał tak jakoś Brodzkiéj w oczy, że się domyśliła, iż coś więcéj-by jéj mógł powiedziéć i szepnął bardzo po cichu:
— Gdyby mi pani dała słowo... mógł-bym... mógł-bym coś zakomunikować.
— Słowo! — przerwała Brodzka — ale ode mnie go uroczyście brać nie potrzeba, ja paplą nie jestem, choć mówię ciągle. Wiem, co trzeba powiedziéć, a o czém zamilczéć. Chodź.
I wyciągnęła go szybko, biegnąc na ganek. Fiszer szedł, ale już żałował niemal, że się wygadał. Co było robić? musiał wyśpiewać wszystko.
— Niechże mnie pani Sędzina nie zdradzi! — dodał.
— Eh! przeklęty Niemcze! — zawrzała, tupiąc nóżką gosposia. — Za kogoż ty mnie masz, gadaj...
— Wié pani, że córka Gryżdy jest przeciwko ojcu i łzami się zalewa, patrząc na jego postępowanie. Formalnie rozpacza!
— Pleciesz!
— Tak jest. Rozchorowała się z tego, — dodał Fiszer, — daję pani słowo najuroczystsze. Powiada, że ona tego majątku dotknąć nie chce. Miała z ojcem rozprawę i w skutek jéj się rozchorowała, święta prawda. Ojciec ją widać zgromił, ale to charakter taki energiczny, że się zabiera z nim do walki. Ha? cóż pani na to powié?
Zamarski, który, z dala stojąc, patrzał na Sędzinę, nie mógł sobie wytłómaczyć zmiany, jaką postrzegł na jéj twarzy. Znał ją dobrze, widywał w różnych usposobieniach ducha, ale taką dziwnie rozpromieniającą się, uradowaną, zdumioną, osłupiałą niemal, nie znał jéj nigdy.
— Co jéj u licha ten Niemczysko mógł powiedzieć? — myślał.
Sędzina długo stała milcząca, ręce tylko zacierała.
— To nie może być! to nie może być! to-by był cud! — powtarzała.
Fiszer zaprzysięgał się, że nietylko nie przesadzał, ale daleko mniéj dobitnie odmalował swoję naradę z Romaną, niż w istocie była.
Przekonana już, że nie kłamał, całkiem po kobiecemu, Brodzka zaraz zażądała opisu fizyognomii, twarzy, wszystkich szczegółów o niéj i o domu, które-by mogły jéj uprzytomnić, dać wyobrażenie o Romanie.
Dopytywała, czy nie była podobną do ojca i ucieszyła się tem, że ją Fiszer upewnił, iż chyba wzrostem go przypominała.
Związana obietnicą dotrzymania sekretu, Brodzka miała zamknięte usta, ale ją to wiele kosztowało. Twarz, uśmiechem, radością niemal zdradzała tajemnicę.
Nadjeżdżający ciągle goście zaraz ją odciągali od Fiszera, lecz dała mu znak, że z nim mówić musi jeszcze.
Po głowie jéj chodziły najdziwaczniejsze pomysły, a po nad wszystkiemi górowało zbliżenie się, porozumienie, związanie z Romaną.
Było to jednak tak trudném, niepodobném prawie, że sama ona rozpaczała, aby się jéj udać mogło.
Niespodziana ta nowina wpłynęła nawet może na przyjęcie gości, bo Brodzka była roztargniona i niespokojna.
Fiszer zresztą nikomu nie napomknął ani słówkiem o Dubińcach, a tych, co go pytali o nie, zbywał niczém.
Po dwunastéj, gwarno już było niezmiernie w salonie i przy stole śniadaniowym. Wszyscy zresztą stawili się z humorami doskonałemi.
Dosyć późno przybył wreszcie i Sołomerecki, ubrany niepokaźnie, lecz uderzająco pańską powierzchowność mający.
Otoczyli go zaraz wszyscy, okazując współczucie największe.
Mówił mało, i uważano, że ilekroć kto niezręcznie napomknął coś o jego interesach, rozmowę natychmiast od tego przedmiotu odwracał.
Chciał nawet być wesołym, nastrajając się do tonu towarzystwa, lecz to mu przychodziło trudno.
Ci, co go dawniéj nie znali, przyszli się z nim zapoznać.
Tymczasem po kątach, gromadkami, nie mówiono o niczém inném, jak o Gryżdzie i Dubińcach.
Sędzina, która spisek miała na celu, sama się wprędce przekonała, po rozmowie krótkiéj z Maurycym, że w jego przytomności o głośném rozprawianiu nad tak drażliwym przedmiotem mowy być nie mogło.
Przykro jéj było, że spełzło na niczém, co zamierzyła, lecz wynagrodzoną się czuła za to wiadomością o Romanie. Taki sprzymierzeniec stał za innych wielu.
Snuła już w główce projekt użycia doktora za pośrednika.
Palczyńscy, którzy długo się naradzali nad tém, czy jechać mieli lub nie, po namyśle przybyli także. Stary powiedział sobie, iż choćby jaką chwilę przykrą przebyć przyszło, wyłączać się z ogółu samemu, dobrowolnie, nie wypada.
Gdy ex-marszałek ukazał się we drzwiach, dosyć zimno przyjęty przez zgromadzenie, Sędzina zbliżyła się ku niemu z minką nadąsaną i powitała go nader obojętnie.
Marszałek, na to nie zważając, zawiązał rozmowę z nią nie znaczącą, która trwała krótką chwilę.
— Słyszałam — nie mogąc wytrzymać, zaczepiła go Sędzina, — żeś waćpan był u tego Gryżdy? Cóż? jak wygląda przyszły dziedzic Dubiniec?
Palczyński stary był człowiekiem wytrawnym, nie zmieszał się wcale tym wystrzałem.
— Byłem w istocie, — rzekł, — bo mam z nim interesa. Twardy człek, ale głowa tęga.
— Ah! — zawołała z pogardą Sędzina. — Teraz, gdy nagle tak urósł, to mu wszystkich przymiotów przybędzie. A ja powiem panu Marszałkowi, co myślę, że to... łajdak.
Odwróciła się od niego, nie czekając odpowiedzi, i poszła mówić z innymi; Palczyńskiego inni téż goście obchodzili i unikali, ale miał odwagę i czoło wciskać się między nich, mówić głośno i do końca udawał, iż ostracyzmu nie czuje.
Zresztą, uroczystość Świętego Ignacego obchodzono, jak zwykle, a toasta były serdeczne.
Wszyscy honoratiores i kto tylko miał chętkę z retoryką się popisać, przemawiali do dziekana, który raz tylko, rzewną, długą odpowiedział przemową.
W niéj, jak zawsze, powtórzył, za czém całem życiém apostołował, iż chrześcijańskie prawo jest miłości prawem, z którego nikt nie jest wyłączony, bo i nieprzyjaciół kochać ono nakazuje; że bez téj spójni, wszelkie społeczeństwo, choćby je łączył wspólny interes węzłem jak najsilniejszym, zawsze w końcu skończyć musi na walce, na rozbiciu się i rozkładzie, na upadku.
Z tego Zamarski, jak na siebie, bardzo zręcznie wziął asumpt do narodowego toastu „Kochajmy się!“ który spełniono z zapałem. A! czemuż, tylekroć wypijany, kończy się on na słowie, a w czyn nie przechodzi.
Pod wieczór nadszedł z krótką burzą deszcz ulewny, który gości dłużéj pod gościnnym dachem zatrzymał, ale wieczerza była gotową, i gdy się wypogodziło, nikt nie wyjechał głodnym.
Naostatku miał pożegnać Sędzinę solenizant, którego zatrzymała.
Chociaż dała słowo, że zachowa tajemnicę, dla księdza Piszczały nie miała ona żadnéj. Był jéj spowiednikiem, zawierzyć mu mogła, a chciała się podzielić dziwną wiadomością, którą Fiszer wyśpiewał.
Dziekan wysłuchał opowiadania ze zdumieniem i radością, ale nie przywiązywał do tego objawu niewieściéj draźliwości zbyt wielkiéj wagi.
— Niepotrzeba się łudzić — rzekł. — Choćby Gryżda przywiązanym był do córki, z pewnością dla niéj się starego człowieka nie wyrzecze. Byłoby prawdziwym cudem, gdyby dziewczę młode, niedoświadczone, słabe, miało zwycięztwo odnieść nad człowiekiem tak przebiegłym i zatwardziałym. Wreszcie bogactwo ma urok i pokusy, którym hartowniejsze nawet natury oprzéć się nie mogą.
— A Pan Bóg? — odparła Sędzina.
— Tak, Pan Bóg robi cuda — rzekł dziekan — lecz zasłużyć na to, aby on łaskę zlał na nas swoję, nie łatwo..
Dziekan przyrzekł wszakże przy piérwszéj zręczności zbliżyć się do Gryżdy i jego córki.
Sam Gryżda nigdy się nie pokazywał w kościele, nawet na największe święta; córka, nie tak dawno przybyła, czy tam kiedy zajrzała, trudno było odgadnąć, bo jéj nie znano.
Sołomerecki wyjechał od Sędziny pod wrażeniem dla siebie nowém, takiego szlacheckiego, gwarnego zbiegowiska, w jakiém się nigdy jeszcze nie znajdował.
Stary Sołomerecki żył w kołach innych, nie bywał prawie nigdzie. Za granicą Maurycy nic podobnego spotkać nie mógł, i owe imieniny były dla niego jakby objawem zupełnie mu nieznanego żywota.
Mając żyć wśród tego społeczeństwa, musiał się go zacząć uczyć.
W wyższych sferach życie jest prawie jednakowém we wszystkich cywilizowanych krajach Europy. Małe odcienia i różnice nadają gdzie niegdzie cechę odrębną życiu temu. U nas jest inaczéj, obyczaj różny i wiele pozostało dawnego, swojskiego, z lepszych czasów, które gorsze być mogły w pewnych względach, ale miały więcéj, niż dziś, spójności i kleju.
Wahał się długo p. Maurycy nad tém, gdzie zamieszka tymczasowo. Symeon oddawał mu swój dworek, po części z miłości dla panicza, po części na przekorę Gryżdzie, któremu pobyt Sołomereckiego w Dubińcach smakować nie mógł.
Sędzina gorąco zapraszała do Zalesia, w którém pusto było i musiał żyć na łasce jéj, ciągle będąc natrętem.
Naostatek Natan znajdował, że najwłaściwiéj było wziąć pokój u niego i tu, w środku miasteczka, najbliżéj urzędu, dla pilnowania interesów pozostać.
Ksiądz Piszczała zapraszał do siebie także.
Po długiém wahaniu, Sołomerecki wybrał Natana, zkąd mógł łatwo, gdy chciał, dojechać do Symeona do Dubiniec, przechadzać się po pustym ogrodzie, dumać w starém gnieździe o przyszłości.
Spotkanie z Romaną wprędce zapomnianém zostało.
Powróciwszy do Symeona, mówił o tém Maurycy, ale że w Dubińcach po starym księciu pozostało wiele różnych niewieścich figur, które się jeszcze rozbiedz po świecie nie miały czasu, Symeon nie mógł wcale odgadnąć, kto to był, i starał się w pamięci Maurycego zatrzéć to spotkanie.
Sołomereckiemu zdawało się, że ten ktoś, obcy, nie był zupełnie pospolitą postacią, lecz pozory tak zawodzą.
Brodzka się trochę gniewała, iż jéj ofiarę odrzucił Maurycy, lecz sama potém pomiarkowała, że przyjąć nie mógł. Prosiła go tylko, aby często u niéj bywał.
Przez Księdza Piszczałę ofiarowała pożyczkę kilku tysięcy rubli, którą Maurycy odrzucił, dziękując i zapewniając, że jéj nie potrzebował.
Kłamstwem to było, gdyż stary książę Leon bardzo skąpo dawał synowi, a ten zbyt oszczędnym być nie umiał.
Potrafił sam obejść się małém, ale odmówić było mu trudno, a życie w Belgii jest drogie. Zaledwie więc miał o czém odbyć podróż i przybył z tak małym zapasem, iż o nim końca sprawy o Dubińce doczekać nie mógł.
Co miał uczynić? Wahał się długo.
Natan go piérwszy wyspowiadał.
Maurycy mu się przyznał do tego, że potrzebował pieniędzy, a na nie hypoteki innéj nie miał nad swe słowo i pracę.
Żyd nie zawahał się ofiarować mu choćby parę tysięcy z procentem umiarkowanym. Nie była to ofiara, a jednak było to coś, dowodzącego serca i wdzięczności.
Sołomerecki wolał wziąć u niego, niż u Sędzinéj, lub kogoś z mało mu znanych współobywateli.
Sprawa o Dubińce, pomimo zabiegów Gryżdy o jéj szybkie ukończenie, nie obiecywała się tak rychło rozwiązać. Wiele formalności było nieuniknionych.
Gryżda téż miał nieprzyjaciół, których pieniądze, równie jak przyjaciół, robią.
Z pomiędzy nich wyróżniał się zaciętością i ruchawością Konstanty Walczyński, zwany pospolicie Kostkiem.
Pomimo tego spieszczonego imienia, nie był on wcale młodym i wiekiem różnił się nie bardzo od Gryżdy, ale nie równie młodziéj wyglądał. Był to chłop zdrów, piękny, od siekiery zbudowany, silny i wielki płci niewieściéj miłośnik. Twarz miał rysów regularnych, bez wyrazu, rodzaj maseczki, nie mówiącéj i nie obiecującéj wiele.
Zdawało się, widząc go, że chciał tylko być przystojnym i że to było jego życia zadanie. Tym czasem, choć Kostek nie odebrał tak starannego wychowania, jak Gryżda, — zaledwie ukończywszy gimnazyum, z chłopaka ubożutkiego, syna wdowy biednéj, która go, sama głodem mrąc, wychowała, wypieściła, całe na nim pokładająca nadzieje, — nadzwyczajną ruchliwością, sprytem, rzutkością i zmysłem praktycznym, (bo inaczéj trudno to nazwać było), Kostek dorobił się zamożności i pewnego stanowiska.
Był, jak się zdawało, kapitalistą, choć o jego majątku żywa dusza nie wiedziała; miał już swój dworek z ogródkiem w miasteczku, który szczególniéj dla matki staruszki nabył, i jako totumfacki, plenipotent, pośrednik, prawnik po trosze, służył okolicy.
Piękny ten chłop, przez całe życie nieustannie w intryżki miłosne zawikłany, nie ożenił się dotąd i nie zdawał się starać o to. Nie miał czasu.
Pracowity nadzwyczajnie, nieznużony, snem się obchodził przerywanym i krótkim, jedzeniem ladajakiem, gotów był noce ślęczyć nad papierami, pijać szklanka po szklance herbatę, którą sobie sam na samowarku gotował.
Miłość jego dla matki staruszki była rozrzewniającą. Wszystek czas wolny spędzał przy niéj, służył jéj, pieścił, a że biedactwo zdziecinniało, obchodził się z nią, jak z ukochaną dzieciną.
Matka Kostka, prosta kobiecina, ale wielkiego serca, dla jedynego dziecka wiele przecierpiała, pracowała i wyprowadziła je na ludzi. Teraz była to wiekiem i reumatyzmem złamana staruszka, zgarbiona, trzęsąca się, z trudnością mogąca podnieść głowę, aby kochanego Kostka zobaczyć, którą z krzesła do łóżka przeprowadzać syn musiał, ogarniać i poduszkami ostawiać.
Dożywała tak lat swych, pieszczona, z tą pociechą w sercu, że swojego ulubionego widziała w dostatku, wziętości i takim, jakim go w dzieciństwie widziéć marzyła. Jedyném strapieniem jej było, że się nie żenił; ale Kostek, śmiejąc się, odpowiadał naglącéj matusi, że miał na to czasu dosyć, i że musi wprzód gniazdo wysłać wygodne, w którémby tylko ptasiego mleka brakło.
Kostkowi natura nie dała nadzwyczajnych zdolności umysłowych, w szkołach był uczniem miernym, ale w życiu okazał się mistrzem. Zawsze sobie umiał poradzić; wszędzie, gdzie dojść pragnął, znalazł drogę lub ścieżynę; ludzie go lubili, i — co największa, szczęściło mu się.
Z jakich powodów pomiędzy nim a Gryżdą przyszło do zapasów, do wojny, do nienawiści, trudno było dośledzić. Naprzód podziałała wzajemna antypatya, potém Gryżda, posprzeczawszy się, nazwał Kostka nieukiem i głuptaszkiem, w oczy czy za oczy, naostatek mowa i zazdrość grała w tém jakąś rolę. Kostek był-by chętnie objął interesa Sołomereckiego i przysięgał się, że jego-by wyratował, a sam téż dobił się kawałka chleba.
Gryżda, który z Seminaryum i zawodu nauczycielskiego wiele wyniósł wiadomostek i owę sławną logikę, Kostka miał za prostaka, lekceważył, obraził jego miłość własną. Razy kilka starli się publicznie i Gryżda, władający językiem i argumentami silnie, pobił samouczka na głowę. Nie mógł mu tego Kostek darować.
Wszędzie więc, gdzie tylko mógł zaszkodzić Gryżdzie, zawalić mu drogę, wpływem swym utrudnić coś, czynił to namiętnie, a nawet gotów do ofiary.
Po śmierci księcia Sołomereckiego, gdy interesu Gryżdy wzięły obrót nadzwyczaj pomyślny, Kostek nie był w okolicy i zawadzać mu nie mógł. Powróciwszy, zastał już Dubińce opanowane i ręce załamał.
Lecz, człowiek praktyczny, dla którego dróg zakazanych nie było, wziął się zaraz po cichu do roboty, aby, choć późno, Gryżdzie przeszkodzić i szkodzić.
W dzień Św. Ignacego nie znajdował się Kostek u Sędzinéj; był za małą figurką, aby się tam wcisnąć, i nie starał się więcéj miéć znaczenia, niż mu nadawały jego zajęcia.
Była w tém rachuba, bo, bez ceremonii z nim obchodząc się, więcéj go używano.
Sędzina téż zapomniała o nim, i mało go znała. Jemu nie wypadało jéj się na rzucać.
Gdy, powróciwszy, dowiedział się o tém, co zaszło z Dubincami na korzyść Gryżdy, Kostek ręce załamał.
— Mnie tu nie było! — krzyknął, — skorzystał Psiawiara, ale jeszcze „hoc!“ niech nie woła, bo nie przeskoczył. Zobaczymy licytacyą, a utrzyma się, no, to będą przetargi, znajdą się zapomniane formalności.
Pobiegł do akt i pilnie przejrzał wszystko.
Miał jednak do czynienia z człowiekiem, który, prawnikiem nie będąc, obdarzony był instynktem wielkim i ostrożnym był nadzwyczajnie. Kostek za to znał wszystkie środki, małe i wielkie, do wyślizgnięcia się z najmocniéj zadzierzgniętego węzła.
Przybycie jego do miasteczka Gryżda uczuł natychmiast. Kostek, sam się trzymając na uboczu, szeptał urzędnikom:
— Tu jest coś do zrobienia, niech bestya płaci.
Takich różnych luk i zaplątanych kawałków wyszukawszy tyle, aby trochę przebieg sprawy zahamować, Kostek tymczasem przemyślał nad tém, jakby albo Dubińce wyrwać Gryżdzie, lub przynajmniéj zmusić go do przepłacenia.
Psiawiara domyślał się już, zkąd szły owe niespodziane trudności. Nie lubił jeździć do miasta sam, narażać siebie i kieszeń swoję, dom porzucać, ale na nikogo się nie mógł spuścić.
Rad nie rad tedy, musiał dnia jednego zaprządz kazać, z córką się pożegnał, która teraz trzymała się z daleka, i ruszył rankiem chłodnym do miasta, snując w głowie, co-by począć wypadało, aby Kostka rozzbroić.
Nie bał się może, ale niecierpliwiły go przeszkody i zwłoki.
Dobiwszy się do celu, każda chwila, oddzielająca od niego, wiekiem się zdaje.
Ksiądz Dziekan Piszczała, powracając od kogoś z odwiedzin pieszo, w rynku się spotkał z Gryżdą.
Ten także piechotą, o kijku, w wyszarzanéj surducinie, zapiętéj na wszystkie guziki, w starym, zżółkłym kapeluszu słomkowym, śpieszył do jakiéjś kancelaryi.
Skłonił się tylko księdzu i chciał iść daléj.
Nie żyli z sobą, widywali się rzadko, lecz owo, mało komu wiadome koleżeństwo z Seminaryum, było rodzajem węzła, który ich łączył.
Dziekan dał mu ręką znak, aby się zatrzymał. Stanął Gryżda.
— Zajdź do mnie, — rzekł Dziekan, — koniecznie z tobą pomówić muszę.
Dawny towarzysz podniósł oczy.
— Łatwo się domyślić o czém — odparł, — ale do czego się to zdało, księże Ignacy?... To darmo.
— Zdało się, czy nie, zajdź, proszę, — powtórzył Dziekan.
— Czasu nie mam.
— Na chwilkę... przecież cię nie zjem — dodał ksiądz Piszczala.
Po krótkim namyśle, Gryżda, który odkładać nie lubił, rzekł krótko:
— No... to idźmy zaraz; wszak wracacie do siebie.
Dziekan więc poprowadził go na probostwo.
Odpowiadało ono zajmowanemu przez niego stanowisku i było wcale piękném, nowo przed laty kilku wyrestaurowaném domostwem, skromném, czystém, dość obszerném, bo się w niém Wikaryusz mieścił i służba kościelna.
