Psiawiara/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PSIAWIARA.

POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
przez
J. I. Kraszewskiego.





TOM DRUGI.
I.

Życie w Białym Ostrowie miało wiele ruchu i wcale próżniaczém nie było; temperament, charakter, nawyknienia pani Sędzinéj nie dozwalały jéj spocząć na chwilę. Nie tylko umysł jéj, ale ona sama ciągle była czynną.
Bez zajęcia chwili wytrwać nie mogła, a gdy jéj na niém zbywało, umiała je tworzyć sobie.
W początkach, upodobanie jéj w koniach, psach, zabawach męzkich, raziło i zdumiewało pannę Romanę, i mogło-by w istocie świadczyć na niekorzyść, gdyby dla tych miłośnictw zaniedbywała ważniejszych obowiązków.
Ale Sędzina na wszystko czas miała. Wstawała rano i natychmiast zaczynała się krzątać około swego kobiecego i ogólnego gospodarstwa.
Ubrana dziwacznie, na-pół po męzku, biegała do śpichrzów, do stajen, na folwark, w lecie po ogrodach; zachodziła do swych wychowanic, które bardzo ostro trzymała, ale po macierzyńsku. Często bardzo, gdy na wsi był kto chory albo skaleczony, nim przywołano cyrulika, biegła sama z flaszkami i lekarstwami.
Chociaż krzyczała, gderała i łajała okrutnie, nikt się jéj nie bał tak dalece, a że była niewyczerpanie dobroczynną, od rana do nocy przychodzili ludzie, baby z dziećmi, żebracy, biedactwo różne z okolicy, prosząc o pomoc.
W lecie, zasiadała w ganku i tam słuchała próśb; zimą, była na to izba wyznaczona, która się kawiarnią nazywała, dlatego, że na kominie pełno zawsze było garnuszków i imbryków, ale w istocie, była to jéj sala audyencyonalna. Tu się i apteczka znajdowała.
Zwykle każdy przychodzący podlegał examinowi, a dopiéro po nim dostawał, o co prosił. Sędzina, choćby niegodnym pomocy uznała kogo, dawała ją, ale z dodatkiem bury, nauki i groźby, któréj nigdy nie spełniała.
— Gdybyś nie łajdaczył, — mówiła do włóczęgów, — gdybyś nie pił i nie próżnował, nie chodziłbyś obdarty; ale Pan Bóg każe za złe płacić dobrém, więc ci się pomaga. Tylko patrzaj! jak się dowiem!! żebyś mi się tu więcéj nie pokazywał!
Dla biednego ludu była niezmiernie wyrozumiałą, nędzy przebaczała wiele.
— A my lepsi? — mówiła. — Biedaczysko się upije; słowo daję, że zziębłemu, głodnemu, znękanemu się nie dziwuję. Gdy my pijemy, to co innego, za to baty, baty!
Nie okazywała tego pobłażania zbyt jawnie, ale miała je w sercu, dlatego szorstkie jéj obchodzenie się nikogo nie zrażało.
Często znaczniejszą część ranka zajmowały te miłosierne uczynki.
Pozostawało cokolwiek czasu, miała teraz Romanę, z którą bardzo lubiła rozmawiać. Dawniéj nie czytywała prawie nic, męczenie oczu nad książkami niecierpliwiło ją.
Pisała téż jak kura. Romana czytywała jéj czasami teraz, i Sędzinę żywe słowo to przejmowało, poruszało, unosiło. Szczególniéj poeci. Pomimo to, sama książki nie mogła wziąć w rękę, bo ruch tak jéj był potrzebny, że rzadko, i to z musu, przysiadała.
Dowiedziawszy się, że Gryźdówna lubiła muzykę i wiele się nią zajmowała, nic jéj nie mówiąc o tém, sprowadziła fortepian.
Muzyki jednak, oprócz najprostszych melodyi, nie lubiła. Fortepian postawiono na górze i Romana mogła sobie przypominać swych ulubieńców: Schuberta, Schumanna, Mendelssohna.
Jéj więc czas tu upływał bardzo znośnie. Chociaż Sędzina się opierała temu, zaczęła się dziewczętami, wychowanicami jéj, po kilka godzin na dzień zajmować.
Po obiedzie rzadko kto nie przyjechał. Zamarski był gościem aż do uprzykrzenia, ale go tu nie uważano za obcego, Sędzina się nim posługiwała.
Z sąsiadów mało kto czegoś nie potrzebował od Sędzinéj.
— Bezdzietna, majętna, — mówiono sobie, — powinna świadczyć.
Jakoż świadczyła: dawała zboże nasienne, pożyczała na chleb, dzieliła się pieniędzmi. Wśród zajęć tych, czasem jak piorun na nią spadała tęsknica za lasem i polowaniem, przypomniał się ojciec, młodość. Ruszała w las i to ją na długo odżywiało a rozweselało.
Słowem, nie było nudy i spoczynku w Białym Ostrowie.
Z życiem tém Romana, choć jéj w początkach się wydawało nieco dziwaczném, oswoiła się łatwo, i nie znajdowała go zbyt ciężkiém do dźwigania. Tylko myśl o ojcu i tęsknica za nim je truła.
Do gości zwykłych w Białym Ostrowie, wraz z wzięciem dzierżawy Zalesia przez Maurycego, przybył i on, bo mnóztwo było drobnych spraw, wynikających z tego stosunku, które najłatwiéj się rozwiązywały osobistém widzeniem się.
Sędzina lubiła go, jakby był jéj własném dzieckiem. Podobało się jéj w nim męstwo, prostota, spokój umysłu i pracowitość. Wprawdzie często w rozmowie czuła, że mu wykształceniem nie wyrównywa, ale ze szczerością wielką zaraz się do tego przyznawała.
— Coś to już zanadto rozumne dla mnie — mówiła, — wytłómacz mi, proszę. Umysł mam nie nawykły do łatania po wysokościach.
W początku, panna Romana przy odwiedzinach Sołomereckiego rzadko wychodziła, naganiła jéj to Sędzina.
— Nie dzicz się — mówiła. — Jestem pewna, że ty z nim lepiéj potrafisz mówić, niż ja, a on się rezerwie. Nudzić się musi strasznie.
Zwolna więc, posłuszna, panna Romana ukazywać się zaczęła. Siadała z daleka, mało się mieszała do rozmowy, lecz Maurycy, jakby umyślnie ją wyzywał; a gdy raz ją co zajęło, nadto była żywą, aby się nie poddać mimowolnie urokowi rozmowy.
Oczytana bardzo, nawet w tych przedmiotach, które nie wszystkim kobietom są dostępne, dziwiła często Sołomereckiego, gdy się wydała ze swą nauką i wstydziła się jéj niemal, nie mając wcale chęci popisywania się. Wyrywało się jéj to mimowolnie.
Maurycy, któremu bardzo zbywało na towarzystwie właściwém, znajdował wielką przyjemność, zbliżając się do Romany, która go zrozumiéć mogła.
Lecz samo nazwisko Gryżdy i Sołomereckiego zapobiegało, ażeby stosunek ten przybrał jakieś znaczenie, inne nad wzajemny szacunek.
Romana nie była wcale zalotną, czuła się nie piękną, była dosyć dumną, więcéj daleko ceniła swoje wykształcenie, niż postać.
Myliła się wszakże w ocenieniu powierzchowności, która miała oryginalność i wdzięku wiele, ale takiego, na jakim się nie każdy poznać może. Twarzyczka jaśniała intelligencyą, ustom może nadto sarkazmu gorycze życia teraz nadały, oczy były rozumne. Co się tycze małéj figurki, téj nic zarzucić nie można było, a ubierać się umiała tak, że w prostym szlafroczku było jéj ładnie.
Nie stroiła się nigdy, ale miała smaku wiele. Była sztywną trochę, lecz i to jéj nie odejmowało wdzięku. Starsza nad swój wiek umysłem, postacią była bardzo młodą.
Z Sędziną po niedługim czasie doskonale się rozumiały i przylgnęły do siebie. Brodzka tylko pojąć nie mogła, jak takiemu Gryżdzie taka córka się mogła dostać.
Mówiąc o niéj sam na sam z Sędziną, Sołomerecki również podziwiał tę ogromną różnicę między ojcem cynikiem, a córką, która żyła samą poezyą i ideałami.
Zdaje się, że po piérwszych kilku spotkaniach, w których Romana i Sołomerecki nadto pamiętali o swoich nazwiskach, stopniowe oswojenie się, pewne spoufalenie, zatarło nieprzyjemne to wspomnienie.
Romana stała się śmielszą i otwartszą, co jéj wyszło na korzyść, Maurycy również mniéj ceremonialnym.
Sędzina, widząc, że się doskonale bawią z sobą, wcale im nie przeszkadzała, a na myśl jéj nawet nie przyszło, aby z tego cokolwiek innego mogło wyrosnąć, nad dobrą znajomość i życzliwość.
— Niech choć córka zapłaci trochę długu ojca, rozrywając go — mówiła, śmiejąc się. — Ona nie kokietka, a on o kobietach ani myśli. Nareszcie Gryżdówna, to dosyć.
W czasie, gdy pan Zenon zapędził się był aż do starania o pannę Benignę i miał z nią się żenić, na Romanę, uważając ją za wydziedziczoną, mało kto spojrzał i zajmował się nią. Po zerwaniu z Benisią, szlachta okoliczna zaczęła ważyć i rachować, że, bądź co bądź, ona odziedziczy Dubińce, i niektórzy kawalerowie nie bez myśli starali się wciskać do Białego Ostrowu i zbliżać do Romany.
Nikomu się nie poszczęściło. Można było powiedziéć, że aż nadto rześko i stanowczo, prawie niegrzecznie, opędzała się tym staraniom. Oburzały ją. Przy tém, w poczciwéj téj młodzieży nic znajdowała żadnego, który-by jéj dorównywał głową, i zaledwie sprobowała którego z nich, naprowadzając rozmowę na ton nieco wyższy, nie potrzebowała już badać dłużéj. Wymagała wiele.
Jeden Sołomerecki mógł z nią parę godzin gawędzić i oboje nie czuli się znużonymi. Poezya, sztuka, świat, ludzie, dostarczali treści. Maurycy wiele mówił o pobycie za granicą, o wszystkich nowych zagadnieniach społecznych, któremi i ona się zajmowała; nawzajem Romana w świat idealny go wprowadzała, który on pojmował, jako dopełnienie rzeczywistego, jako postulat niedościgniony.
Niekiedy Sędzina, po swojemu, zamaszysto się wmieszała do téj rozmowy, rozstrzygając kwestye po kozacku, co budziło wesołość.
Trafiło się, że tak czasem we trojgu, albo we czworgu, gdy Dziekan przyjechał w odwiedziny, zapominali się do późnéj godziny i Maurycy po nocy wracał do Zalesia.
Po upływie pewnego czasu, Sołomerecki, robiąc z sobą rachunek sumienia, musiał się do tego przyznać, że gdyby mu tu Romany zabrakło, bardzo-by tęskno było i pusto.
Gryżdówna też myślała, że ten książę, który sobie tytułu książęcego nie pozwalał dawać, był jednym z najprzyjemniejszych ludzi, jakich w życiu spotkała. Nie spotykała ich wielu, ale, ostatnie lata na pensyi spędziwszy, wielu nauczycieli, bardzo wykształconych i niepospolicie udarowanych widywała często, a żaden z nich nie dorównywał w jéj przekonaniu Sołomereckiemu.
Bezwiednie zapewne jego młodość, urok bardzo wdzięcznéj powierzchowności, wpłynęły na ten sąd o nim; lecz Romanie się zdawało, że gdyby był starym, brzydkim, siwym, równie-by go ceniła.
Ten zawiązek jakiegoś uczucia pomiędzy dwojgiem młodych ludzi, powtarzamy, nie miał żadnego podobieństwa do jednéj z mnogich a przerozmaitych, tak zwanych, miłości.
Była to, co najwięcéj, dobra, serdeczna, rozwijająca się bujno przyjaźń, sympatya raczéj umysłów, niż serc.
Sołomerecki, myśląc o Gryżdziance, niezmiernie nad jéj losem ubolewał. Co za szkoda istoty, obdarzonéj tak szczęśliwie a skazanéj na los, który nigdy zaspokoić jéj nie może. Co ją czeka? Córka Gryżdy!
W inny sposób Romana litowała się nad Maurycym, skazanym na pracę malutką, niewdzięczną, gdy mógł-by był na inném polu tyle uczynić. Przekonaną jednak była, że on sobie drogę musi wyrobić i dojść wysoko.
Właśnie przyjaźń ta dwojga zbliżonych do siebie młodych ludzi była w dobie najpiękniejszego rozwoju, gdy ksiądz Piszczała, po bytności swéj w Dubińcach, a która go napełniła smutkiem, przybył zdać sprawę Sędzinie z tego, co słyszał i czego był świadkiem. Byli sami, mógł więc mówić otwarcie.
Odmalowawszy jaskrawy obrazek owéj uczty w pałacu odnowionym, Dziekan dodał z westchnieniem:
— Bardzo mi się w życiu rzadko trafiało spotkać ze skruchą prawdziwą i ze zmianą charakteru, szczególniéj w ludziach starych; ale któż to wié? ten Gryżda... gdyby córka przy nim była... z taką jak ona ma główką i z tém sercem... kto wie... mogła-by choć powstrzymać od zabrnięcia w nowe jakie błoto.
Jéj tu spokojnie, dobrze.,.. to prawda — ale — obowiązek tam woła! Z daleka, samą tęsknotą po sobie, nie wiele ona dokaże... więcéj-by zrobiła na miejscu.
— A! zlituj się, Dziekanie! — przerwała Sędzina. — Co za myśl! Chcesz mi ją odebrać. Ona tu odetchnęła dopiéro, a tam...
— Wiem, że jéj tu lepiéj — rzekł ksiądz Piszczała — lecz, droga pani moja, wejdź w siebie, pomyśl, rozważ, nie jest-że to obowiązkiem? nie powinnaż ona?
Sędzina sobie uszy zatknęła.
— Daj-że mi pokój.
Ksiądz Piszczała nastawał.
— Z taką mocą charakteru, jaką ona ma, z tym rozumem — mówił daléj — jestem przekonany, że powoli wiele by uczynić mogła. Gryżda, jeżeli się nie mylę, przynajmniéj co do rezultatu swoich zabiegów jest rozczarowany. Chwyta, jak tonący brzytwy, ludzi, jacy mu się nastręczają, choć pewnie ich należycie ocenia... nie wié, co robi... obłąkany jest. A że kocha córkę, tego jestem pewnym.
— Więc cóż? ma mu się narzucać sama! to niepodobieństwo — zawołała Sędzina. — Wiemy, że ją chciał mi z pomocą Bezdonowa gwałtem wziąć, ale żadnego zresztą kroku nie zrobił, by ją odzyskać. W tym domu sama, albo z taką Garlińska, to prawdziwe było-by męczeństwo; tu choć czasem ona Sołomereckiego zabawi, a on ją rezerwie... a w Dubińcach...
Dziekan jedném już słowem odpowiedział:
— Obowiązek! Nie pochwalałem jéj oddalenia się z domu, a dziś, gdybym mógł, skłonił-bym ją do powrotu.
Brodzka nadto szanowała Dziekana, by się z nim ważyła sprzeczać; zamilkła, ale się jéj bardzo smutno zrobiło.
Wprowadziła rozmowę na opis wspaniałości Dubinieckich i śmiała się z nich, powtarzając: oszalał! jak Boga kocham, waryat.
— Otóż widzisz, kochana pani — dodał Dziekan — że gdyby ona tam była, niezawodnie-by do tych śmieszności i głupstw nie dopuściła.
Mniejsza zresztą o to, ale w ważniejszych sprawach, chybiony cel, obałamucenie jego, mogą Bóg wié gdzie go popchnąć.
Nie głupi człowiek, tymczasem stracił rozum przez nagłą zmianę położenia. Wielu się na wyżynach w głowach kręci.
Ksiądz Piszczała, gdy raz powziął myśl jaką, nie łatwo się jéj wyrzekał, a jeśli w niéj mieściło się pojęcie obowiązku, nie odstępował nigdy. Jednakże w czasie téj bytności swéj wstrzymał się, gdy Romana weszła, od potrącenia o ten przedmiot tak drażliwy. Nie było nawet mowy o Dubińcach, choć Gryżdzianka wiedziała, że z nich powracał.
Za drugą bytnością swoją, ksiądz Piszczała od niechcenia wtrącił pytanie, czy jéj téż nie tęskno za Dubińcami.
— Za Dubińcami! ah! nie, anim do nich bardzo nawykła, ani lubiłam. Ta myśl, że zostały wydarte... że na nich cięży..
Nie dokończyła i zapłakała.
— Za ojcem tęsknię — dodała. — Jakim on był dla ludzi, sądzić mi się nie godzi, ale dla mnie, muszę to przyznać, był zawsze najtroskliwszym, najlepszym, a dał mi to, co dla mnie ma cenę najwyższą... wychowanie. Jemu winnam wszystko.
Dziekan z radością wysłuchał tego wyznania.
— Moje dziecko — rzekł, — przypomnij sobie, gdyś przybyła do mnie, com ci mówił! Zrozumiałem twój krok, ale go nie pochwaliłem.
— Cofnąć się dziś nie można, — odparła smutnie Gryżdzianka.
— Ja sądzę przeciwnie — odezwał się Dziekan. — Gdybyś miała odwagę i postanowienie, jabym...
Wstrzęsła się biedna dziewczyna.
— Ojcze mój — przerwała. — Zlituj się! Musiała-bym spełnić wolę ojca, mieszkać w tym nieznośnym pałacu i napawać się ciągle goryczą wspomnień.
— Ale-byś mogła być użyteczną ojcu — rzekł Dziekan — nie przebojem idąc z nim, ale dobrocią i łagodnością usiłując go nawrócić.
— Ja? jego? — odpowiedziała Romana. — Była chwila, żem zbyt zarozumiale ufała w moje siły; przekonałam się, że mi ich braknie.
— Nie sił brakło — odrzekł Dziekan, — ale cierpliwości i rozwagi.
Romana zadumała się smutnie, a nadejście Sędzinéj zmieniło tok rozmowy.
Dziekan, nic nie mówiąc nikomu, pojechał w parę dni potém do Gryżdy. Zastał go zgryzionego, skłopotanego, zmęczonego swoim nowym życia trybem. Służba, dom, wszystko mu było ciężarem. Chodził jak struty, można było przewidywać, że ten stan ducha do nowych niedorzeczności go skłoni.
Nie wiedział, co z sobą robić, i projekta wygłaszał takie, że ksiądz Piszczała słupiał, słuchając.
— Mój panie Zenonie — rzekł do niego — ludzie prości czasem się wyrażają o kimś, co drogę stracił, iż się zbił z pantałyku. Otóż mnie się zdaje, że ty jesteś zbity z tego...
— A jakiż na to ratunek? — odparł Gryżda.
— Wiem, że radykalnego lekarstwa nie przyjmiesz — rzekł Dziekan, — lecz żebyś przynajmniéj coś zrobił rozumnego.
— Naprzykład?
— No, naprzykład, mógł-byś córkę wezwać do siebie, łagodnie bez mściwych fuków.
— Ależ ja ją chciałem odebrać...
— Gwałtem, z pomocą władz — rzekł Dziekan. — Zmiłuj się!
— Niewdzięczne dziecko — zajęczał Gryżda.
— Ja ją bardzo często u Sędzinéj widuję — mówił ksiądz Piszczała — i podziwiam rozum, wychowanie, takt. Wierz mi, że wcale niewdzięczną nie jest. Bardzo niedawno temu, słyszałem ją wyrażającą się, że ci wszystko jest winna.
— A dlaczegoż uciekła ode mnie?
— Ty to wiész najlepiéj — począł Dziekan. — Z jéj uczuciem, delikatniejszém od twojego, widok tego pałacu, który się jéj zdaje przywłaszczonym...
Gryżda ze złością ręką zamachnął.
— Niech ich licho porwie z pałacem i Dubińcami, — zawołał — mam ich już do syta. Gdyby mi pieniądze oddano, zrzekł-bym się ich dzisiaj.
— Wiész, że to być nie może, mój panie Zenonie — dodał Dziekan — a uderz się w piersi: te twoje pieniądze, czy prawnie ci się należą? czy wszystkie są nabyte tak, abyś... mógł się z nich jawnie wytłómaczyć?
— Prawnie mi nic zarzucić nie można — powtórzył Gryżda.
Westchnął ksiądz Piszczała, a gospodarz prędko podchwycił:
— Czy myślisz, księże Dziekanie, że ona-by mogła powrócić do mnie?
— Nie wątpię o tém — pośpieszył ksiądz Piszczała z odpowiedzią — ale pamiętaj, żeś ojcem, że ona jest młodą i że, choćby zawiniła przeciwko tobie, i ty nie jesteś bez grzechu.
Gryżda począł żywym krokiem biegać po pokoju.
Sama myśl ta, że mógł-by odzyskać córkę, że ona-by tu z sobą życie wniosła, dziwnie go poruszyła. Z Romaną wchodziły znów wszystkie utracone nadzieje.
Po krótkiém milczeniu, zwrócił się Gryżda do Dziekana:
— Powinniście Wy to zrobić, mój ojcze, aby mi ona wróciła.
— Mógł-bym się o to starać, ale pod pewnemi warunkami.
— Naprzykład?
— Żadnych wyrzutów, przebaczenie.
— Tak, ale ona się ze mną obchodziła w ten sposób... Jestem ojcem; to było nie do zniesienia...
— A ty jak się obchodziłeś nieraz z ludźmi? Wzięła temperament po tobie.
Przerwano rozmowę, nadszedł ktoś, zwróciła się inaczéj.
Na odjezdném ksiądz Piszczała już nie nalegał, chciał zostawić czas Gryżdzie do rozwagi, on sam pochwycił go za ręce i począł szeptać:
— Zrób to, aby Romana wróciła!
— Zobaczymy.
Przygotowane więc było pojednanie, i przewidziéć łatwo się dawało, iż ono przyjdzie do skutku.
Sędzina wcale się tém nie cieszyła.
— Dziewczyna przepadnie przy takim ojcu! — powtarzała, bolejąc i skarżąc się przed wszystkimi.
Za pierwszą bytnością Sołomereckiego, nie mogła obawy swéj przed nim utaić.
— Wystaw sobie, mój Książę — rzekła: — Piérwszy raz w życiu zła jestem na Dziekana. Nastaje na to, aby Romana powróciła do ojca, i pewna jestem, że na swojém postawi.
Rzucił się, niemal oburzony, Sołomerecki.
— To nie może być!
— Przynajmniéj być nie powinno — dodała Brodzka. — Dla mnie będzie to wielka strata. W krótkim czasie nawykłam i przywiązałam się do niéj. Dom mi się mój długo będzie pustką wydawał.
Sołomerecki nie mógł przyznać się do tego, ale pomyślał, że i jemu bardzo panny Romany zabraknie, a szukać jéj w Dubińcach będzie niepodobieństwem.
— Dziekan, — mówiła daléj Sędzina, — gdy raz sobie co powié i weźmie do serca, ni ustąpi, aż do skutku doprowadzi. Zdaje mu się, że Romana jest jedyną istotą, mogącą wpłynąć na Gryżdę i... naprawić go! W tém kochany nasz ksiądz Ignacy łudzi się, bo Gryżdy się nie przerabiają, ale z nim o tém dysputować nie można. Dziewczyna padnie ofiarą.
— Bardzo mi jéj żal — odezwał się ze współczuciem Sołomerecki. — Widując ją w domu pani, rozmawiając często, mogłem ocenić pannę Romanę i dziwię się przymiotom umysłu, które w niéj odkrywam.
— Umysł umysłem, — zawołała Brodzka — zapewne, że i to coś warto, ale charakter, serce szlachetne i poczciwe uczucia, wielka prostota i szczerość są do podziwienia. Nigdy w świecie nie przypuszczałam, abym się ja mogła zakochać w córce Gryżdy, a jeśli mi ją odbiorą, złą będę okrutnie.
Sołomerecki siedział zadumany.
Nigdy może lepiéj nie oceniał towarzystwa Gryżdówny, jak teraz, gdy je miał utracić. Weszła ona właśnie, gdy to mówili, z bardzo wyraźnym cieniem smutku na twarzy; przywitała Księcia, usiadła, a Sędzina wyszła z pokoju.
Drażliwego przedmiotu Maurycy wcale nie chciał poruszać, zapytując ją o powrót do Dubiniec. Widząc smutniejszą, niż zwykle, starał się rozerwać, ale mu się to nie udawało. Rozmowa, na różne przedmioty z kolei przeskakując, urywała się. Parę razy spojrzeli na siebie, smutek był w oczach obojga, i one mówiły o tém, o czém usta milczéć musiały.
Głosy dziewcząt, wychowanic Sędzinéj, dochodzące z sąsiedniego pokoju, dały Sołomereckiemu powód do mówienia o niéj, jéj dobrych uczynkach i całém życiu, tak excentryczném a pełném zasług. Gorąco wyraził się z wielkiém dla niéj uwielbieniem.
— Ja najzupełniéj Księciu wtóruję — dodała Romana, — patrzę na to jéj życie z blizka i codzień się bardziéj przywiązuję. Serce złote. A! jak mi boleśnie było-by się z nią rozstać! — dodała mimowolnie i, zaraz się postrzegłszy, iż niepotrzebnie się to jéj wyrwało, umilkła.
Sołomerecki podchwycił.
— Alboż się to stać może?
Gryżdówna podniosła główkę i spojrzała mu w oczy.
— Tak, — rzekła — jest to prawie nieuchronném. Być może i zapewne się stanie.
— Ja także będę wiele czuł na tém, — odezwał się Sołomerecki, — bo towarzystwo pani było dla mnie więcéj niż miłém, stało się potrzebą.
Zarumieniła się mocno dzieweczka.
— Bardzo to pochlebném jest dla mnie, — odpowiedziała, — ale Książę pozwoli, abym tego inaczéj, jak za prostą grzeczność, nie wzięła.
— Mylisz się pani, — przerwał Sołomerecki — to nie jest wcale komplement, ale szczere wyznanie tego, co czuję. Zabraknie mi wielce tych naszych rozmów, w których mogłem z nią o tém rozprawiać, o czém tu z nikim już nie potrafię.
— Jakżebym ja na to odpowiedziéć powinna? — uśmiechnęła się smutnie Romana. — Dla mnie strata stokroć będzie większą.
Skłonił się Maurycy.
— Lecz — dodał — ja nie przypuszczam i nie wierzę, abyś pani Sędzinę mogła osierocić.
— Wszystko nieprzyjemne zawsze potrzeba przypuszczać — odpowiedziała Romana — bo w życiu ludzkiém ono się najłatwiéj sprawdza.
Powróciła Sędzina i przyniosła z sobą przedmiot nowy. Była podrażnioną i gniewną, a miała to w charakterze, iż oburzona, nie uspokoiła się, aż tego, co ją drażniło, nie usunęła i po swojemu nie rozwiązała. Przedmiotem jéj gniewu na teraz była jedna z dziewcząt, mająca matkę w miasteczku, którą dosyć często odwiedzała.
Panna Walerya (Walusia), starsza od innych wychowanic Sędzinéj, żywa, roztropna, ładna bardzo, była jéj ulubienicą.
Brodzka niespodzianie się dowiedziała właśnie z podchwyconego w książce od nabożeństwa liściku, że Walusia temu niegodziwemu bałamutowi, znanemu z płochości Kostkowi, dała się wplątać w romansik.
— Przy piérszém spotkaniu — zawołała rękami wywijając — niech się pan Kostek ma na baczności, bo go tak złaję i wytrę mu kapitułę, że całe życie popamięta.
Zaledwie dokończyła tę groźbę, gdy w progu ukazał się obwiniony. Sędzina się zaperzyła i zaczerwieniła; Romana, nie chcąc być świadkiem sceny nieuniknionéj, wysunęła się do drugiego pokoju. Sołomerecki chciał się pożegnać, ale go zatrzymała, poszedł więc za Romaną.
Tymczasem Kostek, któremu na odwadze nie zbywało, zbliżał się nieustraszony ku Brodzkiéj, mierzącéj go oczyma piorunującemi.
— Pani Sędzina dobrodziejka — począł.
— Jak Waćpan śmiész i masz czoło — krzyknęła gospodyni, cofając się — po téj nikczemnéj, podłéj intrydze, którą śmiałeś zawiązać z moją wychowanicą, jeszcze mi się stawiać na oczy?
— Właśnie dla wytlómaczenia się tu przybywam — odparł niezmieszany wcale Kostek. — Proszę mnie posłuchać.
Brodzka wstrząsnęła się, splunęła, założyła ręce na piersiach po napoleońsku — i milczała.
— Panna Walerya ma matkę — dodał Kostek. — Ja żadnego potajemnego z nią stosunku nie miałem, wiedziała o nim matka. Panna Walerya mi się podobała, kocham ją i proszę o jéj rękę.
Podniósł głowę do góry. Milczenie trwało chwilę, Brodzka go mierzyła oczyma.
— I Acanu się zdaje — odrzekla — że ponieważ Walusia nie ma nic prócz matki mrącéj z głodu, któréj ja daję ordynaryą, robisz jéj wielką łaskę, racząc się ofiarować na męża? Ale znany jesteś, jako stary bałamut; uczynisz ją nieszczęśliwą.
— Gdyby pani Sędzina posłuchać mnie raczyła...
Brodzka znacznie była ostygła, rozzbroił ją Kostek. Nie lubiła swatać i małżeństw kojarzyć, ale, gdy się raz składały same, pomagała chętnie do nich.
— Mów-że bez objeżdzek — wtrąciła — a nie kłam.
— Pani Sędzinie wiadomém być musi, że mam staruszkę matkę, którą kocham bardzo — mówił Kostek. — Ja ciągle na dyszlu, moja kochana matusia sama jedna, sługi — Boże odpuść, na nic się spuścić nie można. Potrzebuję kogoś, co-by mi mój skarb pielęgnował i żonę biorę więcéj może dla staruszki, niż dla siebie.
Rozśmiała się mimowoli Brodzka.
— A! ty adwokacie, wyparzona gębo! — krzyknęła — co ty mi chcesz oczy zamalować swoją macierzyńską miłością.
Złagodniała jednakże.
— No, to żeń się — odparła — ale pamiętaj, że ja Walusi jestem opiekunką, a będziesz złym mężem dla niéj, to ze mną do czynienia! rozumiesz?
Kostek przystąpił do pocałowania ręki wesoło.
— Niech pani Sędzina wybaczy — rzekł — i uważa mnie za sługę swojego. Ludzie o Kostku różnie mówić mogą, ale podłości mu nie zarzucą.
Złagodniała Brodzka, natychmiast kazała przywołać Walusię do swojego pokoju i poprowadziła z sobą do niéj Kostka. W czasie téj sceny, która niespodzianie szybko się zakończyła, panna Romana i Sołomerecki znajdowali się w drugim pokoju sami, i gdy po wyjściu Sędzinéj powrócili do salonu, na twarzach obojga widać było jeszcze ożywionéj snadź bardzo rozmowy odblask. Romana wesołą się zdawała, Sołomerecki swobodniejszym.
Po chwili Kostek z Sędziną powrócił do salonu, i musiała go tu prosić siedziéć, uprzedziwszy, żeby przy córce Gryżdy nie wyrwało mu się co przeciwko niemu.
Samouczek, wychowany sam przez siebie, Kostek był niezmiernie zdolny i zręczny, w każdém więc towarzystwie, choćby mu nie mógł dotrzymać, umiał się tak znaleźć, iż się na śmiech nie naraził. Wesół był przy tém i dowcipny, ale złośliwy.
Piérwszy raz mając zręczność zbliżyć się do Sołomereckiego, pragnął z tego korzystać i, zaprezentowawszy się, szepnął, jak bardzo oddawna pragnął poznać go i, gdyby można, stać mu się użytecznym.
Maurycy podziękował. Romana, znając Kostka z odgłosu, że był ojca jéj nieprzyjacielem zajadłym, wyszła, nie chcąc być narażoną na poznajomienie się z nim.
To natychmiast Kostkowi rozwiązało usta. Sołomerecki, ciekawy tego nowego typu domorosłego, pozostał. Sędzina, zbywszy się troski i gniewu za Walusię, była w najlepszym humorze. Kostek ją bawił.
— Przecieżeś, choć późno, przyszedł do rozumu — powiedziała po chwili. — Dawno ci się było potrzeba ożenić, a nie płocho zabawiać i bałamucić.
— Słowo daję pani Sędzinie, czasu nie miałem; — rzekł Kostek — jestem tym nieszczęśliwym chodatajem, którego rwą i on się rozrywać musi na wszystkie strony. Musiałem się naprzód kawałka chleba dorabiać, a że nie naśladowałem Gryżdy i jak pijawka nie umiałem się do nikogo przyczepić, wysilałem, nim się kawałeczka chleba doczekałem.
Na wspomnienie Gryżdy, Sołomerecki zmarszczył się i odwrócił.
— Daj Acan pokój Gryżdzie — rzekła Sędzina. — Każdy za swoje grzechy powinien pokutować, a Acan téż masz ich dosyć.
— Tylko mi żadnego szelmowstwa nikt nie zarzuci — przerwał Kostek. — Moja dobra, kochana matka wychowała mnie inaczéj. Widzi pani Sędzina, że nawet na pieniądze nie gonię, kiedy się żenię z ubogą panienką, choć trafiały mi się inne partye.
— Walusia Acanu więcéj niż posag przyniesie — wtrąciła Sędzina. — Ale słyszałam, żeś i o pannę Benignę się starał — dodała z uśmieszkiem.
— Tak, temu lat dziesięć — zawołał Kostek — bo ja zawiędłych gruszek nie lubię.
— A rozerwałeś małżeństwo niedawno.
— Przypadkiem, Bóg widzi, przypadkiem — westchnął Kostek. — Gdybym był mógł przewidziéć, że taką przysługę wyrządzę nieprzyjacielowi, nigdyby tam noga moja nie postała. Com go zgubić chciał, uratowałem!
Śmiała się Sędzina, Sołomerecki wstał i przechadzał się po pokoju.
— Dzięki Bogu — dodała gospodyni po chwili — zwolna się wszyscy grzesznicy jawni nawracają. Acan się nareszcie żenisz, a Gryżda z córką się ma pojednać i mamy nadzieję, że ona go na dobrą drogę poprowadzi.
Kostek się rozśmiał.
— Miałby oddać Dubińce? — zawołał.
W tém Maurycy, posłyszawszy rozmowę, stanął przed nim.
— Za pozwoleniem — rzekł. — Co do Dubiniec, ja téż głos mieć powinienem. Obwiniają wszyscy Gryżdę, i niewątpliwie serca i szlachetnych uczuć mu brak, ale w sprawie Dubiniec, przyznać muszę, iż daleko mniéj może winien jest, niż się wydaje. Ojciec mój odziedziczył majątek odłużony, nie miał ani możności, ani umiejętności oczyszczenia go. Ja byłem z dawna do straty téj przygotowanym, i — co się tycze mnie, nie obwiniam Gryżdy, chyba o brak delikatności, a téj się ja i nikt po nim spodziewać nie mógł.
— Jest to wspaniałomyślność ze strony księcia, brać go w obronę, — rzekł Kostek — ale cały świat go potępia.
Maurycy wziął za kapelusz i, nie chcąc już przedłużać rozmowy, pożegnał się i odjechał; Kostek, zaproszony na podwieczorek, do którego i Walusia miała wyjść, pozostał. Starając się przypodobać gospodyni, wysypał, jak z rogu obfitości, tysiące nowinek drobnych, drastycznych, śmiesznych, z których Brodzka była dosyć rada.
— Samo z siebie — rzekł ku końcowi rozmowy — że teraz, gdy mam szczęście z domu pani dobrodziejki brać za żonę jéj wychowanicę, pani mnie zaszczyci zaufaniem i mianuje swoim plenipotentem. Będę jéj służył dla samego honoru nazywania się jéj sługą.
— A ja pochlebców nie lubię — przerwała Sędzina — daj więc sobie i mnie pokój z komplementami.
Gryżdzianki przy herbacie nie było. Kostek więc mógł swobodnie mówić o swoim nieprzyjacielu.
— Tylko co nie widać — rzekł, śmiejąc się, jak go ci, co nań plwali i wyrzekali się go, poprowadzą do urzędu i gotowi na czele powiatu postawić. Taka u nas opinia... tacy ludzie...
Ma już Palczyńskich, z których korzyść niewielka; ma nowego Radzcę, choć niewiadomo jeszcze, co to za ryba; Ksiądz Dziekan podobno wierzy w nawrócenie grzesznika; córka, jak słyszałem, powraca do niego. Czego się taki łotr więcéj już spodziewać może? Obmyje się i — będzie czysty. Tylko ja nigdy się z nim nie pojednam. — Kostek odjechał.
Do wieczerzy wychodząca Gryżdzianka wydała się Sędzinie smutniejszą, niż kiedykolwiek, zamyśloną jakąś i nie swoją, i przypisywała to niepokojowi, zbudzonemu oczekiwaniem powrotu do Dubiniec. Brodzka, widząc, że to było nieuniknioném, starała się ją pocieszyć.
— Przemogę się — mówiła do niéj — i gdy ty do tych Dubiniec powrócisz, doprawdy powlokę się chyba za tobą, tak mi tęskno będzie.
Romana rzuciła się ją uściskać.
— Wiem, jak to będzie wielka ofiara, ale uczyń ją pani przez miłosierdzie nade mną. Jeżeli w istocie Dziekan mnie zmusi do powrotu, o jedne łaskę prosić będę ojca i spodziewam się ją wyjednać, aby mi pozwolił w małym dworku pozostać. Będziesz więc pani Sędzina mogła odwiedzać mnie, nie widując więcéj nikogo. — Szepnęła, oczy spuszczając.
Zapowiedziana zmiana w Białym Ostrowie Sędzinie była-by jeszcze cięższą do zniesienia, gdyż Romana była jéj dusznie potrzebną; ale, na szczęście wyprawa Walusi, zajęcie się jéj zamążpójściem, mocno zatrudniło panią Brodzka i wprawiło ją w gorączkowy ruch.
Było we zwyczaju, że dziewczęta, wychodzące ztąd za mąż, albo małe wyposażenie, lub sutą otrzymywały wyprawę, nie wytworną, ale gospodarską. Sędzina więc, będąc nieprzygotowaną, musiała słać, jeździć, targować się, sprowadzać krawców, naradzać się z panną i Kostkiem, posługiwać Zamarskim.
Ile razy jednak, wśród tego zakłopotania, przyszedł jéj na myśl odjazd Romany, wzdychała:
— Co ja teraz bez niéj pocznę!..
Gryżdzianka obiecywała jéj odwiedzać Biały Ostrów, ale Sędzina wątpiła, aby ojciec na to pozwolił, sama zaś zbyt często do Dubiniec przyjeżdżać nie mogła.
Dziekan tymczasem, kując żelazo, póki było gorące, Gryżdę przygotowywał; chodziło już tylko o sposób, w jaki się pojednanie dokonać miało. Uchwalono spotkanie się na probostwie u księdza Piszczały zkąd Gryżda miał wprost córkę zabrać do domu.
Dla Dziekana było to tryumfem i pociechą, Gryżda radował się także, zresztą wszyscy ubolewali nad losem Romany, a Sędzina mówić nawet o tém nie mogła, tak ją los ten bolał.
Sołomerecki podzielał jéj uczucie, lecz widział konieczność.
— Mnie także będzie bardzo żal panny Romany — rzekł otwarcie — ale jak bardzo zatęsknię, gotów-em pojechać w odwiedziny do Symeona, aby się jéj choć z daleka pokłonić.
Sędzina spojrzała na niego znacząco.
— Doprawdy? — zapytała.
Maurycy w żart to obrócił.