Piękny ogródek, który Dziekan miał czas zupełnie przerobić i ozdobić, po za probostwem rozciągał się szeroko.
Wewnątrz nie było elegancyi, ale czystość wyszukana i smak wykształcony czyniły mieszkanie wesołém i miłém.
Pokój jadalny spory, bawialny, sypialny, biblioteka i kancelarya, przybrana obrazami, godłami pobożnemi i mnóztwem kwiatków, zdaniem wielu, nadto świeżo i wytwornie wyglądały.
Podarki, któremi ukochanego Ojca zasypywano, kosztowne i piękne, ten pozór elegancyi nadawały wnętrzu.
Nie było tu jaskrawych a szkaradnych wizerunków, których nasz ksiądz Skarga nie lubił i niszczył, ale kilka wybornych kopii sławnych obrazów i parę robót młodych malarzy.
Gryżda, który o podobne życia uprzyjemnienie wcale nie dbał i gardził niém, spoglądał na to z rodzajem politowania.
Weszli, nie mówiąc prawie do siebie, przez jadalnią i salonik do biblioteczki. Dziekan, milcząc, przysunął krzesło.
Gryżda siadł na niém, nie porzucając ani kijka, ani kapelusza, które na kolanach trzymał, tak, jak by mu nadzwyczaj pilno było się ztąd wyrwać.
— Słuchaj, panie Zenonie, — po imieniu, jak dawniéj, zowiąc go, przemówił Dziekan, — bardzośmy mało z sobą przestawali, staliśmy się prawie obcymi sobie. Wierz mi jednak, że dziś, chcąc się zbliżyć i pomówić, nie mam w tém innego interesu, jak twój własny.
— Mój własny? — prychnął Gryżda, — ten, zdaje mi się, ja jeden najlepiej znam i...
— Posłuchaj że — przerwał Dziekan.
— No... cóż daléj?
— Dobiłeś się, czegoś chciał. Cóż daléj? — mówił ksiądz. — Czy gra świecy warta? Z kim teraz będziesz żyć? co robić? Obciąłeś na gwałt być bogatym, na ślepo zawierzywszy, że bogactwo daje wszystko; cóż ty z niém robić będziesz? Sam go nie potrzebujesz, boś nawykł do życia prostego...
— Córkę mam, — bąknął Gryżda.
— I chcesz jéj zgotować los gorzki, — mówił dziekan. — Weźmie ją albo panek zrujnowany, który tobą i nią pomiatać będzie i uczyni ją nieszczęśliwą, albo dorobkiewicz bogaty, który téż nie oceni w niéj nic, tylko pieniądze. Patrz, mój panie Zenonie, jak dziś tu stoisz. Nikt do ciebie gadać nie chce, oburzeni wszyscy. Cóż daléj?
— A no, to ja powiem księdzu Dziekanowi co daléj, — śmiejąc się odparł Gryżda, — Ludzie będą się boczyć i łajać, nazywać po staremu Psiawiarą, a powoli zaczną się zbliżać i, gdy ich nakarmię i napoję, gotowi... w ręce całować. Człowiek z natury jest podły, udaje tylko coś lepszego, niż jest. Ja przynajmniéj otwarcie podły jestem.
— Wiész co — żywo zawołał Dziekan, posuwając się aż z krzesłem. — Podły jak podły, ale jesteś niespełna rozumu. Zdaje ci się, żeś niezmiernie przebiegły i sprytny, a jesteś ślepy, szalony!
Gryżda poruszył ramionami.
— Kochany księże Dziekanie, — rzekł, — tak się to wam wydaje. Widzicie, my stoimy na zupełnie różnych stanowiskach, zkąd oczewiście przedmiot ten sam wydaje się zupełnie różnym. Ksiądz widzisz boki, a ja dno. Słowo daję. Świat dziś zmądrzał, przyszliśmy do poznania zasady walki o byt: „Ratuj się sam, bo cię dyabli wezmą“. — Jegomość powiadasz: wszyscyśmy bracia, pomagajmy sobie wzajemnie, zalecasz miłosierdzie, no... i tam daléj. Ja zaś mówię: wszyscyśmy sobie wrogami, odjadamy się, palę po pysku łyżką słabszego i idę do misy. To mi jest dopiero filozofia życia. Na gościńcu widzę człowieka, który zdycha, nie opatruję ran jego, bo co mi po tém! Czas-bym stracił. Niech zdycha. I, słowo daję, tak być powinno, bo czułości te — to łgarstwo i udawanie, a sentymentalizm — głupota i słabość.
Dziekan słuchał niecierpliwie.
— Proszę cię, powiedz mi, — odezwał się, — jaki jest cel życia dla ciebie? W czém znajdujesz zaspokojenie i przyjemność?
— Prosta rzecz: panuję i mam siłę — rzekł Gryżda.
— Ale są siły od twéj silniejsze, — mówił dziekan, — wedle twojéj własnéj zasady, one cię zgnieść powinny.
— Cha! cha! — przerwał Gryźda, — jeżeli będą mogły, bo chytrość i rozum nie każdemu dane.
Dziekan ruszał ramionami, ale oburzenie hamował. Pomyślał chwilkę.
— Więc chcesz nabyć Dubińce, — odezwał się — przypuszczam, co jest bardzo prawdopodobném, że je nabędziesz. Cóż daléj? z kim ty będziesz żyć i jak?
Gryżda się zamyślił.
— Temi, co do ciebie przyjdą, wiem, że sam będziesz gardził. Córka, choć powiadają, żeś jéj po za domem dał dobre wychowanie, z tobą żyjąc i słuchając ciebie, temi samemi, co ty, przejmie się zasadami. Możesz że miéć z niéj pociechę?
Wspomnienie Romany zachmurzyło czoło Gryżdzie, nie uszło to oka księdza.
— Albo będziesz zmuszony kłamać przed nią, lub ją popsuć, — dodał Dziekan.
Gryżda się żywiéj poruszył.
— Ja, — rzekł — nie taję przed nią zasad moich, księże Dziekanie. Prawda, że jéj dałem wychowanie początkowe... inne... no! gdy na to teraz przyjdzie nauka nowa, spodziewam się, że dziewczyna, jak na kobietę, wykształci się właściwie i pewną miarę utrzyma!
— A cóż ją ma skłonić do tego umiarkowania? — odparł żywo dziekan. — Kochasz dziecko i gubisz je. Walka o byt jest zmysłową nauką używania bądź co bądź, puści więc cugle namiętnościom, i nie pociechę, ale karę będziesz miał w dziecięciu.
— Proszę mnie to zostawić — odezwał się widocznie zmieszany Gryżda. — Dam sobie z nią rady. Dziewczyna ma głowę! ho, ho! Będzie wiedziała, dokąd iść można, nie kręcąc karku i nie łamiąc nóg.
— Serdecznie mi was żal, panie Zenonie — westchnął Dziekan. — Ślepota, ślepota cię ogarnęła, upiłeś się swojemi krociami. Z Sołomereckim twoje postępowanie, to zgroza, hańba.
— Wprost tylko otwarte — rzekł Gryżda. — Komedyi nie gram. Korzystałem, zdobyłem i nie widzę żadnego powodu, abym robił ofiary.
Ksiądz Piszczała wziął się oburącz za głowę.
— Wierzysz w Boga? myślisz o duszy swéj? — zapytał.
— Kwestya uboczna i niejasna — rzekł, ruszając ramionami, Gryźda. — Co Pana Boga obchodzą Dubińce i Sołomereccy?
— Ale dusza twoja? — rzekł dziekan.
— Co pieniądze mają do duszy? — mruknął Gryżda.
— Wiész, — zniecierpliwiony nieco odezwał się Piszczała, — że zupełnie straciłeś rozum. Patrzaj-że, abyś w boleściach spóźnionych nie odzyskał go, po czasie. Nie potrzeba daru proroczego, aby ci przepowiedziéć przyszłość straszną; zgotuje ci ją dziecko własne.
Podniósł ręce do góry i jęknął.
— Miałeś słuszność — dokończył — z tobą rozmowa, nawracanie, wszystko próżne. Niech Bóg będzie dla ciebie miłosiernym.
Gryżda, usłyszawszy te wyrazy, wstał z krzesła; twarz miał trochę wykrzywioną i bladą. Wspomnienie dziecka poruszyło go nieprzyjemnie.
— Żegnam księdza Dziekana — odezwał się, kłaniając.
Ksiądz Piszczała cofnął się parę kroków w tył i skłonił głowę, nie mówiąc już nic. Pan Zenon szybkim krokiem przebiegł pokoje, wyrwał się w podwórze i pośpieszył do miasteczka.
Głównym celem jego przybycia tu było rozzbrojenie Kostka. Wszystko obrachowawszy, widział w nim nieustanną zawadę, przeszkodę, którą należało zneutralizować na teraz. Późniéj mógł się pomścić, w téj chwili czasu na to nie miał.
Zdało mu się, że wprost idąc do Kostka i w targ z nim się wdawszy, mógł go sobie pozyskać. Było to nieco niebezpieczném w tym stanie rozdrażnienia, w jakim oba się znajdowali, lecz Gryżda obelgami się nie zrażał, a miał wiele krwi zimnéj.
Biegł wprost do dworku Kostka, bo mu powiedziano, że zastać go w nim powinien.
W istocie siedział on, zabawiając matkę staruszkę, przy jéj kolanach i był w najlepszym homorze, a śmiał się do rozpuku, aby matunię rozweselić, gdy służąca przyszła mu oznajmić, że jakiś pan czeka na niego.
Kostek pocałował w rękę matkę, która głowę jego przycisnęła do piersi, i wybiegł.
W bawialni nadzwyczaj skromnéj, prawie ubogiéj, z mebelkami pokrytemi perkalem i z oślepłém zwierciadłem, stał Gryżda.
Zobaczywszy go, Kostek osłupiał z razu, ale w téj że chwili zrozumiał, co go tu sprowadziło, i rzekł w duchu:
— Aha! przyszła koza do woza.
Zaledwie mu się skłonił z daleka.
— Wiem, że przychodzę do człowieka rozumnego — odezwał się Gryżda — który wié, co są interesa. Nie przerywaj mi pan. Sądzę, że porozumiéć się możemy tak, abyśmy sobie nie przeszkadzali a pomogli. Nie żądam nic darmo... hę?
— Ale ja panu niczém służyć nie mogę — odpowiedział Kostek. — Cóż mój biedny rozum znaczy przy pańskim? Na co ja panu zdać się mogę?
Skłonił się i odsunął.
Gryżda stał, nie ruszając się z miejsca.
— Pan się gorącujesz; — rzekł — w interesach, kto się gniewa, ten przegrywa. Krwi zimnéj trzeba. Pan mi przeszkadzasz; ułóżmy się... Rozumié pan?
— Nie rozumiem.
— Co pan chcesz za to, ażebyś mi nie właził w drogę? otwarcie! — dodał Gryżda.
— Nie jestem do sprzedania — odparł Kostek.
— Frazes — rzekł Gryżda — wszystko na świecie jest do sprzedania, tylko chodzi o cenę. Ja o nią pytam?
— Może być — zawołał Kostek z dumą — że u pana jest wszystko do sprzedania, nie przeczę, u mnie — nie. Mam rzeczy, jak sumienie i honor, których nie oddam za żadne pieniądze.
— Bańki mydlane — rozśmiał się Gryżda kwaśna — słowa, nic więcéj. Sumienie i honor, ale dajże pokój! A tu nawet ani o jedno, ni o drugie nie chodzi. Jesteś Waćpan zły na mnie i chcesz mi szkodzić. Mnie w téj chwili borykać się z panem jest niewygodnie, wzywam do układów.
Kostek potarł czuprynę, a miał dosyć piękne włosy, tylko z przodu trochę wypełzłe.
— A gdyby mnie borykanie się z Waćpauem było właśnie na rękę? — odezwał się. — Naprzód, że jesteś zapaśnikiem nie lada, powtóre, że czuję w tém pewną satysfakcyą.
— Ale to nie przeszkadza, aby się nie znalazł ekwiwalent, który te zachcianki zrównoważy! — rzekł subtelnie Gryżda — no, mówmy rozumnie.
— To znaczy, że wszystko pan na pieniądze obliczasz? — zaśmiał się Kostek.
— A pan?
— Ja nie wszystko.
— Rozumiem, że pan się drożysz — począł Gryżda — bardzo nawet zdaje mi się to zręczném, ale, podrożywszy się, mówmy o warunkach.
— Wiész pan, słowo daje — wtrącił Kostek — że zaczynasz mnie niecierpliwić.
Zmierzył go wzrokiem pogardliwym od stóp do głów.
— Jestem maleńkim człowieczkiem w porównaniu z panem — rzekł — lecz, jeśli myślisz, że mnie wziąć łatwo, mylisz się pan. Dajmy temu pokój. Nie mam czasu.
Gryżda, który szedł tu pewny skutku, widząc, że się omylił, nadzwyczaj był zmieszany. To go kompromitowało, bo Kostek musiał się chwalić z tryumfem.
— Wyzywasz mnie więc Waćpan do nowéj zaciętej walki — odezwał się. — Zwrócę jego uwagę, że gdy do niéj przyjdzie, ja mogę być niebezpiecznym. Broniąc siebie, gdybym się starał go zgubić, było-by to rzeczą naturalną.
— Równie jak to, że ja-bym mógł poprostu kark mu ukręcić, widząc, że się go inaczéj nie pozbędę.
— Widzisz, kochany panie, karki kręcić — rzekł Gryżda — nie jest rzecz łatwa, no i ciągnie za sobą to, że swojego nadstawić potrzeba.
Kostek ramionami poruszył, podszedł do okna, wyjrzał przez nie, jakby się pozbywał gościa, i skończył z nim rozmowę.
Raz jeszcze pan Zenon odezwał się:
— Niech się pan namyśli.
— Nie podobna, abym odmienił zdanie — rzekł Kostek.
— Więc wojna.
— A wojna.
Nie pozostawało nic, tylko się wynosić.
Ze spuszczoną głową i kwaśną miną wysunął się Gryżda. Kostek, daleko od niego gorętszéj krwi, cały jeszcze wzburzony, poruszony, przejęty, potrzebował czas jakiś przechadzać się po pokoju, nim powrócił do matki, która-by była postrzegła w nim to wzruszenie, a niepokoiła-by się zbytnio. Kostek się starał jéj nieprzyjemnych wrażeń oszczędzać.
— A! to łotr! to łotr! — powtarzał ciągle — zdaje mu się, że wszyscy tacy, jak on. Aha! kupić mnie chciał!! Niedoczekanie!
Dumnym był z tego, boć przecie, gdy taki Gryżda chce nabyć, rzecz musi być coś warta.
Kostek zaprzysiągł się, że łotrowi za skórę zaleje.
Z bardzo nieprzyjemném uczuciem opuściwszy dworek Kostki, poszedł zbiedzony pan Zenon do Natana.
Natan Lubliner miał dawną, niezbyt znaczną, ale dobrze zahypotekowaną sumę na Dubińcach. Zawadzała ona Gryżdzie, życzył ją sobie nabyć. I tu także pewnym był, że żyd, gotowe zobaczywszy pieniądze, chętnie się na ustępstwo zgodzi.
O pobycie Sołomereckiego w gospodzie Natana nie wiedział wcale, traf chciał, aby go spotkał w progu. Wyminęli się tak, jakby się nie znali.
Natan nie wyszedł na powitanie, pan Zenon musiał przechodzić przez pokój bilardowy do niego. Tu właśnie kilku urzędniczków zabawiało się około zielonego sukna. Zobaczywszy Gryżdę, podweseleni zaczęli prychać i półgłosem odezwało się, przelatując mu mimo uszu:
— Psiawiara! psiawiara!!
Z tém był oswojony, nie odwrócił się nawet.
Natan siedział z okularami na nosie, zatopiony w wielkiéj książce rachunkowéj. Od niechcenia podniósł głowę, spojrzał na wchodzącego, zamknął powoli rachunki, i nie podnosząc się z siedzenia, dosyć poufale wskazał mu próżne krzesło naprzeciw ku siebie.
Gryżdzie zdawało się, że teraz, gdy izraelita znał już, z jak dostatnim człowiekiem miał do czynienia, gdy krocie jego na jaw wyszły, powinien był w osobie jego poszanować — pieniądze.
Zmieszał się trochę, widząc, że zupełnie po staremu Natan go sobie lekceważył. Lecz brać podobne objawy do serca, nie było w jego charakterze.
Zajął wskazane miejsce.
Żyd czekał, aby rozpoczął rozmowę, spokojnie gładząc brodę.
— W interesie przychodzę do pana Natana — rzekł Zenon.
— Co za interes? — zagadnął żyd obojętnie.
— Masz pan sumę na Dubińcach?
— A tak; i cóż? — spytał Natan.
— Wiadomo panu, że ja bardzo znaczne mam wierzytelności na tym majątku — rzekł Gryżda — i nabyć się go spodziewam...
— A nu...? — bąknął Natan.
— Chcę nabyć sumę waszę, a zapłacić gotówką. Co pan chce za nią?
Nastąpiło dosyć długie milczenie.
— Ja mojéj należności nie zbywam — rzekł powoli izraelita.
— Dla czego? cóż to jest? — niespokojnie spytał Gryżda.
Natan, nie śpiesząc się z objaśnieniem, gładził brodę.
— Nie wiem, — rzekł wreszcie, — czy pan mnie zrozumié. Panu się zdaje, że gdy z żydem sprawa, pieniędzmi wszystko zrobić można. To delikatna materya, — ciągnął daléj powoli Natan, — ja wiele winienem Sołomereckim, to starzy moi przyjaciele, a ja — ich sługa stary. Gdybym moję sumę sprzedał Waćpanu, hę? coby ludzie powiedzieli? że ja, tak jak Mordko i ten kapcan Jankiel, razem z panem, nieboszczyka dogorywającego lichwą obdzierałem. Nie, ja nie chcę, żeby na Natana takie rzeczy mówiono. Nie!
Gryżda potarł włosy niecierpliwie.
— Pan dbasz o to, co ludzie powiedzą? Hę? Na mnie psy wieszają, a mnie to ani śmierdzi, ani pachnie.
— Nu... to szczęście pańskie, że pan ma taki nos — odparł pomaleńku żyd, klepiąc po leżącéj przed nim księdze. — Ja sobie jest prosty żyd, ale nie chcę, aby ludzie pluli na mnie. Ja muszę z nimi żyć.
Gryżda siedział milczący.
— Hm, — odezwał się — jak się podoba, ale ja uprzedzam, że, mając interesa te w ręku, mogę panu utrudzić odebranie, a tu na stół gotówka.
Natan się uśmiechnął ironicznie.
— A od czegoż ja jestem żyd, żebym tak na gwałt potrzebował pieniędzy?
Żyd bacznie popatrzył na milczącego Gryżdę, i z powagą starca począł mówić powoli:
— Panie Gryżda, pan jesteś człowiek rozumny, co pan najlepszego robi? Pan się gubisz; nie wytrzymasz pomiędzy tutejszém obywatelstwem. Ani sąsiedzi, ani urzędnicy pana nie lubią. Jak pan tu żyć będziesz?
— Hę! — roześmiał się sucho Gryżda. — Pan Natan rachujesz na miłość ludzką i szacunek? Nie dobry rachmistrz z Waćpana.
— Stary jestem człowiek — odparł żyd. — Za naszych czasów to coś znaczyło. Pan sobie życie zatruje.
— To moja sprawa.
— Żal mi pana.
— Dziękuję, ja nie żałuję nikogo, — zawołał niecierpliwie Gryżda — i nie potrzebuję politowania... Więc, panie Natanie, ta suma?...
— Ja jej nie odstąpię — rzekł żyd sucho.
— Ale Sołomereckiemu tém nie dopomożesz wcale — odparł Gryżda.
— To co? ja to czynię dla mojego honoru — rzekł żyd, i szeroką dłonią po piersiach się uderzył.
Ruszył ramionami Gryżda, ale żyd był potęgą w tym zakątku, zrobić sobie z niego nieprzyjaciela mogło być niedogodném. Zamilczał nieco.
— Spodziewam się, że to nie nadweręży naszych dobrych stosunków na przyszłość — dodał pan Zenon.
Natan dziwnie usta zesznurował.
— Nu, — odezwał się — co to mają być za nasze stosunki? Jak tylko obywatelstwo całe z panem żyć nie będzie, na co ja mam się oddzielać od niego? po co ja mam miéć jakie stosunki? Pan sobie innych znajdzie.
Kto inny porwał-by się pewnie z siedzenia i gniewem zakończył rozmowę. Gryżda, oswojony z nieprzyjemnościami, przyjął to oświadczenie obojętnie.
— Zobaczysz Waćpan — odezwał się, — jak to wszystko się odmieni, gdy Dubińce mojemi będą i...
Chciał mówić daléj, gdy zabrzęczała szabla w piérwszym pokoju i do izdebki wpadł Kniaź Bezdonów.
Gryżda był zawsze z największą czcią dla urzędników, a Bezdonowa się tém bardziéj obawiał, że ten się z nim obchodził nadzwyczaj lekceważąco.
Na widok jego, porwał się z krzesła, pokłonił nizko, ustąpił miejsca i usiłował się przymilić.
Bezdonów prawie nie spojrzał z razu na niego.
Rozpoczął rozmowę z Natanem o sprawie, w którą jego krewny był wmieszany, i długi czas tak jak nie widział Gryżdy.
Ten stał, jak na gorących węglach.
Szło mu o to, ażeby, korzystając ze spotkania, zaskarbić sobie względy urzędnika, którego się obawiał.
Na ostatek Kniaź, rozmówiwszy się z Natanem pół głosem, spojrzał na niego, ale z góry.