II.

W kościele brzmiały śpiewy i organy, Dziekan w asystencyi dwóch księży odprawiał sumę, jak zawsze ławki i kaplice pełne były pobożnych.
W jednéj z piérwszych tym razem, prawie niewidywany nigdy na nabożeństwach, Gryżda, stał ze spuszczonemi w ziemię oczyma i wargami zaciśniętemi. Czuł, że wzrok wszystkich był zwrócony na niego. Niekiedy poruszenie niespokojne, nerwowe, zdradzało, iż ten cynik ostygły wrażeniu jakiemuś oprzéć się nie mógł.
Któż wié? wspomnienia może lat młodych, seminaryum, uroczystości podobnych, w których brał udział jako kleryk, przesuwały się w jego pamięci i budziły nieodgadnione uczucia.
Długie lata upłynęły od téj młodości, odrzuconéj i zapartéj; Gryżda znajdował się u celu swych zabiegów, z takim uciskiem w duszy, jakiego nie doznawał, gdy na nowo rozpoczynał życie.
Wejrzenie jego nieśmiało wybiegało on kościół, jakby się lękało i spodziewało spotkać tam kogoś.
W ławeczce z boku, razem z Sędziną, klęczała z osłoniętą zupełnie twarzą Romana, a ruch ręki, z chusteczką białą ciągle pod woal wsuwającéj się, dozwalał się domyślać, że płakała.
I na nią téż, równie jak na ojca, oczy pobożnych się zwracały. Domyślano się, wiedziano, że ojciec i córka mieli tego dnia spotkać się u Dziekana, który dlatego wszystkich zwykłych swoich gości odprosił, aby pojednanie sam na sam, bez świadków innych, oprócz niego i Sędziny, odbyć się mogło.
Zdawało się, że Gryżda, który słuchał całéj mszy i kazania, tak był w myślach zatopiony, iż wcale nie wiedział, co się wkoło niego działo. Patrzący zauważyli, że w ciągu długiego nabożeństwa ani się skłonił, ni przeżegnał, ani usta mu się nie poruszyły.
Naostatek odśpiewano Święty Boże; Dziekan wszedł do zakrystyi, pobożni zaczęli się rozchodzić i rozjeżdżać; ale przed kościołem została gromadka, przez któréj wzroki Gryżda musiał przechodzić, jak przez rózgi.
Nie śpieszył téź z wyjściem, dając wszystkim się wyprzedzić. Siadł w ławce i zadumał się.
Romana z Sędziną przez zakrystyą przeszły na probostwo.
Kościół był już prawie pusty, i zakrystyan z dziadkami chodził tylko od ołtarza do ołtarza, gasząc ostatki świateł, zakrywając mensy, zabierając ampułki i ręczniczki, gdy naostatek Gryżda ocknął się i, jakby całéj siły swéj potrzebował na wyrwanie się ztąd, energicznym krokiem skierował się ku wyjściu.
Był li to ten sana cynik zastygły, który nigdy na ludzi, ich krzyki i obelgi nie zważał i nie cierpiał od nich? We wnętrzu duszy zapewne został tym samym, ale jéj powierzchnia, jeśli się tak wyrazić godzi, lód, co ją pokrywał, zaczynał tajać z boleści.
Nie mógł przypuścić, aby logika całego jego życia była chybioną i fałszywą, a jednak wynik jéj całkiem został chybiony.
Dlaczego? gdzie była omyłka?
Gryżda, przy całym swoim rozumie, dojść nie mógł. W tych danych, na których opierał swą logikę i postępowanie, musiało być coś chybionego. Co? Nie wiedział sam.
Zmienić kierunek? nie potrafił by może, gdyby chciał. Co daléj? pytał się nieustannie siebie, a w duszy nie znajdował odpowiedzi.
Są w życiu takie rozdroża, w których się obłęd postrzega, a dalszéj nie widzi drogi.
Powolnym krokiem, nie oglądając się, nie widząc nic, nie słysząc, co wkoło się działo, Gryżda obojętnie przeszedł przez cmentarz i zmierzał ku probostwu.
Do drzwi nie doszedłszy, stanął, usta mu się skrzywiły ironicznie, poruszył ramionami; zdało się jakby jakieś postanowienie powziął nagłe i stanowcze, które go nieco uspokoiło; podniósł oczy, wszedł do sieni.
Przez wpół odemknięte drzwi od pierwszego pokoju Dziekan już wyglądał, czekając na niego.
Powitali się milcząco.
Gryżda wszedł za Dziekanem.
Na małéj kanapce siedziała Sędzina, szarpiąc chusteczkę, którą trzymała na kolanach, obok niéj Romana z twarzyczką mocno zaczerwienioną, z oczyma wypłakanemi.
Na widok wchodzącego ojca, porwała się z miejsca, poruszona gwałtownie, podbiegła ku niemu, pochwyciła go, objęła i, płacząc, całować zaczęła. Gryżda stał, jakby walczył z uczuciem; twarz mu się rozpogodziła. Nie powiedział słowa, pocałował ją w czoło i zwrócił się do Sędzinéj.
Sędzina, która miała wielką ochotę wpaść z góry na Gryżdę, pomiarkowała, że ani czas, ani miejsce nie były po temu.
Przywitała się zimno.
— Przywożę panu córkę — rzekła — dzięki Bogu zdrowa... miło mi było w jéj towarzystwie... i tęsknić będę, ale ojciec ma swoje prawa.
Gryżda odpowiedział coś tak niewyraźnego, iż nikt go nie zrozumiał. Siadł z boku na krześle i wpatrzył się w Romanę. Dziekan, stojący tuż, spoglądał na dzieło swoje i szeptał, jakby odmawiał modlitwę.
— Mój panie Zenonie — rzekł — wszyscy a wszyscy winszujemy ci dziecka; wychowałeś je po Bożemu i to ci wielką jedna zasługę; nie popsuj że własnego dzieła.
Uśmieszkiem dziwnym, a raczéj ust wykrzywieniem odpowiedział na to Gryżda, nie znajdując na razie nic innego. Był widocznie zmieszany i jak na gorących węglach.
Sędzina i Dziekan czuli, że przedłużać tego dręczącego położenia nie godziło się. Ksiądz Piszczała zaprosił do śniadania, już przygotowanego na stole, do którego się zbliżyli wszyscy, ale go nikt nie dotknął.
Romana uściskała raz jeszcze w milczeniu Sędzinę, pocałowała w rękę Dziekana i zwróciła się do ojca.
— Jedźmy, ojcze.
Gryżda pożegnał się pośpiesznie.
— Wdzięczén jestem pani — rzekł do Sędziny, — a spodziewam się, że nie zechcesz Romanie i mnie odmówić... i dozwolisz pozostać z sobą w stosunkach.
Brodzka ruchem ręki odpowiedziała.
Dziekan wyprowadził ich do ganku, konie stały gotowe, powóz się zatoczył. Romana żywo skoczyła do niego, Gryżda za nią... i kocz ruszył ku Dubińcom.
Zamyślony pan Zenon długo się nie odzywał do córki. Dał słowo, że jéj wymówek czynić nie będzie; ona się namyślała od czego począć.
Za miasteczkiem już byli, gdy się zwróciła ku niemu.
— Kochany ojcze — rzekła głosem, który odzyskał dawną siłę — jedna tylko prośba. Pozwolisz mi zostać we dworku, który ja urządzę dla siebie. W pałacu mieszkać nie mogę.
— Będzie to trochę śmieszném, — odparł Gryżda — lecz przystanę i na to. Nie uciekaj mi już tylko z domu Z pałacem pogodzisz się powoli. We dworku zresztą postaram się, gdy go sama jedna będziesz zajmować, uczynić ci mieszkanie wygodném.
Skrzywił się nieco.
— Słyszałem — dodał — że tam Sołomerecki często bywał u Sędziny i ludzie mówią, żeście z sobą byli bardzo dobrze. Musiało się to także przyczynić do wstrętu dla pałacu.
— Nic a nic; bo nigdy Sołomerecki nie wspominał i nie dozwolił najmniejszéj wzmianki zrobić o Dubińcach. To jest człowiek szlachetny i delikatny.
Rozśmiał się Gryżda.
— Naturalnie, ma on te wszystkie przymioty, na których mnie zbywa — dorzucił ironicznie.
— Ojcze!..
— Zabawna rzecz, że jakiś traf osobliwy musiał pannę Gryżdziankę zbliżyć do jaśnie oświeconego. Ludzie ztąd gotowi wnosić, że ja mam głupią myśl naprawienia moich krzywd, ofiarując córkę jegomości. Ale jabym tego wcale za żadne dla ciebie szczęście, ani dla siebie za honor nie uważał. Takie małżeństwa...
— Kochany ojcze! — zakrzyknęła Romana, — na miłość Bozką, któżby coś podobnego mógł przypuścić! To jest wprost poczwarne i niemożliwe.
— Rozumie się, bo ty jesteś córką Psiawiary, a on synem tego, co ojca twego, jak policzkiem, napiętnował tém nazwiskiem. O tém nigdy się zapominać nie godzi.
Gryżda zamilkł. Po chwili Romana się znowu obróciła ku niemu.
— Jeszcze prośba — rzekła.
Ojciec się ku niéj niespokojnie obrócił.
— Żadnéj Garlińskiéj przy mnie! — odezwała się pospiesznie. — Wolę przez całe życie samą pozostać.
— Znajdzie się coś lepszego — zamruczał Gryżda. — W każdym razie nie narzucę ci nikogo. Niech tylko nawzajem i mnie będzie wolno o coś prosić. Bywają teraz u mnie ludzie, a spodziewam się ich miéć coraz więcéj, bo i ty ich przywabisz. Mieszkaj we dworku, jeśli chcesz, aleś powinna przychodzić do pałacu dla gości.
Westchnęła Romana; milczenie było znakiem, że się zgadzała.
Gryżdzie powoli twarz się rozjaśniać poczęła.
Droga do Dubiniec przeszła tak na urywanych rozmowach, niepostrzeżenie prędko. Czekano z obiadem w pałacu, ale córka uprosiła, aby wprost do dworku zajechali.
Gryżdzie pilno było pochwalić się ze swojém dziełem, bo pewnym się czuł, że wspaniałością olśni córkę, i że to, co zrobił z pomocą. Radzcy, podobać się jéj musi.
Ulegając ojcu, musiała Romana, zaledwie wysiadłszy we dworku, gdzie na nią sługi czekały, przejść zaraz do pałacu wraz z Gryżdą.
Z tryumfem patrzał jéj w oczy, i zdumiał się wielce, gdy, wszedłszy drżąca, ze wzrokiem przelękłym, nie okazała ani zdumienia, ani najmniejszéj radości z tego, co ją tu otaczało.
Nim obiad podano, Gryżda prędko ją przeprowadził po dolnych salonach, pokazując wszystko, ale zaledwie okiem rzuciła na ten przepych.
Do obiadu wystąpiła służba, liberya i stół tego dnia był jakby na przyjęcie najdostojniejszych smakoszów przygotowany. Romana ledwie co wzięła w usta.
Na ostatku sami się znaleźli w saloniku wyzłacanym i jaskrawym, który Gryżdzie się wydawał czémś tak wspaniałém i pięknem, iż się nim szczególnie mógł pochlubić.
— Co ty mówisz na to? — zapytał.
Romana spuściła oczy.
— Niech ojciec mnie nie pyta, — rzekła powoli. — Nie chciała-bym mu uczynić przykrości... a, doprawdy... Nie zrozumiemy się, kochany ojcze...
Gryżda niczém mocniéj nie czuł się obrażonym, jak posądzeniem o brak inteligencyi.
— Nie miał-bym ja ciebie zrozumiéć! — zawołał — zmiłuj się.
Zmuszona, z przykrością i wysiłkiem Romana mówić zaczęła:
— Wszystko to jest do zbytku przepyszne, wspaniale, ale nie pańskie, ani ładne. Smaku brak było temu, co to urządzał, a pewna jestem, że nie ty, mój ojcze, kierowałeś robotami. Smak jest rzeczą, któréj się téż uczyć potrzeba, mało osób ma go danym od natury instynktem.
Skrzywił się Gryżda.
— W istocie, — rzekł — dla mnie to nie jest zrozumiałe. Prawdę powiedziawszy, ja mam to wszystko za dzieciństwo, gardzę tém, nie robi mi to żadnéj przyjemności; ale ludzie potrzebują blasku, tak, jak potrzebują kłamstwa. Głupich jest ich daleko więcéj, niż rozumnych.
Przeszedł się po saloniku.
— Cóż chcesz? świeci się to, bije w oczy, każdy widzi, że wiele kosztowało... et hoc erat demonsdstrandum — dodał seminaryjném wspomnieniem. — Mnie to, wierzaj mi, ani śmierdzi ani pachnie.
— Mnie śmierdzi — dodała Romana — pozwól mi odejść do dworku.
Nie sprzeciwiał się wcale Gryżda, czuł potrzebę powolności dla Dziekana, przynajmniéj w początku.
Po Białym Ostrowie, Romanie pustką straszną wydał się jéj dworek, ale miała w nim swój fortepian, książki, rysunki, wszystko to, czém dość długo żyła prawie wyłącznie. Ludzi tylko nie było, do których towarzystwa nawykła, brakło ruchawéj Sędzinéj i poważnego Sołomereckiego.
Oddalenie od tego przyjaciela wpłynęło nawet na zwiększenie dla niego uczucia, które się zrodziło w jéj sercu. Stało się ono czulszém, gorętszém może. Nie spodziewała się go widywać, ale obiecywała sobie pamiętać.
Przeżyła z nim w Białym Ostrowie jednę z najjaśniejszych chwil swojego życia, tych, w których się zapomina o świecie całym.
Dla niego — myślała — była ona niczém, wspomnienie jéj miało się zatrzeć wkrótce; ale dla niéj! miało pozostać wiecznie czémś cudnie jasném i piękném.
Wdzięczną mu była za to, że ani imieniem jéj się nie odstręczył, ani nigdy nie zadrasnął najminiejszém słowem ojca.
Reszta zimy przeszła w Dubińcach dosyć jednostajnie i cicho. Romana urządziła sobie dworek, który dla niéj jednéj, po małém przerobieniu, okazał się wygodnym i wystarczającym. Ojciec, który z razu nalegał, aby częściéj przychodziła do pałacu, powoli się zgodził na to, aby, gdy nie było gości, jadać u Romany. I on, do czego się nie przyznawał, znajdował się tu jakoś swobodniejszym.
Mało kto odwiedzał Dubińce, oprócz wspomnianych już, Radzcy Bolka, Palczyńskich, Fiszera i Dziekana. Ten, trochę niespokojny, z początku częściéj zaglądał, potém, przekonawszy się, iż stosunek znośny zawiązał się między ojcem a córką, panu Bogu resztę polecił.
W istocie, wpływ Romany zdawał się być widocznym. Gryżda był zmienionym. Ludzie to jéj przypisywali, co w istocie było skutkiem jednéj chwili rozmysłu, téj chwili, gdy, przed probostwem stojąc, Gryżda sam do siebie uśmiechnął się ironicznie. Powiedział sobie naówczas: ergo decipiatur, i postanowił fizyognomią swą zastosować do... okoliczności. W duszy pozostał, czém był. Ze sceptycyzmu i cynizmu człowiek się nie leczy.
Z ustami skrzywionemi, półuśmiechem potakiwał teraz zdaniom, w które nie wierzył, wstrzymywał się z głoszeniem zasad. Pozornie zdawał się ich wyrzekać. Czynił tę ofiarę dla spokoju.
Nie mniéj na świat, łudzący się, zdaniem jego, mrzonkami, patrzył z pogardą.
I tak się ciągnęło daléj.
Przybycie Romany jednakże wlało w niego życie nowe. Kochał ją, chciał widziéć szczęśliwą, lecz warunki tego szczęścia pojmował po swojemu. Do nich należało, między innemi, wyswatanie Romany za człowieka, którym-by despotycznie mogła rządzić.
Rozpatrywał się w ludziach, bo oprócz tego wymagał, aby ten mąż był piękny, młody, przyzwoicie ogładzony, aby w świecie miał, albo mógł sobie wyrobić pewne stanowisko. Takiego, który-by wszystkim wymaganiom odpowiadał, nie widział; nie wątpił jednak, że go znajdzie.
Młodzież zaczynała wciskać się i zaglądać, szorstko przyjmowana zawsze przez Romanę.
Oprócz Maurycego, jeden tylko doktor Fiszer był w łaskach, o tym zaś, jako o pretendencie, mowy być nie mogło.
Gryżda przezywał go niemiecka pigułką i słuchać o nim nie chciał.
Widoczném było, że Niemiec mocno był Gryździanką zajęty, ale nie łudził się i ukrywał sentyment, nie znajdując w pannie żadnéj zachęty. Była z nim na najlepszéj stopie, bawił ją, lubiła go; lecz ile razy potrącił o serdecznego coś, śmiała się.
— Wiesz, szanowny konsyliarzu, że ja tak jestem upośledzoną, iż nie mogę zrozumiéć żadnéj miłości, która tak ślicznie wygląda w poematach, ale jéj niéma na świecie. Są chwilowe jakieś zawroty głowy, są namiętności; ale idealnéj miłości... zgodzisz się na to...
Fiszer, jako lekarz, może się na kwestyą inaczéj zapatrywał, lecz kochał się i nie mógł zaprzéć serca. Stawał więc po stronie poetów i miłości.
Romana wyśmiewała się nielitościwie z zapałów, z przysiąg i z całego tego aparatu romansowego, który się jéj niedorzecznym wydawał.
Rozmawiać w tym przedmiocie było jéj nioznośnem, krzywiła się i natychmiast przechodziła do innego. Fiszer powiadał sobie, iż chłód ten serca był spadkiem krwi po ojcu.
Nie zrażało go to od nawiedzania Dubiniec, bo, nawet grzecznie odepchnięty, znajdował wielką przyjemność w rozmowie, któréj wdzięku dodawał dla niego język niemiecki.
Po święcie głosił on tylko pochwały i nie taił uwielbienia dla Romany. Utrzymywano powszechnie, iż była bez serca, dziewczyną bardzo rozumną, wykształconą, ale tak twardą i tak sceptyczną, jak ojciec.
— Wyjdzie ona za mąż przez rachubę, — mówiono, — to nie ulega wątpliwości; ciekawa tylko rzecz, na czém ona będzie opartą?
Śmielsi mężczyźni przewidywali, że się to wszystko skończy na Sołomereckim i znajdowano to prawie naturalném.
Nie znano pana Maurycego.
Zalesie jego, choć zwabiało coraz więcéj gości, nikt z nich pochlubić się nie mógł szczególniejszą przyjaźnią i poufałością z Sołomereckim, aż do przybycia do miasteczka pana Grzegorza Moraszki.
Ów Grzesio, ubogi szlachetka, gdy Maurycy był jeszcze przy bonie i początkowym nauczycielu, był mu dodanym do towarzystwa, a jak dawniéj to określano, do emulacyi.
W latach, gdy się najserdeczniejsze zawiązują stosunki, Grześ bawił się, swawolił i za pan brat żył z Sołomereckim. Późniéj Maurycego wysłano za granicę, a Grześ został w kraju, z wielką biedą kończąc szkoły i dobijając się uniwersytetu.
Zdolności miał wielkie, zwyciężył więc przeszkody, które stawia niedostatek, i dobił się stopnia, wszedł w służbę, a nareszcie tak umiał się w niéj odznaczyć, że dostąpił urzędu prokurora, i właśnie téj zimy zjechał w te dawno znane okolice, czém się niewymownie cieszył.
Znalazł tu wprawdzie tylko groby rodziców, ale są mogiły, które dla nas mają więcéj życia, niż ludzie żywi.
Moraszko, w téj walce o byt, którą zwycięzko odbył, wyrobił się na człowieka niepospolitego, chociaż znać na nim było, że nie jedna ręka mistrza nad tém dziełem pracowała.
Ocierając się między ludźmi różnych narodowości i pojęć, pochwytał od nich téż najróżnorodniejsze zasady i zlepił je z sobą, na własny użytek.
Było w nim sprzeczności wiele, sam on to czuł, ogólna fizyognomia człowieka, przy polorze pewnym, więcéj mówiła o stanie duszy zbolałym, niż o wewnętrznym spokoju. Żartował sobie ze wszystkiego, i tém pokrywał, co mu dolegało, czego pogodzić nie mógł, co go piekło.
Był to jednak tak, jak go fata uczyniły, w towarzystwie nadzwyczaj miły i wesoły człowiek, uprzejmy dosyć, chociaż słabe strony we wszystkiém upatrywał najpierwéj, co oznacza brak miłości bliźniego.
Z tego uczucia rzewnego pozostało mu tylko to, co z przeszłości wyniósł, co kochał, nim się nauczył ludźmi pogardzać grzecznie. Na samę wzmiankę, iż Sołomereckiego tu znalazł, stary Grześ się obudził w prokurorze.
Trzeciego dnia po przybyciu swém do miasteczka, siadł na bryczko i pędził do Zalesia. W progu dworku stał Maurycy.
Prokuror z miną nadzwyczaj urzędową i sztywną powitał go i zagadnął.
— Poznajesz mnie, książę?
Patrzyli sobie długo w oczy, Sołomerecki nie mógł nic sobie przypomniéć.
Wszystko było w nim zmienione, aż do włosów, które pociemniały, aż do głosu, który zgrubiał i nabrał wyrazu surowszego. Jeden uśmiech pozostał ten sam od dzieciństwa, i gdy Grześ się uśmiechnął, Sołomerecki krzyknął:
— Grześ! — i rzucił mu się na szyję.
Weszli razem do domu, trzymając się za ręce. Od czasu, jak się rozstali i nie widzieli, upłynęło lat kilkanaście; rośli i rozwinęli się pod zupełnie różnemi wpływami: jeden z nich kształcił się na ideach zachodnich, drugi dojrzewał na północy; charaktery zresztą były nie jednakowe, a, pomimo to wszystko, węzeł, który ich łączył niegdyś, gdy byli chłopiętami jeszcze, trwał nierozerwany, obu im serca biły.
Prokuror miał łzy na oczach.
— A! mój książę — począł.
— Daj że ty mi z tytułem pokój raz na zawsze! — zawołał Maurycy, — nazywałeś mnie Morysiem, ja ciebie Grzesiem; zostańmy dla siebie, czém byliśmy.
— A! — podchwycił posłuszny Moraszko — czym ja się spodziewał, żebym tu Was znalazł, w téj dziurze, na małéj dzierżawce, a sam zjechał jako urzędnik tam, gdziem biegał boso, jako pauper. No, mniejsza o mnie, ale Wy...
— Przecięż nie użalaj się tak bardzo nade mną, — rzekł wesoło Sołomerecki — nie czuję się wcale nieszczęśliwym. Ruinę widziałem od dawna i byłem do niéj przygotowanym. Nie znalazłem wprawdzie większego zajęcia, choć jestem rolnikiem i technikiem nie najgorszym, ale mam dach, mam robotę tymczasem, mam tu bardzo poczciwych ludzi i współczucie; czyż to znowu tak bardzo złe jest?
— Było by dobre dla kogoś innego, — rzekł Grześ.
— Ale ja siebie nie mam za wyjątkową istotę — zawołał Maurycy. — Mówmy o czém inném.
— Ja właśnie przyjechałem po to, aby mówić i pytać bardzo wiele, — rzekł Grześ. — Choć tu strony moje rodzinne, ale nie znam nikogo, mam nadzieję, że mnie nauczycie tutejszych ludzi.
— W jedném słowie zamknę wszystko — przerwał Sołomerecki — najpoczciwsi ludzie w świecie!
— Wszyscy.
— Co do jednego!
— No, a Gryżda? bo o tym mi już okropności opowiadano!
Sołomerecki zaciął usta.
— Gryżda, widzisz Grzesiu, ma córkę, (nie ładną) ale tak zacną, miłą i rozumną, że za to mu trzeba przebaczyć, iż jest...
Połknął ostatni wyraz.
— Z tym jednym wyjątkiem, powiadam ci, — ciągnął dalej Sołomerecki, — wszyscy choć do rany przyłożyć. Dziekan jest świętością samą! co chcesz, nawet Niemca tu mamy takiego znośnego, że aż żal, iż jest Niemcem.
— A Bezdonów? — po cichu spytał Grześ.
— Wyśmienity! — odparł Maurycy. — Jest to człowiek, który złego nie szuka, pokój lubi, zgodę uznaje jako najlepszy sposób rządzenia ludźmi. Nie drażni nikogo, a wszyscy go kochają.
Grześ potrząsnął głową.
— Mój Morysiu, — rzekł po staremu — coś mi się wydaje, że ty to widzisz w zbyt różowych barwach.
— Przekonasz się — odparł Maurycy, — jeżeli tylko życie nie wlało w ciebie tego kwasu, który potém wszystko zatruwa, a wzrok i sąd fałszuje.
— Mam prawdę wyznać? — odezwał się Grześ. — W istocie, nie jestem wcale takim, jak ty, optymistą. Jeślim nie skwaśniał, tom zgorzkniał nieco. Czarne strony łatwiéj widzę, niż jasne, ale to nie przeszkadza mi jasne wielbić i oceniać.
Dnia tego Grześ z Sołomereckim przesiedzieli z sobą noc całą. Oba potrzebowali się na nowo poznać z sobą; Maurycy wyspowiadał mu się cały, Grześ mniéj może był szczerym, ale i on się nie taił z tém, co w sobie nosił.
Sołomerecki zyskał w tym starym towarzyszu to, czego każdy niemal człowiek potrzebuje: kogoś do podziału uczuć i myśli. Biada tym, co potrzeby przyjaciela nie czują i żyją w sobie samych. Vac soli! jest wiekuistą prawda, i nie tylko nieszczęściem osamotnienie, ale dowodem ułomności. Źli zawsze zamykają się w sobie.
Wprawdzie dwaj ludzie ci nie byli do siebie podobni: Grześ nie miał tak rozwiniętego umysłu, ale władzę pojmowania i przyswajania sobie wszystkiego bardzo wielką. I on także w pospolitém życiu nie łatwo znajdował ludzi, którzy by z nim stali na równi, Sołomerecki więc był mu wielce pożądanym.
Bystrego wejrzenia Moraszko, choć rozpytywał o sąsiedztwo, w parę tygodni tak dobrze je już znał, jak Maurycy.
Z Sędziną poznał się, przy piérwszych odwiedzinach stanąwszy na stopie poufałéj. Pomogło mu do tego, że był przyjacielem Sołomereckiego, a nadewszystko, że otwarcie się przyznał, iż był chłopcem bez butów, gdy go do Dubiniec wzięto.
Brodzka widziała w téj szczerości dowód pięknego charakteru.
Gryżda, który miał mnóztwo interesów, nie czekając na odwiedziny Moraszki, sam pojechał do niego z czołobitnością. Nawzajem uczuli wstręt do siebie; Grześ jednak, słysząc z ust przyjaciela pochwały nadzwyczajne, oddawane Romanie, które nawet ściągnęły podejrzenie, że się w niéj kochał, pojechał umyślnie dla przypatrzenia się z blizka temu fenomenowi.
Gryżdzianka w ogóle wszystkich nie starych ludzi przyjmowała tak chłodno, jakby ich odstręczyć chciała.
Będąc do tego przygotowanym, Grześ przy piérwszém spotkaniu się z nią pochwalił się tém, iż był najstarszym i najlepszym Sołomereckiego przyjacielem. Pomogło mu to.
— Widujesz pan księcia? — zapytała.
— Bardzo często — rzekł Grześ.
— Powiedz-że mi pan, jak mu idzie? co robi? — rzekła Romana, nie tając się z sympatyą dla niego. — Mam największy szacunek dla Sołomereckiego, — dodała. — Widywałam go częściéj, jakiś czas mieszkając u Sędzinéj; nie znam milszego człowieka.
— Z ust pani, to bardzo znaczące wyznanie — szydersko nieco odezwał się prokuror — czy mi wolno mu to powtórzyć?
Trochę się zarumieniła Romana.
— Zdaje mi się, że powinien się domyślać, jak go cenię — odpowiedziała. — Nie robię z tego tajemnicy, ale jeżeli pan z tego zechcesz wyciągnąć wniosek jaki, to się omylisz.
— Chociaż krótko jestem tutaj, — przerwał gość, — ale już wiem, że pani jesteś istotą wyjątkową i... nie możesz być nawet posądzoną.
To rozśmieszyło Romanę.
— W istocie, — rzekła, — jestem istotą nie wyjątkową, ale zimną. Nie miałam kogo kochać, bo nawet ojca widywałam rzadko dawniéj, i tak mi się szczęśliwie serce zamknęło.
— Ktoś przecie klucz do niego znajdzie — rozśmiał się prokuror.
— Wątpię — odparła Romana — mam mocne postanowienie zostać swobodną i nie być niczyją niewolnicą.
— Ale przecież za maż wyjść będzie potrzeba! — rzekł prokuror.
— Konieczności nie widzę — odparła Romana.
— Mam jéj dowodzić? — żartobliwie odezwał się gość.
— Dziękuję; znam wszystkie argumenta, które za tém przemawiają, ale serce moje ma ich więcéj jeszcze przeciw.
Moroczko nadspodziewanie długo zabawił w Dubińcach. Stosunkowo Romana przyjęła go lepiéj, niż innych. Ponieważ był wielkim miłośnikiem muzyki, wyprosił sobie nawet, żeby mu zagrała, i został zachwycony. Naostatek, gdy żegnać się przyszło, z uśmieszkiem spytał, czy nie ma jakiego zlecenia do Sołomereckiego, do którego wprost ztąd jechał.
— Owszem, najpiękniejsze ukłony — swobodnie odezwała się Romana, — i niech mu pan powié, że teraźniejszéj wiosny Dubińce są bardzo piękne, rozkwitłe, pachnące. Mógł-by przyjechać swego Symeona odwiedzić, a jabym miała przyjemność spotkać go w parku.
Powiedziała to z taką otwartością, iż prokuror się zdumiał.
— Dziwi to pana, żem tak zuchwałą względem młodego człowieka? — zapytała. — Powinno jednak dowieść tylko, że w przyjaźni mojéj dla księcia niéma nic, czego bym się mogła zawstydzić i potrzebowała ukrywać.
Było coś tak niezwykłego w mowie i postępowaniu Romany, że Grześ wyjechał pijany nią, i nie mogąc zrozumieć tego, jak Gryżda podobną córką mógł się pochwalić.
Nie miał potém nic pilniejszego, jak, przybywszy do Zalesia, bytność swą w Dubińcach opisać, rozmowy powtórzyć i ukłon z życzeniem oddać, komu był przeznaczonym.
— Słowo daję, — rzekł, — dziewczyna mi głowę zawróciła, a i Morysiowi nie bardzo-bym życzył igrać z tym ogniem, aby się nie oparzył.
— Bądź o mnie spokojny — rozśmiał się książę. — Nie będziemy nigdy niczém więcéj dla siebie, jak bardzo dobrymi przyjaciółmi.
— Pojedziesz do Symeona? — zapytał Grześ.
— Muszę nawet, bo podobno leży chory, a jest poczciwym starym moim przyjacielem. Winienem mu to.
— I dwie pieczenie przy jednym ogniu upieczesz, — dodał poufale Moraszko. — Byle tylko drugiéj nie popsuło spotkanie się z tym wielce obrzydłym Gryżdą.
Ów wielce obrzydły Gryżda, który się tak nie umiał podobać Moraszce, od powrotu Romany jednakże, zdaniem wszystkich, zyskiwał wiele i stawał się wcale znośnym. Dziekan piérwszy to postrzegł, że z dawnym swym cynizmem i logiką a zasadami, które głosić był zwykł, wcale nie występował. Do ludzi się po trosze akomodował, unikał sądów o niech, stał się niemal uprzejmym.
Wiele osób, skruchę w tém upatrując, brało go w obronę, przejednywano się z nim, tłómaczono. Otwarty dom, dobry stół, przyczyniały się do tego. A ponieważ na rozumie nie zbywało obżałowanemu, i nieraz dobrą mógł posłużyć radą, zwolna Dubińce zaludniać się poczęły. Zawiązywały się stosunki. Znajdowano, że początkowe postępowanie było nierozważnem. Szczęśliwy ten zwrot jednakże na humor i usposobienie starego nie miał wpływu.
Chodził zawsze smutny i znudzony.
Przyczyniało się do tego to, że ze zmianą trybu życia nadzwyczaj się zwiększyły wydatki, i że ten, co nawykł był tylko robić pieniądze, patrzył teraz, jak one mu w rękach topniały i nikły.
Dubińce nie przynosiły tego, co się spodziewał, wymagały nakładów wielkich; stopa, na któréj się postawił Gryżda, zejść z niéj nie mogąc, przechodziła niemal możność jego. Troska więc o przyszłość przyszła w dodatku do innych.
Zdawało mu się, że wydanie za mąż Romany mogło by być środkiem do ograniczenia wydatków i pozorem dobrym do zmiany życia. Jednego wieczora poszedł do niéj do dworku, bo, pomimo urządzenia pałacu, mniéj w nim żyli, niż w starym folwarczku.
— Moja kochana Romano — rozpoczął, siadając — chciałem z tobą pomówić. Lata biegną; pragnął-bym o los twój być spokojnym... trzeba dla ciebie o mężu pomyśléć.
Z krzykiem niemal córka się z krzesła porwała.
— Dla mnie! o mężu! na miłość Bożą, ojcze chcesz ze mnie uczynić nieszczęśliwą?
— Przeciwnie.
— Ja tak jestem szczęśliwa moją swobodą, tak bynajmniéj nie pragnę żadnéj zmiany losu, a lękam się jéj, że samo wspomnienie o wyjściu za mąż strachem mnie przejmuje.
— Ale kiedyś przecież!...
— Nigdy! — zawołała z wielką siłą woli Romana. — Nigdy!
Ojciec spojrzał na nią.
— Dlaczegoż?
— Bo się nie czuje stworzoną na niewolnicę, a serce moje wcale się nie poruszyło dotąd i zdaje się, że pozostanie tak zimném, jak jest.
Gryżda patrzał na nią i słuchał niemal przerażony; mówiła daléj, pocałowawszy go w rękę:
— Zostawmy losowi dalsze rozporządzenie nami, kochany ojcze. Małżeństwa kojarzone, rozumne, zimne, prowadzą wprost do nędzy i męczarni. Mnie jest dobrze z tobą; zostańmy, jak jesteśmy. Za kogoż-byś mnie mógł wydać? Obejrz się. Nie jestem wcale zarozumiałą, ale przyznam ci się, że nie widzę tu nikogo, z kim-bym bez poniżenia się życie podzielić mogła, co by mnie zrozumiał.
Gryżda westchnął ciężko.
— Szukajmy, jeżeli chcesz, gdzieindziéj — rzekł po namyśle.
— A! niéma nic pilnego — odparła Romana. — Szukając lepszego, możemy trafić na to, co nam obojgu życie zatruje.
To mówiąc, poczęła ojcu wyliczać po kolei wszystkich, których on mógł miéć na myśli, łatkę przypinając każdemu. Ominęła tylko Fiszera i Sołomereckiego, których wcale za pretendentów możliwych nie uważała.
Tak piérwsza ta próba pana Zenona nie powiodła się wcale. Wyszedł, wyrzucając ją sobie.
— Jestem w istocie naiwnym do głupoty — rzekł, wzdychając. — Zamiast szukać kogoś i nastręczyć, zraziłem ją niezręczném wystąpiéniem. Dziewczyna zarozumiała, ma wiele w sobie ze mnie, ale przecież ktoś się jéj podobać może.
Poszło więc to w odwłokę.
Właśnie w tym samym czasie Sołomerecki, spełniając to, czego sobie Romana życzyła, przybył do chorego trochę Symeona do Dubiniec. Wiosna była w najpiękniejszym rozkwicie; ogród, choć utrzymywany niezbyt starannie, zieleniał i woniał.
Tegoż samego wieczora Maurycy wyszedł na przechadzkę i, unikając sąsiedztwa pałacu, udał się w tę stronę zdziczałą ogrodu, w któréj raz już był spotkał Romanę.
Było to właśnie miejsce jéj zwykłéj przechadzki. Spotkanie było nieuniknione. Spostrzegłszy go z daleka, Romana zbliżyła się żywo, rękę wyciągając i nie ukrywając, jak mu radą była.
— Przyjechałem do chorego Symeona — odezwał się, witając ją, Sołomerecki.
Moraszko nic nie mówił księciu? — przerwała. — Poleciłam mu, aby go zaprosił. Niestety! nie mogę i nie śmiała-bym gdzieindziéj go przyjąć, jak tutaj.
— Grześ mi przywiózł ukłon, za który bardzo byłem i jestem wdzięcznym — rzekł Maurycy. — Ośmielił on mnie do Dubiniec, chociaż do Symeona zawsze-bym czuł obowiązek przyjechać.
— A ja nieskończenie wdzięczną jestem, żeś książę mojéj prośby wysłuchał — naiwnie poczęła Romana. — Niech się to ludziom jak chce wydaje, jestem przyjaciółką, czy przyjacielem księcia, i nie myślę się z tém ukrywać. Tęskniłam za nim.
Mówiła to z uniesieniem, żywo, a jednak nie było w jéj otwartości nic, co-by Maurycego ośmieliło do wniosków zbyt zuchwałych. Nie był téż usposobionym do nich, a Romany charakter nie dopuszczał ich. Była tak szczerą, że nad to, co mówiła, nic więcéj przypuszczać nie dozwalała.
Tak zagaiwszy, Gryżdówna o swojém życiu i zajęciach mówić zaczęła, znajdując się nad swe zasługi, nadspodziewanie szczęśliwą.
— Książek mam podostatkiem, fortepian nastrojony, śliczna natura dokoła, ojciec dla mnie powolny — mówiła. — Jedno tylko mnie trapi, że gwałtem chciałby już pozbyć się mnie z domu, do czego ja nie mam najmniejszéj ochoty. — Spytała potém o zajęcia Sołomereckiego.
— Ja także wcale się nie nudzę — odparł Maurycy — chociaż gospodarstweczko moje maleńkie jest bardzo. Na Belgią było-by ogromném i przynosiło-by krocie, u nas, gdzie niéma dróg, kanałów, gdzie wszystko się sprzedaje nieprzerobione, w tym stanie, w jakim na świat przyszło, a koszta przewozu pochłaniają... Ale ja panią nudzę.
— Bynajmniéj, uczę, się — odparła Romana.
— Wolę jednak zmienić przedmiot — począł Sołomerecki. — Mam ogródek i kwiatki i zyskałem to, czego mi brakło: starego przyjaciela powróciły mi losy.
— A! Moraszkę! — przerwała Romana — ale jakże innym jest od księcia ten przyjaciel?
— Jest to bardzo miły człowiek i ma wiele przymiotów, ale urzędnik się na nim wycisnął. Nie jest nikt bezkarnie farbierzem, ani nadzorcą nad sprawiedliwością. Mimowoli jeden ręce ma zwalane, drugi myśl zabrukaną nieustannem poszukiwaniem czegoś złego, bezprawnego... W gruncie jednak.
— Jest to biedny człowiek — dodała Romana. — Pomimo pozornéj wesołości jego, czuć, że ma w duszy wiele smutku.
— Będę go wedle możności starał się rozweselać — rzekł Sołomerecki.
— Byle on nie odebrał księciu téj swobody, która jest największym skarbem — westchnęła Romana.
Szli tak razem daléj, lecz nie przekraczając granicy, po za którą Sołomerecki mógł się narazić na nieprzyjemne spotkanie. Nie spostrzegli się oboje, gdy mrok padać zaczął i książę pożegnał nareszcie Gryżdziankę.
— A jutro? — spytała, podając mu rękę.
Maurycy odpowiedziéć nie umiał.
— Jeżeli mnie nic nie zmusi do powrotu.
— No, niech nic nie zmusza! — wesoło dokończyła Romana.
Zdala, niepostrzeżony, stał oparty o starą lipę Gryżda i — patrzał...
Wypadek go tu sprowadził, widok niespodziany przykuł.
Zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Jeżeli J. Ks. Mość chce się pomścić na mnie, uwodząc mi córkę — szepnął cały drżący od wzruszenia — przekona się, że Psiawiara honoru dziecka i dopilnować, i strzedz, i bronić potrafi!
Romana zdejmowała słomkowy kapelusik z głowy, gdy ojciec, blady, z wyrazem twarzy, który zawsze coś złego zwiastował, wszedł do pokoju.