— Myślałem, że pan, wziąwszy dziedzictwo po naszych Sołomereckich, zmienisz się choć cokolwiek, — odezwał się szydersko, — a widzę, że zupełnie tak wyglądasz, jak gdy byłeś rządzcą.
Pan Zenon usiłował to w żart obrócić.
— Proszę Księcia — rzekł, — to dopiéro z czasom przyjdzie. Gdy będę miał honor Waszę Książęcą Mość przyjmować w Dubińcach i popisać się z kuchnia i piwnicą... (Wiedział, że Kniaź pić i jeść lubił).
— Ale, — przerwał obrażony Bezdonów, — myślisz Acan, żem ja jego piwnicy i kuchni ciekawy? Nie będziesz miał kogo dla mnie do towarzystwa zaprosić, bo do ciebie nikt nie pojedzie, a ja sam być nie lubię.
Odpowiedź była strasznie ostrą, Natan się uśmiechnął.
Bezdonów, który nie umiał nic w sobie zamknąć, zbliżył się do Gryżdy.
— Słuchaj no, Zenonie Piotrowiczu, — rzekł, biorąc go za guzik od surduta. — Dał-bym ci dobrą radę. Zamiast ze skóry obdzierać młodego Sołomereckiego, którego wszyscy żałują, gdybyś mu pomógł do utrzymania się w Dubińcach? Znalazłbyś się jak człowiek honorowy. Odzyskał-byś to tylko, co ci się istotnie należy, a lichwę oddał-byś na dobry procent, bo-by ludzie nie nazywali cię Psiawiarą.
Gryżda ani drgnął.
— Ja z tém przezwiskiem jestem oswojony — rzekł spokojnie. — Co mnie ono szkodzi? Pańska wiara poszła do grobu bankrutem, no... a psia wiara będzie siedziéć w pałacu.
— Do którego i pies nie zajrzy — dodał Bezdonów.
— Albo ja zapraszam? — zaburczał Gryżda. — Zobaczymy.
Kniaź, choć znał Gryżdę z tego cynizmu oddawna, wpatrzył się w niego z taką uwagą, dumą i pogardą razem, iż wejrzenie to za policzek starczyło.
Pan Zenon nie zamilczał tym razem.
— Niech mi Książę wybaczy, że ja jeszcze dodam słowo. Książę i tu wszyscy macie zbyt pochlebne o ludziach wyobrażenie. Ja jestem pewny, że, pokrzyczawszy na mnie, powoli wszyscy, ukradkiem, po jednemu zbliżać się poczną i godzić. Dzisiaj kamieniami rzucają, bo niby chcą być lepsi ode mnie, a każdy z nich na mojém miejscu tak samo-by, jak ja, zrobił. Stało wszystko otworem, nie miałem brać.
Bezdonów ruszył ramionami i odwrócił się od niego, zniżonym głosem szepnąwszy:
— Psiawiara!
Pożegnał się potém z Natanem i, nie oglądając się na Gryżdę, poświstując, wyszedł z gospody.
Gryżda téż nie miał już tu co robić, skłonił się Natanowi i wyszedł zwolna, znowu w bilardowéj salce jak przez rózgi przechodząc, wśród śmiechów i szeptów, które go dolatywały.
Pomimo wyrobionéj latami zupełnéj obojętności i do najwyższego stopnia posuniętego cynizmu, pan Zenon był człowiekiem. Krew ostudzona zagrała w nim.
— O! zemścił-bym się okrutnie — rzekł w duchu — a, przyjdzie zręczność, nieomieszkam.
Ścisnął pięści.
Nie szanowano więc w nim reprezentanta téj potęgi, którą on za najsilniejszą uważał. Pojąc tego nie mógł i zrozumiéć.
Począwszy od córki, wszyscy byli przeciwko niemu.
Z sumieniem nie liczył się nigdy; prawność zastępowała je u niego. Przechodził w głowie całe postępowanie swoje i nie mógł w niém znaléźć nic, co-by go, jako winowajcę, potępić mogło.
— Anim kradł, ani rozbijał, — mówił do siebie. — Czego oni chcą ode mnie? Cóż? miałem przez głupotę wstrzymywać starego Sołomereekiego i ratować, gdy się sam chciał gubić? Jaki miałem obowiązek? Czego oni chcą ode mnie? Głupi!
Zarówno jak w córce spodziewał się zmiany po przejściu piérwszego przesilenia, tak samo pocieszał się tém, że i drudzy zwolna się ku niemu zwrócą. Przyszłość go po trosze niespokoić zaczynała, wyobrażał ją sobie daleko łatwiejszą.
Z temi myślami, kwaśny, woźnicę uśpionego kułakiem obudziwszy, kazał natychmiast zaprzęgać, ażeby przed nocą do domu powrócić.
Ale późno już było, gdy do dworku zajechał. U córki świeciło się jeszcze; słyszała turkot; nie wyszła do niego. Musiał więc sam zajść do niéj, bo o zdrowie ciągle był niespokojnym.
Romana w dworku miała dwa pokoje, z których jeden do połowy zajmował ogromny fortepian Besendorfera, książki jéj, nuty i albumy, w drugim sypiała.
Oba ona sama sobie urządziła i znajdowała, że jéj tu było dobrze.
Ojciec zastał ją nad książką.
Podniosła głowę i zimno odpowiedziała na przywitanie.
— Jakże zdrowie? — zapytał.
— Nie jestem chorą, — rzekła spokojnie.
— Co najprędzéj rad-bym dla ciebie pokończyć interesa i dom otworzyć — począł, sam pono nie wierząc w to, co mówił. — Nudzisz się w téj samotności. Do ludzi się przywiązywać nie potrzeba, ale dla rozrywki są użyteczni.
Romana ruszyła ramionami niecierpliwie.
— Mówiłam ojcu, że się nie nudzę — rzekła. — Nie wzgardziła-bym towarzystwem, ale... gdzież ja je znajdę? ja?
Roześmiała się szydersko, żywym ruchem popychając książkę, która przed nią leżała.
— Ja? — powtórzyła raz jeszcze.
Gryżda się zaczerwienił.
— No, no, — rzekł, — zobaczysz, sami się prosić nam będą!
Romana nie chciała przeciągać rozmowy z ojcem, spojrzała na zegarek.
— Późno już — odezwała się, wstając — niech ojciec odpocznie. Dobra noc...
Obejście się córki z nim było uderzająco zmienione: dawniéj czułą się i troskliwą okazywała dla niego, szukała go i wciągała w rozmowy, rozweselała, pieściła; teraz chłód lodowaty oznaki przywiązania zastąpił.
Gryżda, zimno przez nią odprawiony, nie opierając się, wyszedł.
Tak skończył się dla niego dzień ten, pod nieszczęśliwą gwiazdą poczęty, napoiwszy goryczą.
Ale miał on być zapowiedzią i początkiem wszystkich trudności i przykrości nieprzewidywanych, jakie na niego spadły razem z bogactwem. Wcale inaczéj wystawiał sobie Gryżda chwilę, kiedy cel zamierzony, któremu wszystko poświęcił, miał osiągnąć. O ludziach w ogóle mając najgorsze wyobrażenie, był pewny, że się do niego garnąć i wpraszać będą, jak go tylko zamożnym zobaczą.
Tymczasem, począwszy od Symeona, którego miał na grancie, wpitego jak kleszcz, pod samym bokiem, nie mogąc się go pozbyć, aż do własnéj córki, wszystko mu wypowiadało wojnę. Gryżda, wiele w życiu przebywszy i przecierpiawszy, nie lękał się walki, ale zapowiadająca się była cale inną od téj, którą dotąd prowadził po cichu z losem. Znosił pogardę starego Sołomereckiego i ludzi, tłómacząc sobie ją podrzędném położeniem swém, obiecując, że mu się to wynagrodzi. Tymczasem tryumf przychodził z tą samą, spotęgowaną jeszcze, pogardą ludzką, i wyzywał już nie do cichego, tajemniczego pasowania się, ale do stawienia czoła otaczającym nieprzyjaciołom.
Ustąpić i uznać się w błędzie stary i zakamieniały grzesznik nie mógł. Są w życiu kresy pewne, po-za któremi, jak ciało, już zupełnie ukształtowane, nie rośnie i nie zmienia formy, tak i dusza a serce skamieniałe przerobić się nie dają.
Pan Zenon cały świat obwiniał, ale siebie nie mógł uznać w błędzie.
Wszystko, co go spotykało, tłómaczył sobie, jako przemijające.
— Potrzeba wytrwać i nie zważać na nic, — powtarzał sobie — to są początki, musi się to odmienić.
Pocieszał się tém.
Najprzykrzéj mu było z córką być jak rozdzielonym i zwaśnionym. Romana przychodziła do stołu, siedziała milcząca, na zapytania odpowiadała półsłówkami, patrzyła w okno, a gdy Gryżda, dla przekonania jéj, że nie rozumiała świata, rozpoczynał długie wywody swoje, słuchała roztargniona, nie chcąc się wdawać w rozprawy. Zobojętniona, zdawała się z musu tylko spotykać z ojcem. Resztę czasu spędzała albo na przechadzkach po parku, albo przy fortepianie, na którym nie grała, ale dla wprawy palców, i tak już biegłych, powtarzała najnudniejsze w święcie gammy i pasaże, myśląc o czém inném. Zmęczywszy ręce, zaczynała czytać lub rysować, i tak schodziły dnie całe, w ciągu których zaledwie z sobą parę słów zamienili.
Dawniéj o wszystko ojca zapytywała i prosiła, teraz rozporządzała się samoistnie, nie mówiąc nic Gryżdzie, rozkazując służbie i postępując wedle fantazyi.
Uczuł to stary i, choć drażnić jéj nie chciał, gdy zażądała raz koni, aby pojechać do kościoła, wprost posławszy rozkaz, aby je zaprzęgano, przyszedł do Romany z zapytaniem, czy istotnie życzyła ich sobie.
— Tak jest, — odparła śmiało, — wszakże posłałam do stajni.
— Nic mnie o tém nie mówiąc? — dodał Gryżda. — Dawniéj inaczéj bywało; widzę, żeś obyczaj zmieniła.
— W istocie, — odparła Romana — nie widzę teraz obowiązku zastosowywania się do niczyjéj woli i ulegania nikomu. Sameś mnie tego nauczył. Każdy sobie i dla siebie.
— Ale jakież masz prawo rozkazywania? — dodał Gryżda z cicha.
— Jakie? Jestem twoją córką. Nie prosiłam cię, ażebyś mi dał życie, masz obowiązek mi je uczynić znośném ja zaś względem ciebie nie czuje żadnego, bo ta exystencya niepożądana aż nadto ma brzemion i goryczy. Zapłacić za nie ty powinieneś.
Rozumowaniu temu zuchwałemu, całkiem w duchu jego własnéj doktryny, Gryżda, nie wiedząc czém je odeprzéć, tak się zdumiał, że oniemiał na chwilę. Odzyskawszy moc nad sobą, nie umiał odpowiedziéć inaczéj, jak szydersko.
— Bardzo mnie cieszy, że się tak przejmujesz mojemi zasadami — rzekł, — mam więc nadzieję, że się wkrótce porozumiemy.
Romana uśmiechnęła się na to również ironicznie, włożyła kapelusz, ubrała się i pojechała z jędrną służącą.
Czy Fiszer czatował na nią w miasteczku, lub przypadek go postawił na drodze jéj do kościoła, trudno odgadnąć.
Zobaczywszy go, panna kazała stanąć, wysiadła, i służącéj wskazawszy drogę do kościoła, sama poszła pieszo ku niemu z Fiszerem.
— Jakże pani jesteś z ojcem? — zapytał Niemiec.
— Jesteśmy teraz niemal obcy sobie — odparła Romana. — Nie kłócim się, wyrzekłam się argumentowania i przekonywania ojca. Jestem pewną, że tylko fakta i twarde doświadczenie potrafią go zmienić. Bolesną mi jest ta walka, ale konieczną. Chętnie jeżdżę do kościoła, bo potrzebuję się modlić, — dodała, — ale dziś, przyznaję się, nie tyle pobożność, co nadzieja spotkania się z panem mnie tu sprowadziła. Powiedz mi pan, nie zaszło co w téj nieszczęsnéj sprawie Sołomereckiego? Niéma nadziei, ażeby z pomocą przyjaciół utrzymał się w Dubińcach? Wyda się to panu może dziwacznym, że idę tak wprost przeciw ojcu, ale zrozumiész mnie! Chcę go widziéć mniéj winnym.
— Zdaje się, że co do Dubiniec, — rzekł Fiszer, — nic się dla młodego Księcia zrobić nie da. Gdyby nawet współobywatele i obojętni a dalecy krewni chcieli co uczynić, Sołomerecki nie przyjmie tego. Ci, co go bliżéj znają, a i ja się teraz z nim spotykam częściéj, są przekonani, że niczyjéj łaski nie zechce, bo pragnie sam być winien przyszłość sobie. Jest to charakter szlachetny i wolę ma żelazną, którą w szlachcie polskiéj, serdecznéj a miękkiéj, rzadko spotkać.
— Ale jakże sobie da rady, jeżeli mu nic nie zostanie? — zapytała Romana.
— Jest bardzo wykształconym rolnikiem i ma podobno również w wielu gałęziach przemysłu być doświadczonym. Nie stracił czasu w Belgii. Gotów jest służyć komuś. Wprawdzie nie łatwo może znajdzie miejsce odpowiednie, ale ma wytrwałość. Słyszałem go, mówiącego o objęciu zarządu cukrowarni.
Romana pokręciła głową.
— Ale niechże poczeka — rzekła — dopóki się z Dubińcami nie rozwiąże sprawa. Może mu co zostanie. Okropną jest rzeczą, przeciwko ojcu własnemu radzić! ja interesów nie rozumiem, ale zdaje mi się, że mogli-by przyjaciele cenę dóbr podnieść na licytacyi, więcéj-by zostało Sołomereckiemu.
— Ażeby stanąć do licytacyi — dodał — o ile ja wiem, bo i ja w interesach tego rodzaju jestem nieukiem, należy złożyć kaucyą i być gotowym do nabycia.
— Ojciec nikogo nie dopuści i powtarza to ciągle, niéma więc niebezpieczeństwa. Potrzeba koniecznie — rzekła żywo — aby Sołomereckiemu coś zostało. Zbyt przykrą i upokarzającą dla niego służba! A! nie! widziałam go z daleka raz — szepnęła trochę zmieszana — nie stworzony jest na sługę.
Fiszer słuchał z zajęciem wielkiém; dziewczę westchnęło; zbliżali się do kościoła.
— Jestem jedyną w przyszłości spadkobierczynią mojego ojca — rzekła po cichu — mogę zapewnić, że tych nieszczęsnych Dubiniec nie chcę, i gdyby mojemi być miały, pozbędę się ich za cokołwiek-bądź!
W młodéj panience ta energia i pojęcie obowiązku były czémś tak niezwyczajném, iż Fiszer zamilkł zdumiony. Coraz bardziéj wydawała mu się zagadkową.
Musiał myślą aż sięgnąć do tego prawa dziedzictwa krwi, która dla niego, jako dla lekarza, tłómaczyła Romanę, charakterem po ojcu z kolebki wziętym. Była jego córką.
U progu kościoła podała rękę Fiszerowi.
— Konsyliarzu! — zawołała — zaklinam cię, jeżeli ja mogę w czém być użyteczną, kieruj mną, wskazuj, ucz.
I przypomniawszy sobie spotkanie z Maurycym, dodała, żegnając:
— Młody Sołomerecki życzy sobie podobno zachować dawne rodzinne pamiątki, które także sprzedane zapewne będą. Rada-bym, ażeby go upewniono, nie mówiąc nic o mnie, broń Boże! aby się wcale o to nie troszczył. Ręczę, że je miéć będzie wszystkie! ręczę!
Podała raz jeszcze rączkę wzruszonemu doktorowi i szybkim krokiem wbiegła do kościoła.
W gospodzie u Natana najlepszy pokój od ulicy, z małym alkierzykiem, zajmował Sołomerecki.
Symeon stary, który oprócz dokuczania Gryżdzie nie miał nic do czynienia w Dubińcach, nudził się i gwałtem narzucał z usługami Maurycemu, ale ten ich nie potrzebował. Życie za granicą, w ogóle uczące obchodzić się bez téj licznéj służby próżniaczej, do któréj my nawykliśmy, uczyniło mu lokaja zupełnie zbytecznym.
Wesoło i ochoczo sam sobie służył, co jest najlepszym sposobem, aby być dobrze obsłużonym.
W domu Natana zresztą wszyscy byli na jego rozkazy. Symeon więc przybywał nadaremnie, samowolnie trochę robił porządku w dwóch izdebkach, pogawędził z paniczem, nałajał Gryżdzie i, widząc się niepotrzebnym, powracał do swego dworku, aby w dni parę znowu, znudzony, do miasteczka się wybrać.
Śledził on każdy ruch, każdą czynność Gryżdy i donosił o niéj Maurycemu, ale ten słuchać o nim nie chciał.
— Dajże mi pokój z twoim Gryżdą — powtarzał, ja-bym rad o nim zapomniéć, a ty mnie karmisz nim ciągle.
— Proszę księcia, kiedy sam go mam póty! — mówił Symeon, na gardło wskazując.
Sołomereckiemu w ogóle nie dawano pokoju. Ciekawość i współczucie ciągnęły ku niemu. Młody ten pan z panów, odarty ze wszystkiego a nie tracący odwagi, spokojny, nie wyciągający rąk do nikogo, nie proszący o pomoc, ufający w siebie, był fenomenem w istocie.
Przypatrywano mu się, przysłuchywano, i jedni utrzymywali, że nie wytrwa, drudzy, że jakiś cud musi spaść na potomka staréj rodziny.
— Ożeni się bogato — powtarzało wielu. — Chłopiec ładny, wychowany pięknie, znajdzie łatwo dziedziczkę.
— Nie sądzę, aby on miał zniżyć się do roli d’une savonette a vilain, — odpowiadała sędzina, — nie, nie!
Sołomerecki, wbrew naszéj naturze wielce gadatliwéj, był małomówny; odpowiadał na zapytania, ale się nie rozszerzał ani ze swemi projektami, ani z nadziejami. Słuchał i uczył się nowéj dla siebie społeczności, z którą, po długim pobycie za granicą, potrzeba się oswoić, aby ją zrozumiéć i ocenić.
Nie było prawie dnia, ażeby go dziekan, Kniaź Bezdonow, Zamarski, lub ktoś z okolicy nie odwiedził. Wszyscy poznali się z nim u Sędzinéj, każdy miał za obowiązek utrzymać stosunki, zapraszano go ciągle.
Ciekawemi oczyma mierzono to, co go otaczało, dziwiono się, iż nie było około niego nic pańskiego i wytwornego. Dużo książek tylko rozrzuconych po stolikach, a kto zajrzał w nie, cofał się, rozbijając o niezrozumiałe tytuły.
Romansów francuzkich cale tu nie było.
Maurycy, zmuszony do tego życia w gospodzie i znużony odwiedzinami, które na próżnéj gadaninie upływały, uciekał czasem do Symeona, aby zobaczyć Dubińce.
Nikt mu nie mógł zabronić błądzić po zdziczałym parku, w którym, oprócz krów i pary koni spętanych, pasących się na pokoszonych już łączkach, nie spotykał nikogo. U Symeona było mu ciszéj, spokojniéj, a prawdę powiedziawszy, rozprawianie o niczém i to mielenie językiem, które u nas jest obyczajem, okrutnie go męczyło.
Potrzebował być sam z sobą.
W okolicy, chociaż majętność Sołomereckich już dosyć dawno była w ich posiadaniu, nie miał rodziny. Dalsi krewni znajdowali się na Litwie i rozproszeni po oddalonych prowincyach. Wszyscy oni uwiadomieni być musieli o jego położeniu, ale z pomocą nikt się nie zgłaszał, a on wstręt miał do proszenia o nią.
Z dawnych cnót i wad pozostała mu duma szlachetna, duma, która zarówno być może śmiesznością i kalectwem, jak uczciwą dźwignią do pracy i osiągnienia samoistności.
Po młodemu nieco wyobrażał sobie, że kto tylko chce pracować, a ma pewne zdolności, musi znaleźć i pole, i miejsce sobie właściwe. Z nauk w uniwersytetach belgijskich, które w dwóch przeciwnych kierunkach idą, Maurycy wyrobił sobie zasady własne, pośredniczące pomiędzy niemi. Mianowicie: w pojęciu dobrobytu społeczeństwa i pojedyńczych ludzi, zasady jego różniły się od powszechnie przyjętych. Pewną sumę bogactwa uważał za niezbędną dla człowieka, lecz za cel nie wskazywał, ani sobie, ani ogółowi, niepomiernego zarobkowania i gromadzenia kapitałów.
Belgia przemysłowa, pracowita, przeludniona, stosunkowo bogata, dała mu się z blizka przypatrzéć temu podziałowi ogólnego mienia krajowego, który się wyrabia dzisiejszą organizacyą społeczeństwa. Jasném dla niego było, że praca, bez żadnego wyższego celu nad zbogacenie się, prowadzi do wyzyskiwania jednych klas społeczności przez drugie, do nienawiści ich, do rozkładu.
Z jednéj strony nędzny proletaryusz, na najniższym szczeblu machiny, dającéj siłę materyalną tylko, z drugiéj przebogacony kapitalista, który nie wié w końcu, co począć z tém, co nagromadził.