III.

Gryżda chciał względem córki przybrać ton groźny, ale głosu mu zabrakło, zmieszał się. Patrzyła nań tak spokojna, pewna siebie, nielekąjąca się niczego, iż on się prawie jéj nastraszył. Nie wiedział, jak począć.
— Wieczór bardzo piękny — odezwała się córka.
— A tak, i Waćpanna go też pięknie użyłaś! — dobyło się z ust Gryżdy. — Co to znaczy? proszę mi powiedziéć, co to ma znaczyć? Zmowy jakieś i schadzki potajemne z Sołomreckim! Waćpanna nie wiész, co to są za ludzie. Syn wart ojca, który tyle kobiet nieszczęśliwemi uczynił.
Mówiąc, trząsł się cały. Romana, która przy piérwszym wybuchu nieco pobladła, nie okazała najmniejszego wzruszenia. Zrzuciła spokojnie chusteczkę, którą miała ramiona okryte, popatrzała na ojca i boleśnie się uśmiechnęła.
— Nie mogłeś mi większéj uczynić przykrości — rzekła zimno — jak posądzając o płochość. Czy ci dałam do tego powody?
— Ale ta schadzka?
— Nie wolno mi mówić z Sołomereckim, gdy go spotkam? — odparła powolnie. — Przyjechał do chorego Symeona, wyszedł do ogrodu. Oto wszystko. Lubię jego rozmowę, szanuję go, tego się nie zapieram; ale, proszę, nie czyń mi krzywdy, jak piérwszą lepszą dziewczynę z garderoby posądzając o romans niedorzeczny. Aż nadto dobrze pamiętam, co nas dzieli od Sołomereckiego.
Gryżda tą flegmą i spokojem czuł się niemal pokonanym.
— Gdyby nawet nic w tém nie było zdrożnego, — rzekł — ludzie patrzą i zawsze wszystko gotowi są sobie tłómaczyć jak najgorzéj.
— To mi jest zupełnie obojętném — dodała Romana. — Mogła-bym się odwołać, kochany ojcze, do twoich własnych zasad, ale tego nie potrzebuję. Tyś nie dbał nigdy o to, co na ciebie powiedzą ludzie — ja.
— To wcale co innego! — zawołał rozjątrzony Gryżda — kobieta... powinna strzedz swéj dobréj sławy.
— A przedewszystkiém — dodała Romana — być we własnych oczach czystą. Bądź spokojny; jestem taką i możesz wolnym być od wszelkiéj troski; nadto szanuję siebie.
— Ale nie znasz przewrotności ludzi! nie masz doświadczenia — począł Gryżda. — Jak w naszéj krwi jest energia i wola żelazna, tak w ich jest płochość i dar uwodzenia ludzi. Ten panicz na to czyha.
— Ale ojcze! — rozśmiała się Romana — mówiliśmy, daję ci słowo, o gospodarstwie, o literaturze, o Moroczce, o czém chcesz, tylko nie o miłości, o któréj się nam obojgu nie śniło. Szkoda, żeś nie podsłuchywał, nie zrobił-byś mi téj sceny upokarzającéj.
Odstąpiła parę kroków i dodała:
— Musze cię uprzedzić, że, jeżeli Sołomerecki nie wyjedzie, a deszcz nie przeszkodzi, jutro znowu wyjdę z nim pomówić.
Gryżda pięścią w stół uderzył.
— Nie pozwalam! — krzyknął.
— Ojcze! ojcze! poważnym głosem — odezwała się Romana — czynisz mi przykrość wielką, krzywdzisz córkę.
— Gdzie-żeś ty co podobnego widziała? — wykrzyknął Gryżda.
Rzuciła się na krzesło Romana, głowę obejmując rękoma.
— Proszę cię, ojcze, zawierz mi, nie zrobię ci wstydu, ale mi w życiu nie odbieraj jednéj z największych przyjemności: podzielenia się myślami z człowiekiem, sympatycznym dla mnie i rozumnym.
— Tak! tak! sympatyczny ten i rozumny spekulant, jeżeli nie myśli uwieść, to obrachował, że może odzyskać ożenieniem Dubińce. Lecz, póki ja żyję, gdyby mi u nóg leżał, córki nie wydam za niego Nigdy!
Znam tych panów! Niechcę go! Cała ohyda spadła-by na mnie; posądzono-by mnie, że się starałem o to, ciebie, żeś wolała tytuł głupi książęcy, niż...
— Mój ojcze! mój ojcze! unosisz się nadaremnie — z uśmiechem boleści dodała Romana — mogę ci dać słowo najuroczystsze, że nigdy a nigdy nie poszła-bym i nie pójdę za Sołomereckiego. Myśli téj nie przypuściłam nawet, a o ile jego znam, ręczyć ci mogę, iż on jéj nie miał i nie ma. Uspokój się.
— Żadnych schadzek, żadnych spotkań, żadnych stosunków — porywczo dorzucił Gryżda. — Nie nadużywam mojéj władzy ojcowskiéj, aż do zbytku cię swobodną czynię, ale co do tego jednego, wolą moją jest, abyś go nie znała.
Romana z podniesioną głową, blada, wysłuchała tego wyroku. Wyczerpała się w niéj siła oporu, nie odpowiedziała nic. Czuła może, iż ojciec ze swego stanowiska miał pewną słuszność, że pozory przeciwko niéj były.
Gryżda wyszedł natychmiast. Została sama i taką boleścią serce się jéj ścisnęło, że, nieskłonna wcale do płaczu, uczula łzy w oczach. Myśl ta, że się musi wyrzec przyjaciela, nad wyraz wszelki była dla niéj bolesną.
Może po raz piérwszy postrzegła, że to, co się nazywało dla niéj przyjaźnią, mogło głębsze w sercu miéć źródło. To ją przestraszyło.
— Ojciec miał słuszność — rzekła w duchu. — Potrzeba miéć siłę rozerwania tego, co grozi upokorzeniem i niewolą.
Z rozpaczliwém jakiémś usposobieniem rzuciła się do fortepianu, i jak burza uderzyła w jego klawisze.
Nazajutrz Maurycy pozostał przy Symeonie, wieczorem wyszedł na miejsce umówione. Nie było tu nikogo. Czekał, przechadzał się, robił małe wycieczki na różne strony — dzika część ogrodu stała pustą. Z daleka tylko zobaczył przesuwającego się Gryżdę, którego postać nadto była charakterystyczną, by mógł jéj nie poznać.
Dość smutny powrócił do dworku, a nazajutrz rano już go nie było.
Drugiego dnia rano, dowiedział się od służącéj Romany ojciec, że panna była chorą i nie miała wyjść z domu. Udał się do niéj. Znalazł ją nad książkami z głową związaną.
— Mówiono mi, żeś chora? — zapytał. — Chcesz bym posłał po doktora?
— Nie jest potrzebnym — odpowiedziała zimno. — Uczyniłeś mi przykrość posądzeniem niedorzeczném. Nie wyszłam wczoraj, aby ci być posłuszną, ale jestem podrażnioną i czuje się niedobrze. To przejdzie.
Kilka dni przeszło w istocie tak bez żadnéj zmiany; Romana zwolna odzyskała siły i wróciła do zajęć swych zwykłych.
Nadjechała Sędzina, która ją czasem odwiedzała, i znalazłszy na twarzy zmianę, badać ją poczęła. Posądzała ojca.
Romana, mająca w niéj zaufanie, wyspowiadała się ze wszystkiego. Bolało ją nad miarę posądzenie jéj o płochość, a Sołomereckiego o zamiary niegodziwe, o rachubę nikczemną; ale się na ojca nie uskarżała.
Brodzka z tego zwierzenia się po raz piérwszy powzięła podejrzenie, że pomiędzy Romaną a panem Maurycym serdeczna przyjaźń, tak niespodzianie zrodzona, bez wiedzy ich obojga mogła wcale inny przybrać charakter.
Nie dała tego poznać Romanie, ale żal jéj się zrobiło tych biednych, bo przyszłość była ciemną. Nie chcąc mieszać się do téj sprawy, któréj pomagać, w jéj przekonaniu, nie godziło się, ale ją należało przeciąć, jak węzeł gordyjski, zakończyła prędko rozmowę.
— Dobrze było by — dodała w końcu — ażeby ojciec pozwolił ci gdzie wyjechać... rozerwała byś się.
Na to się jednak nie zanosiło, bo Gryżda nie miał czasu na wycieczki, córki zaś nie chciał saméj wyprawić, a nie miał jéj komu powierzyć.
Wcale co innego miał na myśli.
Chciał koniecznie wydać ją za mąż i ufał w to, że coś odpowiedniego się nastręczy.
Wkrótce potém oznajmił Romanie, iż czeka z obiadem na pana Radzcę Bolka, i prosił ażeby do niego wyszła koniecznie. Naznaczonego dnia w istocie nadjechał, a Romana, powołana do pałacu, zastała tam znajomego już sobie Radzcę, który przedstawił jéj młodzieńca, blondyna słusznego, bardzo pięknego i ubranego z wielkim smakiem, jako swego syna, Teodora.
W przybyłym można było z powierzchowności, obejścia się, mowy, twarzy, poznać zaraz wychowańca wielkiego miasta i nawykłego do dobrego towarzystwa człowieka. Nie podobny do ojca, pan Teodor miał w sobie coś pieszczonego, miękkiego, przesłodzonego. Mówił głosikiem aksamitnym, na wszystkich palcach miał prześliczne pierścionki, włos utrefiony starannie, płeć prawie kobiecą, ruchy łagodne i wdzięczne.
Twarzyczka godną była tego pielęgnowania, gdyż typ jéj słowiański, pełen był właściwego ludom północnym wdzięku. Niebieskie duże oczy jakby we łzach pływały, usta miały wyraz słodkiego smutku.
Romana z ciekawością przypatrywała mu się, a nieśmiało poczęta rozmowa zdawała się obiecywać, że do téj miłéj powierzchowności pan Teodor łączy wychowanie i ogładę niepospolitą. Instynkt jednak powiadał jéj, że to jest tylko bardzo ładna i zakochana w sobie laleczka. Pochwyciła go zaraz w piérwszych chwilach na śmieszném spozieraniu w zwierciadła i szukania w nich siebie samego.
Ale zawsze był to młodzieniec, z którym przyjemnie godzinę czasu spędzić było można.
Wkrótce téż panna Romana się dowiedziała, że był rozmiłowanym w muzyce, uczniem Dobrzyńskiego, i zapewne wirtuozem na fortepianie, jak ona, bo napomknął zręcznie o bardzo trudnych kompozycyach, nad któremi palce łamał.
Muzyka była dla niéj tak wielką życia przyjemnością, takiém zajęciem i umiłowaniem, że natychmiast rozmowa o niéj zbliżyła ich do siebie. Teodor mówił o tém, jako znawca, i czy powtarzał słyszane, czy z siebie to brał, miał pojęcie tego, o czém z wielkim zapałem się rozgadywał.
Przy stole Romana także trochę więcéj mówiła, niż zwykle, i musiała przyznać swemu gościowi, że umiał się znaléźć bardzo przyzwoicie. Tylko on i ona niemal zmienione grali role: on więcéj niewieścią, ona bardziéj męzką.
Ojciec bacznie słuchał i śledził rozmowę ich i był dosyć ożywiony dnia tego.
Ponieważ fortepian Romany stał z nią razem we dworku, a ona chciała koniecznie posłyszeć grę pana Teodora, towarzystwo całe przeniosło się z czarną kawą na ganeczek jego, a Romana wprowadziła gościa do swojego mieszkania i poprosiła, ażeby zagrał.
On nawzajem chciał ją posłyszéć. Po krótkich ceremonialnych drożeniach się, Teodor dał się uprosić i począł od ułomka z piérwszego koncertu Chopina, który odegrał bardzo wdzięcznie, z wprawą wielką, ale nie nadając mu żadnego charakteru, świadczącego o władzy tłómaczenia mistrzów i pojęciu ich samoistném. Pan Teodor był znakomitym wykonawcą, nie można było zaprzeczyć temu; ale Romana nie tylko mu nie ustępowała, lecz, przy równéj biegłości, więcéj duszy i ducha wlewała w to, co wykonywała.
Muzyka zajęła tu godzin parę, przerwanych rozmową o niéj. Ożywiło to Gryżdównę, zabawiło ją, i gdy Radzca z synem wstał, aby się pożegnać, pan Teodor był już na stopie dobréj znajomości z panną.
Po odjeździe gości, Gryżda miał tyle taktu i przebiegłości, że się nie spytał natarczywie, jak jéj podobał się Teodor, nie mówił o nim i nawiasowo tylko wspominał, że syn zapewne jakiś czas na wsi przy ojcu zabawi.
Romana téż nie miała ochoty mówić o nim.
Po piérwszych tych odwiedzinach wkrótce nastąpiły drugie.
Młodzieniec zawsze był jak najstaranniéj utrefiony, w rękawiczkach nieposzlakowanych, w bucikach lakierowanych, ze szpilką przepyszną w chustce, z chusteczką batystową, woniejący z lekka najmodniejszemi perfumami Atkinsona, choć go było wyrysować do dziennika mód. Romanę, która sama tak pieszczono się stroić nie lubiła, to staranie o siebie zalotne raziło w mężczyźnie, jako śmieszność.
Zresztą pan Teodor był łagodnym, nieco bojaźliwym, i dosyć miłym człowiekiem, usiłującym się przypodobać wszystkim, grzecznym do przesady.
Były to właśnie przymioty, których stary Gryżda wymagał od przyszłego zięcia, i widać już było, że bardzo sobie życzył, aby piękna laleczka córce się podobała. Nie mówił jednak o tém, nie chcąc psuć tego, co, zdaniem jego, tak się szczęśliwie rozwijać obiecywało.
Za trzecią bytnością, grali parę godzin na cztery ręce i szło to bardzo dobrze. Panna była wesołą, Teodor ożywiony. Nie miał on do zabawienia wprawdzie nic nad to, co pochwycił i przywiózł z sobą ze stolicy, własnemi myślami się nie odznaczał; lecz to, co pobrał od drugich, umiał zużytkować doskonale.
Jawném było, że syn pana Radzcy ma zamiary. Romana się tego domyśliła od pierwszych odwiedzin, a bardzo prędko Teodor zaczął rzucać słówka dwuznaczne, wzdychać, wpatrywać się łzawemi, niebieskiemi oczyma w pannę, która wzroku unikała i, wedle wszelkich reguł a tradycyi, okazywał, że się ma zakochać, że jest zakochany śmiertelnie.
Wykonanie tego zadania czyniło mu honor, gdyż nic zarzucić nie było można prowadzeniu romansu, prócz, że wszystkie jego zwroty panna mogła przewidziéć z góry. Oryginalności brakło, naśladowanie było doskonałe.
Westchnienia, uśmiechy, aluzye, były przedziwnie umieszczane na tle, które jak najwybitniejszemi je czyniło.
Złośliwéj Romanie wydawało się to dosyć zabawném, ale żal jéj było młodzieńca, który pracował tak nadaremnie. Śmiała się w duszy.
Teodor zdawał się ani przypuszczać, ażeby cały trud został stracony.
Jednego wieczora, po odjeździe pana Radzcy z synem, gdy Romana miała mu dać dobranoc, ojciec ją zatrzymał w ganku.
— No... pomówmyż, jak ci się pan Teodor podoba? — zapytał.
— Chłopak bardzo przystojny, bardzo muzykalny, na parę godzin w salonie wielce miły, ale... zero — odpowiedziała Romana. — Jak ojciec, który tak ludzi zna, pytać się mnie o to może?
Poruszyła ramionami.
— Pytam się o to — odparł, zmieniając ton Gryżda i poczynając mówić bardzo seryo, — bo życzę sobie pana Teodora za zięcia, a tobie za męża, i... zapowiadam, że musisz pójść za niego.
Było to tak kategorycznie i ostro wypowiedziane, że Romana drgnęła cała, bo despotycznego nakazu natura jéj znieść nie mogła. Nie chciała zbyt szorstko odpowiadać ojcu i dlatego, ukąsiwszy się za język, starała się zdobyć na zimnych słów kilka.
— Ojcze, znasz mnie, — przebąknęła, jestem posłuszną do ostatecznéj granicy, ale gdzie chodzi o los mój, o moję swobodę, i szczęście...
— Jesteś dzieckiem rozpuszczoném i samowolném, — rzekł Gryżda — ja lepiéj o tém sądzić mogę, co w przyszłości szczęście ci zapewni, i powiadam ci nieodwołalnie: musisz wyjść za niego.
To rzekłszy i obawiając się odpowiedzi, Gryżda wstał i odszedł. Córka usiadła w ganku zadumana. Znowu horyzont się zachmurzał, zapowiadała walka uparta. Zdało się jéj jednak, że najłatwiéj będzie pozbyć się jéj i pana Teodora, przy piérwszéj sposobności dając mu grzeczną, ale stanowczą odprawę.
Był to chłopak nadto dobrze wychowany, nadto łagodny, ażeby chciał iść przebojem.
Nie długo potrzebowała czekać na spełnienie tego, co zamierzyła. Pan Teodor nazajutrz przyjechał.
Nadzwyczaj był nadskakujący, miły i Romana bez trudności go mogła naprowadzić na oświadczenie się formalne.
Wysłuchała go cierpliwie, przebierając palcami, z głową spuszczoną; podniosła potém oczy i odezwała się głosem spokojnym;
— Wdzięczną panu jestem za tę sympatyą, którą okazujesz dla mnie. Ja także z przyjemnością widywałam go w naszym domu i cenię towarzystwo jego; ale... tego wszystkiego za mało, aby się wiązać na zawsze. Serce moje nie ma w tém udziału, a ja ręki bez niego nie oddam nikomu. Przyjmij pan przyjaźń moję, a o czém inném ani marz nawet, bo to jest wprost niepodobieństwém.
Teodor zarumienił się i zmieszał.
— Pani jesteś okrutną — odezwał się — niech mi panna Romana choć na przyszłość nie odbiera nadziei. Proszę, błagam...
— Próżno-bym go zwodziła — rzekła Gryżdówna, wstając. — Chcesz pan? zagrajmy na cztery ręce Hummla i nie mówmy o tém więcéj.
Teodor, zmieszany ciągle, pobiegł nut szukać, siadł grać, ale, pomimo wprawy, mylił się ciągle. Romana była zupełnie spokojną.
Goście odjechali.
Nazajutrz sam Radca przybył rano do Dubiniec, miał długą rozmowę z Gryżda i odjechał. Wprost od niego przyszedł pan Zenon do córki, nasrożony i blady.
— Dałaś wczoraj odprawę panu Teodorowi — rzekł gniewnie — pomimo mojéj woli i przestrogi, ale ja ani chcę o tém wiedziéć, i zapowiedziałem Radzcy, ażeby wcale na to syn jego nie zważał. Musisz wyjść za niego.
— Ojciec wié bardzo dobrze, iż żadna siła w świecie złamać mnie nie może. Powiedziałam raz: nie mogę i nie wyjdę. W ogóle do małżeństwa nie mam najmniejszéj ochoty.
— Chcesz czekać na Sołomereckiego może? — wtrącił ironicznie Gryżda. — Otóż ja zapowiadam stanowczo, że gdyby on nawet w istocie chciał się żenić z tobą, o czém wątpię, ja na to nie zezwolę.
Przypuszczenie to chłodną i spokojną córkę wprawiło w rozdrażnienie nadzwyczajne. Rzuciła na fortepian nuty, które trzymała w ręku i wyszła, nie mówiąc słowa.
Gryżda pozostał chwilę, namyślił się i powrócił do pałacu.
Przez kilka dni o Bolkach słychać nie było. Nadjechali zaproszeni na podwieczorek. Romana kazała powiedzieć, że jest chorą i nie wyszła.
Gryżda prawie z nią nie mówił, ona unikała ojca, położenie znowu stawało się do nie zniesienia dla obojga.
Bolkowie od czasu do czasu zjawiali się w Dubińcach, a że Romana zawsze chorą być nie chciała, wychodziła do nich, jak wprzódy.
Pan Teodor na nowo starał się przypodobać, ukrywając w sobie upokorzenie i przykrość, jakiéj doznawał. Parę razy usiłował rozmowę naprowadzić na nieszczęśliwy stan rozbolałego serca. Romana zbyła go żartami.
Jednego dnia powiedziała mu wręcz, że sentymentalność i jéj objawy są dla niéj obrzydliwemi.
Ile razy Bolk rozpoczynał swe czułości, zwracała go na muzykę i broniła się nią.
Jakiś czas trwało tak, a Gryżda milczał... ale niecierpliwość w nim rosła. Co miał z córką poradzić, nie wiedział sam. Znał ją, był przekonanym, że musem nic nie wymoże na niéj. Zmienił taktykę... Stał się czułym, troskliwym o los jéj, o przyszłość, rozprawiać począł o warunkach małżeństwa, o kojarzeniu charakterów, o nieodzownéj potrzebie łączenia zer, jakiém był pan Teodor, z cyframi, jaką była Romana.
Wszystko to córce nie trafiało do przekonania.
Skończyło się na tém, iż Gryżda oznajmił, jako z Radzcą się ułożył już o wydanie córki za jego syna, a ten zgodził się na zwłokę, dopóki-by Romana nie zmieniła przekonania i nie poznała lepiéj pana Teodora.
W ciągu tego przykrego przejścia natarczywych starań Bolków, mało kto bywał w Dubińcaeh, oprócz nich. Poskarżyć się nawet nie miała przed kim panna Romana. Pisać do Sędzinéj nie śmiała, bo wiedziała, że ojciec wcale tajemnicy listów nie szanował.
Szczęściem nadjechał raz Dziekan, gdy Gryżda był w polu, i Romana przyjęła go z nadzwyczajną radością, wyciągając rączki ku niemu.
— Ojcze! ratuj.
Ksiądz Piszczała już wiedział, słyszał i domyślał się wszystkiego. Tym razem opór córki nie wydał mu się grzesznym; obiecał mówić z Gryżdą.
— Nie wiele mam nadziei, ażebym go mógł nawrócić — rzekł z westchnieniem — ale sprobuję.
W rozmowie dowiedziała się razem Romana nawiasowo, że Sołomereckiemu bardzo się wiodło nieszczęśliwie na Zalesiu. Grad mu wybił wszystko w polu, a że zboże asekurowane nie było, strata niepowetowana. Sędzina chciała ją przyjąć na siebie, Sołomerecki się nie zgadzał.
Dziekan przebąkiwał już, że dla księcia należało się starać o jakieś inne, na wielką skalę zatrudnienie, ale gdzie? u kogo? przy czém...
W sąsiedztwie bogaty bankier warszawski zakładał cukrownią, o któréj dyrekcyą starano się dla Sołomereckiego. Tymczasem, wedle powieści księdza Piszczały, po babce krewni księcia, R...owie, dowiedziawszy się o tém, wystosowali do niego list, w najboleśniejszych wyrazach czyniący mu wyrzuty, iż wstyd im robił, rzucając się na drogę, urodzeniu jego i nazwisku niewłaściwą. Domagali się od niego, aby, wszystko porzuciwszy, przybył do nich na rezydencyą, obiecując mu bogate ożenienie i protekcyą.
Sołomerecki grzecznie podziękował za dobre ich chęci.
Plotki o tém, przez Moraszkę zapewne rozsiewane, krążyły po sąsiedztwie. Romana się zasmuciła niemi. Los biednego Sołomereckiego żywo ją obchodził. Dziekan jednak zapewniał, że książę bynajmniéj męztwa nie stracił, nie zwątpił o sobie i pogodném czołem przyjmował, co go dotykało.
Gdy Gryżda nadjechał, Ksiądz Piszczała udał się do pałacu.
— Panie Zenonie — rzekł do niego — nie od córki waszéj, ale zewsząd dochodzą mnie wieści, że ułożyłeś dla niéj małżeństwo z Bolkiem.
— Tak jest, tak jest — potwierdził Gryżda.
— Ale ona go sobie nie życzy.
— To co? — odparł Zenon — bo głupia. Dawałem jéj właśnie człowieka miękkiego, z którego ona, jak z wosku, ulepi, co zechce. Wszystkie warunki ma. Nie jest bez majątku, przystojny, dobrze wychowany. Czegoż ona chce więcéj u licha! Ja żadnych romansów nie rozumiem. Zechce się bałamucić, wyszedłszy za mąż, Bóg z nią! z takim mężem nie będzie miała trudności.
Zmarszczył się Dziekan.
— Panie Zenonie! — zawołał.
— Ja nie obwijam nic w bawełnę — rzekł Gryżda — pozytywistą jestem. Na świecie się tak dzieje i dziać musi. U mnie wszystko wchodzi w rachunek.
Machnął ręką.
— Ksiądz Dziekan powinieneś jéj to wmówić, aby mi była posłuszną — dodał. — Ja na swojém postawię.
— Ciekawym, jak?
— To moja rzecz — rzekł sucho Gryżda. — Takiego męża dla niéj nie znajdę. Zdaje mi się, że w czasie pobytu u Sędzinéj zawróciła sobie głowę Sołomereckim, a na to gołe książątko ja nigdy w święcie nie pozwolę.
— Ale on ani myśli o tém! Oszalałeś, czy co? oburzył się Dziekan — ona tém mniéj. Jest dumną i wié, że to małżeństwo niemożliwe.
— Ale romans zawiązany! — dodał Gryżda.
— To potwarz! to fałsz! — zawołał ksiądz Piszczała. — Jak możesz co podobnego przypuszczać.
— Na pewnéj podstawie — odparł Gryżda.
Posprzeczawszy się tak, umilkli.
Dziekan, dawszy mu ochłonąć, rozpoczął mówić do serca, do jego miłości dla dziecka.
— Nie godzi się zmuszać, — rzekł poważnie — a przy charakterze Romany przymus jest niepodobieństwem. Znękasz ją, zatrujesz życie sobie, doprowadzasz znowu do jakiéjś katastrofy... Zlituj się nad sobą i nad nią.
Gryżda ani chciał słuchać.
Przedłużyły się te odwiedziny księdza Piszczały, który odjechać nie chciał z niczém, lecz przekonał się, że Gryżda nie ustąpi. Rozdrażniony tylko, zapomniawszy się, znowu przed księdzem Piszczałą wystąpił z głoszeniem dawnych swych cynicznych zasad i przekonań, czém go zgorszył i oburzył.
— Własne dziecko chcesz zgubić — rzekł w końcu do niego — psujesz je... To niegodziwie! to szkaradnie! Bóg niech ci da opamiętanie. Gryżda śmiał się, żegnając go w ganku.
Wszystko pozostało w zawieszeniu. Bolkowie nie dali dowodu wielkiéj delikatności, gdyż, pomimo coraz zimniejszego obchodzenia się z nimi Romany, najeżdżali Dubińce; pan Teodor, widząc ziewającą pannę, siadywał godzinami. Była prawie niegrzeczną dla niego, stawał się coraz pokorniejszym, ale nie ustępował.
Gryżdówna, choć wielką siłą charakteru obdarzona, płakała po nocach... najdziwniejsze plany przechodziły jéj po głowie, chciała znowu uciekać do Warszawy, rzucić dom rodzicielski, lecz postanowiła wytrwać aż do ostateczności.
Gryżda, na nic nie zważając, jawnie gotował wyprawę, w któréj Romana nie chciała brać żadnego udziału.
Nalegania, groźby, szyderstwa — nic nie pomagało. Ojciec i córka chodzili podrażnieni, męcząc się straszliwie oboje.
Dziekan, który się litował nad dziewczęciem, sprobował widziéć się z panem Radzcą i pomówić z nim, aby go skłonić do ustąpienia. Znalazł w nim człowieka zimnego, niedostępnego argumentom, wyciągnionym z pobudek moralnych i religijnych, pozytywnego jak Gryżda, z tą różnicą że jego zasady osłodzone były pewnemi pozorami i wyciągniętemi z doświadczenia pewnikami.
Radzca bardzo wdzięcznie Dziekanowi dziękował, resztę zostawując czasowi. Był pewnym, że syn jego, „perfekcya” młodzieniec, jakich nie wielu było na święcie, w końcu to serce podbije.
— Droży się panienka, ma fantazyą, lecz się to zwolna przezwycięży i będą szczęśliwi.
Gryżda z nadzwyczajną teraz troskliwością czuwał nad każdym krokiem córki, szpiegował ją, śledził, listy łapał... nie dopuścił oprócz Bolków nikogo do niéj bez siebie.
Życie stawało się męczarnią dla Romany, która z heroizmem usiłowała się pracą rozrywać, aby o ucisku zapomniéć. Pomiędzy ojcem a nią znowu był chłód lodowaty, milczenie, rozbrat.
Ojciec starał się ją złamać żelazną wolą swoją, ona przeciwko niéj stawiła równie twardy opór.
Przydawało jéj boleści to, co słyszała o Sołomereckim. Ojciec nie dopuszczał tu, o ile zdołał, wiadomości z sąsiedztwa, ale parę razy Romana zachorowała, potrzeba było wezwać Fiszera. Ten, zawsze oddany cały biednéj Gryżdównie, stały jéj wielbiciel, przynosił jéj, co słyszał i widział. Ojciec nie mógł temu zapobiedz, bo doktor miał swe prawa. Od niego dowiedziała się Romana, że jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności zdawał się prześladować i na próbę wystawiać Sołomereckiego. Nie szło mu, a komu raz taka serya niepowodzeń wypadnie, nie łatwo się zmienia dola. Szeregiem idą prawie zawsze i dary losu, i ciosy.
Grad wybił wszystko w Zalesiu, nieco późniéj część gospodarskich budowli spłonęła. Rodzina Sołomereckiego nalegała na niego, aby się jéj oddał i rozpoczął życie próżniacze. Napróżno się opędzał i dziękował, — nie dawano mu spokoju.
Fiszer poufnie dodawał, o czém miał wiedziéć od Moroczki i Natana, że Sołomerecki był pod względem finansowym w położeniu najprzykrzejszém. Winien był już Natanowi, dłużny był Sędzinie, na piérwsze potrzeby gospodarskie i domowo grosza brakło.
Przyjąć go od nikogo nie obciął Sołomerecki i znowu sprzedaż części kosztowniejszych ruchomości była podobno postanowioną.
Romana, słuchając, ręce łamała.
— Zdaje się, że koniec końcem, — mówił doktor, — Sołomerecki, choć pod bardzo uiekorzystnemi warunkami, będzie musiał przyjąć jakaś służbę. Nie wzdraga się on jéj wcale, ale i to go nie wyswobodzi zupełnie, bo strat na Zalesiu tak łatwo powetować nie będzie mógł. Sędzina ani chce słyszéć o tém, aby jéj miał płacić, nie nagli; ale on sam czuje się do tego obowiązanym.
W piérwszych miesiącach po powrocie Romany do ojca, gdy Gryżda jeszcze był cały wylany dla niéj, otrzymała od niego w podarunku kosztowny naszyjnik, którego nigdy potém nie tknęła, podejrzewając, iż pochodzenie jego nie było zupełnie czystém. Był to klejnot, który stary Sołomerecki otrzymał po żonie, i z lekkomyślnością zwykłą, w chwili jakiéjś fantazyi, któréj potrzebował dogodzić, naprzód zastawił, potém sprzedał.
Gryżda złakomił się na ten sznur brylantów, przewidując, że wartość jego daleko jest wyższa, niż cena, jaką książę położył; z pomocą żyda jubilera, nabył go potajemnie i dał córce.
Była to jéj własność.
Romana, dotknięta mocno nieszczęściem Sołomereckiego, wpadła na myśl ratowania go z pomocą doktora. Nie zastanawiała się nad tém, jak trudno być miało Sołomereckiemu narzucić pożyczkę, któréj od nikogo nie przyjmował.
W piérwszéj chwili rozgorączkowania, ścisnęła rękę Fiszerowi i zaklęła go, aby naszyjnik sprzedał potajemnie, a starał się w jakikolwiek sposób wartość jego Sołomereckiemu przez kogoś, sama nie wiedziała jak, wręczyć, tak, aby się pochodzenia nie domyślał.
Fiszer przewidywał trudności, wahał się, ale zaklęciom jéj oprzéć nie umiał. Narzuciła mu naszyjnik gwałtem.
— Ojciec mój przyczynił się do ich upadku — powiedziała otwarcie, — ja chce choć w części to wynagrodzić. Błagam pana, postaraj się o to, użyj pośrednictwa Sędzinéj... kogo chcesz.
Fiszer myślał o Natanie. Zmuszony, choć bardzo niechętnie, przyjął naszyjnik. Gryżdówna zapewniła go, iż od ojca słyszała o kilku tysiącach rubli, które za klejnot ten zapłacił.
Doktor, wyjechawszy dopiéro z Dubiniec i ostygłszy, pomiarkował, jak trudnéj podjął się rzeczy. Sam nie umiał sobie poradzić, wprost więc udał się do Natana. Wiedział, że mu się zwierzyć było można, i jak był życzliwym Sołomereckiemu.
Stary żyd wysłuchał opowiadania ze zdumieniem i radością. Chętnie ofiarował pomoc swoję.
Spieniężenie naszyjnika w większém mieście było dość łatwém, ale jak Sołomereckiemu zaofiarować sumę? Tu była największa trudność.
Ani doktor, ani Natan ni wiedzieli sposobu. Tymczasem żyd się zajął sprzedażą brylantów.
W Zalesiu szło rzeczywiście jak najgorzéj. Los i ludzie się na to składali.
Z nieustraszoném męztwem walczył Maurycy przeciw przeznaczeniu, ale znajdował się wśród stosunków tak sobie obcych i nowych, że się o nie ciągle rozbijać musiał.
Rodzina, uwiadomiona o tém, zgorszona, nalegała coraz natarczywiéj, ażeby, zamiast spuszczać się na własne siły, jéj się oddał.
Książęta R. wysłali umyślnie kuzyna swego, aby żywém słowem starał się przekonać Sołomereckiego, iż był na drodze fałszywéj i niezmierny wstyd im i przykrość tém wyrządzał. Ofiarowano mu dom, protekcyą; zapewniano, iż w krótkim czasie znajdzie się bogata dziedziczka...
Maurycy przyjął te natarczywe namowy z grzecznością, ale stanowczo odepchnął je.
— Kochany hrabio — rzekł do przybyłego pośrednika, — od dzieciństwa się przygotowywałem do tego, co mnie spotka, i postanowiłem własnym siłom być winnym podźwigniecie się, jeżeli ono możliwe. Probuję pracować w kraju; nie znajdę tu drogi i środków, mam zamiar udać się do Ameryki, do Chili, do Brazylii... tam, gdzie techników potrzebują. Wybrnę z tego, nie zaprzęgając się w jarzmo małżeńskie, które jest najtwardszém z jarzem, gdy je wkłada interes i rachuba.
Hrabia, wysłany w misyi téj, i Sołomerecki, stali na tak przeciwnych krańcach przekonań, że, po kilku dniach sporów, rozpraw, namów, prośb, pośrednik zrozpaczony odjechać musiał z niczém.
Sołomerecki, niezmożony, pracował i przemyślał tylko, jak zwycięży to, co mu na drodze stawało, obchodząc się bez łask i upakarzających ofiar.
Natan tymczasem zajmował się sprzedażą powierzonego sobie naszyjnika, pojechał do gubernialnego miasta, znalazł kupca, wytargował cenę bardzo stosunkowo wysoką i przywiózł przeszło trzy tysiące rubli.
Przemyślny izraelita zarazem znalazł sposób delikatny narzucenia ich Sołomereckiemu. Był w bardzo dobrych stosunkach z przyjacielem niegdyś księcia Leona, hrabią S., mieszkającym w Żytomierzu. Korzystał z bytności tu dla sprzedaży, aby zajść do niego i z nim pomówić o Maurycym.
Hrabia S., który mało co różne życie prowadził od księcia Leona, był teraz sparaliżowanym i nie ruszał się z krzesła. Umysł tylko pozostał w nim przytomny.
Gdy choroba ta zmusiła go do zupełnéj zmiany wesołego i ruchawego żywota, sama hrabina objęła interesa i podżwignęła je znacznie.
Ile razy tak u nas kobiety ratowały upadających i za winy mężów płaciły swém poświęceniem dla nich, zliczyć trudno. Było to niemal zwykłą rzeczy koleją. Trwonił mąż, musiała potém płacić za to staraniem, rozumem i oszczędnością żona.
Hrabia rozpytywał bardzo serdecznie o młodego Sołomereckiego. Natan opowiadał szeroko i długo, nareszcie zakończył:
— Nieboszczyk książę Leon był pańskim przyjacielem, niech hrabia dziecku jego wyświadczy przysługę, która go nic kosztować nie będzie. Mam dla księcia Maurycego kilka tysięcy rubli, które mu są potrzebne, a on ich od nikogo w święcie nie przyjmie. Hrabia mógł-byś napisać do niego, że byłeś dłużnym ojcu, że suma ta niewielka narosła procentami, że to była należność z gry i że mu ją teraz czujesz się w obowiązku odesłać.
Hrabia z największą ochotą się tego podjął.
— Ale jaki ty jesteś sprytny, nawet do dobrego! — odparł z sarkazmem paralityk — cóż to być musi, gdy chodzi o splatanie figla?
Natan się uśmiechnął.
Rzecz została umówioną, hrabina list pod dyktowaniem napisała, a Natan go zabrał z sobą i, zamiast wracać do miasteczka, wprost do Zalesia pośpieszył.
Maurycy powracał z pola, uznojony, po oględzinach zasiewów na gradobiciu, gdy stary powitał go na progu jego domku. Zobaczywszy go, trochę się zmieszał, bo choć Natan natrętnym nie był, widok jego przypomniał, że mu został dłużnym.
— Powracam z Żytomierza — odezwał się żyd. — Każ pan owsa dać moim koniom, bo są głodne i zmęczone, a ja księciu coś przywożę, z czego będziesz rad pewnie.
Sołomerecki spojrzał pytająco i zdziwiony.
Nic nie mówiąc, Natan dobył kopertę ogromną i wręczył ją Maurycemu, który ją rozerwał, i zobaczywszy naprzód podpis, stał długo w niemém zdziwieniu i niedowierzaniu.
Natan patrzał na niego niespokojny, czy się podstępu nie domyśli.
— Jest to coś tak nadzwyczajnego — odezwał się nareszcie Sołomerecki — iż mi się to cudem wydaje. Wiesz już, o co chodzi?
— Jakże-bym nie wiedział? — rzekł Natan. — Byłem u hrabiego dla własnego interesu. Uprosił mnie, abym list oddał, a tak się cieszył, iż nareszcie dług spłaci. Książę sobie nie może wyobrazić, jak mu to ciężyło. No, ale i on był w bardzo przykrych interesach, teraz go z nich hrabina wyprowadziła.
Nie przypuszczając więc podejścia, Maurycy natychmiast, odżywiony, począł myśléć, jak zużytkuje sumę, którą miał w ręku. Zapytał Natana, czyby nie chciał z niéj należności swéj odebrać; żyd się oburzył i zaklął, że jéj nie potrzebuje.
— Masz książę gospodarskie wydatki konieczne, te najprzód zaspokoić potrzeba — odparł, rękami ukazując, że odpycha, co mu Sołomerecki chciał wsunąć — mój dług niech będzie ostatnim.
W ten sposób, jeżeli nie radykalnie został podźwigniętym Maurycy, przynajmniéj znacznie miał ułatwioną pracę około swego małego gospodarstwa.
Niespodziany ten przypływ był piérwszą pomyślniejszą oznaką, po ciągłych niepowodzeniach. Tegoż dnia nadjechał Moroczko, który często odwiedzał przyjaciela, i w progu zaraz się dowiedział o wypłacie hrabiego.
Znał go dobrze z gubernialnego miasta.
— Masz słuszność, że to cud — rzekł zadumany. — Hrabia, a jeszcze bardziéj hrabina, wcale nie są skłonni do uiszczania się ze starych, zapominanych należności. Gdybyś ty mi tego nie mówił i pieniądze nie leżały na stole, nigdy-bym temu nie uwierzył. Przyznam się, że to mój niewielki dla hrabiego szacunek znacznie podniosło.
Maurycy nie należał do tych ludzi, co się uwodzą zbyt łatwo mrzonkami nadzwyczajnych powodzeń, nie obiecywał więc sobie cudów z tego kapitaliku, który miał w ręku. Ponieważ dzierżawa była upewnioną na lat wiele, musiał natychmiast włożyć to w gospodarstwo, które nieodbicie nakładów potrzebowało.
Mówili o tém z Moroczką, gdy ten się odezwał:
— Ale z Sędziną masz przecie kontrakt i umowę formalną? na piśmie?
— Dotąd nie — odparł Sołomerecki, — nic chce mi się jéj naprzykrzać. Ją wszelkie urzędowe czynności nudzą, a ja tak jestem pewnym jéj słowa, że naglić nie potrzebuję.

Nie nalegał téż Moroczko, który również znał Brodzką z powszechnego o jéj charakterze rozgłosu.

IV.