Rozdział ten, nierówny i niesprawiedliwy, odbijał się w porodzie socyalistycznych zasad, wylęgłych ze zgnilizny. Maurycy sądził, że ten stan rzeczy jedynie zastosowanie zasad chrześcijańskich naprawić mogło. Miłosierdzie tylko los jednych polepszyć, drugich ubezpieczyć było zdolne.
Bez tego żywiołu moralno-religijnego nie widział on wyjścia z zamętu, chyba strasznym kataklizmem, który wszystko-by obrócił w ruinę i zmusił zaczynać znowu od początku.
Mając zręczność ocierać się w Belgii o tych Krezusów, świeżo wzbogaconych spekulacyami różnemi, napatrzywszy się ich w Ostendzie i Paryżu, Maurycy sądził, że złoto, które tak chciwie zagarniali, ani im nie dawało szczęścia, ani się nikomu nie przydało na wiele.
W upojonych niém rodziło dziwaczne zachcianki, rzadko szlachetniejsze idee, uczyło bezmyślnego zbytku, fantazyi nerwowych.
Sam widok tych zbytków, na tle nędzy fabrycznéj, był potępieniem społeczeństwa, które go cierpiało. Z tych wszystkich myśli Maurycy sobie wyciągnął zasadę, że być bardzo bogatym nie potrzebował dla szczęścia. To robienie fortuny a outrance, które jest hasłem wieku, nie zdawało mu się pożądaném wielce. Chciał być niezależnym i miéć kawałek chleba. Lecz ile razy się z tém głośniéj oświadczył Maurycy, zakrzykiwano go.
Wrócić dziś do téj dawnéj, prastaréj filozofii, która głosiła, że lepiéj się nauczyć potrzebować mniéj i ograniczyć żądze, niż ofiary ponosić dla zaspokojenia coraz rodzących się nowych, ludziom w ogóle trudno.
Uśmiechają się ekonomiści... bogactwo narodowe wszystko pokrywa; a że owo bogactwo ogólne składa się z mnóztwa pojedyńczych, kto tylko robi pieniądz, jest mężem zasłużonym.
Nie ulega wątpliwości, że lepiéj jest zbierać, niż rozpraszać, lecz i to pewna, że robienie fortuny wcale nie uniewinnia człowieka, gdy z innych względów jest — nicponiem. Sołomerecki z temi zasadami, wyjąwszy księdza Piszczałę, który go rozumiał, wszystkim innym wydawał się dziwakiem. Niektórzy się uśmiechali z téj teoryi, przypisując ją stracie majątku.
— Naturalnie, że, zubożawszy, musi sobie mówić, jak lis w bajce o winogronach; — szeptano.
Maurycy w ogóle rozprawiać i sprzeczać się nie lubił.
Oprócz téj poważnéj strony, wcale nie będąc sztywnym i pedantem, Sołomerecki miał usposobienie wesołe, lubił polowanie, konie i towarzystwo kobiet.
Zarzucają nam Niemcy szczególniéj, że one u nas zbyt poważne zdobyły stanowisko, żeśmy im nadto byli posłuszni, że — panują...
Jest to niewątpliwém, lecz stało się bardzo szczęśliwie, gdyż niezawodnie u nas kobieta wyżéj stoi, niż mężczyzna. W Niemczech żywioł ten, wykluczony niemal ze społeczeństwa i odepchnięty do kuchni i kolebki, daje czuć w całym ustroju i duchu narodu niedostatek czegoś niezbędnego.
Ale niewiasta u nas a zagranicą wcale jest różną. Gdzieindziéj jest to lalka i zabawka, u nas wspólniczka losów, współpracownica, towarzyszka, matka i żona.
Do zakochania się nie był Sołomerecki pochopnym, piérwsza epoka marzeń chłopięcych przeszła była dla niego. Nie miał ani czasu, ani temperamentu do zabawiania się miłostkami, a może téź nie trafi! na tę istotę przeznaczoną, która serce porywa. Spało ono jeszcze w piersi.
Oczekiwanie na licytacyą i dokończenie sprawy o Dubińce było dla niego dosyć nudném.
Chciał czynne życie rozpocząć co najrychléj. Starał się o to, ale dotąd spotykał same trudności. Belgijska nauka wydawała się wszystkim niepraktyczną, obawiano się jéj. W dodatku: Sołomerecki dyrektorem fabryki albo gospodarstwa! jak się było z nim obchodzić?
O ile Maurycy rad był koniec przyśpieszyć, o tyle nieprzyjaźni Gryżdzie starali się mu przeszkodzić i zwlekać.
Kostek był niezmordowanym: biegał, szeptał, doradzał, i ile razy termin już był wyznaczonym, umiał tak pokierować, że go dla jakiéjś formalności odroczono.
Gryźda się wściekał, płacił, ale nie ustępował.
Koniec końcem, niepodobna już było zapobiedz sprzedaży.
Ciekawość była podrażnioną do najwyższego stopnia. Ci, co sprzyjali Sołomereckiemu, Sędzina i jéj przyjaciele, z początku wiele obiecując, w końcu okazali się bezsilnymi. Brodzka jedna znalazła piętnaście tysięcy rubli, ale to była kropla w morzu, nawet dołączywszy ją do długu Natana.
Inni panowie, jak to u nas jest zwykle, kapitałów wcale nie mieli. Nie było z czém wystąpić. Oprócz Gryżdy, zjawił się przy litcytacyi jeden tylko obcy, nieznany, narodowości nie naszéj, amator z pieniędzmi. Walka była upartą, napędzono Gryżdzie cenę dosyć wysoką, lecz zwyciężył i nabył Dubińce.
Podniesiony szacunek dóbr to szczęśliwe następstwo wiódł za sobą, że wszystkie długi pokryte nim były. Sołomereckiemu nie zostawało nic, ale ruchomości sprzedawać nie miano potrzeby. Ocalały nie tylko pamiątki, ale i mniéj Maurycemu potrzebne sprzęty domowe, z któremi nie wiedziéć co począć było.
Gryżda, z niechęcią widzący, że mu w pałacu nagie ściany zostaną, ofiarował się nabywać sprzęty, Maurycy nie chciał ich sprzedać, a Sędzina dawała wozy dla zabrania ich, i znowu się narzucała z domem w Zalesiu, który tymczasowo Maurycy przyjąć był zmuszony.
Pojechał więc Sołomerecki do Dubiniec dla odbioru tego, co mu należało, a Symeon stanął przy nim jako dokuka, ażeby dopiec Gryżdzie, odbierając mu, co było do życia i zagospodarowania się najpotrzebniejszém. Nastał na to, ażeby nawet z dworku dawnego rządcy sprzęt pański odebrać. Nie darowano nic, nie odstąpiono ani jednego stołka i Gryżda z córką znalazł się nagle pozbawionym najniezbędniejszych rzeczy, które łap, cap, najgorsze, drogo z miasteczka trzeba było sprowadzać.
Przy téj grabieży Romana znalazła się tak czynną pomocnicą nieprzyjaciela, że ojciec się pogniewał na nią. Jawnie, gorąco upominała się o to, aby nic cudzego tu nie pozostało. Pościel swoję kazała zrzucić na ziemię, książki do kąta, ojcu papiery wysypała na podłogę.
Zenon zżymał się, złościł, posprzeczali się. Był od czasu nabycia Dubiniec w najczarniejszym humorze. Naprzód zmuszono go zapłacić je nad wszelkie spodziewanie i rachubę; powtóre, brał je gołe, urządzenie się mogło kosztować wiele, a wcale się na niém nie rozumiał. Pałac wymagał stosownego umeblowania.
— Ty to sobie sama rób, bo się na teém lepiéj rozumiesz — rzekł do córki — ja gustu nie mam; będą się śmiać.
— Ani się tknę niczego — odparła Romana. — W pałacu noga moja nie postanie. Znać go nie chcę; zostaję na folwarku. Mówiłam ojcu, że Dubiniec nie cierpię... jest na nich krzywda ludzka. Muszę tu siedziéć, ale się rozpościerać nie myślę. Uważam je za cudze... Los nam musi wydrzéć, cośmy...
Gryżda nie dał jéj dokończyć. Cierpliwości mu się przebrało.
— To jawny bunt! co ty myślisz sobie? — zawołał — cierpiałem długo, lecz się na końcu wyczerpuje cierpliwość.
Oszalałaś... żądam posłuszeństwa. — Romana zmilczała.
— Każdy sobie i dla siebie — rzekła po chwili. — Jeżeli się pogodzić nie możemy, ja gotową jestem ustąpić.
— Co? — krzyknął Gryżda.
— Przewidując, że się skończy na tém — odpowiedziała Romana — pisałam do mojéj przyjaciółki, pani N. do Warszawy; mogę miéć miejsce nauczycielki muzyki i przyjmę je.
Gryżda zbladł jak ściana; przez chwilę mu się usta trzęsły i odpowiedziéć nie umiał. Nie wierzył córce i brał to za groźbę tylko; ale z Romaną, jak się przekonał, nie łatwo było. Miała jego upór i wytrwałość.
Rozśmiał się w końcu z projektu opuszczenia rodzicielskiego domu, nie biorąc go na seryo i zwrócił spór na narzekanie i skargi, których córka nie słuchała i wyszła.
Tryumf został zatruty tysiącem podobnych drobnych a dokuczliwych nieprzyjemności, których liczba była niewyczerpaną.
Wszystko jednak niczém się wydawało, w porównaniu z zajściem domowém, z wojną z własném dzieckiem. Zastanawiając się nad tém, jakby dać nowy zwrot jakiś stosunkowi nieznośnemu, Gryżda wpadł na myśl, że osamotnienie wzmagało w Romanie siłę oporu, że należało poszukać dla niéj towarzyszki, która-by wpłynęła na nią. Zapomniał o tém, że sam żadnemu wpływowi niedostępny, tego samego w podobnéj do niego córce mógł się spodziewać.
Wybór osoby był trudny. Pan Zenon znał już do tyla Romanę, iż umysłu jéj i charakteru siły umiał ocenić. Potrzeba było kogoś, co-by miał nad nią przewagę. O to wcale nie było łatwo.
Sprzeczka piérwsza z ojcem pociągnęła za sobą nieskończone.
Gryżda koniecznie chciał co najprędzéj do pałacu się przeprowadzać; Romana z niechęcią nadzwyczajną stała przy tém, że zostanie na folwarku.
Do pewnego czasu w oczach ludzkich mogło się to usprawiedliwić tém, że pałac nie miał sprzętów, ale długo pustym nie mógł pozostać.
Czuł p. Zenon, że ludzie mówić mogli, iż stało na nabycie majątku, a na przyzwoite zagospodarowanie się w nim zabrakło lub poskąpiono.
Miłość własna odzywała się, aby nie posądzono go, że już się wyczerpał do grosza. Córka nie chciała się zajmować pałacem, kogoś więc do narady i pomocy trzeba było wezwać koniecznie.
Ale tu, jak w doborze towarzyszki dla córki, Gryżda, który stosunków nie miał żadnych, znalazł się zupełnie nieporadnym.
Klął... na czém świat stał.
Żeby, mając pieniądze, nie można było sobie kupić wszystkiego, zdobyć, co zamarzył, nie mógł tego pojąć.
Musiał jednak na swojém postawić.
Wypadek mu posłużył do wyjścia z tego trudnego położenia.
Przed kilku miesiącami zwarł był w sąsiednim powiecie obywatel, pan Prosper Janina Garliński, żonaty z Teofilą z hrabiów (galicyjskich) ....ską.
Dom państwa Garlińskich sama pani urządziła była, wyszedłszy za bardzo miernéj fortuny szlachcica, na pańsko-hrabiowską stopę. Skutkiem tego było, że kilkanaście lat żyjąc świetnie, gdy Garliński zmarł, nic nie zostawił po sobie, oprócz długów niepoliczonych.
Wdowa, z wielkiemi pretensyami do tonów, elegancyi, arystokracyi, do położenia towarzyskiego na wyżynach, znalazła się nagle na łasce rodziny galicyjskiéj, która, sama będąc zrujnowaną, wiedziéć o niéj nie chciała.
Gryżda znał panią Teofilę z hrabiów... Garlińską, gdyż mąż jéj za życia uciekał się do niego, i pożyczał w początku; późniéj z tego wycofał się ręką obronną.
Przypomniał sobie teraz samę panią, która na nim wrażenie zrobiła bardzo wykształconéj i najlepszego tonu kobiety.
W istocie była-to trochę powierzchowna ogłada, która pustki pokrywa.
Gryżda, nie mówiąc nic córce, gdy mu myśl przyszła uproszenia pani Garlińskiéj za towarzyszkę Romanie, siadł na bryczkę i pojechał do miasteczka, gdzie wydziedziczona wdowa siedziała z ocalonemi sprzętami, czekając czegoś nieoznaczonego, spełnienia jakichś nadziei niemożliwych.
Położenie pani Teofili z hrabiów.... Garlińskiéj, było rozpaczliwe. Łudząc się jakiemiś mrzonkami, rozpisując listów tysiące, znękana, nieszczęśliwa, żyła, powoli się fantując, na bruku.
Z dawnych wspaniałości udało się jéj coś ocalić; dworek był najdziwaczniéj zapchany temi szczątki.
Sama pani, mając lat czterdzieści kilka, ubielona i uróżowana, niegdyś piękna, wymuszona, rozpieszczona, nienaturalna, nosząca się z sobą wielce, narzekająca na świat i ludzi, zawsze od rana wystrojona, była ciężarem okrutnym, zwłaszcza dla księdza Piszczały, którego dobremu sercu się nieustannie narzucała.
Dziekan pomagał w czém mógł, ale próżnéj, zdziwaczałéj baby z pretensyami nie lubił. Radził jéj raz przyjąć miejsce nauczycielki, czego mu przebaczyć nie mogła.
Wszyscy dawni przyjaciele męża i domu uciekali od niéj, jak od powietrza, bo wystawieni byli na ciągłe wymagania, począwszy od piérwszych potrzeb domowych, aż do zbytkowych rzeczy, bez których się obejść nie umiała.
Gryżda, zostawiwszy bryczkę w małym zajeździć u jednego ze swych żydowskich sprzymierzeńców, których Natan kapcanami nazywał, sam poszedł do dworku Garlińskiéj.
Nie miała ona często chleba, ale salonik przystrojony bardzo elegancko, choć bez smaku. Bez saloniku żyć-by nie mogła. Gdzie nie starczyło sprzętu, umiała to jakimś niedorzecznym zastąpić wymysłem.
Z czego stworzono firanki, nie podobna było odgadnąć, lecz nie zbywało na nich. Kobierzec na podłodze był podarty i brudny, ale nie brakło kobierca.
Zdziwiona odwiedzinami Gryżdy, o którego świeżém zbogaceniu i nabyciu Dubiniec wiedziała, pani Garlińska, poświęciwszy chwilkę rozpatrzeniu się w sobie przed zwierciadłem, wyszła woniejąca, z usteczkami usznurowanemi, z oczyma przymrużonemi, pokaszlując.
Rozmowa zaczęła się od narzekania na niewygody ciasnego dworku, na położenie przykre, z którego wdowa spodziewała się wyjść wkrótce.
Gryżda wysłuchał tego cierpliwie.
— A ja, — odezwał się w końcu — przybywam do pani dobrodziejki z propozycyą. Proszę się nie obrażać. Co pani tu masz się męczyć w tym lichym dworku? Mam w domu córkę, która mi się nudzi, potrzebuję dla niéj towarzyszki. Ofiaruję pani wszelkie wygody życia... Przeniesiesz się do Dubiniec. Córka moja, Romana, odebrała wychowanie bardzo staranne, nie znudzisz się z nią pani.
Garlińska przez czas jakiś siedziała niema: potrzebowała zebrać myśli. Uśmiechało się jéj bardzo pozbycie troski o chleb powszedni, ale duma!!... obawiała się, aby Gryżda nie dosyć szanował hrabiowskiéj krwi rezydentkę.
Pan Zenon długo rozprawiać nie lubił. Rozumiał to, że pani Teofila potrzebowała namysłu.
— Wie pani co? naprzód zróbmy tak: Przyślę konie; przyjedź pani do nas, abyś córkę moję poznała.
— Tylko zmiłuj się — szybko wtrąciła, przyzwalając Garlińska, — żeby powóz był przyzwoity i nie trzęsący. Ja koczobrykiem jeździć nie jestem nawykła.
Gryżda miał kocz stary, przyrzekł go wyprawić.
Zwolna wdowa tę myśl, z początku jakoś nie jasną, zaczęła coraz bardziéj brać do serca i z nią się godzić.
Rozpytywała o Romanę, wtrącała różne warunki wygód, bez których się obejść nie mogła, ale jawnie przyjmowała już w zasadzie tę umowę, która dla niéj była prawdziwą brzytwą tonącego.
Tak, brzytwą, boć zawsze hrabianka miała być rezydentką, choć sobie zastrzegała delikatnie piérwsze miejsce u stołu, pewne względy i poszanowanie w niéj godności utraconéj.
Gryżda tymczasowo na wszystko przystawał. O córce nie wyspowiadał się szczerze, dodał téż, że rad-by zasięgnąć jéj pomocy w smakowném urządzeniu pałacu.
Niezmiernie to uradowało wdowę.
— A, już co do tego, — zawołała — to się mogę pochwalić, że nikt nade mnie skuteczniéj pomódz nie potrafi. Pamięta pan za życia nieboszczyka, jak u nas było! Mieliśmy najbardziéj elegancko urządzony dom na kilkadziesiąt mil wkoło. Ale co to nas kosztowało!
Ostatnia ta uwaga, z westchnieniem dorzucona, nie bardzo była do smaku Gyżdzie, ale spodziewał się kontrolować plany pani Garlińskiéj.
Na prędce się z nią tak ułożywszy, pan Zenon wrócił do domu, rad z siebie, i przy spóźnionéj wieczerzy objawił córce, że bardzo dystyngowaną osobę postanowił dodać jéj do towarzystwa, na co się Romana znacząco skrzywiła. Napomknął, że ona się téż zajmie umeblowaniem pałacu, ponieważ on sam nie ma na to czasu, a córka go nie chce wyręczyć.
Oświadczenie to przyjęte zostało obojętnie; poczekawszy jednak, Romana zrobiła uwagę, że jeżeli towarzyszka się jéj nie podoba, zmusi ją to do myślenia o sobie, bo nie lubi złego towarzystwa.
— Ale cóż ty mi znowu nieustannie tém grozisz, że mnie porzucisz? — krzyknął, już nienaturalnie zniecierpliwiony, Gryżda. — Co poczniesz? będziesz sobie sama na chleb zarabiać? No... to spróbuj! zobaczysz, jak to kobiecie łatwo. Zwalasz się tylko i zgubisz.
Romana, jak gorącém żelazem dotknięta, porwała się z siedzenia i padła na nie z zapłonioną twarzą.
Unikała o ile możności dysput z ojcem niepotrzebnych, które jątrzyły go i ją, a nie prowadziły do niczego.
Zacięła usta zamyślona. Gryżda ochłonął i rad był wrażenie wykrzyku złagodzić, ale córka wstała i, nic nie mówiąc, wyszła do ogrodu.
Następnych dni zeszła, jak zwykle, na spotkanie się przy stole tylko, w czasie którego zaledwie słów kilka zamieniali.
Gryżda czekał, powtarzając sobie, że kryzys trwać długo nie może.
Naostatek posłano po panią Garlińską, koczem wprawdzie, ale starym, trzęsącym, a w środku odartym i przerażająco brudnym. Woźnica i służący nie lepiéj wyglądali, bo w Dubińcach żadnego jeszcze porządku nie było.
Garlińska niezmiernie się dąsała na ekwipaż, wahała się jechać, ale przybyła. Na odwiedziny te ustroiła się w co miała najlepszego, włożyła resztki klejnotów, ubieliła się, uróżowała i wyglądała jak straszydło, ale ton sobie nadała taki, że najsmutniejszego mogła rozśmieszyć człowieka.
Można sobie wystawić, jakie wrażenie uczyniła na Romanie. W rozmowie należała Garlińska do tego rodzaju egotyków, którzy o niczém nie umieją i nie mogą mówić, tylko o sobie. Zapas téż jéj wiadomości i ukształcenie powierzchowne, umysł bardzo nierozwinięty, nie dozwalały o niczém więcéj się rozszerzyć.
O czémkolwiek bądź mówiono, powracała do historyi swojéj, męża, upadku, miłości, jaką miał nieboszczyk dla niéj, ofiary, którą ona dla niego uczyniła i t. p.
Romana, po piérwszéj półgodzinie, już miała doskonałe wyobrażenie charakteru jéj i zdolności; milczała, uśmiechała się, słuchała.
Zapytywana, zbywała ją krótkiemi odpowiedziami zimnemi.
Gryżda poprowadził ją do pałacu, do którego Romana im nie towarzyszyła. Garlińska była w zachwyceniu nim, ale wyliczyła tyle niezbędnych a kosztownych rzeczy do ubrania, iż pan Zenon zęby zacisnął. Zimno mu się robiło.
Meble musiały być co najmniéj sprowadzone z Berdyczowa.
W pałacu téż, w naprędce jako tako uczynionym mieszkalnym pokoju, postawiono na noc gościa, dodając służącą i stróża, bo pusty gmach napełniał ją strachem.
Mnóztwo drobnostek potrzebowała Garlińska dla siebie, do umywania się, płókania, jedzenia i picia. Biegano ciągle za niemi.
Romana się śmiała.
Gdy zostali z ojcem sami po oddaleniu się Garlińskiéj, postała chwilę i rzekła zimno:
— Głupie, biedne kobiecisko! wytrzymać z nią nie podobna będzie.