Nadchodziła jesień; dla pani Sędzinéj była to pora, w któréj wspomnienia ojca i miłośnictwo łowów najmocniéj się w niéj odzywały.
Wydawszy Walusię za maż, skończywszy żniwa, nie mając nic do czynienia, zaczynała polować i na polowania zapraszać.
Sołomerecki był raz na zawsze zaproszonym także, ale, chociaż był niepospolitym strzelcem, nie miał najmniejszego w téj zabawie zamiłowania. Rzadko więc nawet dał się ściągnąć do lasu, znajdując w tém stratę czasu.
Trochę lepiéj na miejscu zbadawszy stosunki krajowe, widział potrzebę nowych studyów, zastosowanych do miejscowych wymagań.
Sprowadzał książki, zatapiał się w nich po nocach, jeżeli w dzień mu gospodarstwo nie dozwalało siedziéć nad niemi.
Najczęstszym gościem był zawsze Grześ u niego. Obaj potrzebowali siebie: Moroczko, aby sie skarżyć i szydzić z nowych ludzi, których tu poznawał; Sołomerecki, aby przed nim rozwijać swe plany ulepszeń i podniesienia gospodarstw.
— Wszystko na nic — mówił i powtarzał ciągłe, — dopóki dróg nie będziemy mieli. Ze wszystkich krajów ucywilizowanych jesteśmy najbardziéj zacofanymi pod tym względem, a póty się nasze rolnictwo opłacać nie będzie, póki tych arteryi, któremi życie płynie, nie posiądziemy.
Moroczko brał z tego asumpt do wyrzekania na nieporadność obywateli, którzy własnéj inicyatywy nie mieli w niczém, a domagali się aby wszystko gotowe dano.
Rozprawy o tém powtarzały się co dni kilka. Jeżeli Prokuror nie mógł być w Zalesiu, stęskniony Sołomerecki jechał do niego.
Jednego wieczora jesiennego, właśnie zasiadł do książek i nie spodziewał się już gościa, gdy dzwonek się dał słyszéć, po którym się domyślił Moroczki, i w chwilę potém Grześ stał w progu.
— Późno przyjeżdżam, — rzekł, — ale z fatalną i pilną nowiną. Sędzina Brodzka na polowaniu, przez nieuwagę, sama sobie cały ładunek loftek w piersi wpakowała. Powiadają, że niéma najmniejszéj nadziei jéj ocalenia. Na miłość Boga, dopóki żyje, czy nie można by twojego dzierżawnego kontraktu w jaki sposób dać do podpisu przy świadkach. Ponieważ mi bardzo o ciebie chodzi, dowiadywałem się już: testamentu niéma, a prawdopodobni jéj spadkobiercy mają być, z pozwoleniem, szują, jakich mało. Dlategośmy ich nigdy u niéj nie widywali.
Sołomerecki stanął, jak wryty.
— Zmiłuj się! gdyby nie wiem o co szło, umierającéj kobiecie, w takiéj chwili, narzucać kontrakt do podpisania, było-by czémś tak monstrualném!...
— Ba! — odparł Moroczko — ale jeżeli ona sama o tém pamiętać nie będzie, to z góry ci zapowiadam, że z Zalesia cię wyrzucą.
— Kontrakt jest spisany — odezwał się Sołomerecki, — brak mu tylko podpisów.
— Bagatela! i wniesienia do akt! — dodał Moroczko. — Fiszer tam probuje podobno ocalić postrzeloną, ale loftki zraniły pierś, płuca, i mówią, że niepodobieństwem jest, by żyła.
Maurycy załamał ręce.
— Było-by to najcięższym ciosem dla mnie — odezwał się, — prawdziwą ruiną, lecz niéma na to rady! Sic fata tulere.
Prokuror starał się jeszcze wmówić Sołomereckiemu, aby jechał do Białego Ostrowu i sprobował, czy się co uczynić nie da, ale on słuchać o tém nie chciał. Posłano tylko człowieka, dla dowiedzenia się o stanie choréj.
Moroczko nocował w Zalesiu. Nad rankiem zbudzono ich doniesieniem, że Sędzina umarła.
Stało się więc!
Moroczko miał już wiadomości pozbierane o spadkobiercach: byli to ludzie ubodzy, chciwi i żadnemu szlachetniejszemu uczuciu niedostępni.
Brodzka odkładała ciągle zrobienie testamentu, czuła się zdrową, pełną życia i... skończyło się na tém, czego się ona najbardziéj obawiała.
Brak Sędzinéj dał się uczuć mocno całemu sąsiedztwu; był to dom, w którym życie się jego ogniskowało i z niego tryskało nowe. Brodzka zdrowym rozsądkiem i energią więcéj czyniła może, niż najzacniejszy ksiądz Dziekan kazaniami i napomnieniami. Była zresztą tylko jego prawą ręką i spełniała to praktycznie, ze znajomością ludzkiéj natury, co on wskazywał.
Żal po niéj był niezmierny, a tém większy, że przewidywano, iż spadkobiercy wniosą z sobą niezgodę, spory i nasiona niepokoju.
Zaledwie rozeszła się wieść o zgonie Brodzkiéj, z dwu stron krewni, męża i jéj własni, natychmiast się zgłosili. Ci i tamci zarówno mieli ochotę odziedziczenia wszystkiego; proces był nieuchronny, ale stronom zwaśnionym brakło na to pieniędzy.
Dziekan, dowiedziawszy się o tém, wdał się, zapobiegając zgorszeniu i chcąc zarazem skorzystać, aby Sołomereckiemu zapewnić dzierżawę. To się jednak okazało niepodobieństwem, bo dwie strony natychmiast chciały wejść w posiadanie: krewni Sędzinéj Białego Ostrowu, a Brodzcy Zalesia.
Z największą trudnością przyszło do tego, że się jako tako obrachowano z Sołomereckim, który, włożywszy świeżo, co miał pieniędzy w dzierżawę, wychodził z niéj ogołocony prawie ze wszystkiego, obciążony swoim sprzętem, który nie wiedziéć gdzie podziać było, i osiadł na mieliźnie, bez żadnego widoku na przyszłość.
Z najżywszą chęcią pomożenia mu, Dziekan, Prokuror, Bezdonów, Fiszer, szukali dla niego nowéj posesyi; ani pora roku, ani okolica nastręczyć jéj nie mogła.
Trzeba było na gwałt, za bezcen sprzedać remanenta, inwentarz, z pamiątkami przejechać do nędznego dworku w miasteczku, a samemu szukać sobie zajęcia!
Sołomerecki, któremu się tak nieszczęśliwie wiodło, przygnębiony był, ale wcale nie zrozpaczony. Postanowił nie dać się wciągnąć w żadne dzierżawy, na które już za mało miał grosza, i wprost szukać miejsca rządzcy lub dyrektora fabryki.
Przy największéj nauce, patentach i t. p., ktokolwiek się wywieść nie może doświadczeniem i wykazać jako człowiek praktyczny, niezmiernie trudno znajduje miejsce.
Ludzie nie bez przyczyny teoryi książkowych się lękają i tego, co one z sobą przynoszą, — wiary w formuły, bez zastosowania się do rzeczywistości.
Naostatek, owa cukrowarnia Warszawskiego bankiera, świeżo założona, po dwukrotnéj podróży, po okazanych dowodach usposobienia, odważyła się księcia Sołomereckiego przyjąć za dyrektora.
Maurycy był znowu niewymownie szczęśliwy; zdawało mu się, że, raz dawszy dowody zdolności i pracowitości, z łatwością pójdzie daléj.
Kilkanaście mil dzieliło miejsce przyszłego jego pobytu od Dubiniec i okolicy, która się niegdyś jego gniazdem nazywać mogła. Nic go tu już nie wiązało, oprócz wspomnień i... téj Romany, dla któréj czuł coś, co się określić nie dawało. Nie była to miłość, bo się zdawała zbyt zimną na nią, ale przyjaźnią się téż nazwać nie mogła, bo na nią była za gorącą. Ogarniała go czasami taka tęsknica za Romaną, za temi rozmowami, w których się tak dobrze rozumieli, iż gotów-by był pieszo biedz, aby ją choć zobaczyć i słowo przemówić do niéj. Wyrzucał to sobie, jako słabość, ale się zwyciężyć nie mógł. Zdawało mu się, że te strony opuścić, nie widząc jéj, było-by grzechem, a z pewnością wielką dla niego boleścią.
Lecz jak tu było spotkać się z nią, nie ocierając o Gryżdę, o którym wiedział, że córce zabraniał z nim się widywać. Potajemnie nic czynić nie chciał, wstręt miał do tego, było to w jego oczach upadlającém.
Pojechać mógł wprawdzie do Symeona, który ciągle leżał chory, ale będzież Romana wiedziéć o tém i czy zdoła z nim się zobaczyć?
Gdy tak rozmyślał, już prawie zrozpaczywszy, aby mu się to życzenie spełnić udało, szczęśliwy traf zbliżył ich niespodzianie.
Gryżda nie mógł córce zabronić jeździć do kościoła, w którym sam nigdy nie bywał. Zwykle dodawał jéj służącą, starą pannę Rozalią, któréj ufał zupełnie, bo mu się zdawało, że ona szpiegowała córkę, donosiła mu i była zupełnie na jego usługi.
W rzeczy zaś panna Rozalia wyuczyła się tylko doskonale systematu samego Gryżdy i szła za nim.
Dla zyskania względów pana, udawała nadzwyczaj gorliwą, w istocie zaś kochała Romanę, bolała nad jéj położeniem i jéj służyła. Mogła się Gryżdówna spuścić na nią, bo-by jéj nigdy nie zdradziła.
W miasteczku, nie dojechawszy do kościoła, Romana spotkała Sołomereckiego i, nim ją postrzegł, kazała się koniom zatrzymać.
Przybiegł do jéj powozu.
— Nie wiesz pani, — zawołał żywo, — jak ja pragnąłem na odjezdném widziéć się z panią i pożegnać ją. Los dziś spełnił moje najgorętsze życzenie. Opuszczam te strony, z których mnie śmierć Sędzinéj wygnała.
— Pozwól pan, — przerwała Romana odważnie, — tu w rynku nie podobna się dłużéj zatrzymywać. Po nabożeństwie zajeżdżam na chwilę na probostwo, tam się spotkamy.
Sołomerecki z wdzięcznością przyjął obietnicę. Dnia tego właśnie u księdza Piszczały osób było niewiele, a nikogo, czyja-by przytomność mogła być im na zawadzie.
Gdy ksiądz Dziekan bawił kilku szlachty w piérwszym pokoju, mogli, nie ściągając zbytnio na siebie oczu, stanąć w progu na rozmowę.
Romany twarz promieniała radością. Maurycy czuł się tak szczęśliwym, jak od dawna nie był. Począł od powieści o swoich losach, ale się okazało, że ona wiedziała tak dobrze o nich, iż nic jéj nowego powiedziéć nie umiał.
— Nie wiész pan może, w jakiém ja znowu nieszczęśliwém znajduję się położeniu, — z ufnością odezwała się Romana. — Pan Radzca Bolk przywiózł tu z Warszawy syna dla mnie, którego ojciec gwałtem mi swata. Jestem zmuszoną — dodała, obracając to w żart — grać z nim po cztery godziny na dzień na cztery ręce, aby mi się nie oświadczał i nie nudził. Jestem w rozpaczy. Jeżeli nalegania ojca dłużéj potrwają, prawdziwie nie wiem, co pocznę. Mam wiele cierpliwości, ale...
— Zmusić pani nie może.
— Ale zmęczyć śmiertelnie — odezwała się Romana. — Nie mam najmniejszego powołania do świętego stanu małżeńskiego; prędzéj-bym, zdaje się, mniszką została; a ojciec, wprawdzie z najlepszego serca, chce mnie koniecznie uczynić niewolnicą.
— Czyż to w małżeństwie nieuchronne? — spytał Sołomerecki.
— Według moich pojęć — odparła Romana. — Niezmiernie się rzadko trafia, aby para była tak dobraną, by stała na równym stopniu woli, charakteru i umysłowych władz. Jedno więc musi podbić drugie, a przyznam się panu, że być niewolnika stróżem czy niewolnicą, na jedno wychodzi. Inaczéj się to tylko nazywa. Więzienni stróżu są równie skazani, jak ci, których pilnują.
I zmieniając smutny tok rozmowy, dodała prędko:
— Kiedy my się zobaczymy i czy się kiedy zobaczymy na świecie?
Sołomerecki się zachmurzył i zadumał.
— Ja wierzę w to, że gdy los, który tak dziwnie zbliżył mnie do pani, mimo tego, co się zdawało nas dzielić, dokazał raz tego cudu, potrafi w przyszłości...
— Gdzie? i jak? — spytała Romana. — Ja skazaną jestem na Dubińce, a jeśli mnie z nich ojciec wypędzi, pójdę gdzieś błądzić po świecie, a Wy?...
— Ja jadę cukrowarnią zarządzać o kilkanaście mil ztąd i wcale się nie wyrzekam powrotu w te strony.
— Zawsze potrzeba-by cudu! — westchnęła Romana.
— Ja w cuda od niejakiego czasu wierzyć się nauczyłem, — rzekł, śmiejąc się, Sołomerecki, — zwłaszcza od tego dnia, gdy mi hrabia S. zapłacił dług, o którym ani ja, ani żywa dusza na świecie nie wiedziała.
Gryżdówna zarumieniła się, bo zrozumiała, o czém była mowa.
— A więc, do cudownego widzenia się na tym lub na tamtym świecie — dodała, podając mu rękę, którą on ścisnął z uczuciem. — Życzę panu szczęścia, ale sobie się go nie spodziewam. Pan masz pracę i cel, ja żadnych. Muzyka mi nawet zbrzydła. Są chwile w życiu takiego znużenia, iż śmierć zdaje się wyzwoleniem.
Sołomerecki przerwał, nie dając jéj mówić dłużéj.
— Pani — rzekł — losy ludzkie są bardzo twarde, są położenia zrozpaczone; lecz pamiętajmy, że są i cuda, i że w chwilach zwątpienia one najczęściéj przychodzą. Gdyby się coś takiego stało — dodał — w czém ja-bym pani mógł być pomocą, radą, a choćby tylko przyjść ze słowem pociechy, zawołaj pani do mnie. Jestem pewnie jéj najlepszym i pozostanę najwierniejszym... przyjacielem.
— A! zachowaj-że mi tę drogą przyjaźń swą i szacunek! — podchwyciła Romana.
Jeszcze raz ścisnęli ręce i Gryżdówna musiała odjechać.
Nazajutrz téż Sołomereckiego nie było w miasteczku.
W Dubińcach pozostało wszystko in statu quo; Gryżda nie nalegał, ale Bolk nie ustępował.
Między tym natrętem a Romaną zawiązał się wcale osobliwy stosunek.
Znudzona panna, w najściślejszém znaczeniu tego wyrazu, nim poniewierała. Począwszy od chustek do nosa, które spadały co kwadrans i które mu kazano podnosić za każdym razem, aż do wszelkiego rodzaju posług i posyłek, musiał pan Teodor być ciągle w gotowości.
Romana śmiała się wieczorem z Rozalią, a ta utrzymywała, że ona mu kiedyś pokój każe zamiatać.
Zdawało się Gryżdównie, iż tém go znudzi i odstręczy; dawał dowody cierpliwości niewyczerpanéj, uległości niewolniczéj. Robiło mu to przyjemność i wyobrażał sobie zapewne, że tém w końcu wstręt do siebie przemoże a łaskę pozyska. Zdobywał tylko pogardę.
Był to człowiek nietrudny do poznania, płytki i przejrzysty. Gryżdówna znała go już tak doskonale, że każdy jego ruch i słowo przewidziéć mogła.
On się tymczasem łudził, a więcéj jeszcze sam ojciec, Gryżda, który to spoufalenie się córki uważał za postęp pożądany. Prawie już był pewny swego.
Ona była tak znudzona czczą z nim rozmową i samym jego widokiem, że, gdy się go inaczéj pozbyć nie mogła, sadzała go do fortepianu, brała robotę i zamyślała się o czém inném.
Grał tak godzinami, a gdy przestawał, posyłała go do ogrodu, lub t. p.
Czas upływał, ojciec znowu zaczynał się niecierpliwić.
Mówiliśmy już o stanie ducha tego nieszczęśliwego Gryżdy. Pogorszał się on z dniem każdym.
Jest to wszystkich ludzkich spraw następstwem nieuchronném, że to, co człowiek zdobywa, nigdy nie odpowiada jego oczekiwaniom. Zawód większy lub mniejszy zawsze go czeka w końcu. Lecz tam, gdzie w duszy jest wiara jakaś, nadzieja, gdzie cel szlachetniejszy, gdzie myśl czystsza, tam zdobyte jest tylko stopniem do wyższego czegoś, do nieskończonego.
W człowieku takim, jak nasz Psiawiara, nie było nic nad najobrzydliwsze pragnienie siły jakiéjś, opanowania ludzi, wyrobienia sobie stanowiska czysto zwierzęcego. Stanąwszy na niém, nie znalazł, czego się spodziewał.
Wiek, w którym-by zmysłowe smakowały nasycenia, przeszedł był dla niego; pozostawała jakaś pycha, próżność, chęć wzniesienia się i zatarcia téj pogardy, jaką go całe życie karmiono.
Miał, czego zapragnął i, jak te owoce zwodnicze, które za dotknięciem w proch się rozsypują, jemu w ręku wszystko się zmieniało w męczarnią. Nawet dzieckiem cieszyć się nie mógł.
Myślał, co by mógł począć więcéj, w czém-by znalazł nareszcie zaspokojenie, i nic nie mógł już wymyśléć. Nie smakowało mu nic.
Opanowywała go czasem jakaś taka rozpacz, tęsknica, szał prawie, że w nocy, zerwawszy się z łóżka, chodził po pustym swoim pałacu, i jak obłąkany, miejsca do spoczynku znaleźć nie mógł.
Prześladował go tu duch starego księcia Leona, którego czasem zdało mu się jeszcze widziéć rozłożonego na fotelu z cygarem w ustach, wołającego nań:
— „Słuchaj, Psiawiaro!...“
A trafiało się to ongi nawet przy gościach, gdy książę Leon był podchmielonym. Przypłacił wprawdzie za to, ale Gryżda tych godzin męczarni, gdy za obelgę musiał dziękować ukłonem i uśmiechem, nigdy zapomniéć nie mógł.
Z tego co uczynił, Gryżda wcale nie był zadowolonym. Gryzł się wydatkami, chwilami sobie wyrzucał postępowanie z dzieckiem jedyném, naostatek widział sam najlepiéj, co warci byli ci ludzie, z którymi się chciał połączyć... stary Bolk, zeschły biuralista, i lalka bez głowy i serca, Teodorek.
Zgryzoty te Gryżdy odbiły się w całém jego postępowaniu. Nie był on nigdy bardzo miłym, ale teraz przystąpić do niego było trudno.
Ludzie uciekali od niego — gniewał się; nastręczali mu się — przyjmował kwaśno.
Z Romaną coraz trudniéj mu było się porozumiéć: słuchała milcząca, nie dzieliła się z nim myślami, unikała go, albo, zmuszona, stała pod groźbami i wyrzutami, jak kamień.
Zmiana w twarzy i zdrowiu nieszczęśliwéj ofiary była widoczną, i to go gniewało; Fiszer wzywany powtarzał mu, że tylko zupełnie inny sposób życia może zdrowie przywrócić.
— Namawiaj-że ją Waćpan, aby szła za mąż; partya jest najlepsza, a ona ją odrzuca... siebie i mnie zamęczy.
— Ale pan nie chcesz tego zrozumiéć, że najlepsza dla pana partya może być najgorszą dla panny Romany — mówił Fiszer.
Gryżda nie słuchał i gniewał się. Przyszło nawet do tego, że termin wyznaczył dwutygodniowy.
— A jeśli odpowiem, że nie chcę po dwu tygodniach, jak dziś? to co? — zapytała Romana.
— Zobaczymy co, ale mogę z góry zapowiedziéć, że ostateczność będzie dla Waćpanny wydziedziczeniem i rozstaniem się ze mną. Nieposłuszeństwa nie znoszę.
— A ja despotyzmu — odparła Romana. — Bolk chce się żenić z Dubińcami nie ze mną; oddaj mu je, jeżeli chcesz, a mnie uczyń swobodną.
Gryżda trzasnął drzwiami i wyszedł.
Po téj rozmowie postanowienie panny Romany było nieodwołalne. Zamierzała, jak wprzódy, wyjechać do Warszawy i wyrzec się tu wszystkiego.
Ale teraz było to trudniejszém do wykonania, niż wprzódy. Nie żyła Sędzina, nikt jéj nie mógł dopomódz.
Znajomości mnóztwo w okolicy, zręczność i przebiegłość wielka, umiejętność zyskiwania sobie ludzi, współpracownictwo jéj czyniły bardzo ważném, prawie niezbędném.
Nie młoda, nie piękna, czynna panna Rozalia, którą Gryżda miał za swoją, nienawidziła tego, jak go nazywała — tyrana. Przy tém awantura, ucieczka z domu, w któréj ona miała grać rolę ważną, niezmiernie jéj smakowały: ale bez pomocy mężczyzny w téj sprawie obejść się nie było podobna.
Rozalia wpadła na szczęśliwą myśl zużytkowania nieprzyjaźni Kostka i wezwania jego rady i pomocy.
Pod pozorem sprawunków, pojechała do miasteczka. Znała dobrze matkę Walusi, żony jego, przez nią wyjednała sobie posłuchanie.
Zaczęła od odmalowania w barwach najjaskrawszych położenia Romany.
— Ten tyran ją zamęczy — rzekła. — Spełnisz pan dobry uczynek, gdy jéj dopomożesz do ucieczki, a Gryżdzie się dasz we znaki.
Kostek rad-by był służył, ale kwestya pieniężna była dla niego drażliwą. Grosza dla nasycenia zemsty dać nie chciał.
— No, a pieniądze na to macie? — zapytał.
— Panna ma trochę, ja téż coś tam przyzbierałam, to jéj oddam; byleśmy się dostały do Warszawy, ona tam znajdzie przytułek.
Potrzeba było powozu, koni, obmyślenia drogi, aby Gryżda nie gonił, nareszcie męzkiéj opieki. Kostek wszystko to obiecywał obmyślić, a porozumienie się ostateczne odłożył do dni kilku. Tymczasem potrzeba było pośpieszyć, aby dwutygodniowy termin nie wyszedł.
Uradzono, aby panna Romana, dla nabożeństwa, z Rozalią w następną niedzielę jechała do kościoła, a ojcu zapowiedziała, że ma być na nieszporach i żeby jéj z obiadem nie czekano.
Mając przed sobą kilkanaście godzin zdobytych w ten sposób, pogoni się nie mogła obawiać. Powóz dawał Kostek aż do Warszawy, ofiarował się wyrobić podorożnę, a Symeona, który się już był dźwignął z choroby, radził namówić do towarzyszenia w podróży. Znał go, jako wroga Gryżdy, który mógł pomódz chętnie, a w podróży, jako doświadczony, był nieocenionym.
Tegoż dnia wieczorem p. Rozalia przekradła się do dworku p. Symeona.
Szczęściem był, choć, niedomagający, ale na nogach, a sama ta myśl, że dopiecze infamisowi Gryżdzie, mogła mu siły przywrócić. Nie tylko że się ofiarował towarzyszyć, ale gotów był nawet służyć pieniędzmi, czego nie potrzebowano.
W sobotę wieczorem obaj Bolkowie przybyli i bawili do późna. Panna Romana, już zupełnie przygotowana do podróży, w tak była dobrym humorze, tak dużo mówiła z panem Tendrem, tyle się nim nawysługiwała, że i on, w różowych nadziejach, czulszym się stał, niż zwykle. Gryżda, oszukany także tą wesołością córki, trochę się rozmarszczył, i wszyscy się rozstali tak, jakby dzień jutrzejszy nie miał im żadnéj niemiłéj przynieść niespodzianki.
Z rana Symeon, wyprzedzając Romanę, był już w gotowości w miasteczku. Odprawiono powóz od kościoła, do którego Gryżdówna weszła się pomodlić na chwilę, i natychmiast siadła do zaprzężonego już drugiego, który, z Symeonem na przedzie, popędził ku Warszawie — tryngelty dawano podwójne. Symeon osie i koła opatrzył, droga zła nie była, do wieczora spodziewano się tyle zrobić mil, że Gryżda ani mógł pomyśléć o pogoni.
Nie miał téż najmniejszego przeczucia nowéj téj katastrofy, a towarzystwo panny Rozalii było dla niego rękojmią, że Romana, pod dozorem jéj, nic przedsięwziąć nie może przeciw jego woli.
Wieczorem na pewno spodziewał się powrotu.
Nadszedł wieczór, zciemniało zupełnie, deszcz zaczął padać ulewny — panny Romany nie było. Wysłano z latarnią człowieka.
Cała noc przeszła. Gryżda zaczynał przeczuwać coś i był niespokojny. Siadł sam na bryczkę i poleciał do miasteczka. Tu w karczmie zastał tylko pijanego woźnicę i głodne konie, które na panienkę czekały. Nie wiedziano o niéj nic, prócz, że poszła do kościoła.
Gryżda byłby całe miasteczko wywrócił do góry nogami, gdyby nie był tym Gryżdą, którego wszyscy niecierpieli, który dojadł wszystkim, z którego bólu każdy się cieszył. Choć mógł kto co wiedziéć — nic nie mówił.
Na probostwie Ksiądz Dziekan zaręczył mu, że córki jego wczoraj nie widział, ani w kościele, ani u siebie. Rzecz więc była jawna, że uciekła — dokąd?
Nieznajomy chłopak odarty, ktorego Kostek wyprawił, zalecając mu, aby, list oddawszy, zmykał, wręczył na rynku Gryżdzie list córki.
Kilka tylko słów pisała do niego:
„Musimy się rozstać, bo ja jestem ci ciężarem, a ty dla mnie nielitościwym. Upływa termin, który mi naznaczyłeś; za mąż wedle twojéj myśli wyjść nie mogę, było-by to dla mnie samobójstwem. Sam zapowiedziałeś mi wydziedziczenie i wyrzeczenie się mnie; przyjmuję tę karę z pokorą”.
„Kocham cię pomimo to wszystko, i żal mi cię porzucić, ale inaczéj być nie mogło. Wolę na życie pracować i być swobodną. Twoja nieposłuszna córka”.
Gryżda ścisnął list w dłoni.
Wstyd i rozpacz nim owładnęły.
Po drugi raz córka go porzucała, a ludzie mieli potępić. Było to dowodem, że z największą miłością i poddaniem się wytrwać z nim nie było podobna.
Żałował teraz, że do ostateczności doprowadził Romanę — było za późno. Co powiedzą Bolkowie? co sąsiedzi? Nikt go nie uniewinni!
Ucieczka córki bolała go straszliwie, ale można powiedziéć, że prawie równie go dotknęła zdrada panny Rozalii. Okazywało się z niéj, iż dał się jéj oszukiwać oddawna, było to więc zadaniem kłamu całéj jego przebiegłości i bystrości umysłu.
— Głupcem mnie ta błaźnica uczyniła, wystrychnęła na dudka!
Gryżda powrócił do Dubiniec tak wzburzony, że natychmiast, starą metodą, po cyrulika posławszy, kazał sobie krwi upuścić, wziął proszki burzące, myślał i nic nie umiał wymyślić.
To straszliwe „co daléj”? które tyle razy stawało mu przed oczyma, powtarzało się szydersko i brzmiało mu w uszach nieustannie.
— Co daléj?
Pod nogami zdało mu się widziéć przepaść czarną.
Z miasteczka w mgnieniu oka, z pomocą Kostka, wiadomość o ucieczce Romany rozeszła się po sąsiedztwie.
Wszyscy żałowali jéj, nikt ojca.
Bolkowie, dowiedziawszy się o wypadku, ojciec i syn, wyjechali we wtorek do Warszawy, nawet się nie żegnając z Gryżdą, który ich teraz przeklinał, jako przyczynę całego nieszczęścia swego.
Z myślami się najniedorzeczniejszemi nosząc, pan Zenon wpadł nawet na to, że Romana mogła zbiedz do Sołomereckiego. To mu tak uparcie w głowie utkwiło, że natychmiast sam pojechał śledzić, czy jéj tam nie było, i powrócił naturalnie z niczém.
Z kondolencyą w Dubińcach piérwsi zjawili się Palczyńscy, ale znaleźli Gryżdę milczącego, w sobie pogrążonego, nie słyszącego co do niego mówili — wedle wyrażenia Marszałka — jak kłodę. Nie prosił ich nawet ani na śniadanie, ani na obiad, i musieli powracać na sucho.
Cyrulik, puściwszy krew, a widząc stan pacyenta dosyć zagrażającym, dał znać Fiszerowi. Niemiec, choćby dlatego, aby się dowiedziéć coś o pannie Romanie, natychmiast się przystawił do Dubiniec.
Gryżda, opuszczonym się widząc przez wszystkich, uczuł dla niego wdzięczność i z nim piérwszym z goryczą począł mówić o nieszczęściu swojém.
Pocieszać go było nadzwyczaj trudno, Niemiec miał tylko na posługę ogólne argumenta:
— Odwagi, cierpliwości, rezygnacyi, filozofii.
Te nie skutkowały wcale.
Miesiąc cały upłynął od tego wypadku, a jak ze wszystkiém w świecie człowiek musi się zżyć, oswoić, albo zginąć, — Gryżda zaś miał życie krzepkie, — w końcu ostygł, zdrętwiał i zaczął na nowo szukać dróg do wyjścia z tego nieznośnego stanu.
Powróciła myśl ożenienia.
Im była niedorzeczniejszą w jego wieku i z jego przekonaniami, które mu wiarę w ludzi odbierały, tém mocniéj przylgnął do niéj.
Najniewłaściwiéj téż, przypadkiem się spotkawszy na gościńcu z księdzem dziekanem Piszczałą, jemu się piérwszemu zwierzył.
— Ale, mój panie Zenonie, lekarstwo gorsze od choroby; żona od ciebie tak uciecze, jak córka. Na tém się skończy. Serca nie masz i jesteś despotą.
Gryżda się uparł.
Ale i wybór nie był łatwym. Bogactwo, które przynosił, czyniło go trudnym; sława, jaką miał, odstręczała od niego. Z kilku miejsc, wysłane na zwiady osoby, przyniosły odkosza.
W okolicy nie było już co szukać.
Pan Zenon pojechał na Litwę.
Dwa miesiące nie było go w domu i słychu o nim; naostatek przyszło oznajmienie, iż państwo przybyć mają do Dubiniec, aby wszystko było w pogotowiu na ich przyjęcie.
Z kim, gdzie się Gryżda ożenił? nie wiedział nikt.
Palczyńscy piérwsi dostali języka, że zaślubił wdowę po mecenasie wileńskim, osobę bardzo jeszcze piękną, elegancką, lubiącą zabawy i zalotną.
Zdawało się to jakoś niepodobném do prawdy, ale z Gryżdą zrozpaczonym wszystko było możliwe.
Dowiedzieli się potém sąsiedzi, iż państwo przyjechali, i że prawdopodobnie objadą znajomych Gryżdy, a potém zaproszą do siebie.
Ci, co piérwsi mieli przyjemność oglądać żonę pana Zenona, świadczyli, że była istotnie nie stara, bardzo przystojna, wymowna, żywa i nadzwyczaj strojna.
Gryżda przy niéj wyglądał jeszcze biedniejszym, niż zwykle.
Kółko tych, co żyli z Gryżdą, było bardzo małe: oprócz Palczyńskich, zaledwie rodzin parę obejmowało, a Bolków nie było w domu. Najpiérwéj więc ujrzano panią z Dubiniec w kościele i na probostwie.
Nie zawiodła ona oczekiwań, nie mogli się ludzie wydziwić, jak osoba, tak piękna, tak miła, mogła wyjść za takiego człowieka.
Z wielką pokorą zaleciła się księdzu Dziekanowi, na probostwie umiała sobie ująć wszystkich, w rozmowie dowiodła obycia się ze światem, zręczności w mowie, a oczyma strzelała tak, jakby chciała cały świat miéć pod nogami.
Mówiła wiele, wesoło, z łatwością wielką, słowem, podobała się tak wszystkim, że szczęściu Gryżdy nie mogli się wydziwić.
Jeden ksiądz Piszczała po tych wszystkich pochwałach zakończył:
— Ale poczekajmyż, abyśmy lepiéj poznali tę czarodziejkę. Jest bardzo miłą, ale tém straszniejszą.
Wkrótce potém, nie pytając, jak kto był z Gryżdą, sama pani, ciągnąc go za sobą, zaczęła odwiedzać sąsiadów.
Powóz, służba, nawet ubranie jéj męża, świadczyły o niéj, jako o kobiecie, umiejącéj się okazać na świecie. Nadzwyczajną uprzejmością ujmowała wszystkich.
Dom w Dubińcach miał być otwartym, mówiła o tém, że lubiła się bawić, że bez towarzystwa się obejść nie mogła.
W samych Dubińcach Symeon nadzwyczajne zaraz widział zmiany.
Pani była czynną, a mąż pod jéj komendą spełniał, co rozkazywała.
Prawda, że to, co robiła, wszystko było szczęśliwie pomyślane i trafne. W domu dużo jaskrawości i blasku znikło, opuszczony ogród zaczęto starannie zasadzać i oczyszczać. Pani się zapowiadała, jako wielka miłośniczka kwiatów i ogrodu.
Umiała téż z wielką rzeczy znajomością dom postawić na stopie takiéj, aby w nim wszystko szło spokojnie i bez wysiłków.
Słudzy i sąsiedzi niezmiernie byli ciekawi małżeńskiego stosunku dwojga istot, które na pozór tak się niedobrane zdawały. Widziano tylko, że Gryżda był grzeczny, nadskakujący, że się nie opierał żadnemu jéj żądaniu, że najmniejszego nigdy sporu pomiędzy nimi nie było; ale czułości żadnéj ani ze strony jéj, ani z jego, niemożna było dopatrzéć.
Gryżda wydawał się spokojnym, ale znacznie zmalał przy téj wielkiéj pani. W twarzy jego, jak dawniéj, oznak wesołości, swobody, nie było. Chodził zajęty niezmiernie, niespokojny, zaprzątnięty czémś zawsze.
Pani zajmowała się tysiącem rzeczy, ale przedewszystkiém domem, w którym ciągle coś przerabiała; fortepian Romany przenieść kazała do salonu i próbowała grać, ale lokaje nawet mówili, że nie było czego słuchać. Brzdąkała tylko. Tak samo do żadnéj kobiecéj robótki nie była wprawną, choć kilka poczętych porozkładała.
Książki leżały w salonie, francuzkie i polskie, ale w nich po obiedzie przeglądała tylko obrazki, albo, przeczytawszy kartkę, rzucała je natychmiast.
Nudziła się wyraźnie i pewne oznaki niecierpliwości zaczynały być widoczne.
Pierwsze przyjęcie większéj liczby gości przypadło na jakąś niedzielę i dlatego ksiądz Dziekan służyć nie mógł.
Bezdonów, który przybył, zachwycony był samą panią, unosił się nad nią i równie z innymi nie mógł pojąć, jak Gryżda doszedł do żony, tak ze wszech miar dystyngowanéj.
Szczególniéj w rozmowie, prowadzeniu jéj, okazywała takt i wprawę niepospolitą.
— Jest w tém jakaś tajemnica — powróciwszy powiedział Kniaź Fiszerowi. — Nie naturalna rzecz, ażeby kobieta, tak szczęśliwie wyposażona, choćby nawet uboga, miała wprost tylko dla pieniędzy pójść za takiego Gryżdę, który nawet nie obiecuje jéj, aby prędko owdowiała.
Jest w tém jakaś tajemnica.
Zgodzono się powszechnie, że to było zagadkowém, ale klucza zagadki nikt nie miał. Mówiono, że była wdową po mecenasie, tymczasem inni, znający dobrze stosunki wileńskie, żadnego mecenasa nie znali z tém nazwiskiem, jakie ona nosiła.
W rozmowie, Bezdonów piérwszy postrzegł, że bardzo często napomykała o arystokratycznych rodzinach, sobie znajomych, hrabiach i książętach.
O Romanie w Dubińcach mowy nie było nawet. Gryżda zakazał o niéj wspominać; wszystkie jéj książki, rysunki, sprzęty, wyniesiono na strych i spakowano do ciemnych komórek. Wspaniały tylko fortepian przejechał do salonu.
Dworek sam oddano ekonomowi, który się w nim wygodnie rozgościł.
Po takim początku, stosunki sąsiedzkie składały się jak najpomyślniéj. Zapomniano zupełnie o zaćmionym Gryżdzie, a widziano tylko niezmiernie miłą żonę.
Czy mu z tém było dobrze, iż zniknął i został milczącym tylko świadkiem i sługą? nikt nie mógł odgadnąć. Gdy był z kim sam na sam, w rozmowie płynęła z ust jego taż sama gorycz, toż samo co dawniéj szyderstwo. Nie zmienił przekonań, nie widać w nim było nowego człowieka.
Dostrzeżono tylko jakby zwrot do dawnych obyczajów w sknerstwie i zabiegliwości o grosz, w spekulacyach nowych, które zaniedbał był po odziedziczeniu Dubiniec, a teraz z gorączką jakąś znowu ich szukał.
Tłómaczono to tém, że sama pani niepomiernie była rozrzutną.
Sama garderoba jéj, cała sprowadzana z Warszawy, wykwintne życie, w którém nigdy na niczém nie mogło zbywać, pochłaniały sumy ogromne.
Przyjąć musiano dwóch ogrodników, restaurować cieplarnie, do pałacyku, pomimo zbytkownego i kosztownego urządzenia, ciągle czegoś brakło.
Pani nie pytała nigdy męża o zgodę, ale dysponowała lub oświadczała, że to i to zapisała i przysłać sobie kazała.
Gryżda był posłusznym, jednakże kto by go widział nad regestrami i w kasie, mógł dostrzedz łatwo, że to go przerażało.
Pół roku upłynęło w ten sposób.
Bezdonów, który bywał bardzo częstym gościem w Dubińcach, śmiejąc się, powiadał, że przy takiém gospodarstwie, Gryżdę za lat kilka spotka los Sołomereckich.
Pan Zenon téż z podwójną chciwością uganiał się za pieniędzmi. Dotąd bardzo szczęśliwy w robieniu ich, właśnie teraz, jakby na złość, popełniał omyłki i ponosił straty.
Jednego wieczora jesiennego, sama pani siedziała w fotelu-kołysce z cygaretką w ustach, bo paliła namiętnie. Zapatrzyła się w ścianę i zamyśliła głęboko.
W tém po cichu, na palcach, wsunął się Gryżda. Zwróciła głowę ku niemu. Rzadko z nim rozpoczynała rozmowę, chyba gdy szło o wydanie rozkazu.
— Proszę cię, panie Zenonie — odezwała się — mój rachunek warszawski nie opłacony dotąd? Jak to może być? Ta śmieszna panna Julia może mi nie przysłać dwóch sukni i szlafroka, bez których ja żyć nie mogę.
Gryżda z daleka stanął przed nią.
— Rachunek? — przebąknął — a tak, nie wypłacony. Niéma pieniędzy w kasie.
— A! to mi się podoba! — zawołała gwałtownie sama pani.
— Niéma — powtórzył Gryżda. — Niech pani zobaczy, co wynoszą rachunki tych gałganków od czasu, jakeśmy się pobrali?
Jak sprężyną wyrzucona z krzesła, skoczyła na niego pani, cygaretkę cisnąwszy pod ścianę.
— Co! co! co? — poczęła wołać. — Co to ma znaczyć?
— Potrzeba miéć przecie pewną miarę w wydatkach — rzekł Gryżda — w ten sposób ruina nas czeka.
Rozśmiała się szydersko piękna pani, odrzucając bujne włosy, które jéj na twarz spadały.
— Nie poszłam za pana, aby się tu na wsi kwasić i chodzić w perkalikach — zawołała. — Zapowiedziałam panu, że się stroić lubię, że oszczędzać nie umiem. Proszę to sobie powiedziéć z góry, że ja nad sobą nie dam przewodzić. Żeby mi rachunek był natychmiast opłacony!
Gryżda się wykrzywił.
— Ale, proszę, słówko, — rzekł, — niech przynajmniéj wiem, do jakiéj wysokości dojdą te fantazye?
— Fantazye! proszę nie używać tych wyrazów; to są dla mnie piérwsze życia potrzeby. Rozumié pan? Gdybym się rachować była zmuszoną, nie sprawiało-by mi najmniejszéj przyjemności wydawać. Rozumié pan? — powtórzyła, przybliżywszy się do niego.
Odwróciła się nagle i wyszła, mrucząc.
Gryżda pozostał, jak wrosły w posadzkę.