— Zobaczymy, — na przekorę odparł ojciec — za surową jesteś i nadto ufasz swojemu rozumkowi. Jest bardzo przyzwoita.
— Śmieszna, mój ojcze, — dodała Romana i prędko przyrzuciła — Dobranoc.
Śmieszność tę widział już teraz i pan Zenon, ale do omyłki się przyznać nie chciał. Szło mu wreszcie więcéj o umeblowanie pałacu, o którém wyobrażenia nie miał, niż o nadzór nad córką, a do tego Garlińska zdawała się stworzoną. Mówiła z wielką znajomością rzeczy o tém, a Gryżda nie miał dosyć smaku, ażeby się poznać na tém, iż plany mentorki mogły z niego uczynić coś w rodzaju hotelu w wielkiém mieście.
Dzień następny spędziła Garlińska, zabawiając Romanę, która jéj już nawet nie słuchała. Z wielu względów w Dubińcach nie bardzo się podobało wdowie: stół był nader skromny, wino nieosobliwe, urządzenie prawie ekonomskie; ale spodziewała się to wpływem swym odmienić, a nie potrzebować myśléć co dzień o tém, co się sprzeda, ażeby żyć, także coś znaczy.
Z westchnieniem więc szła zrezygnowana za przeznaczeniem.
Trzeciego dnia, panna Romana znalazła się w kancelaryi ojca z tą minką swą zdecydowaną i surową, któréj Gryżda się obawiał.
— Czy ojciec istotnie ma zamiar tego koczkodana zatrzymać, aby mnie na śmierć jękami swojemi zanudził? — zapytała.
— Garlińska mi potrzebna dla pokierowania umeblowaniem, — odparł Gryżda. — Dla czegoż pytasz o to?
— Nie, tak... chciałam wiedziéć, — sucho powiedziała Romana i wyszła.
Nazajutrz do dnia, idąc ku stajniom, Gryżda postrzegł, że maleńkiéj nejtyczanki nie było.
Woźnica oznajmił, że panienka nią z rana wyjechała do miasteczka.
Pan Zenon zaniepokoił się, ale Garlińskiéj przychodzącéj oświadczył, że pojechała do kościoła i że zapewne wkrótce powróci. Tym czasem służąca się wygadała, że wzięła z sobą mały tłomoczek i najpotrzebniejsze rzeczy.
Gryżdzie krew uderzyła do głowy.
Romana w istocie, po namyśle długim, po wahaniu się, opuściła dom rodzicielski, z zamiarem niepowrócenia do niego wprzód, ażby ojciec zmienił swe postępowanie.
Wiedziała, że, z nim mając do czynienia, ważyła wiele, że siebie narażała na położenie trudne i bolesne; lecz w główce jéj marzyło się, że tylko w ten sposób potrafi nawrócić obłąkanego.
Było to zuchwalstwo, natchnęła niém rozpacz.
Przybywszy do miasteczka, wprost zajechała na probostwo do księdza Piszczały. Znała go z odgłosu, ze sławy, i czuła, że najlepiéj było oddać się w jego opiekę.
Blada i drżąca weszła do Dziekana. Ksiądz Ignacy, zdziwiony odwiedzinami, zasiadł z nią w saloniku.
Uzbrojona wielką odwagą, niebojażliwa wcale, potrzebowała Gryżdówna trochę czasu, nim potrafiła przemówić.
— Jestem w tak dziwném i smutném położeniu, — rzekła — iż tylko tak wyrozumiały i święty człowiek, jak Wy, księże dziekanie, potrafi mnie zrozumiéć i rozgrzeszyć. Byłam zmuszoną opuścić dom ojcowski. W ten sposób, ja, dziecko jego, rzucam nań potępienie. Lecz nie mogę znieść poniżenia i pogardy, w jakiéj widzę go, i czynię to nie dla siebie, ale dla niego. Ma mnie jednę... kochał mnie dawniéj... któż wié?...
Romanie łzy popłynęły.
— Nielitościwe postępowanie z Sołomereckimi — dodała — oburzyło mnie. Podsłuchałam rozmowę, która mnie dobiła. Jadę więc zapracować sobie na kawałek chleba, aby tego, oblanego łzami i zatrutego przekleństwem, jeść nie być zmuszoną.
Dziekan ręce załamał.
— Dziecko moje! — zawołał — pobudki twojego postępowania są szlachetne, ale krok nierozważny. Dziecko nie ma prawa sądzić rodzica, a powinno być posłuszne.
— Jakto? nawet gdy się dusza i serce oburzają? — przerwała Romana.
— Aż do grzechu — odparł Dziekan — ależ on od ciebie nic takiego nie wymaga.
— Głosi zasady i chce je wpoić we mnie — zawołała Romana, — zasady takie, które-by mnie uczyniły i nielitościwą, i w końcu występną.
Ksiądz Piszczała rozrzewnił się, ale zaraz łzy otarł.
Był to wypadek tak dziwny, tak niełatwy go rozstrzygnięcia, iż wezwał w myśli Ducha Świętego.
— Ratuję duszę moję — dorzuciło dziewczę. — Któż wié, czy w końcu nie uległa-bym? nie chcę tego. Duch mój, myśl, serce — nawykły gdzieindziéj leciéć.
Załamała ręce.
— Co mam czynić?
Milczenie trwało długo. Ksiądz Piszczała wahał się, bo sam był niepewnym odpowiedzi. Żal mu było dziewczęcia, a buntu przeciwko ojcu lekkomyślnie radzie nie mógł, ani pochwalać.
Zaczął ją ogólnemi uspokajać słowy; Romana wspomniała o wprowadzeniu Garlińskiéj do Dubiniec, opowiedziała o swym wstręcie do zamieszkania w pałacu. Mówiła rozgorączkowana.
— Nie potrafię ci poradzić, dziecko moje — rzekł naostatek Dziekan — radził-bym cierpliwość i powrót do domu, a widzę, że jest w tém może niebezpiezpieczeństwo. Nie śpiesz przynajmniéj z postanowieniem.
— Wybrałam się już w podróż — odpowiedziała dziewczyna, łzy ocierając. — Znam dosyć dobrze muzykę, mogę dawać lekcye rysunków i języków. Dostanę miejsce na pensyi.
Dziekan milczał, zdjęty politowaniem.
Niewiadomo jakby się to skończyło, gdyby traf, który w życiu ludzkiém gra rolę niepospolitą, nie sprowadził właśnie w téj chwili Sędzinéj-Kozaka.
Wpadła w swoim zwykłym stroju, umyślnie, dowiedziawszy się, że tu zastanie Romanę, którą po wyznaniu Fiszera poznać była ciekawą. Zaledwie się przywitawszy z Dziekanem, obróciła się do niéj.
— A! jakże pragnęłam was poznać! — zawołała. — Proszę, niech mnie ksiądz Dziekan zarekomenduje, że jestem niezgorszą kobieciną, choć mnie Kozakiem nazywają.
— Pani Sędzina Brodzka! — odezwał się ksiądz Piszczała.
Romana wiele o jéj excentryczności słyszała. Natychmiast się do niéj przysiadła Sędzina.
Dziekan był zakłopotany, nie chcąc wydawać zwierzonéj sobie tajemnicy. Jednakże, na-wpół ją biorąc, odezwał się, że panna Gryźdówna była w drodze do Warszawy, (co długo tajemnicą być nie mogło), gdyż nieporozumienia z ojcem życie w Dubińcach czyniły jéj przykrém.
Boleśnie dotknęło z razu Romanę to zwierzenie Dziekana, ale Sędzina zapłaciła jéj za rumieniec, uściskiem serdecznym.
— Pocóż do Warszawy? — zapytała żywo.
— Ponieważ ksiądz Dziekan mnie zdradził — zawołała Romana — nie będę się taiła z tém, że chcę sama sobie pracą starczyć; będę lekcye dawała. Położenie guwernantki w prywatnym domu jest przykre — dodała — nie przyjęła-bym go, ale nauczycielki...
Sędzina pochwyciła ją za oba ramiona obcesowo.
— Ale, jak Boga kocham, jak z nieba mi spadłaś! Ja mam pięć dziewcząt, do których mi na gwałt nauczycielki potrzeba. Dam co zechcesz. Jedź do mnie. Co się masz włóczyć po świecie sama jedna? Niech Dziekan zaświadczy za mną, że ci będzie, jak u Boga za piecem. Sprobuj zresztą.
I napastliwie ściskać ją zaczęła.
— Księże Dziekanie, na ratunek... proszę. Ja ją porywam do Białego Ostrowu. Ręcz za mnie, żem gorączka, ale serce mam poczciwe.
Gryżdówna sama nie wiedziała, co ma odpowiedziéć, ale oprzéć się nie umiała. Los jéj oszczędzał przykrości i niebezpieczeństw podróży, na którą i kasę miała szczupłą. Wzdragała się jeszcze, ale Kozak nalegał, całował, pieścił, prosił, i — był jéj od piérwszego wejrzenia sympatycznym.
Wielkie zachodziły różnice w charakterach, wykształceniu, temperamentach dwóch kobiet tych, lecz zarazem harmonizowały one z sobą.
Romana się jeszcze namyślała, gdy Sędzina despotycznie, po swojemu, już wybiegła, jéj pakunek niewielki rozkazując włożyć do swojego powoziku.
— Jeżeli ci się u mnie nie podoba[1]— rzekła w końcu — wszakże ja cię nie biorę w niewolę... pojedziesz do Warszawy. Tymczasem spocznij u mnie, pomyśl... będziesz blizko domu.
Romana się nie opierała.
Bryczce kazano odjechać do Dubiniec, nie mówiąc, co się z panienką stało, ale woźnica widział powozik Sędzinéj.
Gryżda chodził wzburzony dzień cały, nie mogąc na miejscu usiedziéć; Garlińska go próżno zabawiać chciała. Romany jak nie było, tak nie było.
Gdy, podpiwszy sobie po drodze, woźnica z próżną nejtyczanką zajechał przed stajnią, Gryżda wybiegł, zapominając się, że ludzie stali dokoła.
— Co się stało z panienką? — krzyknął.
— A ja nie wiem — odparł przybyły. — Zajechała panna na probostwo do księdza Piszczały. Potém przyjechała Sędzina z Białego-Ostrowu — no, i wyszedł człowiek, zabrał tłumoczek, a mnie kazali jechać do domu.
Służba, która niecierpiała Gryżdy, patrzyła na niego, niemal ciesząc się wściekłością, którą napróżno starał się ukrywać. Dać się tak na pośmiewisko ludziom nie chcąc, zawrócił się do dworku, wpadł do pokoju i, obiema rękoma twarz zakrywszy, pozostał tak chwilę.
Garlińska przestraszyła się.
— Co się stało? — zapytała.
— Co? co się stało? — To, co się codzień dzieje; czego się każdy powinien spodziewać... wypieściłem wroga! dziecko własne powstaje przeciw mnie. Córka moja dom rodzicielski opuściła!
Porwał się z siedzenia z zajadłością, którą natychmiast pohamował.
— A no... dobrze — rzekł, śmiejąc się dziko. — Nie chce ona mnie, ja się bez niéj obejdę. Bardzo dobrze! doskonale! Głupi kto kocha i przywiązuje się. Koniec zawsze taki, zdrada.
I drzwiami trzasnąwszy, wybiegł z pokoju, a Garlińska dobyła wódki kolońskiéj z woreczka.
Nazajutrz, jak błyskawica, przebiegła po okolicy wiadomość, któréj z początku wierzyć nie chciano: Gryżdówna porzuciła ojca! Gryżdówna schroniła się do Sędzinéj!
Dodawano, fałszywie to sobie tłómacząc, że powodem było zamierzone ożenienie Gryżdy z wdową Garlińska. Pozór w istocie usprawiedliwiał plotkę, bo wdowa była w Dubińcach, a przyjazd jéj wygnał Romanę z domu.
Jeden Fiszer tylko rozumiał to inaczéj, bo był wtajemniczony.
Panna Romana stała się na jakiś czas bohaterką, o któréj wszyscy mówili z uwielbieniem. Każdy ciekawym był ją widziéć.
Z ożenienia z Garlińska śmiano się szyderczo, biorąc je na seryo.
Drugiego i trzeciego dnia goście płynęli do Białego Ostrowu nieustannie, ciekawi Gryżdzianki, ale ta się nie pokazywała.
Sędzina z troskliwością wielką natychmiast jéj urządziła śliczne dwa pokoiki na piąterku od ogrodu i z rubasznością swą, otwartością a dobrocią, potrafiła sobie serce jéj pozyskać.
— Bierz mnie tak, jak jestem, — powiedziała na wstępie Romanie. — Nazywaj mnie Kozakiem, mam męzki charakter i wychowanie odebrałam przy ojcu nie kobiece. Klnę i łaję czasem grubo, prawdę rżnę nie obwijając, ale... jak kogo kocham, serce mam dobre.
Choć jéj saméj wiele brakło, Sędzina poznała się na Romanie, jéj wychowaniu i przymiotach umysłu, ale dla niéj gruntem był charakter.
Nauczanie dziewcząt było tylko pozorem do opanowania Gryźdównéj, gdyż w istocie nie potrzebowały one tak wysoko wykształconéj nauczycielki. Brodzka wytłómaczyła się, że to musi być odłożone na późniéj.
Romana pozostała zupełnie swobodną; wstręt jéj do ukazywania się ciekawym gościom zrozumiała Brodzka i po prostu wypędzała ich.
Tylko drugiego dnia przybyły Fiszer został przypuszczony do widzenia się z panną Romaną.
— Niestety, — rzekła, rękę mu podając i smutnie się uśmiechając — widzisz pan, jak słabą jest kobieta: zamiast walczyć, ociekłam z pola bitwy.
Fiszer ofiarował się jéj, jeżeliby mu to poleciła, jechać do ojca i postarać się przynajmniéj o to, aby fortepian i książki, na których brak uskarżała się, pozwolił jéj zabrać.
Gryżdówna nie zgodziła się na to.
— Była by to słabość z méj strony i dzieciństwo — odezwała się — wolę być pozbawioną wszystkiego, niż okazać się tak dotkniętą stratą małą, gdy największa boleść, strata ojca, mnie uciska! Oddaj mi pan ojca, jakim ja go miéć pragnę...
Nie pojechał więc doktor do Dubiniec, i nie zjawił się tam teraz nikt z kondolencyą. Gryżda rad się był pozbyć Garlińskiéj, ale ta jakoś wyjeżdżać nie chciała.
Napróżno jéj tłómaczył, że, nie mając w domu córki, nie potrzebował jéj do towarzystwa, a pałacu teraz nie pilno mu było meblować.
Skończyło się to jednak małą pożyczką pieniężną i zaprzężeniem do koczyka, który odwiózł wdowę do jéj dworku w miasteczku.
Wszyscy nieprzyjaciele Gryżdy tryumfowali, cieszyli się, śmieli z niego i ciekawi byli, co on teraz pocznie.
W istocie on sam nie wiedział długo, co ma z sobą uczynić. Gniewał się na Romanę; cel życia jego był chybiony: Został sam jeden, wzgardzony i odrzucony przez wszystkich, z dostatkami, z któremi nie wiedział, co robić.
Czuł się zwichniętym.
W takim stanie przygnębienia zastał go przybyły nie rychło Palczyński stary. Oczewiście teraz już o wydaniu córki za jego syna mowy nie było, bo wieść chodziła, że ją ojciec wydziedziczy; ale ex-Marszalek umiał każdy skład okoliczności wyzyskać, miał teraz plan inny.
Z twarzą posępną powitał Gryżdę w ganku i wszedł z nim do pokoju.
— Przybywam jako przyjaciel — rzekł — z serdeczną kondolencyą. Kochany Gryżdo, cóż się to stało! O czasy, o obyczaje! Otóż-to wychowanie teraźniejsze. Ja zawsze powiadam, że kobiet wysoko wykształcać nie należy, bo im się zaraz w głowie zawraca.
Milczał Gryżda, usta gryząc.
Siedli, Ex-Marszałek, długą jeszcze z podobnego tematu perorę wygłosiwszy, do milczącego gospodarza odezwał się nagle:
— Mój panie Zenonie, otrząśnij się tylko z tego przygnębienia. Co u licha! Sześćdziesięciu lat nie masz. Żeń się.
Wyraz ten, który z naciskiem i powagą wyrzekł Palczyński, był brzemienny następstwami.
Z razu Gryżda syknął:
— Co znowu! ja!
— A, jak mi Bóg miły! Jesteś zawiędły, ale krzepki. Masz majątek pański, o żonę nie będzie ci trudno.
Tu Palczyński począł wymownie dowodzić, popierając się przykładami, iż podobne małżeństwa bywały bardzo szczęśliwe, gdyż niewiast młodość trwa krótko.
— Rozumie się — dodał, — powinieneś sobie dobrać kobietę młodą, ale nie do zbytku, w tym wieku, w którym się wszystek wdzięk rozwija.
Pan Zenon jakoś rady téj nie brał do serca. Myśl podobna mu nigdy nie przyszła, a w istocie był to najlepszy sposób pomszczenia się nad Romaną.
Ex-Marszałek nie miał zamiaru wzięcia szturmem twierdzy, była to próba. Rzucił myśl i odjechał.
Utkwiła ona w Gryżdzie.
— Dla czego-bym się nie miał ożenić? — począł mówić sobie nazajutrz. — Myśl nie głupia. Żenią się ludzie w moim wieku.
Sceptycyzm i niewiara w ludzi odradzały wprawdzie, lecz Gryżda powiedział sobie, że żonę potrafi utrzymać. Oswoił się z wolna z tém, nie przyznając sam może przed sobą, że... gotów był zrobić to głupstwo. Tak je nazywał.
W istocie straszną próżnią czuł w sobie. O pojednaniu i ustępstwach córce ani myślał, bo natury i przekonań wyrzec się nie mógł.
Pieniądze robić dla posiadania ich, nie zaspokajało. Był chciwym i skąpym, ale przez całe życie nosił się z tém, że uzyska siłę jakąś i będzie jéj używał. Tymczasem nie było jéj jak użyć.
Wzgardą odpychali go wszyscy, potrzeba było chyba wynieść się gdzieś, zmienić atmosferę, szukać ludzi innych, rozpoczynać życie nowe.
Na to czuł się za starym.
Palczyński, wielki człowiek do małych rzeczy, bardzo prostych używając środków do rozwiązywania zadań trudnych, przybył raz drugi.
— A co? namyśliłeś się? — rzekł. — Słowo daję, żem ci radził, jak bratu. Żeń się... żeń się.
Gryżda, po krótkiéj rozprawie, sam nie wiedział, jak się mu wymknęło:
— Gdzież? z kim?
— Słuchaj-że — zakrzyczał Palczyński — weź mnie za swata. Dam ci żonę, co się zowie ładną, nie starą, no i nawet z posażkiem. Nie wiele tam tego jest, no, ale i to się przyda. Powiadam ci, jak łania, lat trzydzieści, sam wiek. Łagodna, dobra, gospodyni jakich szukać.
Gryżda zapatrzył się, zasłuchał i przebąknął;
— Któż taki?
— Rodzona siostrzenica moja — zaśmiał się Palczyński. — Bąkiewiczówna. Benisia.
Ponieważ pan Zenon nie zaprotestował, ex-Marszałek pośpiesznie ciągnął daléj:
— Kupić nie kupić, potargować można. Rozumie się, że nikt o tém wiedziéć nie powinien. Przyjedź do mnie na obiadek. Benisia się znajdzie, zobaczysz ją. Podoba ci się, ja w tém, trudności żadnéj nie będzie, pójdzie jak z płatka.
Zręczny Palczyński, pomimo wymówek i ociągania się Gryżdy, czuł, że go już miał w garści.
Zaprosił gwałtem na obiad.
Gryżda się już nic opierał, był wzięty.
Słówko o pannie Benignie.
Wizerunek jéj, skreślony przez wuja, co do powierzchowności zgadzał się z oryginałem; co do metryki, trochę się mylił; co do przymiotów, nieco ciemne strony złagodził.
Panna Benigna była w istocie gospodarną, pracowitą, ale samowolną i całe życie marzyła tylko o błyszczeniu na wielkim świecie.
Nie wyszedłszy za mąż, bo zawsze za wysoko sięgała, bawiła się teraz gospodarstwem u matki, i plotkami, które złośliwe jéj usteczka roznosiły z upiększeniami.
Czynna, ruchawa, potrzebująca się ciągle czémś gorąco zajmować, była postrachem sąsiadów. Trzydzieści kilka lat przeżywszy na świecie, nie mając do niego szczęścia, mściła się na nim zjadliwością wielką. Widziała go z najgorszéj strony, lecz w potrzebie umiała być samą uprzejmością i łagodnością.
Obawiano się jéj powszechnie.
Gryżda, jako żyw, nie słyszał o niéj, nie znał i nie wiedział, czy żyła.
Projekt wujaszka przyjęła panna Benigna, całując jego ręce.
Wprawdzie był to — psiawiara, osławiony człowiek, uchodzący za łotra; ale — miał Dubińce...
Panna Benigna mówiła sobie, że go weźmie w kluby i zrobi z niego, co zechce. Stosunkowo była młodą...
Dnia jednego, gdy już u Sędzinéj Romana była spoufalona i jakby domowa, nadjechał Fiszer, który teraz często tu zaglądał.
Gdy panna wyszła, pochylił się do ucha Sędzinie:
— Wie pani nowinę?
— Nie pytaj, ale mów! Cóż takiego?...
— Gryżda się żeni!!
Brodzka skoczyła z kanapy.
— Oszalał, czy co?
— Palczyński go tak uwikłał.