V.

Nigdy pałacyk w Dubińcach, nawet za czasów księcia Leona i przyjęć jego przyjaciół, nie wyglądał tak świetnie, pańsko, wspaniale, jak w ostatni Wtorek zapustny następnego roku.
Sąsiedztwo bliższe, dalsze, majętniejsze i uboższe było zaproszone, bo pani szło o to, aby ten dzień zgromadził u niéj tłum jak największy, i aby o nim późniéj mówiono, jako o uczcie Baltazara.
Długo wprzód czyniono przygotowania, sprowadzono muzykę, zaopatrzono piwnicę i kuchnią, wszystkie pokoje były mnogiemi świecznikami i lampami zawczasu do illuminacyi przysposobione. Gościom pozostawiono swobodę przybycia w zwykłych strojach, w kostiumach, lub nawet w maskach.
Jak świat światem, o niczém podobném nikt w tym zakątku nie słyszał.
Na tydzień wprzód gotowali się już wszyscy, a że maski były nie tylko dozwolone, ale ich życzyła sobie gospodyni dla nadania swobody i czegoś oryginalnego zabawie, nawet ci, co jak Kostek, nie mogli bywać w Dubińcach, potajemnie się wybierali uczynić do nich wycieczkę.
Myśl pani Gryżdzinéj powszechny znalazła aplauz i nie szczędzono jéj pochwał, jako kobiecie, która darów Bożych dobrze używać umiała.
Rozpowiadali zawczasu ci, co jeść i pić lubili, że bufety mają być przepyszne, bo kucharzy ściągnięto aż z Żytomierza, a wina całemi pakami zwożono do Dubiniec.
Niektórzy się tylko dziwowali, że ten stary sknera, Gryżda, nie protestował.
— Boć to sumy neapolitańskie będzie kosztowało! — mówiono.
— Ale czego sobie jejmość ma żałować? dzieci nie mają, a choćby źle nabyty majątek stracili, zawsze im do końca życia zostanie z czego żyć. Ma rozum kobieta, a Gryżda u niéj pod pantoflem! Kto-by się to był mógł spodziewać, że on popadnie w takie ręce i tak będzie musiał słuchać, ani mrumru...
Ci, co o tém tak sadzili, nie wiedzieli i nie widzieli, co się działo w Dubińcach; ale faktem było, że jejmość tu rządziła i robiła, co chciała, a mruczenia Gryżdy nikt nie słyszał.
Dostrzegano tylko, że, od czasu ożenienia, stary pan Zenon zczerniał, zżółkł, postarzał, wysechł i stał się powierzchownością jeszcze bardziéj odrażającym, niż kiedykolwiek.
Domownicy powiadali, że nigdy tak dzikim, srogim i nieprzystępnym nie był, jak teraz. Ci, co z nim mieli do czynienia, nigdy od niego nie wychodzili cało; najprostszy interes z nim przeradzał się w kłótnią, a kończył nielitościwém urągowiskiem.
Zdawało się, że na obcych chciał pomścić to, co mu dolegało w domu, a przeciw czemu nie mógł nic.
Od niedzieli zapustnéj sama pani była w nieustannym ruchu, do ostatniéj chwili wymyślając coraz nowe przyozdobienia, niespodzianki, pomnażając liczbę świateł, przestawiając sprzęty, biegając po kątach i pędzając ludzi zmęczonych nielitościwie. Posłańcy byli ciągle na rozkazy i biegali do miasteczka, bo zawsze dla niéj brakło jeszcze czegoś i wszystkiego było za mało. Chwilami cieszyła się, klaskała w białe rączki i śmiała się uradowana, rzucała na krzesła, z różnych stron przypatrując się swojemu dziełu, to burczała i rozpędzała sługi, znajdując, że jéj rozkazów nie spełniono, jak chciała.
Wśród tego zamętu, Gryżda znikał zupełnie, przesuwał się zgarbiony, jak cień, zarówno ze służbą gnany i łajany. Na niego nawet spadało najwięcéj gromów, bo on odpowiadał za niezgrabstwo ludzi, za ich powolność i omyłki.
Nie wydawał się wcale gospodarzem i panem, a ilekroć rozkaz jego skrzyżował się z wyrokiem żony, nie słuchano go wcale. Słudzy, biegając, popychali, a wołania jego nie słuchać było wolno, jak skoro kto mógł się wytłumaczyć:
— Pani posłała, pani kazała.
Słowem, ona tu jedna królowała.
Od kilku miesięcy miała przy sobie, jako pomocnicę, pannę Zenejdę, krewną swoję, osobę więcéj niż dojrzałą, ospowatą, brzydką, ogromnego wzrostu, niezgrabną, ale nadzwyczaj rezolutną, mówną i śmiałą.
Panna Zenejda, pomimo swéj brzydkości i czterdziestówki, miała najśmieszniejsze w świecie upodobanie w najfantastyczniejszych i najbardziéj wyszukanych strojach i zdawała się nie widziéć, jak ją to czyniło śmieszną.
Jak sama pani, tak panna Zenejda, znęcały się nielitościwie nad Gryżdą, a może nawet stara panna była nieznośniejszą od żony, która długo z nim nie rozprawiała i patrzéć na niego nie chciała.
W pomoc dwóm paniom, od niejakiego czasu, przyplątał się — rzecz była-by nie do uwierzenia, gdyby nie była prawdziwą, — były adjutant Sędzinéj, Zamarski.
Biedny szlachcic, osierocony, a zawsze potrzebujący komuś służyć i coś robić, wybrał sobie panią z Dubiniec za generała i zapisał się pod jéj komendę.
Używała go i nadużywała. Zamarski na wytłómaczenie swojego postępowania miał to tylko, że pani z Dubiniec ożywiała okolicę, że umiała, jak należało, używać.
Pomimo, że nadzwyczaj teraz często bywał tutaj, Zamarski względem Gryżdy nie zmienił dawnego sentymentu, zaledwie raczył do niego przemówić i głową mu kiwnąć.
Dobrze przed zmrokiem goście się zjeżdżać poczęli, naprzód te panie, które dopiéro na miejscu, w gościnnych pokojach na górze, odebranych Gryżdzie, ubierać się i fryzować miały, potém poufalni goście.
Co chwila przysuwały się sanki i zataczały bryczki, bo sanna była niepewną i koła walczyły z płozami o lepszą, jedne pod dworek, drugie do pałacu, a nawet dworek Symeona niektórym służył za chwilowy przytułek.
Symeon tylko ruszał ramionami, śmiał się i cieszył, że starego nicponia rujnowano i objadano.
Sama pani na ten dzień sprowadziła sobie nadzwyczaj kosztowny strój fantastyczny, z jakiejś książki przekopiowany, i mający bajecznych krajów nieznanych przedstawiać królowę.
Była téż jakby stworzoną do téj roli, i w dyademie, zręcznie zlepionym z różnych klejnotów, było jéj cudnie do twarzy.
Płeć miała śliczną, a choć kobiety zapewniały, że sztucznie była stworzoną z pomocą bielideł i różnych barw, umiejętnie użytych, przy świecach zwłaszcza, nikt by się był tego nie domyślał.
Suknia powłóczysta z ogonem, koronki, perły, klejnoty, okrywały ją całą. Nadzwyczaj piękny wachlarz japoński miała w ręku.
Surowy krytyk był-by jéj ubraniu wiele sprzeczności i anachronizmów mógł zarzucić, ale całość była olśniewającą.
Panna Zenejda przystrojona była za fantastyczną również Amazonkę i doskonale śmieszną, ale zupełnie z siebie uradowaną.
Inne panie, pomimo nadzwyczajnych wysiłków, nie mogły się nawet porównać z gospodynią.
Stroje ich, widocznie w domu składane z różnych zabytków i kawałków, jaskrawe były, dziwaczne, ale nie piękne i nie świeże.
Każdy gość, przybywający do salonu, witany był nadzwyczaj zręcznie i wdzięcznie przez tryumfującą gospodynią i pannę Zenejdę. Gryżdy samego albo wcale widać nie było, lub ukazywał się jak widmo blade i znikał natychmiast. Zbyt wiele miał do czynienia. Goście téż o niego nie troszczyli się wcale.
Zamarski, ubrany z kiepska po węgiersku, przyjmował mężczyzn i gospodarzył, jak w domu. Bufety były pod jego dyrekcyą.
Muzyka, dobrze wprzód, nim się zjechali goście, brzmiała okrutnie, a wszystkie pałacowe zakątki błyszczały światłem rzęsistém.
Przybywający obchodzili salony i pokoje, zastawione kwiatami, pozawieszane draperyami, lśniące od świateł, i wykrzykiwali z zadziwienia:
— Co umié, to umié ta kobieta wystąpić. Niech ją kaci, co to musiało kosztować. Poskrobie się Gryżda, poskrobie! Jak przyszło, tak pójdzie.
I uśmiechano się, szukając oczyma po kątach gospodarza, który się prawie nie pokazywał.
Jednym z najwcześniejszych gości był kniaź Bezdonów, który, od piérwszéj bytności w Dubińnicach, stał się wielkim adoratorem saméj pani.
Wprawdzie czasem, krzywiąc się, zarzucał jéj, że prawdziwie dobrego tonu nie miała, ale bawiła go swą żywością i życiem tém wesołém, które i on lubił. Ganił jéj smak, ruszał ramionami, lecz wychwalał gościnność i uprzejmość gospodyni.
Przyjechawszy i rozmówiwszy się z samą panią, kniaź sobie obrał takie miejsce, aby z niego mógł się dobrze wchodzącym przypatrywać i żartować sobie z niebywałych ich strojów i masek.
W istocie wiele tu było śmieszności i dziwactw, ale salony, wypełniając się, stanowiły obrazek tak barwny i urozmaicony, że się nim ubawić było można wyśmienicie.
Bezdonów aż się trząsł ze śmiechu i przyklaskiwał niektórym wchodzącym.
Rozumié się, że ta pół-maskarada nie mogła się obejść bez typów tradycyjnych, Węgra z olejkami i prolejkami, żyda handlarza, Cyganek, Turków, żebraka i tym podobnych.
Stroje ich były przynajmniéj łatwe do zlepienia, a dowcip, który je powinien był uczynić znośnemi, zastępowały mimika i oklepane koncepta.
Kniaź, mający oko bardzo trafne, rozpoznawał w Węgrzynie z prolejkami Kostka.
— Ten tu coś spłata! — szeptał, — nie może być, aby tylko dla ciekawości przyjechał.
Jak tylko liczba osób dozwoliła rozpocząć tańce, gospodyni otwarła bal polonezem z Bezdonowem; Gryżda się w nim nie pokazał.
Po tym wstępie natychmiast zagrano walca i zabawa życiem i wesołością niezmierną zawrzała.
Przy butelkach wszyscy starsi pozasiadali i tu już zawczasu korki strzelały, bo szampańskiego stały całe kosze, więc czegoż sobie miano żałować!
Zamarski, mości dobrodzieju, przepijał i zachęcał, łatając się węgierszczyzną tak wątpliwą, jak strój.
— Basa te remtete... Basa mazana i t. p.
Około godziny dziewiątéj nastrój był tak podniesiony, ochota tak ogromna, wesołość krzykliwa tak powszechna, że we wrzawie téj trudno się było nawet zblizka rozmówić.
W ganku stanąwszy i przysłuchując się gwarowi salonów, pomieszanemu z muzyką, przypominały się wiedeńskie baliki najostatniejszéj klasy.
Swoboda była nadzwyczajna, a im więcéj się wypróżniało kieliszków, tém granice jéj szerzéj się rozciągały.
Tłum aż do północy się ciągle zwiększał, mało kto ubywał, bo oprócz kilku pań, którym krew poszła z nosa i trzewiczki popękały, nikt nie wychodził, ciągle jeszcze sanki zajeżdżały i ktoś się wsuwał niepostrzeżony. Nieład największy rozpościerał się dokoła, a służba téż, za przykładem panów, podchmielona, dokazywała.
Nie chcąc, aby się tańce dla wieczerzy przerywały, sama pani na ten cel urządziła bufety, przy których jadł kto chciał, a natychmiast opróżnione półmiski nowemi się zastępowały. Pito jeszcze więcéj.
Bezdonow przystąpił do ubogiego sztachetki, widząc go zatopionego w pasztecie strasburskim, który z porcelanową jego powłoką trzymał na kolanach i zajadał łyżką.
— Panie Szymonie — rzekł do niego — żeby ci to nie zaszkodziło... powiadają, że rzecz niestrawna.
Szlachcic podniósł oczy, przymrużając je.
— Nie wiem, co to jest — odezwał się — ale smakuje przedziwnie, a od czego potém piołunówka!
Bezdonow rozśmiał się i szedł daléj.
Trafił na tego, którego szukał, mając go za Kostka, w czém się nie mylił.
Nazwał go po imieniu — aż drgnął zdemaskowany.
— Nie bój się, nie zdradzę — rzekł mu na ucho — ale kiedyś się już ryzykował tutaj, żebyś porządnego figla nie wypłatał?! nie może to być. Proszę cię tylko, nie saméj pani! Wyszukaj sobie Gryżdę.
— Ale bo to trudno — odparł Kostek — nie wiem, czy w kuchni, czy w stajni mu kazano stać na warcie.
Gryżdy rzeczywiście dopatrzéć się nie było łatwo; zaledwie się pokazał, znikał. Kostek prześlizgiwał się po salonach i szpiegował.
Miał już pewny plan i nie urodził się on w Dubińcacb, ale z nim przyjechał z miasteczka. Kostek wiedział, że młody Palczyński był w nadzwyczaj przyjaznych stosunkach z samą panią domu, z czego ona nie czyniła tajemnicy.
Zawczasu przybywszy, miał czas młodzieniec dla nabrania sił do tańca parę butelek wychylić, nie wglądając, jakie wina z sobą mieszał i jaką wódką je podlewał. Wprawiło go to w humor i tężyznę taką, że już do tańca sobie przyśpiewywał i dokazywał okrutnie.
Kostek chodził za nim oczyma, ale z drugiéj strony śledził, czy gdzie Gryżdy nie przydybie. Miał coś osnutego, co wedle jego przeczuć powinno się było dokonać.
— Nie może być, aby Palczyński nie zrobił głupstwa.
Zmieniwszy o ile możności głos i postawę, Kostek, czatujący na wroga, po północy już złapał go odpoczywającego w krześle, w odległym gabinecie, gdzie oprócz niego nie było nikogo.
Przysiadł się do niego. Gryżda tak był w myślach zatopiony, że się nie ruszył.
— Cóż, Zenonku — począł mu szeptać na ucho — poszczęściło ci się, hę? żonka jak laleczka; ludzie, co na ciebie pluli, lgną; przyjaciół bez liku. Czego więcéj pragnąć?
Szczęśliwy! szczęśliwy!
Gryżda koso spojrzał na niego.
— Kochanie, Zenonku, — szepnął mu Kostek. — Patrzaj tylko, aby ci albo młody Palczyński, albo inny jaki gołowąs żonki nie bałamucił.
Palczyński ma się do niéj. Nie uważałeś, że w tańcu ją zawsze przodem w ciemniejszy i puściejszy kątek prowadzi i tam całuje się w najlepsze.
Gryżda kułakiem odepchnął mówiącego.
— Pójdź won... ty jakiś!...
Głos mu w gardle uwiązł. Kostek się wpół zwinął i wysunął.
Zabawa przeradzała się w coraz bardziéj chaotyczną i bezładną. Głosy napiłych, śpiewających, chórem okrutnym rozlegały się po domu, a z koła tańcujących niekiedy wyrywało się krzykliwe: Hu! ha!
Gryżdy znowu widać nie było.
Jakim sposobem w przyciemnionym gabinecie znalazł się za firanką spuszczoną, w chwili gdy Palczyński wpadł do niego z gospodynią, i tu ją porwawszy, całował głośno, czemu się ona bynajmniéj nie opierała — wytłumaczyć nie umiemy. Kostek podobno winien był temu.
Wśród tych całusów rzęsistych, ani się spostrzegł Palczyński, gdy Gryżda, wyszedłszy z za firanki, uderzył go w twarz z całéj siły.
Pani krzyknęła... młodzieniec zniknął...
Stało się to w jedném mgnieniu oka.
Gryżdzina bardzo krótko stała nieco zmieszana naprzeciw trzęsącego się z gniewu męża. Zarumieniła się, wargi podniosła dumnie i zawołała.
— Łajdak!... zapłacisz ty mi za to.
I porzuciwszy go, natychmiast powróciła do salonu.
Na twarzy jéj nikt-by się był nie domyślił i nie postrzegł, że tylko co gniewną była... uśmiech powrócił na usta... zaczęła zachęcać i ożywiać do zabawy. Zegary wszystkie były zatrzymane, drzwi pozamykane, musiano się bawić do dnia, bo śledź z postném śniadaniem na rano był przygotowany.
Wypadku z Palczyńskim, oprócz Kostka, który gdzieś czatował za drzwiami, nikt świadkiem nie był.
Młodzieniec, wytrzeźwiony policzkiem, zniknął przez znane sobie kredensy. Kostkowi téż czas było do domu; zbliżył się do Bezdonowa.
— Zapytaj książę przy zręczności Gryżdy, co się z młodym Palczyńskim stało? Zdaje mi się, że coś zaszło... klap, klap.
I Kostek zniknął.
Bezdonow nie miał nic pilniejszego nad wyszukanie Gryżdy, ale znaleźć go nie mógł. Obszedł pokoje, salony, gabinety, zajrzał do sieni i kredensów — nigdzie ani śladu.
Tymczasem noc tak burzliwa i wesoła zbliżała się do końca, następował po niéj ów kwadrans Rabelais’ego, który zamyka wszystko ludzkie. Ci, co się bawili najlepiéj, mieli teraz najstraszniejsze bóle głowy; panie chodziły jak złamane; tyle waśni się zasnuło przy kieliszkach, niejeden wydał się z tém, czego nie chciał, i posunął się daléj, niż godziło. Obrachowywano straty.
Panie zaczynały się wysuwać i prosiły o konie.
Ale tu nowa trudność była, bo woźnice i służba, widząc panów tak wesoło się zabawiających, nie mogli trzeźwo na to spoglądać. Prawie wszyscy ludzie byli pijani, konie głodne, wozy i powoziki tak ściśnięte w ciasném podwórku, że trudno było je wyzwolić.
Pani domu, należy jéj oddać tę sprawiedliwość, do samego końca dotrwała na swojém stanowisku, z przytomnością umysłu, wesołością, uprzejmością, swobodą, niczém nie zamąconą.
Zaraz po owém nieszczęsném spotkaniu z Gryżdą, wzięła tylko na stronę pannę Zenejdę i szepnęła jéj.
— Wystaw sobie, łajdak ten czatował za firanką i pochwycił Palczyńskiego, gdy mnie całował. Dał mu w ucho... ale ja mu za to zapłacę!
Podniosła rączkę do góry.
Panna Zenejda przyjęła z największém oburzeniem to zwierzenie się i powtórzyła tylko:
— A to łajdak!
Ranek nadchodził nareszcie; prawie wszyscy goście się rozjeżdżali, kilku tylko chorych i śpiących musiano poumieszczać w kątkach bezpiecznych, aż do zupełnego wytrzeźwienia. Pałac przedstawiał teraz obraz pobojowiska.
Bufety stały spustoszone, po posadzkach i dywanach walały się szczątki jadła i naczyń potłuczonych, woń potraw, win, wódki, zgaszonych świec, perfum, wilgoci wciskającéj się przez drzwi pootwierane, zmieszane razem, stanowiły atmosferę nie do zniesienia.
Szkody było przynajmniéj tyle, co radości i uciechy.
Z powracających do domów, oprócz kniazia Bezdonowa, mało kto nie stękał, ale wszyscy sobie obiecywali ostatni wtorek wynosić pod niebiosa.
Gryżdzina, ziewając, rozbierała się z pomocą Zenejdy, która, wcześniéj zrzuciwszy swój strój Amazonki, chuda, żółta, w spódniczce trochę brudnéj od krochmalu, w chustynce staréj, z włosami własnemi, których mało miała na głowie, pomagała pani i przyjaciółce do pozbycia się sukni i klejnotów. Rozmawiały z sobą pół słówkami, obie zadumane.
— Cóż ty myślisz? co z tego będzie? — mruczała Zenejda przez szpilki, które w ustach trzymała.
— Cóż ma być? ja tego łajdaka nauczę — odparła jéjmość. — Wielka rzecz, że chłopiec się zapomniał. Cóż to znowu? głupiec!... powiadam ci, tak go w ucho zamalował, aż mi się żal zrobiło.
— A ten mu nie oddał.
— Nie, bo się spłoszył... ja za niego zapłacę — dodała jéjmość.
Dzień już był jasny, w pałacu nastała cisza, w podwórzu muzyka, chwiejąc się na niepewnych nogach, ładowała basetle i bębenki na fury.
Gryżdy nigdzie widać nie było.
Mieszkanie jego na górze, kancelaryą, wszystko zajmowali goście téj nocy, na folwarku mieszkał ekonom, nie wiedziéć gdzie go szukać było.
Sama pani spać się położyła; panna Zenejda, ziewając, rozmyślała... weszła służąca.
— Nie wiesz, gdzie się Gryżda podział? — zapytała.
— Ludzie powiadają, że na piąterku siedzi w zimnéj izdebce — odparła sługa — ale bo wszystkie kąty zajęte były i nie wiedziéć gdzie spocząć.
Około południa, ludzie, nieco wytchnąwszy, opieszale się zaczynali brać do porządkowania, czyniąc sobie wyrzuty wzajemne. Mnóztwa rzeczy brakło, co chwila w obliczaniu rodziły się sprzeczki.
Sama pani podniosła się z łóżka, blada, zmieniona, z twarzą, na któréj resztki barw wieczornych składały mozaikę osobliwą; potrzebowała pomocy Zenejdy, aby przyprowadzić oblicze zmęczone do porządku. Siadała już do stolika toaletowego, który się odznaczał nieskończoną ilością słoików, gdy drzwi się otworzyły i w progu ukazał Gryżda, straszny, w odzieży pomiętéj, z wyrazem zimnym, ale okrutnym razem, na obliczu zbrzydłém jeszcze, pomarszczoném i przerażającém jakąś rozpaczą.
Stanął i długo ani drzwi za sobą zamknąć, ani się mógł odezwać.
Pani, odwróciwszy się od źwierciadła, wlepiła w niego oczy zuchwałe, grożąc, bynajmniéj nie strwożona.
— Mamy z sobą do pomówienia — wykrztusił Gryżda, posuwając się powoli.
— Przychodzisz mi robić wymówki, ty stary głupcze! — zawrzała pani. — Cóż to ty myślisz, żem ja za ciebie szła, aby z tobą się wędzić i z ludźmi nie żyć, i świata się wyrzec dla twych pięknych oczu? Śliczny mi gagatek! Szłam za ciebie dla pieniędzy, nie dla czego innego.
— To ja wiem — rzekł Gryżda — ale za te pieniądze mnie się choć to należy, ażebym u ludzi nie był pośmiewiskiem. Cierpiałem długo, oczy spuściwszy... ale już tego nadto... nadto.
— No, i cóż myślisz? — szydersko poczęła Gryżdzina. — Z domu się wypędzić ja nie dam, życia wcale nie myślę zmieniać. Palczyńskiego musisz przeprosić, na tém koniec.
Gryżdzie oczy zaświeciły, jak u żmii.
— Co daléj? — począł — hę? mam do nóg paść, przepraszać i prosić o przebaczenie? nie prawdaż? hę?
Jejmość ramionami ruszyła pogardliwie.
Gryżda oparł się o drzwi i zadumał.
Głupi! — mruczała jejmość, a po chwili, odwróciwszy się do zwierciadła, dorzuciła:
— Idź-że ty mi sobie precz!
— Ja nie wiem, kto z nas precz powinien-by pójść — wycedził pan Zenon. — Dom mój, wszystko moje. Jeżeli acani tu nie dobrze, możesz sobie z Zenejdą nazad ruszyć do Wilna; dam powóz, a nawet pieniędzy na drogę.
Słoik, który właśnie trzymała w ręku, cisnąwszy ze złością o stół, jejmość się zerwała z krzesła jak furya.
— Myślisz — krzyknęła — że się mnie pozbędziesz tak łatwo! jam tu pani. Zobaczysz kogo ludzie posłuchają i czyją wszyscy stronę wezmą.
Sprobuj zrobić awanturę i roztrąbić to głupstwo; przekonasz się, za kim pójdą ludzie. Ja się ciebie nie boję. Proszę! proszę!
Siadła znowu do toalety, Gryżda zadumany postał przy drzwiach.
— A no, zobaczymy! — zamruczał i wyszedł.
Zniknął znowu, gdzieś w kąt się zaszywszy; do obiadu nie przyszedł. Jejmość, panna Zenejda i parę osób wytrzeźwionych, siadły do postnego stołu, przy którym na niczém nie zbywało. Jejmość bynajmniéj nie dawała poznać po sobie troski i obawy o przyszłość. Żartowała, przypominała wczorajszą zabawę, cieszyła się nią, zapewniając, że długo ją ludzie popamiętają. Wspomnienia o mężu nie było.
Któryś z gości napomknął o nim.
— Stary się zmęczył — odparła żona — musi gdzieś spać w kącie. Nienawykły do podobnych festynów.
Skrzywiła usta pogardliwie i zaczęła mówić o czém inném.
Wieczorem nie pokazał się jeszcze Gryżda, ani go czuć było; pani rozkazywała i w jéj postępowaniu najmniejszéj zmiany nikt nie dostrzegł.
Nie troszczyła się wcale o następstwa tego, co zaszło.
Wieczorem tylko do Zenejdy się odezwała:
— Ciekawam, co on sobie myśli? Że się mnie łatwo pozbędzie?...
Rozśmiała się szydersko.
— Wszystko się to zatrze i zapomni, — odpowiedziała towarzyszka. — Ciężko głupi-by był, gdyby miał sam siebie narażać na ludzkie języki.
Co się działo z Gryżdą przez ten czas, mało kto wiedział. Siedział zamknięty, męczył się, myślał, — nie umiał znaleźć środka wyjścia z tego położenia.
Dręczyło go to szczególniéj, że gdyby sprawa nieporozumienia pomiędzy nim a żoną na jaw wyszła, mógł być pewnym, iż strony jego nikt nie weźmie. Człowiek tak pewny siebie i nawykły do postępowania wedle własnego widzi mi się, musiał w końcu znaleźć się zrozpaczonym i nieporadnym, gdyż z rana wyjechał, nie opowiadając się nikomu, wprost do Dziekana. I to po radę, on, który nikogo w życiu i nigdy się nie radził, śmiejąc się zawsze z tych, co cudzéj potrzebowali.
Dziekan zdziwił się mocno, gdy go na probostwie zobaczył. Słyszał wiele o lukullusowéj uczcie i szaleństwach ostatniego wtorku w Dubińcach, a tu mu się zjawił niespodziewany Gryżda, z taką zbolałą twarzą, jak gdyby nie zwycięstwo, ale największą poniósł klęskę.
Zimno się z nim przywitał Dziekan... Gryżda zajął miejsce i milczał długo.
— Nieszczęśliwy jestem, — rzekł z wysiłkiem. — Musiało mi doledz mocno, kiedy się aż skarżę.
Spojrzał dziekanowi w oczy.
— Żona — dodał krótko.
Ks. Piszczała milczał chłodny.
— Żona, niegodziwa — dodał — wyciągnąłem to z błota i mam — wdzięczność. Łajdaczka...
— Dlaczego-żeś jéj w błocie szukał? — spytał dziekan zimno. — Mój panie Zenonie, nie wierzysz ani w Boga, ani w żadne prawo na ziemi, oprócz prawa mocniejszego... ale widzisz, że, nawet po twojemu rzeczy biorąc, każdy krok fałszywy człowieka mści się na nim i ma w sobie nasienie kary! Jakżeś ty, z twoim rozumem i logiką, którą się tak szczyciłeś, mógł popełnić błąd tak gruby? Dziecko poczciwe i szlachetne przywieść do rozpaczy, a kobietę poślubić, któréj znać nie mogłeś...
Gryżda westchnął.
— Są chwile w życiu, — rzekł, — gdy się człek nie rządzi logiką, ale fatalizm jakiś w szpony go chwyta. Co tu począć?
— Cóż się stało? — spytał dziekan.
— Zwodzi mnie — rzekł Gryżda — bezwstydna!... Ja dłużéj z nią żyć nie mogę i nie chcę — na pół już mnie zrujnowała... Pieniądze dla niéj plewą, bo ona nigdy na nie pracować nie umiała...
Precz musi iść — ja z nią nie wytrzymam.
— Jest twoją żoną — odezwał się dziekan, — wedle praw bozkich i ludzkich musisz z nią żyć i opuścić jéj nie możesz...
Gryżda się zżymnął.
— Ty mi to radzisz, księże dziekanie, — rzekł — abym patrzał codzień na moję hańbę i w końcu na gruzy tego, co całém życiem zdobywałem.
— Mój panie Zenonie — odparł proboszcz, — muszę ci przypomniéć, że to tylko masz, coś sam sobie zgotował. Są to następstwa twojéj logiki.
Poświęciłeś życie nie wyższemu celowi, ale jednemu zbogaceniu się. Przekonywasz się, że bogactwo samo nie tylko nie przynosi szczęścia, ale jest ciężarem... Dziś nadszedł dla ciebie czas pokuty...
— A! a! — syknął Zenon — z téj beczki, to ja nic nie rozumiem. Pokuta! skrucha! co mi tam... to wszystko są bałamuctwa; ale żem głupi był, to pewno...
— Bądź-że teraz rozumnym — uśmiechając się dodał ks. Piszczała. — Ja ci nic poradzić nie potrafię nad to, co mi moja wiara i przekonania nakazują, a ty nie masz wiary, a przekonania inne. Na nic ci się więc przydać nie mogę, oprócz, że się lituję nad tobą.
— Ja ją wypędzę — przerwał we własnych myślach zatopiony Gryżda. — Won musi iść.
— Gdyby do rozstania się przyszło, — przerwał dziekan, — jakiekolwiekbądź jego pobudki, zawsze musisz jéj zapewnić utrzymanie jako żonie, i to na tę stopę obrachowane, na jakiéj się postawiliście.
Skrzywił się Zenon.
— Ale ja ją gołą wziąłem, i jeszczem za nią długi płacić musiał — odezwał się Gryżda. — Umiała się przede mną taką okazać, że mnie ohydnie oszukała. Wdowa po mecenasie! — rozśmiał się — a tak. Stary osieł ożenił się z nią przed śmiercią... była aktorką całe życie, i dopiérom się potém dowiedział, co to za życie było!
— Powinieneś się był dowiadywać wcześnie, a tak nierozważnie nie wiązać — rzekł Dziekan, już trochę znużony rozmową, któréj celu nie widział.
Wstał więc z krzesła i poszedł do kwiatków na oknie.
Gryżda nie ustępował.
— Jak myślicie, księże Dziekanie, co mam począć?
— Nie umiem ci radzić inaczéj, jak po kapłańsku, a tobie to było-by niezrozumiałém. Radź się chyba prawnika — rzekł ksiądz Piszczała.
Wstał nareszcie Gryżda.
— Niéma wyjścia bez strat westchnął — obedrze mnie, no, bylem się jéj pozbył. Ona mnie do torby przyprowadzi inaczéj.
Że się źle prowadzi, kat ją zresztą bierz, mnie to w ostatku nie dolega, bo to jéj rzecz. Ja za to nie odpowiadam. Pluli na mnie ludzie i bez tego, niech się śmieją; ale ruina! ruina!
— Zawsze dla ciebie pieniądz słowem ostatniém — odezwał się, wzdychając, Piszczała.
— Pewnie; bez niego ja życia nie rozumiem.
— A z nim byłoż ci lepiéj!
— Wszystkiemu winna Romana — wybuchnął stary — gdyby nie ona, nie to niewdzięczne dziecko, byłbym doprowadził moję sprawę do takiego końca, jak chciałem. Złość mnie porwała i rozum odpadł.
Ksiądz Piszczała widocznie już dłużéj nie życzył sobie rozmowy prowadzić, milczał; Gryżda się przechadzał po pokoju.
— Więc nic mi nie poradzisz, księże Ignacy? — zamruczał.
— Nie potrafię — rzekł Dziekan zimno. Chwilę jeszcze pomarudziwszy, Gryżda się wywlókł raczéj, niż wyszedł z plebanii. Był zupełnie nieporadny i zwichnięty. Od czego począć? jak? Co robić?
W miasteczku nie miał już nic więcéj do czynienia, powracał do domu. W czasie podróży utwierdził się w tém przekonaniu, że z żoną powinien się był rozstać, bądź co bądź. Do ofiary się gotował, ale w jego przekonaniu wielką być ona nie mogła.
W Dubińcach nie zastał szczęściem nikogo; nie chciał zwlekać, poszedł do pałacu. Ostyglejszy był teraz i więcéj panem siebie.
Jejmość znajdowała się w swoim pokoju z panną Zenejdą. Na widok wchodzącego Gryżdy, stara panna chrząknęła wyraziście, spojrzała na towarzyszkę i wyszła.
Gryżda rezolutnie zajął jéj krzesło.
Pani właśnie opatrywała pilnie pielęgnowane troskliwie paznogcie, bardzo ładne.
— Postanowiłem — odezwał się Gryżda — z jejmością się rozstać. Dla gachów nie myślę służyć. Dam waćpani powóz, konie. Zabierz sobie gałgany i rupiecie, naznaczę pensyą, powracaj do Wilna. To moje ostatnie słowo.
Jejmość słuchała cierpliwie.
— Doprawdy? — rzekła szydersko. — I myślisz, że tak łatwo zrobić, jak powiedziéć? Sprobuj że mnie ztąd wyprawić? gwałtem chyba, a i to nie będzie łatwo. Myślisz, żem tak głupia i dam się ztąd wyruszyć? Mam prawo tu być i zostanę, ani mi mówić o tém.
Zadzwoniła na służącego, dała jakiś rozkaz obojętny, i ani patrząc na Gryżdę, elegantowała pazurki.
Pan Zenon siedział, rozmyślając.
— Waćpani myślisz, że ja nie będę miał odwagi — rzekł — kazać jéj rzeczy popakować, powozu zaprządz, ją do niego wsadzić — i...
— Probuj — szepnęła jejmość — probuj; a naprzód, chcesz na mniejszéj rzeczy zrobić experyment? Rozkaż ty co słudze, a ja mu wydam rozkaz przeciwny. Zobaczysz, kogo posłucha? Z ciebie ludzie drwią w żywe oczy. Co ty tu znaczysz przy mnie?
Gryżda zaniemiał ze złości, wstał i rzekł:
— Zobaczymy; doprowadzisz mnie do ostateczności, będzie awantura.
— I na tobie się skrupi — dokończyła jejmość — probuj.
Zaczęła dzwonić silnie. Piérwsza wbiegła panna Zenejda.
— Proszę cię, każ zwołać służbę do mnie — zimno się odezwała Gryżdzina — wszystkich.
Chciał się sprzeciwić Zenon, ale panna Zenejda wyszła; stał, oczekując, co nastąpi.
— Zobaczymy — mruczał — zobaczymy.
W krótkim czasie kroki się słyszéć dały; ludzie powołani, zaciekawieni, w sieniach stali, Gryżdzina otworzyła drzwi.
— Słyszycie — odezwała się do nich — ja się z panem pogodzić nie mogę, w głowie mu się przewróciło; żeby mi od téj chwili nikt nie śmiał nic uczynić bez mojego rozkazu, bo pójdzie precz.
— Ja tu przecie panem! — krzyczał Gryżda.
— A ja panią! — odparła jejmość.
Ludzie patrzali po sobie i prychali a krzywili się.
— Słyszeliście, com mówiła? żeby mi nikt nic nie robił bez mojego rozkazu. — I wskazała, ręką, aby odeszli, a służba, nie czekając dłużéj, rozpierzchła się natychmiast.
Nastąpiło w domu najzupełniejsze rozprzężenie. Gryżdy nie lubiono powszechnie, ludzie więc skorzystali z okoliczności, aby mu dokuczyć. Robili mu na przekor i składali się, że pani tak kazała, a do tego dodawali, że przecież on sam (tak było w początkach) pani słuchać rozkazał wszystkim.
Nigdy wielkiego ładu nie było w Dubińcach, gdyż Gryżda powagi sobie nadać nie umiał; teraz najdziwniejszy chaos nastał, ale większość służby przeszła na stronę pani.
Gryżda musiał się uciekać aż do siły własnéj, a że jéj miał nie wiele, wymykali mu się winowajcy, śmiejąc w dodatku. Położenie stawało się nie do wytrzymania.
Wypowiedziano mu zupełnie posłuszeństwo.
Nie wiedząc już, jak zaradzić temu, Gryżda siadł na bryczkę i pojechał do miasteczka na skargę do Bezdonowa, choć już wiedział, jak on dla niego i dla żony był usposobionym. Było to nowym dowodem, że stracił głowę.
Kniaź, zobaczywszy go w progu — a musiał już coś wiedziéć — przyjął go szydersko.
— Co pan rozkaże?
— Mości książę, ludzie się zbuntowali, słuchać mnie nie chcą — zawołał przybyły.
— Któż stoi na czele buntu? — rzekł Bezdonów.
Zawahał się pan Zenon z wyznaniem.
— Całą przyczyną moja żona — odparł — poróżniliśmy się z nią.
— Trzeba się pogodzić — rzekł kniaź spokojnie — Waćpan takiéj żony nie byłeś wart. Musiałeś się z nią obejść po swojemu, jak z córką; ale ona, zamiast uciekać, ciebie wypędzi. I będzie sprawiedliwie.
— Majątek jest mój — przerwał Gryżda.
— A ona jest żoną waszą, ma do niego i do ludzi takie prawo, jak i wy, — mówił Bezdonów. — Jeżeli się Waćpanu zdaje, że ja z urzędu będę się do tego wtrącał, mylisz się. Palca we drzwi nie kładnę. Chcesz, to skarż do urzędu.
Stali tak naprzeciw siebie, a Gryżda, oczy utopiwszy w ziemię, osłupiał.
— Przyjdzie do ostateczności — rzekł — ja babę wyrzucę precz.
— Jak? kiedy cię ludzie nie słuchają?
Na to, nie wiedząc, jak odpowiedziéć, Gryżda zamruczał jakieś przekleństwo.
— Pamiętaj — dodał kniaź — że za popełnienie gwałtu będziesz odpowiedzialnym, a wszyscy słabéj kobiety wezmą stronę, nie twoję.
— Słabéj! — zamruczał Gryżda.
Bezdonów się uśmiechnął.
— Niéma na to innéj rady, tylko żebyś się z żoną pogodził — dodał — a do tego, jeżeli chcesz, to ci służę za pośrednika. — Gryżda głową potrząsnął.
Chciał już wychodzić, gdy go kniaź nazad powołał.
— Przestrzegam Waćpana — rzekł — że ja Jejmości żadnéj krzywdy uczynić nie dam. Jest kobietą, ma prawo do opieki; Acan jesteś znany z tego, że tyranizujesz wszystkich. Najlepiéj świadczy o tém, że córka z tobą wytrzymać nie mogła.
Spuścił głowę Gryżda i wyszedł.
Wrócił do domu, ale tu się zamknął w kancelaryi, pozabierał wszystkie pieniądze z kasy, wydał rozkazy ekonomowi, który go jeszcze słuchał na pozór, choć o wszystkiém donosił pani, nazajutrz zapakował tłómoczek swój i wyjechał do Hrebek, gdzie do ekonoma się sprowadził. W Dubińcach szło życie niezmienionym porządkiem, chociaż Gryżda zapowiedział wszystkim dostarczycielom, kupcom, oficyalistom, aby nic za kwitami pani nie wydawali. W tém także nie bardzo go słuchano: zdawało się wszystkim, że długi będą, bądź co bądź, popłacone. Nie zbywało więc w pałacu na niczém, ani na gościach. O samym panu, który i dawniéj nie był tak bardzo widocznym, wcale nie wspominano. Humor pani był jak najlepszy, zdrowie kwitnące. Dla rozrywki tylko zabrakło młodego Palczyńskiego, ale tego zastąpił niejaki Strzałkowski, mniéj od niego wychowany, prostaczek, młody za to i bardzo przystojny.