— Z kim?
— Z siostrzenicą jego, Benisią.
Sędzina dobrze ją znała.
— Wiesz — rzekła — to palec Boży! ta kobieta zapłaci mu za wszystko... Dobrał sobie...
Fiszer ruszył ramionami.
— Niéma wątpliwości, że robi to, aby pomścić się na córce...
Zatajono przed Romaną wiadomość, zresztą jeszcze niezbyt pewną.
Z Gryżdą odbywał się proces jakiś osobliwy, w którym on sam nie widział jasno. Zimny, rozumny, obrachowany w całém życiu, chlubiący się tém, że nie postawił nigdy żadnego fałszywego kroku, od chwili, gdy zdawało się, że coś osiągnął — stracił panowanie nad sobą i chwiał się.
Ta obojętność, z jaką wprzódy patrzał na świat, zmieniła się w rodzaj powolnéj, wewnętrznéj, trawiącéj gorączki zbierania owoców, na które tak długo pracował. Były mementa, w których odzyskiwał dawne panowanie nad sobą, lecz po nich następowało jakieś upojenie własném nieszczęściem... i rozpaczliwa chęć zwyciężenia przeciwnego losu — bądź co-bądź...
Zwykle logiczny i podejrzliwy, ściśle obrachowujący możliwe następstwa — teraz łapał się sam na paradoxalnych wnioskach i nadziejach... Jedném słowem, był to człowiek zwichnięty. W ten sposób czasem ogłupia człowieka nędza i upadek, niekiedy samo szczęście, jeżeli nie przynosi tego, co obiecywało.
Gryżda nie poznawał sam siebie. O wszystko obwiniał córkę...
Teraz potrzeba ją było wykreślić całkiém z rachunku i na nowo go rozpocząć. Ożenienie zdawało się zdolném wszystko wynagrodzić. Najprzód; nie potrzebował już Romany — żona mu ją miała zastąpić; powtóre: Palczyńscy, choć nie zbyt świetnie stali w obywatelstwie, mieli stosunki i niewątpliwie mogli go z pod ostracyzmu, jaki na nim ciążył, oswobodzić.
Tak sobie rozumował Gryżda, pochwycony, złapany, ujęty.
W sercu tak wyschłém, jak jego, uczucie żadne dla kobiety zrodzić się nie mogło, lecz przyszła jego żona była kobietą piękną, wymowną, zręczną, śmiałą — był to sprzymierzeniec nie do pogardzenia.
Wahał się jeszcze Gryżda, gdy go tak zręcznie podprowadzono, że słowo mu się wymknęło i na prędce zaręczyny się odbyły.
Nie było czasu do stracenia, więc ślub zapowiedziano prędki.
Dopiéro gdy już klamka zapadła, Gryżda ochłonął. Wszystkie następstwa ożenienia niewłaściwego stanęły mu przed oczyma. Sam z siebie począł szydzić, łajał się, ale nie cofnął.
W sercu jego, co nigdy miłości nie znało, jedno tylko przywiązanie do dziecka, latami dlugiemi krzepione, silném jeszcze było. Nie przyznawał się do tego, ale strata Romany była mu dotkliwie bolesną. Czekał, ażeby dała choć znak życia... byłby przebaczył... nie odezwała się...
Mścił się, kochając ją jeszcze, dla tego właśnie, że kochał... choć sto razy na dzień powtarzał:
— Znać jéj nie chcę! wyrzekam się. — Zachodził do jéj pokojów, dotąd w tym stanie będących, w jakim je pozostawiła Romana; przechadzał się, patrzył na rozrzucone książki i nuty oczyma ołowianemi i, nie mogąc widoku tego znieść, odchodził gniewny.
Zły był na siebie, że serce słuchać go nie chciało. Panna Benigna, która to przywiązanie miała zastąpić, nie obudzała w nim najmniejszego ku sobie. Rozrywała go paplaniem, chwilami widział ją piękną; ale, osobliwa rzecz, po zaręczynach czuł do niéj nienawiść prawie, że go doprowadziła tak daleko.
Ożenienie w prędce nastąpić mające Gryżdy stało się fabułą okolicy, przedmiotem śmiechów i przypuszczeń, wcale dla obojga państwa „niemłodych” niepochlebnych.
Wrażenie, jakie ta wiadomość na innych sprawiła, wszakże się porównać nie mogło z uniesieniem i radością, jaką wybuchnął Kostek, dowiedziawszy się o niéj. W życiu bałamuta, który kochał się, intrygował, zapalał do pięknych oczek, ale żenić się odwagi czy szczęścia nie miał — panna Benigna przed lat dziesiątkiem bardzo wielką grała rolę. Romansowali z sobą dłużéj niż rok, Kostek już prawie był zdecydowanym się żenić, gdy zamożniejszy obywatel zbliżył się do panny Benigny, a Kostek z nią zerwał. Osiadła panna na koszu, on pozostał starym kawalerem, lecz miłość ta w sercu jego i pamięci nie zupełnie wygasła. Były w niéj chwile zmysłowych czy dusznych wzruszeń, których się nie zapomina.
Panna Benigna teraz miała wyjść za wroga jego!! Co za zrządzenie osobliwe! Gotów się był i z wrogiem pozornie przejednać, i pannie przypomniéć, a dawne stosunki na nowo zawiązać. Stary i obrzydły mąż z jednéj strony, z drugiéj stara miłość niedokończona...
W sumieniu Kostka miłość wszystko usprawiedliwiała: zdradę, podłość, kłamstwo; miał bowiem za zasadę, że jéj potędze nic się nie mogło opierać.
Po krótkim namyśle, Kostek dwa dni szukał jakiegoś pozoru, aby mógł zajechać do Palczyńskich za interesem, a że stosunki miał liczne i zręcznym był bardzo, znalazł wreszcie prawne jakieś zawikłanie, w którem Palczyński był zamieszany. Napchawszy kieszeń papierami, siadł na bryczkę i pojechał.
Z panną Benigną po zerwaniu stosunków Kostek się widywał. Wina nie była z jego strony, panna obchodziła się z nim grzecznie i wobec niego przybierała minkę melancholiczną, zadumaną, jakby przeszłości żałowała.
Obrachował Kostek, iż zaraz po godzinie obiadowéj u Palczyńskich stanąć powinien. Chciał tylko odświeżyć dawne wspomnienia, zabawić krótko i odjechać.
Ale bryczka wszystko popsuła. Niespodzianie koło się rozsypało, bo się od skwaru rozeschło, potrzeba było nowe dostać, spóźnił się o godzin parę. Nadchodził wieczór, gdy wszedł do salonu i znalazł w nim ex-Marszałka z Gazetą Warszawską w ręku (chorował na polityka), a pannę Benignę zadumaną w oknie.
Niespodziane odwiedziny natychmiast się wytlómaczyły papierami dobytemi z kieszeni, a gdy Palczyński je czytał, okulary włożywszy, Kostek z zalotnością i uśmiechem na ustach zbliżył się do panny Benigny.
Zarumieniona mocno, przyjęła go, dając mu uczuć, że wcale o nim nie zapomniała.
Wesoły, żywy, żartobliwy, choć sentymentalny, Kostek począł jéj winszować.
Z wielką przykrością i wstrętem przyjęła to panna, skrzywiła się, nadąsała, a oczy jéj więcéj powiedziały, niż usta. Wskazała na wuja zatopionego w papierach, obwiniając go o to.
Ponieważ ex-Marszałek cały był pogrążony w czytaniu, i mówić głośno, aby mu nie przeszkadzać, nie wypadało, panna Benigna skinęła, aby wyjść na ganek.
Po cichu skierowali się ku drzwiom otwartym. Ale w ganku właśnie przypiekało zachodzące słońce; o dwa kroki od niego zaczynała się cienista alea lipowa. Rozmawiając o przeszłości, skierowali się ku niéj. Coraz żywiéj i goręcéj sprzeczano się i jednano.
Kostek zaprzysięgał się, że nigdy w sercu jego miłość nie wygasła.
Wiedział, że się na żadne nie narażał niebezpieczeństwo, bo uczucie jego krociów Gryżdy przeważyć nie mogło.
Zapomnieli się oboje, na nowo odświeżając przed dziesiątkiem lat zeschłe kwiatki.
Panna Benigna nawet nie przypomniała sobie, że Gryżda, który dnia tego był na obiedzie i pojechał do swoich Hrebek, miał na wieczerzę powrócić.
Być może, iż nadto była pewną siebie, aby się czegokolwiek obawiać.
Właśnie w chwili, gdy usiadłszy na ławce pod kasztanem, w najlepsze rozprawiali o miłości, a Kostek się zaprzysięgał, iż dla niéj gotów się nawet z wrogiem przejednać, co panna Benigna w żart obróciła, Gryżda nadjechał.
Wszedł do salonu i znalazł Palczyńskiego, jeszcze w papierach zatopionego.
— Przepraszam cię, panie Zenonie — rzekł do niego — to ten osieł Kostek mi tu przywiózł papierzyska.
— Kostek? — z twarzą zapłonioną zawołał Gryżda. — On tu jest?
— A jest... wyszedł przed chwilą z Benisią na ganek — rzekł Palczyński. — Chwileczkę tylko..... przejrzę ten akt i służę ci.
Gryżda nie czekał na tę wymówkę. Kostek z panną Benigną! z jego narzeczoną razem... gdzie!...
Zakipiało w nim wszystko.
Na palcach, cicho, skradając się, wysunął się do ganku. Tu ich nie było; poszedł do ogrodu.
Z ulicy mógł dostrzedz siedzących na ławce, a tak sobą zajętych, że go nie widzieli wcale.
— Ciekawym, co téż oni mówić mogą z sobą! — zawołał z gniewem.
Krokami drżącemi skierował się na prawo.
Rozmowa, którą miał podsłuchać, była wielce zajmującą. Kostek się tłómaczył, iż nie on nadwerężył ten węzeł święty, który go łączył z panną Benigną.
Panna usiłowała go przekonać, że i na niéj nie ciężyła wina, że zazdrość go zaślepiła.
Przypominając tak przeszłość ze szczegółami może zbytecznemi, i pan Kostek, i Benisia, dowodzili, że jéj nie uważali za skończoną. Miłość trwała.
— Ja — mówił Kostek — jak Boga kocham, gotowem, dla miłości pani mojéj, podać rękę temu infamisowi.
— Panie, jest to mój narzeczony! — westchnęła panna.
— I pani tego kościanego dziadka znosić będziesz musiała? — wtrącił Kostek.
— Losy kobiety nie zawsze jéj się sercem i uczuciem rządzić dozwalają.
Szła rozmowa w tym tonie daléj, robiło się ciemnawo, nie możemy zaręczyć, aby pocałunek jaki nie zapieczętował księgi wspomnień! Zaszeleściało coś w zaroślach.
Panna Benigna się ocknęła nagle, porwała z ławki i, trochę niespokojna, poprowadziła Kostka ku domowi.
W salonie, przy jednéj, tymczasowéj, świecy rurkowéj, która płynęła, bo drzwi otwarte na ogród płomień jéj poruszały, siedział jeszcze ex-Marszałek nad papierami.
Gdy Kostek wszedł z Benigną, obejrzał się, okulary położył i zapytał:
— A pan Zenon?
Benisia zarumieniła się okrutnie i drgnęła cała.
— Przed chwilą tu był. Sądziłem, że szukał cię na ganku. Musiał pójść do ogrodu.
Nie było odpowiedzi. Kostek się zbliżył, nagląc o odpowiedź w interesie, panna Benigna wysunęła się szybko. Gryżdy widać nie było.
Posłano go szukać, na herbatę.
Weszła niespokojna panna Benigna.
— Cóż to jest? gdzie się podział pan Zenon? — mówił Palczyński.
— Przepraszam, — odezwał się Kostek, — ale to ja pewnie przyczyną jestem, że nie przychodzi. Byliśmy z nim oddawna na bakier, choć nie z mojéj winy... być może... Ale ja, — przerwał sobie Kostek, patrząc na zegarek, — jestem zmuszony państwa pożegnać. Czekają na mnie.
Tu w krótkich słowach rozprawił się z ex-Marszałkiem, nie dał zaprosić na herbatę, skoczył na bryczkę i odjechał.
Blada stała panna Benigna w pośrodku salonu.
— Ale gdzież-bo się zaszył Gryżda? — począł gospodarz. — Przecie u mnie w domu nie zjadł-by go. Co się z nim stało? Widziałem, jak na ganek się wysunął.
Gdy to mówił, wszedł służący, oznajmując o herbacie.
— Ale wyszukajcież Gryżdę! — rzekł Palczyński. — Musi być w ogrodzie.
— Gdzie tam, proszę jaśnie pana! już dobry kwadrans, jak siadł na bryczkę i... odjechał.
Palczyński zaczął się niecierpliwić i dąsać, nie mogąc sobie wyjazdu wytłómaczyć inaczéj, jak tém, że on dla niego nie porzucił papierów.
Panna Benigna domyślała się, czuła, że coś innego zajść mogło. Stała przybita i niema, serce jéj biło trwogą.
— Być może — odezwała się, — że, nienawidząc Kostka, nie chcąc się z nim spotkać, uciekł po prostu.
— Ale ja mu o nim mówiłem i potém przecie poszedł do ogrodu, a nie w dziedziniec. Więc nie myślał o ucieczce.
Mimowolnie Benisia ręce załamała.
— Niéma wątpliwości — zawołała. — Przysiedliśmy na chwilę na ławce, zobaczył mnie z nim...
Marszałek wpadł w gniew wielki.
— Czegóż się miał znowu tém formalizować! głupi-by był. To nie może być... — począł wołać.
Siostrzenica wyszła z pokoju.
Nie potrzebujemy opowiadać, jakie wrażenie na Gryżdzie uczyniła podsłuchana rozmowa narzeczonéj z dawnym wielbicielem.
W początku do wściekłości go to doprowadziło, potém niemal się uradował.
— Zerwę! — zawołał, — los mnie uratował od zrobienia głupstwa.
Nie zastanawiając się już dłużéj, przedarł się przez zarośla wprost do furtki, prowadzącéj na dziedziniec. Konie stały zaprzężone.
— Do domu! — zawołał siadając — a żywo!
Obawiał się, aby nie goniono za nim. W drodze odetchnął swobodniéj. Lżéj mu się zrobiło.
— Ocalony jestem — rzekł, — ocalony. Piękniebym się był ożenił... Tak lepiéj; odsyłam jutro pierścionek; wolnym będę... niech ich dyabli porwą!
Woźnica, odebrawszy rozkaz smagania koni, spełnił go ochoczo. Oblane patem, stanęły przed dworkiem w Dubińcach.
Nie zdejmując nawet czapki z głowy, Gryżda ręką drżącą siadł pisać list do panny. Zdarł go razy parę, szorstko wreszcie pożegnał ją, radząc, aby wierna staréj miłości, wyszła za tego, którego kochała. Pierścionek w kopertę włożył i tegoż dnia posłańca konnego wyprawił.
Palczyński bardzo był niespokojny.
Ożenienie z panną Benigna było rozgłoszone, sam on się niém chwalił.
Zerwanie było uwłaczającém dla domu, potępiającém dla Benisi.
— Ale ja go nie puszczę — mówił w duchu Marszałek — a on zerwać nie może.
Jeszcze trwały o tém rozprawy i późno już było, gdy posłaniec nadjechał z Dubiniec. Panna, zamiast omdléć, zawołała:
— Łajdak!...
I rzuciła papierem o ziemię.
Palczyński się wyprostował i nadął.
— Za pozwoleniem — rzekł — ja nie dopuszczę tego, co sławie dobréj domu szkodzić może. Zażyjemy go z mańki; żenić się musi, a nie... to niech go Ernest wyzwie. Nie zechce wyjść... opoliczkuje go na rynku.
Trząsł się cały z gniewu Marszałek.
Benigna poszła do swego pokoju, przekonana, że to się na nic już nie przyda.
Ernesta, jak najczęściéj, tak i teraz, w domu nie było. Nazajutrz musiano rozesłać, aby go szukać po tych dworach, w których grywał i pijał z wesołymi towarzyszami. Dopiéro dobrze z południa nadjechał kwaśny, bo zgrany do szeląga i z długiem honorowym.
Ojciec mu prawie z bryczki zsiąść nie dał, krzycząc już i wywołując to, po co go ściągnął.
Nic w święcie przyjemniejszém być nie mogło panu Ernestowi nad awanturę. Twarz mu się rozpogodziła... Wszedł z ojcem do domu, z góry mu potakując i zapewniając, że bić, zabić, policzkować jest gotów, że on na to, jak na lato.
— Pal że list do tego psiawiary — rzekł Palczyński — i staw mu dilemma: albo niech się szelma żeni, albo niech się strzela... a nie zechce się bić... kijem go...
— Nie, w ucho! w ucho! — dodał, śmiejąc się, Ernest...
Gotów do bicia, młodzieniec, do napisania listu musiał wezwać pomocy ojcowskiéj i koncept jego przepisał...
Nie zwlekając ani chwili, odprawiono pismo do Dubiniec. Nie spodziewał się go bynajmniéj Gryżda, czuł się tak uprawnionym do odesłania pierścionka podsłuchaną rozmową, że nie mógł przypuścić następstw podobnych.
Odebrawszy list, odczytawszy go, podumawszy... na wszystko był gotów, oprócz ożenienia.
Wrócił w nim ten stary Gryźda, który niczego się nie obawiał, oprócz, aby mu owocu pracy, jak ją zwał, nie odebrano...
— Obije mnie — rzekł do siebie — to co? Na śmierć przecie nie może tłuc... Strzelać się, ani myślę, żenić — za nic w świecie. Będę ostrożnym i wezmę z sobą parę drabów ze wsi, gdy będę wyjeżdżał z domu.
Z tém mocném postanowieniem usiadł Gryźda do odpowiedzi. Wcale go to nie trapiło, że pannę musiał obwinić — delikatność nie była w jego charakterze.
Z wiernością protokólisty opisał w liście podsłuchaną rozmowę pod kasztanem, zapytując pana Ernesta, czy on, podobną podchwyciwszy, ożenił by się, chociażby z najukochańszą mu osobą. Co się tycze pojedynku, Gryżda otwarcie oświadczył, że bić się nie umié i nie będzie, a napaści starać się musi uniknąć, saméj pogróżki mogąc sądownie poszukiwać.
List był zimny, z logiką i zręcznością wystylizowany, czego niepodobna było zaprzeczyć...
Starego Palczyńskiego niemal przekonał, że nie było już co robić z Gryżdą; młody zaś oświadczył, że publicznie obije albo spoliczkuje łajdaka...
Ale — na co się to przydać mogło??
Katastrofy téj Palczyńscy, bądź-co-bądź, starali się nie rozgłaszać, spodziewając się, że, gdy rzecz pójdzie w odwłokę, zatrze się to, zapomni i złoży na tego łajdaka Gryżdę. Ale dochować tajemnicy, gdzie są słudzy, gdzie jeżdżą posłańce, gdzie garderobiana pod drzwiami podsłuchuje, jest niepodobieństwem.
Kończy się to na bałamutném przekręceniu wiadomości, która idzie w świat pod postaciami, jakie jéj złość, dowcipkowanie i fantazya nadają. Tu zaś były pewne dane, które nie dozwalały wiele się omylić w domysłach.
Przybycie Kostka... potém Gryżdy... naprowadzały na drogę...
— Gryżda się żeni — nie żeni. Zerwał... Popstrzykali się... mówiono w sąsiedztwie. Kostek tam palec umoczył... o! to frant! zemścił się na pannie, która go dawniéj odpaliła.
Tak powtarzano w sąsiedztwie, dopóki pan Ernest, podchmieliwszy sobie u jednego z przyjaciół, wszystkiego nie wyśpiewał od a do z.
Miało się czém zabawiać sąsiedztwo... Tymczasem w Dubińcach panowała trupia cisza, przerywana tylko nielitościwemi gniewy i łajaniem; Gryżda za próg się wychylić obawiał, choć interesa go zmuszały, lękając się spotkania z Ernestem, który w istocie czatował nań w miasteczku dni kilka...
U niego nie bywał nikt, życie stawało się męczarnią tém straszniejszą, że z niego żadnego wyjścia nie widział... Trzeba było niepospolitego hartu duszy, aby ciężar ten dźwigać... Od rana do wieczora jedna myśl, tłocząca mózg, uciskająca serce: co począć? Wspomnienie Romany stało się znowu gorętszém, dokuczliwszém, boleśniejszém...
— Gdybym choć ją miał? życie było-by mi znośniejszém! — wzdychał. Dwa tygodnie upłynęły od wymiany listów z Palczyńskimi, gdy pan Zenon, bijąc się z sobą, walcząc, namyślając, wpadł na to wreszcie, że córka nie była pełnoletnią, że opuszczać domu rodzicielskiego nie miała prawa, i że danie jéj przytułku przez Sędzinę mogło się uważać za — pogwałcenie jego rodzicielskiéj opieki...
Z tém nie można się było udać gdzieindziéj, jak do Naczelnika powiatu, kniazia Bezdonowa. Jak się on obchodził z Gryżdą, widzieliśmy u Natana... lecz... zdawało mu się, że w tym razie... musiał wziąć jego stronę...
Potrzeba było jechać do miasteczka, gdzie mógł czatować pan Ernest, tak chciwy awantury... Rachował na to pan Zenon, że po dwu tygodniach przecież na czatach ciągle stać nie może... Dwóch silnych parobków wsadziwszy na koziel i obok siebie, nie zajeżdżając nigdzie tylko wprost do kniazia, nic mu zagrażać nie mogło...