VI.

Panna Romana, po ucieczce z domu, bez żadnéj przeszkody i wypadku stanęła w Warszawie. Tu ją dopiéro czekały zawody, jakich wcale nie przewidywała. Właścicielkę pensyi, na którą rachowała najwięcéj, znalazła zimniejszą, zakłopotaną, do do muzyki i rysunków miała umówionych nauczycieli, których dla niéj się pozbyć nie mogła. Zajęcia więc jéj dać nie podobna było. Ofiarowała mieszkanie, ale Rozalia, z którą się nie mogła rozdzielić Romana, była ciężarem.
Trzeba więc było tymczasowo szukać mieszkania, a potém lekcyi prywatnych. Ten wie tylko, jak o nie łatwo, kto był zmuszony się starać. Potrzeba miéć wyrobione imię, ustaloną sławę, aby uczniów pozyskać.
Często nie tyle idzie o samę naukę, co o imię mistrza, u którego się czegoś uczyło. Romana z czasów pobytu na pensyi miała znajomości, ale tych się większa część rozpierzchła po świecie. Nawet w mieście będących trudno było odszukać. Stosunki się zmieniły, panny powychodziły za mąż.
Obliczywszy się z tém, co miała, Gryżdówna znalazła się w konieczności szukania jakiegoś wyjścia z tego położenia, bo fundusze jéj i Rozalii, połączone razem, nie na długo starczyć mogły.
Przywykła do życia nie wykwintnego, i nie przywiązująca do niego żadnéj wartości. Romana mogła się obejść najprostszem; ale za mieszkanie, za wszystko, aż do wody, płacić było potrzeba. Chciała poświęcić część swych ubiorów i rzeczy, które z sobą przywiozła; właścicielka pensyi objaśniła ją, że w mieście bardzo mało za to wziąć było można, a bardzo drogo późniéj kupować-by przyszło. Stara Rozalia ofiarowała się szyć, lecz szyciem na najbiedniejsze życie starczyć trudno, a haftem podobno nie łatwiéj.
Dawna przyjaciółka ofiarowała pożyczkę.
Trafiało się miejsce guwernantki bardzo korzystne. Romana, mając uprzedzenie przeciwko podobnemu zaprzedaniu się, nie przyjęła go.
Mężnie rozpoczęła pielgrzymkę po świecie, szukając dawnych przyjaciółek, których kilka się jéj znaleźć udało.
Znały one niegdyś Gryżdównę, jako córkę bardzo możnego człowieka; ze zdziwieniem spotykały ją zmienioną na ubogie dziewczę, szukające pracy. Nic tak nie ostudza, jak podobna niespodzianka. Owe najlepsze, najserdeczniejsze przyjaciółki, nagle jakoś czuły się jakby odepchniętemi. Słuchały, jak bajki, opowiadania osłodzonego Romany, która, ojca obwiniać nie chcąc, musiała to inaczéj, niż było, przedstawiać.
Żadna z tych najserdeczniejszych teraz nie mogła nic, żałowała niezmiernie.
Ta, na którą wcale nie liczyła Romana, ubogie dziewczę, spotkane na ulicy przypadkiem, Zuzia Reicher, córka niemajętnego kupca, piérwsza gorąco się nią zajęła. Towarzyszyła jéj do mieszkania, przesiedziała godzin parę i wzięła tak do serca nieszczęście przyjaciółki, jak swe własne.
Nazajutrz rano Zuzia była już znowu u Romany. Dziewczę, obeznane doskonale ze stosunkami miejskiemi, na początek znalazło pensyjkę małą i dopiéro się rozwijającą, któréj właścicielka taniéj nauczycielki muzyki potrzebowała.
Miejsca miała szczupło, musiała więc Romana z Rozalią pozostać na prywatném mieszkaniu, ale miała przynajmniéj tyle, aby nie umrzéć z głodu. Jedzenie na jednę osobę przynoszono z najbliższéj restauracyi, a Romana ze służącą się niém dzieliła. Chleb, bułki i mleko dopełniały reszty. O to się najmniéj kłopotała Gryżdówna. Młodość czyniła jéj to łatwém do zniesienia.
Początek był zrobiony, reszty miał los dokonać, który czasem służy tym, co nie tracą męztwa, rzadko tym, co opuszczają ręce.
Gra Romany na fortepianie była uderzająco piękną i pod względem techniki, równie jak wyrazu, nie zostawiała nic do życzenia. Ktokolwiek ją słyszał, musiał się zdumiewać, ale słuchało jéj nie wielu.
Największą przykrością dla Gryżdównéj było, że w swém mieszkanku ani mogła pomieścić fortepianu, ani była w stanie go sobie nająć. Zuzia znajomości miała rozliczne, między innemi stroiciela fortepianów, który u Kralla pracował.
Ten wyrobił jéj pozwolenie grywania po parę godzin na dzień w sali, w któréj skończone instrumenta wystawione były. Gdy szło o pokazanie głosu fortepianu, parę razy proszono ją, aby zagrała. Tym sposobem się wypłacała fabryce.
Jednego razu znalazł ją tu nauczyciel muzyki, ale nie na fortepianie, i zdumiał się grze tak doskonałéj, o któréj nikt nie wiedział w świecie muzykalnym warszawskim. Romana, zapytana, powiedziała mu, że szuka lekcyi, że ich znaleźć nie mogła, i tylko na małéj pensyjce gam musi pilnować. Z uśmiechem na ustach i rezygnacyą mówiła o tém.
Muzyk był tak przejęty zaletami jéj gry, że przez kilka dni mówił tylko o niéj. W domu bogatego bankiera, którego żona i dzieci były bardzo muzykalne, posłyszano o Romanie i na wieczór ją zaproszono. Piérwsze dotknięcie klawiszów zwiastowało w niéj wirtuozkę, a odegranie achromatycznego preludyum Bacha z fugą wywołało najgorętsze oklaski.
Bankierowa zaprosiła ją na wieczory muzykalne do siebie.
Wrota do lekcyi stały otworem.
Polecona przez znaną ze swego miłośnictwa i gry panią, Romana nie potrzebowała się już troszczyć o lekcye, które teraz cudownie napływać zaczęły.
Do wziętości wirtuozki przyczyniły się przymioty saméj osoby, dobrze wychowanéj, z głową otwartą, poważnéj i odznaczającéj się, rzadkim w kobiecie, zupełnym zalotności brakiem.
Nie obudzała w nikim zazdrości, była ubogą i niepiękną. Chłód jéj wyrachowany odtrącał.
Nim przyszło do tego szczęśliwego rozwiązania, upłynęło kilka miesięcy. Romana przetrwała je z męztwem i wesołością, która płaczącéj Rozalii dodawała otuchy; ciężkie chwile powoli przeszły, po nich nastąpił, jeżeli nie dostatek, to przynajmniéj pewne piérwszych potrzeb zaspokojenie. Romana czuła się szczęśliwą, o ile w położeniu swojém być mogła.
Ludzie, co prawdziwie kochają sztukę i poświęcają się jéj z zapałem, nigdy całkiem nieszczęśliwymi być nie mogą. Mają zawsze chwile zachwytów, które im płacą za godziny troski. Tylko ci, dla których bozka sztuka jest rzemiosłem, wyrobnicy-artyści, pożywają chleb gorzki, niczém nie osłodzony.
Dla Gryżdównéj piękna nowa kompozycya, z którą się poznawała po raz piérwszy, sprawiała taką duszną radość, iż jéj nawet o głodzie dozwalała zapomnieć. Rozmowa o muzyce wprawiała ją w rodzaj miłéj gorączki. Była urodzoną na artystką.
Jak skoro szczęśliwiéj się składać poczęły okoliczności, zmieniła mieszkanie, najęła fortepian. O lekcye już obawy nie było. Obiecywano jéj koncert, ale odmówiła. Miała słuszność; koncertujących jest bardzo wielu, a sędziowie często, różnemi powodowani pobudkami, wyroki o nich wydają najdziwaczniejsze. Na to się narażać nie chciała. Nie była ani chciwą, ani jéj się sława uśmiechała.
— Potrzeba być fenomenem, aby występować publicznie — mówiła skromnie — ja się nim nie czuję. Jako prosta więc nauczycielka, z teczką w ręku, przebiegała ulice miasta, ubrana wdzięcznie, ale prawie zawsze czarno, zajęta tylko muzyką i czytaniem.
Gdy się to działo w Warszawie, pan Maurycy obejmował dyrektorstwo cukrowni; a że ustne porozumienie się z bankierem, który stał na czele przedsiębierstwa, było nieuniknioném, musiał przyjechać do Warszawy.
Stanowczo teraz wyrzekłszy się tytułu, uczynił się po prostu panem Sołomereckim, choć nikomu tajno nie było, że miał prawo zwać się księciem.
Od razu go ocenić umiano, bo tu miał do czynienia z ludźmi kompetentnymi i z interesami obytymi. Zyskał na bliższém poznaniu daleko więcéj, niż na patentach, które składał.
Wszyscy nie mogli się odchwalić go i zaproszenia płynęły codziennie, a za każdém, lepiéj poznając, Maurycego, świat przemysłowy i finansowy wyżéj go oceniał.
W tym natłoku zajęć, śpiesząc, aby objąć fabrykę, i bardzo mało mając czasu do stracenia, Sołomerecki zapomniał prawie o tém, ii słyszał, że Romana, znowu się z ojcem rozstawszy, do Warszawy odjechała.
Szukać jéj zresztą nie mógł.
Jadąc raz dorożką przez Nowy-Świat, roztargniony rzucał oczyma po ulicy, gdy na trotuarze postrzegł idącą Romanę. Natychmiast kazał stanąć i podbiegł do niéj. Ona nie poznała go z początku, nie spodziewając tu widziéć.
Zarumieniła się, głosu jéj zabrakło.
— Spotkaliśmy się znowu i cud się ziścił — rzekła, rękę mu podając — ale co książę tu robisz?
— Przybyłem do mojego „pryncypała” — odparł książę wesoło — jestem już od dni kilku i darować sobie nie mogę, że panią dopiéro dziś spotkałem, gdy jestem na wyjezdném prawie. Z trwogą niemal przychodzi mi rzucić pytanie: jak się pani powodzi?
— A! — wesoło poczęła Romana — przebyłam nowicyat ciężki. Miałam dnie, bardzo podobne do głodowych, a nadziei prawie żadnéj; tym czasem wszystko się to obróciło cudem na lepsze. Zyskałam znajomych, protekcyą, uczniów, i jem z apetytem chleb, zarobiony przeze mnie, z czego jestem dumną!
Dzieją się więc cuda! — dokończyła — ale — tu spojrzała na zegarek — ja idę na lekcyą, na którą się spóźnić nie powinnam, pan jedziesz do pryncypała.
— Na Boga! — zawołał Sołomerecki — daj mi pani swój adres; wpadnę choć na chwilę.
Nie drożąc się, Romana bilet dobyła, na którym stało, niestety, po francuzku, M-lle Romana Gryżda, leçons de piano.
Sołomerecki wskoczył do dorożki.
Tegoż dnia był muzykalny wieczór u żony bankiera, który właśnie zwał się pryncypałem Sołomereckiego, a żona jego piérwsza w świat wprowadziła Romanę.
Nie wiedzieli o tém oboje.
Romana z panią domu obie grać miały; Sołomerecki, którego starano się ugościć, został zaproszony.
Jakże się zdziwił, gdy, wchodząc, ujrzał z daleka stojącą przy fortepianie Gryżdównę, która na widok jego spiekła raka, co u niéj było rzeczą zupełnie niezwyczajną, tak, że bankierowa to spostrzegła.
Obszedłszy tych, którym musiał być prezentowanym, Sołomerecki zbliżył się do dawnéj znajoméj. Bankierowa chciała go przedstawić.
— Jesteśmy dawni znajomi — rzekł.
— Mój ojciec służył u księcia Leona — otwarcie dodała Romana.
Nie zwróciło to niczyjéj uwagi w początku; dopiéro, gdy Sołomerecki i ona trochę się zapomnieli na dłuższéj rozmowie, oczy kobiet, odgadujące nawet to, co dopiéro nastąpić może, spostrzegły, że bardzo poufały i serdeczny stosunek musiał z sobą łączyć te dwie istoty, do dwóch różnych należące światów. Sołomereckim bowiem chlubiono się, choć tytuł porzucił.
— Przysięgła-bym — szepnęła jedna z kobiet — że ci państwo albo się kochali, albo kochają, albo kochać będą.
Śmiano się z tego proroctwa, bo bliżsi znajomi Romany, szczególniéj Bankierowa, odmawiali jéj serca i mieli ją za wyjątkowo zimną istotę.
— Sztuka ją pochłania całą, a reszta życia u niéj w głowie — mówiła gospodyni. — Nie widziałam równie pozbawionéj zalotności kobiety. Nie ładną jest, ale podobać-by się mogła bardzo, gdyby chciała.
Wieczór ten upłynął im bardzo przyjemnie. Romana miała zręczność powiedziéć Maurycemu, o któréj godzinie zastać ją może. Odwiedzin tych wcale się ani obawiała, ani jéj na myśl przyszło, aby niewłaściwemi były. Dlaczego dobrzy przyjaciele widziéć się z sobą nie mogli?
Sołomerecki, dla widzenia się z nią, przedłużył o dzień jeden pobyt w Warszawie. Wmawiał w siebie, że niezmiernie wiele mieli do powiedzenia sobie. Romana także to czuła. Powitała gościa wesoło, ukazując mu swoje mieszkanko, pianino i pokoiki niemal ubogie, ale pełne nut i książek.
— Czy pan sądzisz, że do szczęścia salonów potrzeba? — spytała.
— Dawni poeci mówili, że do niego dosyć dwóch serc i jednéj chatki — rzekł wesoło Sołomerecki. — Co się tyczé chatki, przyznam się, że wolę dworek wygodny, ale salonów nie żądam. One się budują i zamieszkują nie dla siebie, ale dla ludzi. Toż samo jest ze wszelkim przepychem i zbytkiem, który służy do popisu, a gdy się staje potrzebą, czyni człowieka niewolnikiem.
— Mnie téż tu doskonale — rzekła Romana — i zdaje mi się, że ten ktoś, co w mierności szukał szczęścia, miał słuszność. Umysł tylko mierny jest smutnym darem... ale byt... nie prawdaż?
— Godzimy się zupełnie.
— Mów mi pan o sobie — przerwała, siadając i wskazując mu miejsce.
— Mnie téż los dał bardzo rozumnego pryncypała — rzekł Sołomerecki, a to jest rzeczą wielce ważną i rękojmią, że się nie będziemy kłócili. Trochę mi samotnie tam, bo nawet Grzesia nie mam, ale zajęcia dużo i czas upływa, jak błyskawica.
— A więc — przerwała po krótkiém zadumaniu Romana — cud się stał i spotkaliśmy się znowu.
— Co więcéj — rzekł Sołomerecki — zdaje się, że ja dla spraw fabryki będę często musiał biegać do pryncypała, i mam nadzieję, że się widywać będziemy.
Spojrzała na niego wdzięcznie Romana.
Potoczyła się potém rozpoczęta rozmowa żywo, niewymuszenie, przebiegając i dotykając, jak niegdyś w Białym Ostrowiu, tysiące zadań i przedmiotów, o których Romana chciała się czegoś nauczyć od Maurycego, lub wiedziéć o nich jego zdanie.
Czas tak upływał szybko, że Rozalia, dopilnowująca godzin, weszła z przypomnieniem swéj panience, iż powinna była wziąć teczkę swoję i iść do obowiązku.
Pożegnali się uściskiem ręki.
— Więc do widzenia! — zawołała Romana.
— Do widzenia!
Nowe życie wlało w biedną wygnankę z rodzicielskiego domu to chwilowe zetknięcie się z przyjacielem. Nie miała najmniejszéj nadziei, ażeby ten ich stosunek mógł się kiedy zmienić na bliższy i serdeczniejszy, nie przypuszczała tego; ale człowiek ten, piérwszy, którego w życiu spotkała dla siebie tak sympatycznym, był jéj w istocie potrzebnym do życia.
Sama jedna na świecie, miała w nim jakby brata po myśli, a wdzięczność za to, że Gryżdzianką nie pogardził, podnosiła to uczucie do wyższéj potęgi.
Sołomerecki cieszył się, jak dziecko. Głębiéj wchodząc w siebie i analizę własnych uczuć, pan Maurycy nie łudził się już, iż do przyjaźni łączyło się coś czulszego; ale nazywał to litością, sympatyą, współczuciem, nie przyznając się przed sobą do miłości. Miłość wyobrażał sobie inaczéj i uważał ją za zjawisko bardzo rzadkie, nie każdemu sercu i człowiekowi dostępne.
Od dawna Sołomereckiemu się nie trafiło w tak szczęśliwém usposobieniu, z myślą tak wesołą i swobodną, z wejrzeniem na przyszłość tak pogodném, przebyć dni kilka, jak te, które zajęła mu podróż z myślami rozbudzonemi.
Z Dubiniec Romana nie miewała wiadomości; Fiszer nie pisywał do niéj, a Kostek nie miał jéj donosić o czém, aż dopóki się nie rozeszła wiadomość o zaszłym sporze i grożącéj katastrofie.
Ponieważ mówiono powszechnie, iż Gryżda miał się rozstać z żona, a to mogło wpłynąć na położenie córki, Kostek w ostatku czuł się w obowiązku donieść o tém.
Nie było jeszcze nic stanowczego, ale Gryżda siedział w Hrebkach, a pani, długi robiąc, w Dubińcach.
O pojednaniu dla tych, co znali Gryżdę, mowy być nie mogło. Sama pani tylko pochlebiała sobie, że to się utrze.
Wśród téj tęsknicy, córka mu boleśnie na myśl przychodziła. Odezwać się do niéj nie mógł, a zbliżyć znowu pragnął. Żal mu jéj było. Przewidywał, że nie łatwo sobie na chleb zarobi, bo w ogóle kobiety mało cenił, a choć Romanę za wyższą od wielu z nich uważał, dla niego była to zawsze istota słaba i ułomna.
Rad-by się był coś o niéj dowiedziéć, ale środków nie miał do tego, bo ani adresu jéj, ani nawet z pewnością miejsca pobytu nie wiedział.
Zwrot ten myśli ku dziecku był tylko przemijającym symptomatem; dolegała mu ta żona, z którą ani żyć, ani się rozstać nie umiał.
Całe jego usiłowanie, aby jéj odciąć wszystkie środki życia i zmusić głodem do poddania się, okazywały się chybionemi. Wiedział, że w Dubińcach na niczém nie zbywało, dawano na kredyt.
Gryżda posyłał z przestrogami, nic to nie pomagało; pani była zręczną, wymówną, a tak się czuła pewną siebie, że w drugich obudzała zaufanie.
Zwolna jednak, gdy się to przedłużało, i Jejmość czuć zaczynała brak kasy, którą mąż zabrał z sobą. Pieniędzy nie mogła dostać, dochody płynęły do rąk Gryżdy.
Zaczynała się niecierpliwić, panna Zenejda doradzała jakieś pośrednictwo, Bezdonów zdawał się do niego najwłaściwszym. Pani pojechała do miasteczka.
— Mój książę — odezwała się wystrojona, siadając w jego saloniku — byłeś zawsze łaskaw dla mnie, wybaw że nieszczęśliwą z fałszywego położenia. Gryżda oszalał, czy co; jego-by zamknąć należało, a jeśli nie można, to trzeba probować, czy się nie opamięta. Pojedź książę do Hrebek i pomów z nim. Gotowa jestem do pewnych ustępstw; wyprosić się z domu nie dam, to daremna rzecz; ale się zgodzę na oznaczenie mi pewnéj sumy na moje wydatki. On tego chciał; zgadzam się.
Książę przyrzekł swoję interwencyą, i napoiwszy Gryżdzinę doskonałą herbatą, nad którą nigdzie lepszéj nie było, ruszył do Hrebek.
Po przepychu pałacu w Dubińcach, ekonomski domek, w którym jednę izbę zajmował Gryżda, bardzo się nędznie wydawał. Żył tu w brudnéj komórce o jedném okienku, jak Łazarz, śpiąc na tapczanie, okrywając się płaszczem, kaloszy starych używając zamiast pantofli. Prosta baba gotowała mu krupnik i jajecznicę, na przemiany z kartoflami i kluskami z mlekiem.
Wystarczało mu to zupełnie.
Gdy kniaź zajechał, a wyglądający okienkiem Gryżda poznał go, zakłopotał się, gdzie go tu przyjmować było?
Bezdonów, dowiedziawszy się dokąd iść, wstąpił na próg; uderzyła go stęchlizna i pozostałe zapachy jedzenia, nie ważył się więc iść daléj i Gryżdę do siebie wywołał.
Pod folwarkiem stała ławka, na któréj usiedli.
— Co ty sobie myślisz? — odezwał się Bezdonów. — Siedzisz tu i gnijesz; kiedyż temu koniec będzie?
— Gdy baba przeklęta pojedzie, zkąd przybyła — rzekł p. Zenon.
— Sam-eś ją tu przywiózł.
— Licho mi ją nadało — począł Gryżda, zmuszając się mówić spokojnie. — Dawałem jéj odczepnego, aby sobie w świat szła — nie chce. Więc dobrze, zobaczymy, kto kogo przetrzyma. Ja tu z głodu nie umrę, a ona w Dubińcach w końcu nie będzie miała co jeść, bo ja wszystko sprzedam.