Potrzeba było choć sprobować wyrwać się z téj toni...
Dżdżysty dzień wybrawszy umyślnie, z eskortą swą, acz nie bez strachu, Gryżda przedsięwziął wyprawę...
Takim ludziom, jak kniaź Bezdonow, przyznają „szeroką naturę“. W nim szczęściem rozpościerała się ona nie w zwykłym kierunku bezmyślnym a bezbrzeżnym, ale, przy wielu wadach lekkiego wychowania, miała w sobie cechę szlachetną.
Wprawdzie kniaź lubił wesołe towarzystwo, kobiety, nawet karty, nadewszystko elegancyą; ale był to człowiek nie cierpiący nic trywialnego, gminnego, brudnego.
To upodobanie w rzeczach pięknych, jasnych, rozciągało się u niego i do strony moralnéj. Cześć i dobra sława przedewszystkiém. Serce miał także szerokie, aż nadto miękkie może; lecz honor stał na straży, aby go ono za daleko nie zaprowadziło. Powszechnie lubiony i szanowany, nie miał prawie nieprzyjaciół, ale wielu zawistnych, którzy mu za złe mieli, iż go nadto kochano.
Dom, zajmowany przez kniazia, był prawdziwém cackiem. Niegdyś, w szczęśliwszych czasach młodości, na wielkim wychowany świecie, Bezdonow miał smak dobry i poczucie piękna.
Trochę nad możność swą, lubił elegancyą we wszystkiém, lecz na partykularzu ograniczył się z musu tém, co się pod ręku znalazło. Wszyscy zresztą chętnie i z serca, znając gust jego, przysługiwali mu się temi cackami, które tak lubił.
Gryżda, dotąd zwykle przyjmowany w kancelaryi, trafił na dzień, który kniaź z przybyłym ze stolicy krewnym przepędzał w salonie. Tu go więc przyjął.
Pokój był ślicznie ustrojony, świeży, błyszczący, pełen obrazów, bronzów, porcelany i mebli wytwornych. Bezdonów dosyć kwaśno przyjął gościa, dla którego nie taił się z pogardą.
— Przybywam z interesem.
— A to się rozumie — przerwał książę — bo cóż byś pan u mnie robił?
— Z prośbą...
— Słucham.
— Córka małoletnia wyłamała mi się z pod ojcowskiéj władzy i opieki, dano jéj przytułek — rzekł Gryżda. Muszę księcia prosić o pomoc, abym ją odzyskał...
Bezdonow, słuchając, przygotowywał sobie cygaro i siedziéć nie prosił — Gryżda stał przy drzwiach.
— Czy pan masz co do zarzucenia postępowaniu córki? — odparł Bezdonow. — Dom, do którego się schroniła, jest ze wszech miar zacny; nie widzę powodu, dla czego-by tu urząd i prawo miało się wtrącać. Gdyby chciała za mąż wychodzić bez pańskiego pozwolenia..
— Ależ dziecko należy do ojca! — zawołał Gryżda...
— Nie wiemy powodów oddalenia się z domu rodzicielskiego — wtrącił Bezdonow obojętnie — a przyznam się panu, że sława, jakiéj używasz... opinia o nim ogólna dozwala przypuszczać, że raczéj córka, nie wy macie słuszność... Musieliście od niéj wymagać rzeczy nieznośnych dla delikatniejszych uczuć panienki.
Gryżda ruszył ramionami.
— Między ojca a dziecko nikt się wdawać nie ma prawa — rzekł — mnie się zdaje...
— Mnie się zdaje — podchwycił Bezdonow — że ja panu pomocą być w tém nie mogę, no i nie chcę. Daj mi pan pokój! zapozywaj Sędzinę, jeśli chcesz...
— Mości książę... — zaczął Gryżda.
Bezdonow, krzywiąc się, zapalał cygaro.
— Ja się w tę sprawę wdawać nie będę — dodał Kniaź. — Tyleś pan nabroił, że wszystko złe na niego przypuszczać można.
— Za pozwoleniem — oparł się Gryżda. — Proszę mi dowieść, w czém ja przekroczyłem prawo?
Kniaź się roześmiał.
— Prawo jest ostateczną rogatką, po za którą wyjść nie można, mój panie; — dodał wesoło — ale i nie przekraczając go, można być, jak pan, powszechnie wzgardzonym. Pan o to nie dbasz, ale téż ludzie nie dbają o niego i odwracają się...
I Bezdonow siadł na krześle...
— A interes z Palczyńskimi? — począł szydersko — czy się już skończył?
Tu wskazał na twarz i na plecy:
— Tak, czy tak?
— Spodziewam się, iż się bez tego obejdzie — rzekł, zimną swą krew stawiąc przeciwko szyderstwu, Gryżda. — Widzi książę, gdyby mnie i obił, to co? Rozboje się trafiają... byłby proces; ja bym się wysmarował, a on poszedł by pod sąd.
Bezdonow, tą obojętnością rozśmieszony, parsknął. Popatrzył długo na Gryżdę.
— Daj że mi pan pokój — rzekł — i ruszaj sobie z Bogiem... Powinieneś to raz zrozumiéć, że gdy sprawę masz z kimkolwiek bądź, przegrasz ją na niewidziane. Żegnam pana!
Gryżda skłonił się nieco, zawrócił ku drzwiom i wyszedł...
Smutne jest życie.
Jaśniejsze chwile przechodzą jak błyski, aby po nich ciemności straszniejszemi się wydały... Lecz z tém wszystkiém pogodzie się trzeba mężnie, zapowiadając sobie wcześnie, że byt nasz jest ciężarem obowiązków, a nie czarą ambrozyi. Do pewnego stopnia przekonanie to miał wpojone zawczasu Sołomerecki. Przewidziéć było łatwo, choćby część tylko życia starego księcia widząc w oddaleniu, że przyszłość spadkobiercy smutną być miała.
Syn, ile razy przybywał w odwiedziny do ojca, dojrzalszym coraz, tém, w krótkim czasie pobytu swego, dobitniéj się przekonywał, iż ze śmiercią ojca runie wszystko i pozostaną gruzy tylko.
Lecz był to nadzwyczaj szczęśliwie usposobiony człowiek, który nieunikniony los swój przyjął z rezygnacyą męzką. Nie łudził się żadną z tych mrzonek, które zwykle służą potomkom rodów upadających: sprzedaniem imienia swego, poparciem rodziny, wyzyskiwaniem resztek i życiem na koszt cudzy. Być pasożytem na łasce Książąt R... lub dalszych krewnych, upakarzało go... Pobyt za granicą i obycie się w świecie, w którym żywsze prądy sprowadzają téż naglejsze losów zmiany, przygotowały go do następstw własnego położenia.
Ojciec łożył na wychowanie — było to wilkiém dobrodziejstwem, z którego Maurycy korzystał wielce. Był zbrojny, bo umiał dużo.
Pozostawało zastosowanie w kraju wiadomości nabytych za granicą. Mogło się to wydawać łatwém, tymczasem na miejscu okazało najtrudniejszem.
W tych warunkach cywilizacyi i pozostałych resztek przeszłości, w jakich kraj się znajduje, jest do zrobienia wszystko. Nietknięte skarby, niezużytkowane materyały leżą i walają się pod nogami. Ale odwagi i kapitału braknie, a naostatek trądycyi wyzyskiwania tego co Bóg dał.
Przeszłość tego nauczyć nie mogła. Zbierała ona z łatwością, co było gotowe, nie kosztowało pracy. Rola potrzebowała mało uprawy, lasy zdawały się niewyczerpane, trzody miały niezmierzone pastwiska, obszary ziemi były olbrzymie.
Gospodarstwo stawało się rodzajem podbierania miodu gotowego, który pszczoły przynosiły.
Przemysł i handel, któremi się brzydziła szlachta, opanowali Niemcy i Żydzi. Ze zmianą powolną piérwotnego stanu stosunków roboczych, położenia szlachty, praca rozumowana stała się koniecznością.
Lecz głównego pracy narzędzia — grosza brakło. Bez niego gospodarstwo musiało być nędzne, i w końcu zamrzeć na suchoty.
Sołomerecki trafił na tę chwilę, gdy wszyscy czuli, że coś robić było potrzeba, a nikt nie wiedział jak. Zmiana życia zupełna, nieuchronna potrzeba osobistego trudu, do rozpaczy przyprowadzały.
Gdzie niegdzie ulepszone zjawiały się gospodarstwa, tu i owdzie cukrowarnie, fabryki. Maurycy mógł miéć pewną nadzieję, że znajdzie zajęcie, ale nim się odo miało znaleźć, położenie jego było przykre i niemal śmieszne.
Z Dubiniec ocalono dla niego nie tylko pamiątki, ale wszystek sprzęt, jaki się tam znajdował, przez sto lat nagromadzony. Szacownych i małéj wartości rzeczy zebrało się tak niesłychanie wiele, że w owém Zalesiu, ofiarowaném jako przytułek przez Sędzinę, nietylko niemi zapchano dom cały, ale szopę próżną i poddasza.
Był to najosobliwszy zbiór sprzętu, łomu, gratów, rzeczy prześlicznych i na nic niezdatnych.
Kilka pokoików w Zalesiu wyglądało niemal jak magazyn starożytności. Ściany zawieszone były obrazami, a połowa ich stała jedne na drugich po kątach.
Maurycy nie miał odwagi się tego pozbyć, ani z tém rozstać i nie wiedział, gdzie pomieścić. Wiecznie być ciężarem Sędzinie, oburzało go; zabierać to wszystko z sobą gdzieś na jakieś mieszkanko rządzcy lub dyrektora fabryki, śmiesznie było myśléć. Położenie stawało się niecierpliwiącém.
Na wyjście z niego trzeba téż było męztwa. Sołomerecki postanowił, oprócz tego, co mu było najdroższém, sprzedać wszystko.
Ale kto to na wsi mógł kupić? Wieźć do większego miasta... co za koszta i kłopoty.
Czasem w duszy żałował, iż go namówiono nic nie odstępować Gryżdzie; teraz się go prosić? nie godziło.
Bijąc się z myślami, i dla narady, i dla podziękowania, pojechał dnia jednego do Białego Ostrowu.
Sędzinéj nie było we dworze, bo wyjechała na pola, w saloniku siedziała z książką Romana, która była tu już jak domową.
Służący powiedział Maurycemu, że pani natychmiast powróci.
Chociaż o mroku się z sobą spotkali w alei, Sołomerecki na piérwsze wejrzenie poznał Romanę, która zapłonęła rumieńcem i... rada była uciec, ale za późno już.
Sołomerecki grzecznie ją przywitał, przypominając się, i ze swobodą dobrze wychowanego człowieka rozpoczął rozmowę.
I Gryżdzianka téż wprędce zapanowała nad sobą, a nie widząc wyjścia z trudnego położenia, rozpaczliwie poczęła bawić gościa.
— Jak się Księciu wydaje kraj po długim pobycie za granicą? — zapytała po piérwszych preludyach.
— Bardzo oryginalnym.
— Zacofanym?
— Nie powiem — rzekł Sołomerecki — pojęcia nie są zacofane, ale czynności im nie odpowiadają. Przy tém oryginalność zależy na wielce nierównym stanie umysłów i... gospodarstw, życia i stopni wykształcenia. Obok tego, co wiek mógł najwykwintniejszego stworzyć, mamy tuż zabytki żywota przedhistorycznego, szczątki wszystkich przeżytych epok. Mozaika ciekawa, z któréj czas, ten wszechmogący twórca, kiedyś jednorodną całość stworzy. Tym czasem...
— Ale kraj piękny — przerwała Romana.
— I niesłychanie bogaty — dodał Sołomerecki. — Rozumu, nauki i trudu tylko potrzeba, aby się stał rajem.
— Rajem? — podchwyciło dziewczę. — Czy Książę wierzysz w raj na ziemi.
— Przepraszam, była to omyłka, — poprawił się Maurycy — raju niéma, ale może być znośne gniazdo i miłe.
— I zdaje się, że ono niém niegdyś było — cicho wtrąciła Romana, — choć na tę przeszłość plwają i rzucają kamieniami.
— Ja także jestem tego przekonania — mówił Sołomerecki, — bo nie wierzę w to, aby była jedna i jedyna formuła stanu społecznego. Każdy naród ją dla siebie wyrabia.
Romana słuchała z uwagą. Zwrot rozmowy był już dla niéj za poważny, nie śmiała się odzywać.
Spytała potém, czém się Książę zabawia w Zalesiu, oprócz książek, bo ciągle czytać nie można, i czy nie zajmuje się malarstwem, albo muzyką.
— Gram źle na fortepianie — rozśmiał się Sołomerecki, — rysunku uczyłem się technicznego, nie wiele więc go umiem. Sztukę lubię, lecz uprawiać jéj nie śmiał bym; trzeba się oddać całym téj pani zazdrośnéj, albo być najśmieszniejszą w święcie istotą — diletantem. A pani? — spytał Sołomerecki.
— Ja właśnie, niestety, do tych nieszczęśliwych należę.
Zaczęli się śmiać oboje, gdy w tém głośne wołanie w przedpokoju oznajmiło przybycie Sędzinéj, która gdy weszła, panna Romana, zobaczywszy ją, znikła natychmiast.
— A, po tysiąc razy przepraszam! — zawołała, idąc do Maurycego — musiałam wyjechać w pole, aby okazać, że mnie żniwo i kopy obchodzą, lecz...
— Miałem tu bardzo przyjemne towarzystwo — wtrącił Książę. — Nie wiem, kto to jest, ale już raz spotkałem tę panią w ogrodzie w Dubińcach...
— A! nie wiész Książę, kto to jest? — uderzając w ręce, krzyknęła Sędzina, — doprawdy nie wiész?
Maurycy potrząsnął głową. Nie zwykł był na plotki polować, nie słyszał więc nawet, że Sędzina przyjęła do siebie Gryżdównę.
— Jakże Książę znajdujesz tę panienkę? — z uśmiechem zapytała Brodzka.
— Nadzwyczaj miła i bardzo wykształcona; czuć to w każdém jéj słowie — rzekł Maurycy.
— I mnie się ona tak samo wydaje — wzdychając, rzekła Sędzina. — Biedna istota! Co za los! Książę się nie domyślasz?
(Nazywano go ciągle tym tytułem, choć się od niego wypraszał).
— Jakże bym mógł! nie znam tutejszych stosunków.
— To córka... Gryżdy — dodała Sędzina.
Sołomerecki chwilę stał tak zdziwiony, iż nie mógł słowa przemówić.
— Córka Gryżdy? ale cóż ona tu robi.
— Biedna istota, powtarzam, musiała opuścić dom ojca, nie mogąc się pogodzić z jego obrzydliwym cynizmem. Przyjęłam ją tymczasowo do siebie. Jest w istocie nadspodziewanie dobrze wychowaną i utalentowaną, szczęściem, nic do ojca nie podobną, chyba z tego, że ma w charakterze energii wiele.
Książę teraz przypomniał sobie, jak w ogrodzie zapewniała go, iż drogie mu pamiątki nie zostaną zatracone.
Zaczął się rozpytywać o nią, potém rozmowa się zwróciła na Zalesie.
Podano herbatę. Sędzina posłała po Romanę, ta przeprosiła, składając się bolem głowy.
Maurycy zrozumiał to, że się z nim spotkać nie chciała, gdyż raz dowiedziéć się musiał, kto była.
Czy go zajęła bardzo sobą, nie umiemy powiedziéć, lecz że, powracając, myślał o niéj ze współczuciem, to pewna.
— Gryżdzianka — powtarzał, potrząsając głową. — Są fenomena na świecie!
W następną niedzielę, Sędzina z panną Romaną pojechały do kościoła, a po Sumie zwyczajem było, że się na małą przekąskę zbierano do Dziekana.
Sołomerecki był także na nabożeństwie i znalazł się na probostwie. Zdawało mu się, iż winien był się zbliżyć do Romany, aby ją przekonać, iż nazwisko i pochodzenie wcale go przeciwko niéj nie uprzedzało.
Bez zbytniego więc narzucania się, poszedł do zakłopotanéj dziewczyny, która kwiatkami na oknie udawała niezmiernie zajętą, przywitał się z nią i zmusił do rozmowy.
Trwała ona krótko, bo goście u księdza Piszczały zwykle nie bawili długo, oprócz tych, którzy na obiad zostawali; ale potwierdziła przekonanie Maurycego, iż panna Romana była w tém miejscu i kółku, w jakiem ją znalazł, cale niepospolitém zjawiskiem.
Na przekorę wszelkim staraniom Sołomereckiego, który, nie chcąc tracić czasu, był by przyjął jakiekolwiek zajęcie, wszelkie zabiegi były próżne. Sędzina, zawsze ruchawa i gorliwa, wynalazła nabywców na znaczną część niepotrzebnych ruchomości. Sprzedaż ich jednak była nadzwyczaj małą pomocą Sołomereckiemu, który nie chciał zaciągniętéj u Natana pożyczki przeżywać i przemyślał, jak daléj utrzymać się potrafi.
Nie było w ostatku innego ratunku, jak pieniędzmi témi zapłacić za Zalesie i wziąć je w dzierżawę.
Układ z panią Brodzką nadzwyczaj się okazał utrudniony tém, że ona chciała puścić za bezcen, a Maurycy przyjąć ofiary nie mógł. Wdał się w to Dziekan i Zamarski i kontrakt stanął. Brodzka z góry pieniędzy brać nie chciała, Maurycy nie zgadzał się na płacenie z dołu.
Cała żywość, natarczywość i rubaszność zacnéj kobiety nie pomogła. Koniec końcem, został dzierżawcą Zalesia.
Majętność ta, choć dobrze dosyć zagospodarowana na dawny sposób, intratną być nie mogła. Zaledwie połowa uprawnéj roli nazwać się mogła wołyńską, reszta była Polesiem piaskowatém i nie bardzo płodném.
Sołomerecki wiedział dobrze, jakby to gospodarować należało, na wielką skalę zaprowadzając hodowlą bydła, które tu wypasy miało doskonałe; lecz na to znowu potrzeba było tego kapitału, którego u nas wszędzie i wszystkim braknie.
Rozpoczął więc, bez wielkich nakładów, bez zmian radykalnych, gospodarzyć na-pół po staremu.
Lecz siebie przy tém nie żałował: wszystko, co może dać praca i oko, składał w ofierze maleńkiemu gospodarstwu, które naprawdę opłacić nie mogło ofiary, jaką mu przynosił. Dodajmy na jego pochwałę, że, jak większa część wykształconych u nas ludzi, nie wzdragał się pracować na małém, nie wzgardzał tém, co mógł zrobić, czując się powołanym do czegoś większego.
Widzimy u nas mnóztwo ludzi z tą zarozumiałością i dumą, spędzających życie bezczynnie, dla tego, iż im się zdaje, że do wyższych przeznaczeń dorośli. Wolą więc nie robić nic, niż to, co się nastręcza.
Sołomerecki zastosował się do położenia bez narzekań i żalów.
Domek w Zalesiu urządził się z pomocą Dubinieckich sprzętów nadzwyczaj wygodnie i ładnie. Symeon zajął się tém i nie wyjechał do Dubiniec, dopóki wszystkiego nie doprowadził do porządku. Młodego służkę, wychowanego przez siebie, przywiózł w dodatku Maurycemu.
Z Dubiniec na świat wiadomości przychodziły jak najsprzeczniejsze.
Wiedziano, że Gryżda córkę obciął odebrać z pomocą urzędową, któréj mu odmówiono. Rozmyślił się potém i wyrzekł się jéj znowu.
Romana trwała w postanowieniu nie powrócenia, aż-by się ojciec dał skłonić do zmiany tego, czego stara skorupka już pozbyć się nie mogła.
Zerwanie z Palczyńskimi, groźba młodego, mściwe usposobienie ex-Marszałka, prawie mu się wychylić za próg nie dozwalały.
Życie stało się nieznośném, zabójczém, w całém znaczeniu tego wyrazu.
Z tego położenia rozpaczliwego wyprowadził Gryżdę człowiek nowy, który świeżo nabył majętność dosyć znaczną o granicę.
Był to niegdyś obywatel, potém urzędnik, zajmujący wysokie stanowisko, który powracał na wieś, na spoczynek. Obcy zupełnie okolicy, nie znając nikogo, wypadkiem zabłądził do Gryżdy.
Pan Radzca Bolk, powierzchownością urzędową, na piérwszy rzut oka, zdradzał zawód, któremu winien był niezależność swoję.
Sztywny, zimny, ceremonialny, mówiący stylem i tonem zwierzchnika, grzeczny, w życiu pedantycznie obrachowujący się, Bolk był człowiekiem sześćdziesięcioletnim, wyglądającym nie więcéj nad pięćdziesiątkę.
Winien to był życiu regularnemu, umiarkowanemu, zegarkowemu, i temperamentowi, w którym nerwy podbite nigdy się nie buntowały.
Gryżda, gdy chciał, umiał być, jakim potrzebował.
Odwiedziny pana Radzcy przyjął z wielką wdzięcznością, uszanowaniem, nadskakiwaniem. Bolk potrzebował dowiedziéć się coś i rozpatrzéć; wyciągnął więc na opowiadanie, a Gryżda, mówiąc o wszystkich, nie mógł siebie pominąć.
Z goryczą odmalował mu położenie swoje, potępienie niesprawiedliwe, odsunięcie się wszystkich, prześladowanie.
Umiał temu nadać barwę taką, iż obudził współczucie.
— Nie trzeba ani brać do serca, ani się zbyt na ludzi oglądać. Urządź Waćpan swój pałacyk jak należy, zapowiedz, że przyjmujesz, sprowadź dobrego kucharza, opatrz piwnicę. Zobaczysz: zajrzy jeden, drugi, a potém wszystko się zatrze i zapomni. Ale, przed innemi rzeczami, dom trzeba na stopie odpowiedniéj postawić.
Ponieważ Bolk także u siebie rezydencyą musiał urządzać i wszystko do niéj sprowadzać, ofiarował pomoc swoję.
— W takiém położeniu, jak wasze — dodał, — uchowaj Boże oszczędzać. Sam powiadasz, że umiész robić pieniądze, nie żałuj. Będzie kilkadziesiąt tysięcy kosztować, to się powróci.
Gryżda był gotów na wszystko, byle raz wybrnąć z téj toni. Stała się więc rzecz nie do wiary. Opowiadano w miasteczku, iż tysiącami sypał na obicia, meble, bronzy i zaopatrzenie domu. Ponieważ transporta szły przez miasteczko, kontrolowano je.
Budziło się podziwianie i ciekawość gorączkowa.
Symeon, będący na miejscu, patrzący własnemi oczyma, rozpowiadał téż dziwy.
Tapicerowie, stolarze, marmury, przybywały z Warszawy, ogromne skrzynie zwoziły kredensy, szklą, porcelanę. Szyła się liberya dla służby. Powozów kilka już stało w wozowni, koni dostarczyli żydzi.
Wszystko to razem tak było nie podobne do Gryżdy, tak zadziwiające i budzące wątpliwość, na co było przeznaczoném, iż ledwie się ludzie powstrzymać mogli od wskoczenia do Dubiniec i powzięcia języka.
Radzca Bolk, który nie bywał nigdzie, tu jeździł często. Jego téż ludzie byli ciekawi.
Palczyński piérwszy, choć zerwał tak gwałtownie z Gryżdą, zaczął myśléć o tém, jak-by się mógł znowu zbliżyć do niego. Wiedział, że pogróżki i impertynencye Gryżda przebaczy, byle sobie kupił pokój.
Bardzo zręcznie zapoznał się najprzód z panem Radzcą, a przez niego wyraził szczery żal z powodu zaszłego „nieporozumienia“, życząc, aby nastąpiło pojednanie.
Pan Zenon odpowiedział na to, iż bardzo chętnie rękę mu poda.
Zjechali się potém u Radzcy i zgoda szczęśliwie zawartą została. Pan Ernest za swą żywość nawet przeprosił.
Dla większego uspokojenia Gryżdy, szepnął mu Palczyński, że panna Benigna wyjechała do familii.
Zaraz potém ex-Marszałek przybył do Dubiniec. W pałacu nie było jeszcze wszystko gotowém, poszli obejrzéć, gość został zachwycony.
Nie potrzebujemy mówić o tém, że ani Radzca Bolk, ani Gryżda nie miał smaku i umiejętności, potrzebnéj do urządzenia mieszkania.
Musieli się więc spuszczać na rzemieślników, dla których zawsze to najpiękniejsze, co najdroższe i najbardziéj bijące w oczy.
Salony owe Sołomereckich, którym czas nadał barwę stłumioną, cichą, do których stary sprzęt tak doskonale przypadał, świeciły teraz, błyszczały i krzyczały. Odzłocono wszystkie ozdoby, nagromadzono rzeczy jaskrawych; było to okropne, nowe jak z igły, pospolite, niesmaczne, ale w oczy bijące.
Palczyński był zachwycony.
— Słowo daję, po książęcemu! — wołał. — Gdzie, co za podobieństwo do tego, co było za Sołomereckich! Niéma porównania. Ale krocie musiałeś na to wysypać. Wiadomo, co to kosztuje.
Gryżda wzdychał. Pokazywał z kolei wszystko, chwalił się, ale mu było gorzko.
Palczyński myślał, że gdyby nie ten przeklęty Kostek, panna Benigna była-by wpośród tych wspaniałości królowała.
Gdy na górze pokoje były gotowe, Gryżda przeniósł się sam naprzód do nich. Życie potrzeba było zmienić zupełnie. Radzca bywał często, Palczyński odwiedzał pilnie, musiał przyjmować.
Dziwna rzecz, wśród tych wygód, do których nie nawykł, coby mu być miało lepiéj, czuł się jak skuty i spętany. Był nieszczęśliwy.
Przypominając sobie dawne czasy trudów, skąpstwa i niedostatku, znajdował je daleko przyjemniejszemi, niż ta złocona niewola, tak kosztowna.
Naówczas życie było pełne obietnic, teraz na każdym kroku go spotykało rozczarowanie.
Inauguracya tych wspaniałości, nad którą długo rozmyślano, naostatek postanowioną została po naradzie z Radzcą i Palczyńskim.
— Zaprosić kilka osób wybranych — mówił Radzca. — Przyjadą, dobrze; nie, mniejsza o to. Zawsze ktoś się znajdzie, kogo zaprowadzi ciekawość.
Na piérwszy raz Gryżda wezwał tylko Dziekana i trzech poważniejszych obywateli, którzy, choć niechętni, jawnie się przeciwko niemu nie stawili wrogo. Nie mógł téż i kniazia Bezdonowa pominąć, chociaż przybycia jego nie spodziewał się wcale. Dla zwiększenia liczby, zaprosił i Fiszera.
Odebrawszy wezwanie, ksiądz Dziekan myślał długo, siedząc, nad niém. Wypadało mu, czy nie, odrzucić je?
Jako duchownemu, z zasady, któréj całe życie pozostał wiernym, nie godziło mu się potępiać i kamieniem rzucać na nikogo, usuwać się i ręce umywać tam, gdzie choć najmniejsza zostawała nadzieja i sposobność nawracania.
Z drugiéj strony nadzwyczaj wstrętliwe dla niego były te odwiedziny. Rozumiał znaczenie ich. Gryżda mógł potém bytność Dziekana na swą obronę i korzyść wyzyskać.
— Ks. Piszczała przecie nie gardzi mną i bywa u mnie.
Dziekan rozmyślał nad tém jeszcze, gdy wpadł z papierem w ręku kniaź Bezdonów. Byli z sobą bardzo dobrze i dla nikogo może kniaź nie okazywał tyle czci i przywiązania, co dla proboszcza. Całował go w rękę i szanował, jak ojca.
Zaledwie siadłszy, położył przed Dziekanem list na stole, — było to zaproszenie Gryżdy.
— Ojcze kochany, przyszedłem się poradzić — rzekł, — co robić z tym fantem? Zaproszony jestem do Dubiniec... niech go kaci porwą! Jechać? nie jechać? mniejsza o to, żém ciekawy, ale z urzędu nawet wypadało-by tam być, a taki wstręt czuję do ocierania się o tę brudną figurę.
Zamiast odpowiedzi, Dziekan wstał i przyniósł własne zaproszenie, które, milcząc, położył przed Bezdonowem.
Kniaź podniósł głowę.
— Doskonale! — zawołał — ja zastosuję się do księdza Dziekana. Pojedziesz, to i ja, nie — wstrzymam się.
Popatrzyli sobie w oczy.
— Mój książę kochany, — odezwał się Dziekan — ja jestem z powołania zmuszony iść i między zapowietrzonych i do zaprzepaszczonych, probując, azali mi się nie uda gdzie jakiéj duszyczki ocalić!
— Ja także mam obowiązek widziéć i wiedziéć wszystko — rzekł Bezdonów. — Stróżami jesteśmy oba. Jedziesz, księże Dziekanie?
Piszczała rozmyślał.
— Zdaje mi się, że muszę — odparł. — O najzatwardzialszym grzeszniku nie godzi się wątpić.
— Zatém i ja — wesoło zawołał kniaź — i wié co ksiądz Dziekan? mój koczyk warszawski i cztery konie karę nas dwu doskonale zabiorą; jedźmy razem.
— Najchętniéj — rzekł Dziekan, — tylko konie wasze noszą czasami; nie potłuczesz mi kości?
— Niech Bóg uchowa! — zakrzyknął kniaź — wolał-bym własne pogruchotać. Prawda, że moje wronki parę razy sobie pozwoliły i potłukły mi bryczki, ale teraz przyszły do rozumu.
Fiszer miął odebrany list w ręku, dumał, chodził, — nie chciało mu się jechać. Wybrał się na radę do Sędzinéj, która, zawsze zawczasu poinformowana, o zaprosinach do Dubieniec wiedziała.
Była tego zdania, że nikt jechać nie powinien, z wyjątkiem księdza Piszczały, który odmówić nie mógł.
Fiszer składał się swém doktorstwem, chociaż nie jako lekarz był wezwany.
— No, to jedź z lichem, kiedy ci się tak zachciało — rzekła w końcu — ale powróciwszy, powiész mi, jak się tam odbędzie ten festyn i kogo znajdziesz. Można było przewidziéć — dodała smutnie, — że my w dobrém postanowieniu się nie utrzymamy. Tak u nas jest ze wszystkiém: w piérwszéj chwili poczciwe, gorące serce prowadzi, potém głowa słaba i miękki charakter psują wszystko. Skończy się na tém, że Gryżda się oczyści, a poczciwa córka jego obwinioną zostanie.
Ręką rzuciła w powietrzu.
— Jedź — dodała — a daj mi wiedziéć potém o wszystkiém.
Tak z liczby zaproszonych, koniec końcem, mało kto się uchylił. Wszelkiego rodzaju sofizmatami się posługiwano, piérwsze gorące wrażenia ostygły.
W Dubińcach za poradą Radzcy niczego nie żałowano, aby przyjęcie było prawdziwie pańskie, to jest rozrzutne i kosztowne, bo charakteru pańskiego z innych względów miéć nie mogło.
Ludzie powkładali nowiuteńką liberyą, zastawy stołowe po raz piérwszy występowały, bielizna od Proklesa z Drezna, srebra z Warszawy, wina z najsławniejszych piwnic i najulubieńszych firm europejskich. Wyborem ich kierował Radzca, który się znał dobrze na winach. Staraniem jego, dziesiątek butelek węgrzyna po sto złotych nadesłano do Dubiniec.
Z rana, gdy się to wszystko na dole ustawiało, przyjęty za kamerdynera i dyrygującego, służący, pan Kantorski, który się zapoznał z Symeonem i miał dla niego wysoki szacunek, nie dowierzając sam sobie, uprosił go, aby na przygotowania rzucił okiem znawcy.
— Mój Kantorski — rzekł, patrząc z góry na stoły — wszystko to świeci się i drogie jest, ale widać że to są rzeczy, które piérwszy lepszy może nabyć za pieniądze... Żebyś widział, jak to tu dawniéj było! aby panem być i nim się wydawać, trzeba miéć parę set lat za sobą, a to wszystko — to kram!
Pomimo wzgardy, Symeon parę rad zdrowych udzielił Kantorskiemu co do porządku sakramentalnego, w jakim wina się podawać były powinny, poncz zamrożony i t. p.
Przejrzał spis potraw i skrzywił się.
— Bankierski obiad, ale ani pański, ani smakoszowski — westchnął. — To trzeba było słuchać, gdy nieboszczyk ks. Leon, zawoławszy pana François, z nim dyskutował o obiedzie, co to była za umiejętność skomponowania go tak, aby się ludzie poobjadali, nie czując tego, i palce sobie oblizywali. Mogli potém chorować, ale, wstając od stołu, każdy był tak lekki i wesół! Wasz obiad będzie trywialnym — skonkludował.
Skrytykowawszy umeblowanie ostrzéj jeszcze, pan Symeon z powagą mentora cofnął się do swojego dworku, smutny wspomnieniem dawnych czasów, które żywo sercem jego poruszyły.
— Gdyby ks. Leon zobaczył tę profanacyą — mówił w duchu — umarł-by z oburzenia.
Proroctwo Radzcy Bolka ziściło się i wielkie mu zaufanie wyrobiło u Gryżdy; goście, z małemi wyjątkami, stawili się na wezwanie. Gryżda, który na ten dzień włożył frak nowy, podobien był do — lokaja.
Ale wpatrzywszy się w tę twarz, na pozór nie wyrazistą, można było w niéj wyczytać i siłę woli, i hart, i rozum niepowszedni, — wszystko to w brzydkiéj łupinie zaledwie było widoczném. Nie okazywał wcale radości z napół już odniesionego zwycięstwa; bolała go niebytność córki, a w dodatku ofiary pieniężne, stosunkowo do osiągniętych rezultatów — ogromne.
Piérwsi nadjechali Palczyńscy, gdyż i Ernest nie wahał się ojcu towarzyszyć; tych Gryżda przyjął z należytém im lekceważeniem. Ojciec i syn poszli po pałacyku, oglądać wszystkie jego zakątki.
Za nimi owe cztery wronki Bezdonowa przyniosły do ganku jego i Dziekana. Kniaź miał swą minę pańską i pogardliwą, ksiądz bardzo smutną, nie krył się z tém, że widok Dubiniec pod tą nową postacią był dla niego bolesnym. Najmniejszéj téż nie okazał ciekawości oglądania — i siadł w saloniku zadumany.
Bezdonow przeciwnie, prawie nie przysiadłszy, poszedł oglądać wszystko, nielitościwie krytykując.
— Kto ci to urządzał i doradzał — mówił śmiejąc się — dałbym mu sto batów.
Ruszał ramionami i zżymał się; Gryżda burzył się i czerwienił. Przybycie Radzcy Bolka i poznajomienie się jego z Bezdonowem przerwało ten przegląd, który gospodarza wprawił w humor najokropniejszy; pocieszał się tém, że niechęć i zazdrość mówiły przez Bezdonowa.
Z kolei tak do dosyć spóźnionéj stosunkowo godziny doczekiwano z obiadem nowego przypływu, aż na ostatek Bezdonow zawołał rozkazująco:
— Ale każ że dawać, bośmy głodni; a przyciągnie jeszcze kto, to mu zostawić łyżkę strawy.
Zasiedli tedy wszyscy, oprócz gospodarza, który apetytu nie miał, a chciał być uprzejmym i szczególniéj dopilnować kieliszków gości — na dobre wino, jako specyfik serca jednający, liczył ogromnie.
Kantorski mu tylko przeszkadzał, nie dozwalając w niczém złamać wyznaczonego przez Symeona następstwa i porządku.
Rozmowę głównie utrzymywali Radzca i Bezdonow. Dziekan mało jadł i mówił mało; to, co go otaczało, ta uczta na cmentarzu przeszłości, skalanym wprawdzie lekkomyślnością, ale budzącym wspomnień tysiące — jemu się wydawała stypą.
Gryżda chodził posępny, milczący, niemal upokorzony; tryumf swój wyobrażał sobie inaczéj.
Żadna zresztą niezręczność ni omyłka nie popsuła obiadu, który mniéj trudnym podniebieniom wyśmienicie smakował. Bezdonow, znawca niepospolity, kucharza uznał wcale znośnym kopcidymem, Radzca chwalił.
Gdy ponalewano kieliszki winem szampańskiém, nadeszła chwila drażliwa, w któréj nieodzownie należało wnieść zdrowie gospodarza. Kto się tego miał podjąć — nie było zgody; wszyscy, szepcąc po cichu, składali jedni na drugich: Radzca wskazywał Palczyńskiego, ten ustępował Radzcy, Dziekan, głową potrząsnąwszy, wprost odmówił, Bezdonow ani chciał słyszéć.
Po długich naradach, w końcu Bolk przyjął ten obowiązek na siebie. Wstał z powagą wielką, kielich pełny ujął jedną ręką, drugą założył za kamizelkę, odchrząknął i głosem urzędowego namaszczenia dosyć długą rozpoczął przemowę.
Wspomniał o tém naprzód, że sam tu jeszcze był człowiekiem nowym, potém o szacunku pracy wytrwałéj i o uprzedzeniach a przesądach, jakie u nas przeciwko niéj jeszcze pozostały. O Gryżdzie wyraził się z szacunkiem i zakończył życzeniem, aby mu się na nowéj sadybie, w pocie czoła zdobytéj, szczęściło. Gdy mówił, goście spoglądali na siebie dwuznacznie, gdy skończył, dosyć cicho zamruczano coś nakształt wiwatu. Gryżda stał z oczyma spuszczonemi, z kieliszkiem przechylonym — prosił o głos. Oczy mu się zaświeciły, w duszy zagrało po staremu.
— Pozwolą mi szanowni goście moi — odezwał się, zwolna głos podnosząc coraz do wyższego tonu — odpowiedziéć serdeczném podziękowaniem za cześć roi uczynioną. Nie łudzę się tą oznaką prostéj grzeczności, a wiem dobrze, iż więcéj mam dokoła nieprzyjaciół, niż chętnych i wyrozumiałych, wiem i to, że jestem obwiniony o ruinę tych, po których wziąłem majętność i ten dom, ja, człowiek nowy i powstały z niczego. Ruinie ja wcale winnym nie jestem; poczęła się ona przede mną, zapobiedz jéj nie mogła żadna siła w świecie; korzystałem z niéj, to prawda. Do ofiar nie byłem obowiązany, wziąłem to, co spadało. Pomimo to, potępienie wisi nade mną — dla czego? tylko dla tego, że kłamać nie umiem. Gdybym się rozpadał nad niedolą i odegrał komedyą ratunku, byłbym czysty. W końcu proszę mi dozwolić życzeniem zamknąć, aby nieprzyjaciołom moim przyszło opamiętanie i rozum, a łaskawym aby się tak, jak mnie, szczęściło...
Z twarzy gospodarza, gdy to mówił, wcale jednak szczęścia tego widać nie było. Skrzywiony, napił się wina i pokłonił, goście usiedli. Natychmiast z wielkiém ożywieniem wniesiono zdrowie Dziekana, Bezdonowa, potém gospodarz Radzcy, naostatku i starego Palczyńskiego, który w podziękowaniu, chcąc posmarować Gryżdę, niezręcznie go umalował tak, iż Bezdonow parsknął.
Obiad, rozciągnięty bardzo, trwał niepomiernie długo i znużył szczególnie ks. Piszczałę, który, nie doczekawszy końca, wysunął się do ogrodu.
Kawa, likwory, cygara szły zwykłym porządkiem i zatrzymały gości do wieczora. Dziekan i Bezdonow piérwsi się wymknęli napowrót do domu, reszta towarzystwa pozostała przy wznowionych kieliszkach starego wina.
Gryżda w czasie całego tego bankietu, którego szacunek miał w pamięci, chodził pogrążony w myślach, z miną upokorzoną.
Napróżno Palczyński, widząc go tak chmurnym, po kilkakroć na bok odprowadzał, usiłując dowieść, że się wszystko powiodło nadzwyczaj szczęśliwie; szydersko uśmiechał się na to Gryżda.
Ostatni powóz zaturkotał nareszcie, gospodarz sam pozostał w ganku, tak pogrążony w sobie, iż kłótni w kredensie podchmielonych resztkami wina sług nie słyszał.
Wieczór był jesienny, wiatr smagał zimny od zachodu, niebo okrywały chmury szare, nie było na niém żadnéj gwiazdy, tak jak w duszy biednego dorobkiewicza żadnéj nadziei. Stał u niby osiągniętego celu, daleko więcéj przygnębiony, nieszczęśliwszy, niż wówczas, gdy walkę ten o byt rozpoczynał.
Wspomnienia całego życia, od seminaryum począwszy, przeciągały nad nim, jak widma z grobu powstające. Naostatek blady cień córki stanął z uśmiechem na ustach a łzami na oczach.
Co daléj? — pytał sam siebie.
W téj chwili, która nie była zgryzotą sumienia, ale suchym obrachunkiem ofiar i zdobyczy, Gryżda zachwiał się niemal.
— Dla czego było nie kłamać, kiedy inaczéj, jak łgarstwem i fałszem, na święcie się nie można utrzymywać. Mamże się zawrócić i nawrócić dla nich, zachowując w duszy, co się z nią zrosło? Gardzą mną?... żeby wiedzieli, jak ja pogardzam nimi!
Zmarszczyło mu się czoło. — Co daléj? — Odpowiedź na to pozostała jego tajemnicą, lecz musiała być zaspokajającą i dodać mu otuchy, gdyż raźniéj, z podniesioném czołem, wszedł napowrót do pałacu, zawołał Kantorskiego, od którego czuć było wino stare, i nakazał mu wszystko pochować, co tylko się dawało użyć późniéj.
— Marnotrawstwa ja nie lubię — rzekł. — Gdzie trzeba wystąpić, to się nie żałuje, ale za okno wylewać — nie wolno. Proszę mi dopilnować.
Nazajutrz Sędzina miała szczegółowy raport od Fiszera, którego słuchała z nieukrywaną obrzydliwością. Przed Romaną nie mówiono nic o owéj uczcie i unikano w ogóle wspomnień o ojcu, które jéj były bolesnemi. W sąsiedztwie opis tego Lukullusowego przyjęcia, przesadzony, chodził z ust do ust.
Do nadania mu bajecznego tego piętna przyłożył się najbardziéj stary Palczyński, w przekonania, że tém popiera sprawę Gryżdy. Podnosił téż to, że Dziekan przecie nie odmówił przybycia, że przyjechał Bezdonow, Radzca i że obywatelstwo powinno było nareszcie sprawiedliwszém być względem Gryżdy, który nie zawinił więcéj nad innych, dorabiających się w pocie czoła i sumienia.
— To trudno — konkludował — ktoś ofiarą być musi; zjadamy jedni drugich... jest to prawo bytu. Szkoda Sołomereckich, ale Gryżda téż na coś się obywatelstwu przydać może; trzeba go tylko umiéć zażyć.
- ↑ Wydaje się, że zamiast nie podoba winno być nie spodoba.