— Jejmość téż sprzedaje — odparł, śmiejąc się, Bezdonów — i do ostatniego słoika ci dom oczyści. Co było kosztowniejszego i łatwiejszego do spieniężenia, poszło już między żydy. Zabrała się teraz do mniéj potrzebnych zwierciadeł i mebli, wszystko idzie za bezcen.
Gryżda rzucił się, zaciskając pięście.
— Cóż ma robić, biedne kobiecisko — dodał książę. — Nie miała-by z czego żyć. Tyś uparty, ale i ona nie ustąpi ci.
— Niech ją kaci porwą! — mruknął Gryżda.
— Niéma innéj rady, jak porozumiéć się — ciągnął daléj książę. — Jéj się téż to fantowanie znudziło. Gotowa-by zgodzić się na to, co byś jéj przeznaczył na fatałaszki kobiece i tém się ograniczyć.
— I niech z tém sobie w świat rusza — dołożył Gryżda.
— Nie — przerwał kniaź — nie zrozumiałeś mnie. Powrócisz do domu, będziecie żyć po dawnemu, z tém tylko, że ona w wydatkach się gotowa do twojego skąpstwa zastosować.
— Niech ją kaci porwą! — powtórzył p. Zenon — ja jéj za żonę znać nie chcę.
Bezdonów był cierpliwy, kazał sobie podać świeżego mleka, zapalił cygaro i siedział. Nie ustępował; Gryżda wpadł w głęboką zadumę. Dosiedzieli tak do wieczora.
Po długich sporach, kniaź, który dobrze znał ludzi, rozpoczął z innéj beczki.
— Poniosłeś straty znaczne, ale któż ci winien? Sam dom postawiłeś na pańskiéj stopie. Kobieta młoda, przystojna, żywa, ty stary grat, musiała szukać w zabawach kompensaty; ale ja ci dam sposób powetowania strat, jeżeli mnie posłuchasz i pogodzisz się z żoną.
Gryżda nastawił ucha ciekawie.
— Ciekawym jakim sposobem? zapytał.
— Znasz Szablońskiego? — rzekł kniaź.
— Słyszałem o nim — westchnął Gryżda. — Szczęśliwy człowiek, dorobił się ogromnéj fortuny na podradach, a że okradał rząd nie ludzi maleńkich, nikt mu nie ma nic do zarzucenia.
— Pleciesz — wtrącił kniaź, nie okradał nikogo, spekulował, ryzykował i zarabiał.
— Ale cóż mnie do Szablońskiego? — rzekł Gryżda — on mnie do spółki nie przyjmie.
— Pewnie; głupi-by był dzielić się tém, co sam zabrać może — mówił Bezdonów, zapalając nowe cygaro. — Ale Szabloński bierze właśnie olbrzymi podrad i potrzebuje kaucyi. Podobno już mu hrabia R. dał część lasów cudnowskich na nią, a ty masz szmat ziemi w Dubińcach. Nastręczę ciebie do kaucyi; wiész, co on płaci za nią? To druga intrata z majątku.
Gryżda chciwym wzrokiem popatrzył na Bezdonowa.
— A jak Szabloński zbankrutuje, to mi Dubińce zabiorą! — zawołał.
— Szabloński! milioner! żeby mógł zbankrutować — rzekł Bezdonów — to śmieszna rzecz przypuszczać nawet.
Zwolna pan Zenon zaczął wypytywać o szczegóły, zarobek mu się uśmiechał... dumał, i Bezdonów tak go umiał przekonywać, iż po nudnych targach stanęły warunki. Zgoda miała nastąpić z ograniczeniem wydatków, a z Szablońskim kniaź obiecywał mówić i wyrobie kaucyą na Dubińcach.
— Jutro — dokończył wstając — przyjedź do mnie; zastaniesz swoję magnifikę, powrócicie razem, Szabloński w tych dniach przyjeżdża. Weźmiesz kilka tysięcy rubli tak, jak darmo.
Po stratach poniesionych, Gryżdzie się to nadzwyczaj uśmiechało.
Zgoda zresztą była konieczną, bo jeszcze większe groziły straty. Z pałacu w Dubińcach w istocie wiele już kosztownych rzeczy znikło, długi rosły, stary nie widział ratunku, bo nikt mu pomódz nie chciał.
Układ ten był, można powiedziéć, nowém znamieniem upadku na duchu, złamania zupełnego, bezsilności. Rzucenie się do kaucyi także nie dowodziło dawnéj przebiegłości — było to ryzykowaniem stu dla zarobienia dziesięciu.
Ale ze wszystkich dawnych życia postulatów jeden pieniądz pozostał, pieniądz sam dla siebie, to jest, absurdum. Nie umiał go użyć, a chciał posiadać. Inaczéj wszakże skończyć się nie mogło.
Nazajutrz Gryżda znalazł się w miasteczku u Bezdonowa, przed którego dworkiem stał już ekwipaż saméj pani. Wszedł, nie witając się z nią; kniaź powiedział małe kazanie i zaczęły się wprost targi o to, co Gryżda żonie na jéj wydatki przeznaczał. Sama pani zrywała się kilka razy, łajała, zarzucała męża wymówkami; on milczał. Skończyło się wreszcie na tém, że wyjechali razem, ale Gryżda siadł na swoję bryczkę, i pojechał nią za koczem Jejmości.
Tu przybywszy, gdy obszedł pokoje, rozpatrzył się w szafach i kredensach, rozpacz go porwała. Srebra kosztowne wszystkie były sprzedane i zastąpione Ruolzem, wielu najdroższych rzeczy brakło. Przyszło do kłótni, która nie powróciła nic. Jejmość śmiało i zuchwale się broniła, językiem jéj nie mógł sprostać Gryżda.
Życie wspólne miało się rozpocząć na nowo, ale stary w pałacu spustoszonym mieszkać nie chciał. Ekonomowi kazał się wynieść na stary folwark, a sam zajął dawny swój dworek, ze wspomnieniami córki. Z żoną widywali się parę razy na dzień, kłócąc się za każdym razem. Wzajemne wymówki jak grad się sypały i kończyły tém, że Gryżda uciekał do dworku.
Goście zwolna znowu zjawiać się poczęli, ale ani przyjęcie, ani występy już nie dorównywały dawniejszym. Więcéj w nich było pozoru, niż rzeczywistości. Pani skąpiła, aby miéć na gałganki, których się wyrzec nie mogła.
Gryżda chodził struty, zestarzały i zły. Na chwilę go to odżywiło, że istotnie układ o kaucyą z Szablońskim przyszedł do skutku. Był on na pozór bardzo korzystnym, bo dawał kilka tysięcy za nic, a milionera-spekulanta o bankructwo niepodobna było posadzić.
Staraniem grzecznego Bezdonowa, przy zawarciu umowy, sama pani otrzymała brzęczące porękawiczne.
Z pieniędzmi w kieszeni, Gryżda rzucił się natychmiast na drobne lichwiarskie interesa, ze swymi dawnymi pomocnikami, których Natan kapcanami nazywał. Było to dla niego rozrywką, odciągało go od smutnych rozmyślań nad położeniem, na które był skazany.
Nadzwyczaj rzadko pokazywał się w pałacu, nie starając nawet o powierzchowne zachowanie jakichś form, które-by pożycie małżeńskie w oczach ludzi osłaniały.
Pani bawiła się zawsze, dobierając sobie i kobiety, i mężczyzn, nie koniecznie wielkiego kalibru. Najwygodniéj jéj było z tymi, którzy, niżéj od niéj stojąc, kłaniali się jéj i pochlebiali.
Gryżda na nic już nie zważał, nic go nie obchodziło, oprócz rachunków; ale i w tych sama Jejmość umiała go podchodzić na korzyść swoję.
Tak przeszedł rok cały i termin płacenia drugiéj raty należności za kaucyą Szablońskicgo nadchodził, a o pieniądzach jakoś słychać nie było. Co gorzéj, rozchodziły się wieści, iż milioner stał bardzo źle z podradem.. Wziął był w chwili, gdy zboże tanio kupić się spodziewał, skutkiem nieurodzaju, ceny nagle znacznie podskoczyły.
Szabloński siedział w Petersburgu, starając się o jakieś ulgi.
Niespokojny bardzo, Gryżda poleciał do Bezdonowa.
— Co się dzieje z Szablońskim? — zawołał od progu — nie płaci.
— Nie wiem o niczém — rzekł zimno kniaź — gadają różnie... ale, mój kochany, kto chce zarobić, ryzykuje; nie namawiałem cię, sam życzyłeś interesu.
Ruszył ramionami.
— Dziedzic Cudnowa także podobno pojechał ratować lasy swoje — dodał — które zagrożone być mają. Pilnuj się; ja ręce umywam.
Nazajutrz gruchnęła wieść, że istotnie Szabloński padł... i kaucye mają być zasekwestrowane.
Z Dubiniec, w najgorszym razie, mogło coś pozostać, ale znaczne przestrzenie pól i lasów, które ich główną wartość stanowiły, mogły przepaść.
Gryżda o mało nie oszalał.
Pojechał natychmiast do miasta gubernialnego; tu już nie mógł się łudzić, sekwestr był nakazany. Owoc jego pracy całego życia ginął marnie.
Bezprzytomny prawie, p. Zenon nazad przybył do Dubiniec, i zaledwie zsiadł z bryczki, gdy się zachwiał i padł. Zaniesiono go do łóżka i posłano po Fiszera.
Jejmość, która już o katastrofie wiedziała, nie zważając na stan męża, przybiegła z najokropniejszemi wymówkami i łajaniem, których on nie rozumiał zapewne, bo zdawał się nieprzytomnym.
Była to najzupełniejsza ruina. Zostawał pałac, część pól mała, zresztą tysiące morgów odpadłe na zawsze i iść miało na sprzedaż.
Fiszer z początku zwątpił był o chorym, który dostał zapalenia mózgu i jakiejś gorączki; żelazna, zahartowana natura zwyciężyła, przy pomocy jego, chorobę, i Gryżda w kilka tygodni przychodzić zaczął do siebie, ale innym już i zupełnie złamanym, osłupiałym jakimś, bezprzytomnym prawie człowiekiem.
Jak tylko powstał, piérwszém zajęciem jego było pójść do dawnych regestrów, i w nich się zakopał. Liczył, co miał i co utracił; po całych dniach, nie mówiąc słowa, grzebał się w nich, nad niektóremi kartami siedząc godziny, z oczyma nieruchomie w nie wlepionemi.
Jejmość po to się tylko w dworku zjawiała, aby go od czci i od wiary bezcześcić, na co nie zdawał się zwracać żadnéj uwagi, jakby nie słyszał.
Rząd majątku uszczuplonego przeszedł prawie zupełnie na ekonoma i na panią, a co się tam działo, łatwo sobie wystawić. Resztki topniały w rękach kobiety, która zawsze myślała tylko o dniu dzisiejszym.
Z pałacu wynoszono i wywożono, co się tylko dawało spieniężyć. Razem z katastrofą, przyjaciele, wielbiciele, pasożyci zniknęli. Plwano znowu i na Gryżdę, i na jego żonę, poczciwéj nitki nie zostawując na nich.
Po niejakim czasie jednakże Gryżda zaczął z tego osłupienia i bezwładności, które po chorobie mu pozostały, wychodzić zwolna. Widać było, że szukał środków jeszcze podźwignięcia się. Trudno było znaleźć.
Folwark z gruntami w Dubińcach, drugi maleńki w Hrebkach, pozostawały tylko, resztę zasekwestrowano. Wyrobić sobie rozłożenie kaucyi na lat kilkadziesiąt, dla powolnego uiszczania się z długu, nie mógł Gryżda, nie mając ani stosunków, ani pieniędzy.
Jejmość sama, dopóki tylko coś było jeszcze do wydobycia z Dubinek, trzymała się tu, i coraz stopę życia zniżając, nieszczęśliwa, narzekająca, zestarzała nagle, zabrukana, męczyła ludzi i siebie. Secinami rozpisywała listy do dawnych protektorów i przyjaciół, na które rzadko przychodziła odpowiedź z małém odczepném. W ostatku, resztki spieniężywszy, jednego dnia, nawet się Gryżdzie nie opowiadając, zabrała ostatni powóz, najlepsze konie i wyjechała.
Dokąd, na jak długo, nikt nie wiedział; wnosić było można, że chyba nie myślała o powrocie, bo wszystko, co się tylko zagarnąć dawało, zabrała z sobą.
Kniaź Bezdonów opowiadał, że powróciła do Wilna, gdzie miała jakieś widoki wyprocesowania sobie resztek majętności po piérwszym mężu.
Po wyjeździć jéj, Gryżda uczuł się nieco swobodniejszym. Na drugi dzień poszedł obejrzeć pałac, którego dawno nie widział.
Stan jego był okropny. Świeże jaskrawe odnowienie, już pouszkadzane i w ostatnich czasach zbrukane, jeszcze ruinę czyniło bardziéj rażącą; sprzętów było mało co, i to tylko takich, których nikt nie chciał nabywać. Przy odjeździe porzucono wszystko w stanie takim, w jakim zwykle bywa mieszkanie świeżo opuszczone. Papiery, słoiki, połamane grzebienie, podarte kawałki płótna, pierze, słoma, siano, zalegały podłogi. Drzwi poroztwierane, szyby potłuczone, posadzki pozmywane i poplamione, przypominały jakby świeżo przez wojskowy kwaterunek nieprzyjacielski opuszczone pobojowisko.
Gryżda niemal obojętnie przeszedł z końca w koniec pałac. Kazał pozamykać okienice, machinalnie schylił się razy kilka, żeby coś podnieść z podłogi, i do dworku powrócił.
Pozostał w dworku.
Ale jakie to było życie!
Dawna energia opuściła go zupełnie. Zamiast być czynnym i myśléć o czémś, ograniczał się chwytaniem każdego grosza, jaki mógł dostać, i chowaniem go skrzętném, namiętném, bo nikt potém od niego wydobyć go nie mógł.
Chodził czasem po swéj izbie po całych dniach, nie widząc nikogo, nie mówiąc nic, mrucząc coś sam do siebie.
Nie widywał prawie nikogo.
Takim go jednego dnia jesieni zastał litościwy ksiądz Piszczała, który, zasłyszawszy od Fiszera o tym stanie, przybył sprobować, czy dobrém słowem ulgi mu i pociechy nie przyniesie.
W izbie, w któréj od dawna nikomu nic tknąć nie dozwalał, zabrukanéj, zarzuconéj gratami, staremi sukniami, rzeczami bez wartości, które bezmyślnie gromadził Gryżda, znalazł Dziekan odartego starca, w brudnéj koszuli zgrzebnéj, w odzieży podartéj, siedzącego na stoiku u stolika. Rozłożona księga starych rachunków leżała przed nim.
Zobaczywszy Dziekana, Gryżda nie wstał nawet; popatrzył na niego, obejrzał się wkoło, jakby chciał pokazać, co go otacza, i spuścił głowę.
Z trudnością mógł sobie siedzenie znaleźć ksiądz Piszczała na zarzuconéj rupieciami kanapce.
— Słyszałem — odezwał się do niego — o nieszczęściu twojém, ubolewam nad niém; ale widzę, żeś zupełnie stracił i męztwo, i ochotę do pracy. Miałeś wiele energii w życiu, własną winą popadłeś w to położenie; należy miéć rezygnacyą, a nadewszystko rąk nie opuszczać. Pozostało ci coś.
Ironicznie uśmiechnął się Gryżda, na księgę rachunkową wskazując. Głos ochrypły, dziki, dobył mu się z gardła.
— Com miał! com miał! — zawołał — krwawemi płakać łzami... tego już nigdy, nigdy nie odzyszczę. Zgubili mnie źli ludzie.
— Panie Zenonie, a ty sam? — rzekł Piszczała. — Uderz się w piersi, czy się nie czujesz winnym?
— Fatalizm! przeznaczenie! — zamruczał obwiniony.
— Nie, następstwo tylko tego, co ty sam przygotowałeś — począł Dziekan. — Ale nie mówmy o twojéj przeszłości; nie straciłeś wszystkiego, pamiętaj, żeś się z niczego dorobił, mógłbyś pracą uczynić sobie byt znośnym.
— Aha! aha! — wykrzyknął przerażony Gryżda — gdyby mi się cokolwiek lepiéj działo, miecz Damoklesa!... żona do mnie powróci. Wypędził ją niedostatek... nie, nie!
Zaczął głową trząść i zżymać się.
— Tak lepiéj... co mi tam!
Dziekan rozpoczynał potém na rozmaity sposób rozmowę, chcąc go wyprowadzić z tego stanu odrętwienia, lecz mu się nie powiodło. Zaczął narzekać na ludzi, świat, na swój los, na stracone życie, i po gwałtownym wybuchu, wpadł znowu w odrętwienie.
Zdawało się księdzu Piszczale, że wspomnieniem córki potrafi serce mu poruszyć, ale i o niéj słuchał w milczeniu, ze spuszczonemi oczyma, aż po tkwili dopiéro szepnął:
— Co się z nią dzieje?... Zwalała się?
— Niech Bóg uchowa! — odparł ksiądz żywo — wiemy, że się jéj bardzo dobrze powodzi, że pracuje, ma poszanowanie i miłość u ludzi. Wszyscy jéj oddają sprawiedliwość, dziewczyna zacna.
Gryżda ręką machnął.
— Tak lepiéj — rzekł — niechaj nie patrzy na to, co się tu dzieje.
Głowa spadła mu na piersi.
Dziekan z politowaniem spoglądał na niego.
— Panie Zenonie — odezwał się — czy téż choć teraz, po tak smutném doświadczeniu, nie widzisz na ostatek, że z twoją logiką byłeś na zupełnie fałszywéj drodze? Dopiąłeś celu i pieniądz nie tylko cię nie uszczęśliwił, ale przyczynił się do twéj zguby. Widzisz więc, że bogactwo nie przynosi z sobą szczęścia i że w duszy miéć wiecéj coś potrzeba nad pragnienie siły i panowania nią nad ludźmi.
— Fatalizm! — przerwał Gryżda gwałtownie — fatalizm! Przecież inni z temi pieniędzmi, nic nad nie więcéj nie mając, są szczęśliwi!
— Zajrzałeś do ich duszy? — spytał Dziekan. — Byli ludzie, co i tobie zazdrościli a nad młodym Sołomereckim się litowali. Tymczasem on...
— Co się z nim dzieje? — podnosząc głowę, spytał Gryżda. — Gdzie on?
— O kilkanaście mil ztąd; dyryguje cukrownią — mówił Piszczała. — Widziałem go: zajęły, wesół, pełen najlepszych nadziei. Wiodło mu się źle z początku; teraz już jest na drodze, ludzie się na nim poznali.
— No — zaśmiał się gorzko Gryżda — i on przecież dobija się pieniędzy? Wszyscy za niemi gonią! Nie ja jeden. Za cóż mnie potępili?
— Wszyscy starają się o byt niezależny, to pewna — odezwał się Dziekan — ale pieniądz dla nich nie jest celem jedynym. Są wyższe i szlachetniejsze, dla których się go poświęca.
— Romanse! — zamruczał stary.
Po małym przestanku, ksiądz Piszczała rozpoczął znowu, ale na inny sposób, chcąc przyprowadzić do opamiętania dawnego towarzysza.
— Byłeś zawsze logicznym i chlubiłeś się tą swoją sofistyczną logiką — rzekł, śmiejąc się. — Teraźniejsze życie twoje wcale jéj nie dowodzi. Tak dobrowolnie się wyzuć ze wszelkiéj energii, obezwładniéć, zdziczéć, zostać bezczynnym, jest to głowę pod miecz nastawić. Powinieneś się otrząsnąć.
— I pracować na to, ażeby Jejmość potém owoce pracy mi z rąk wydarła, — zawołał Gryżda. — Ta Harpia!
— Nie spodziewam się, ażeby do ciebie wróciła — rzekł Dziekan. — Zgnijesz tak, zamknięty w téj nieczynności, która ci w końcu i rozum odbierze.
— Nie wiele jest — westchnął Gryżda.
Nie było sposobu podziałać na niego, i ksiądz Piszczała, z politowaniem a życzeniem, aby się dźwignął, odjechał.
Bytność ta i rozmowa nie pozostały jednak całkiem bez skutku.
Zwolna, nieznacznie, Gryżda począł wychodzić z tego osłupienia. Piérwszą oznaką tego było, że zawołał ekonoma, i z zimną krwią rozpytał go o zrozpaczony stan dwu folwarczków. Był na nich dawny dług bankowy, który dochody pożerał. Wysłuchawszy raportów, Gryżda nie dał żadnéj rady i rozkazów, odwrócił się i zamilkł.
W kilka dni jednak potém, odział się przyzwoiciej, kazał bryczynę zaprządz i pojechał do miasteczka do dawnych swych wspólników. Cały dzień ten przetrwał na naradach z nimi potajemnych, lichwiarz się w nim obudził. Miał jeszcze trochę grosza i z nim chciał po dawnemu na spółkę z pomocnikami rozpocząć nowy dorobek.
Zaczęto go znowu, ubogo odzianego, skurczonego, widywać w miasteczku; przyjmował u siebie żydków, jakieś niezrozumiałe nikomu prowadził interesa, zaniedbując gospodarstwa. Trochę życia wróciło mu, ożywił się i po swojemu czasem rozgadywał się cynicznie, szydersko, o ludziach i świecie.
Musiało mu się lepiéj trochę zacząć powodzić, coraz bowiem czynniejszym się stawał, ale nikomu się nie zwierzał i oprócz wspólników swych nie widywał nikogo.
Od żony szczęściem nie było żadnéj wiadomości długo bardzo, aż urzędownie mu oznajmił Bezdonów, że z Wilna doniesiono o jéj śmierci, a mnóztwo wierzycieli poszukiwać chciało tu jéj funduszów.
— Ale ta dyablica — zawołał rozogniony Gryżda — żadnych tu nigdy nie miała... Jednego szeląga nie zapłacę!

Zgon żony wpłynął nadzwyczaj nagle i stanowczo na Gryżdę. Zaczął się krzątać z wielką gorliwością około interesów i gospodarstwa.

VII.

Lat dwa upłynęło od czasu, jak pan Zenon, wedle złośliwego wyrażenia niektórych sąsiadów, zmartwychwstał. Nie zmienił jednak ani postaci, ani charakteru. Przebyte klęski powierzchownie go zestarzyły, duch w nim pozostał żywym i czynnym.
Z sarkazmem na ustach i pogardą ludzi, ścigał znowu ten sam cel, który raz był osiągnął. Nie zdawał sobie z tego sprawy może, iż w czynnościach ludzkich, zawsze prawie, droga i usiłowania zdobycia czegokolwiek-bądź daleko więcéj dają, niż sam cel ostateczny. Jest to prawdą niazaprzeczoną.
Z gorączkową chciwością dorabiał się znowu starą metodą.
Lichwa pod wszelkiemi postaciami była mu najskuteczniejszém narzędziem. W tém zaprzątnieniu, które zajęło go całego i chwili spocząć nie dawało, wspomnienie córki zatarło się zupełnie, zdawała się już nie istniéć dla niego. Z dawnych znajomych nie widywał prawie nikogo, spędzając, dnie ze swymi faktorami na naradach i wycieczkach. Dziekana, Bolków, którzy tu zamieszkali, unikał i pochwycić się im ani zbliżyć nie dawał do siebie.
W Dubińcach pozostało wszystko na téj stopie, jak było w czasie odjazdu nieboszczki pani. Pałac stał zamknięty, a że dach zaciekał, na którego poprawę Gryżda grosza dać nie chciał, powoli zniszczenie się w nim szerzyło. Ogrodu znaczną część kazał wykarczować i obrócił na pole, tak się obrachowawszy, aby proso lat piérwszych zapłaciło za wytrzebienie. Podwórze, cieplarnie, budynki gospodarskie były w stanie najopłakańszym. Na nic łożyć nie chcąc, pan Zenon zaledwie dachy na stodole pozwalał łatać; inne budynki, mniéj potrzebne, rozbierano powoli.
Spojrzéć teraz, na tę śliczną rezydencyą nie można było bez boleści. Symeon umarł, domek jego stał téż bezpański, spadkobiercy sprzedać go życzyli, ale Gryżda złamanego szeląga dać nie chciał.
— A mnie to na co? — mówił, śmiejąc się — niech się rozwali, ja płakać po nim nie będę.
Sołomereckiemu w ciągu tych lat wiodło się dosyć szczęśliwie: cukrownia, postawiona na stopie odpowiedniéj wymaganiom czasu, który tak olbrzymie co chwila postępy sprowadza, obiecywała znaczne korzyści właścicielom, którzy dyrektora przypuścili do udziału w nich.
Maurycy całkiem się jéj poświęcił i stał się człowiekiem praktycznym. Jak tylko lepiéj mu się powodzić zaczęło, rodzina oddalona, która długo ignorowała go i gniewała się, że wszedł na drogę jej wstrętną, zaczęła się znowu zbliżać do niego.
Bywając w Warszawie, spotykał się z nieznajomymi sobie kuzynami, którzy mu teraz nazwania tego nie zaprzeczali. Był na drodze do fortuny. Nie rachował na nic więcéj, prócz na siebie, i stosunki z wielkim światem nie nęciły go wcale, chociaż całkiem uniknąć ich nie mógł.
Wśród tych zajęć fabrycznych, które go całkiem pochłaniały, nagle dano znać Sołomereckiemu o znacznym spadku po zmarłym we Florencyi krewnym dalekim, którego miliony miały się rozpaść na bardzo wiele głów, a jedną z tych był Sołomerecki.
Była to rzecz całkiem niespodziewana, spadająca jak z obłoków, bo stary dziwak, całkiem krajowi stawszy się obcym, zapomnianym był prawie. Lękano się, aby obcym, otaczającym go, nie zapisał majątku, ale mu na to czasu nie stało, śmierć przyszła niespodzianie.
Powołany do narady z rodziną, zebraną w Warszawie, p. Maurycy nie mógł odmówić przybycia. Znalazł się tedy w kółku ludzi, którym był zupełnie obcym, wśród świata zaledwie dotąd z dala widywanego.
Z pewną ostrożnością zbliżał się do niego, bo czuł, że się z nim całkiem pogodzić nie potrafi. Byli to ludzie, używający tylko życia i niemający nic nadto na celu; on — pracował.
Pewien chłód dzielił go od nieznanéj rodziny, spoglądającéj téż na niego z obawą i zdziwionéj nieco, że w nim nie znalazła tak dzikiego i nieokrzesanego człowieka, jak się spodziewała.
Część, jaka w tych milionach przypadała na Sołomereckiego, nie była tak nieznaczącą, jak on z początku sądził. Jako jedynak, brał całą jednę schedę, szacowaną na kilkakroć sto tysięcy franków.
Każdy inny w jego miejscu byłby, tak szczęśliwym trafem przyszedłszy do majątku, porzucił dyrektorstwo i wrócił do bezczynności. Przewidywano to; ale Maurycy oświadczył zaraz, że to nie zmieni jego trybu życia, że miejsca nie opuści, kapitał prawdopodobnie włoży w jakieś przedsiębierstwo.
Piękne kuzynki dawały mu do zrozumienia, że mógłby daleko swobodniejsze prowadzić życie, naśladując innych i zostając wiernym tradycyi. Maurycy zbywał to milczeniem.
Znajdowano go tak „comme il fant”, tak na nim znać nie było, że się osmolił dymem fabrycznym, iż salony gotowe mu się były otworzyć, jako potomkowi wielkiéj rodziny, zapominając o przeszłości.
Zamiast do nich uczęszczać, Sołomerecki korzystał z pobytu w Warszawie, aby odwiedzić Romanę. Znalazł ją niezmienioną i tak już oswojoną ze swém powołaniem i zajęciem, iż nic więcéj nie pragnęła.
Powitali się z radością, a Sołomerecki w rozmowie musiał napomknąć, co go tu sprowadziło.
Romana, niewiedziéć dla czego, niemal zasmuciła się tą wiadomością.
— Książę zapewne oddalisz się, zmienisz swe zajęcie?
— Nie myślę o tém — rzekł Sołomerecki.
— Z tego, co wiem — dodała Romana — zdaje mi się, że ojciec mój, po wielkich stratach doznanych, gdy mu część znaczną Dubiniec odebrano, może-by się ich dziś pozbył; książę łatwo-byś je mógł nabyć.
Spojrzała na niego. Maurycy się trochę zamyślił.
— Gdyby je chciał sprzedać — rzekł — kto wié, może-bym w istocie je mógł odzyskać. Jest to moje gniazdo i piérwsze wspomnienia są do niego przywiązane, ale nie sądzę, ażeby je łatwo kupić można.
Myśl rzucona utkwiła w umyśle Maurycego. Powracając z Warszawy, umyślnie zajechał do Moroczki.
— Mówiono mi — rzekł — że stary Gryżda jest zrażony, że opuścił i zaniedbał Dubińce, obcięte i zmniejszone. Jak ci się zdaje: nie pozbył by się ich?
— Bardzo być może — odpowiedział Grześ — ale ja ich nikomu nabywać-bym nie życzył. Są skaleczone, nie mają dziś dawnéj wartości i nie będą procentowały.
— Mnie o to nie idzie wcale — rzekł Maurycy. — Spadek otrzymałem całkiem niespodziewany, Dubińce mają dla mnie nieoszacowaną wartość pamiątki. Jest to ziemia, na któréj żyli moi dziadowie. Czuję się niejako w obowiązku odzyskania jéj, gdyby to tylko było możliwém.
Moroczko, choć odradzał, podjął się pr0bować pośrednictwa. Z Gryżdą wszakże należało być bardzo zręcznym, gdyż nie ulegało wątpliwości, że, widząc chętnego nabywcę, byłby go wyzyskał. Natan, wciągnięty do spisku, przyrzekł naprzód wyrozumiéć dziedzica Dubiniec.
Widywał się z nim rzadko, umyślnie jechać było-by obudziło podejrzenie; czatował na niego w miasteczku, i spotkawszy w rynku, zaprosił do siebie. Rozgadali się tu o wcale innych sprawach, gdyż Gryżda miał tych samych wierzycieli, co Natan.
Żyd w końcu, pochwaliwszy zręczność Gryżdy, dodał:
— Waćpanu bo nigdy nie należało się wiązać do roli i majątku, ale pieniędzmi obracać. Do tego masz talent, a na Dubińcach wyszedłeś bardzo źle.
— Dubińce mnie zarznęły — westchnął Gryżda. — We łbie mi się zawróciło; miał-bym dziś miliony, gdyby nie one.
— One wam i teraz ciężą — dodał Natan — Na miejscu waszém, jabym się zbył tego kołtuna.
— A kto to kupi? — westchnął Gryżda. — Dawniéj było co innego, teraz to tylko chłapeć ziemi poobcinany, pałac do licha rujnuje się...
Nie dokończył.
— Ale kupca by przecie znaleźć można — odezwał się żyd. — Chcesz waćpan, bym mu go poszukał?
Zenon obojętnie ruszył ramionami.
— Co chcesz za te obcięte Dubińce?
— Kupisz je? — rozśmiał się Gryżda.
— Nu, gotowem — rzekł żyd.
Zamyśliwszy się nieco, już niedowierzający pan Zenon, wyjąkał cenę, spoglądając na żyda, jakie ona uczyni na nim wrażenie.
Naturalnie Natan mówić już o tém przestał, tak ją uznał przesadzoną. Gryżda chciał dowodzić, iż nie wymagał za wiele, ale miał do czynienia z wszystko wiedzącym Natanem.
— Dałeś Waćpan za Dubińce tyle — rzekł — kaucya stracona wynosiła tyle, reszta pozostała nie może być tak wielką.
Tu Gryżda opłakiwać zaczął swe straty, a żyd ruszać ramionami, dowodząc, że to nic nie miało z ceną wspólnego.
Rozstając się, Natan powtórzył, śmiejąc się, od niechcenia:
— Nu, pamiętaj pan: gdy się zechcesz zbyć, masz kupca na Dubińce.
Pojechał z tém do domu stary i przez całą drogo rachował i ważył, czy-by istotnie rozumném nie było wszystko obrócić na kapitał i tém, na czém się znał najlepiéj, dobijać się straconéj fortuny.
Znał nieudolność swoję. Sprzedaż wydawała mu się rzeczą nadzwyczaj pożądaną. Po niejakim czasie pojechał do Natana i zapytał go, czy istotnie znalazł-by kupca na Dubińce.
— Czemu nie, byle się zgodzić o cenę — odparł Natan.
Tu się dopiéro rozpoczęły targi, z obu stron prowadzone z taką zręcznością, iż, wzajem się podejrzewając, zdawali się coraz daléj od porozumienia. Natan zimną krwią swą i pieniędzmi gotowemi, których znał urok dla Gryżdy, zwyciężył wreszcie! Cena była już niemal ustanowioną. Na samym ostatku jednak p. Zenon się zadumał, potarł wyłysiałą głowę i objawił swój żal; nie chciało mu się sprzedawać.
— Ziemia rośnie w cenie — rzekł — zawsze to głupia rzecz jéj się pozbywać.
— Ale u Waćpana kapitał téż się procentuje, jak należy.
Skończyło się na niczém. Gryżda raz jeszcze pojechał do domu, obszedł i objechał Dubińce, znalazł je zapuszczonemi, poczekał dni kilka i powrócił do Natana.
— Kupuj Dubińce — rzekł — niech je licho porwie! przynajmniéj na nie patrzéć nie będę.
— Cóż myślisz z sobą?
— Co — odparł Zenon — tu w téj dziurce ja nie mam co robić; pojadę do większego miasta spekulować.
Korzystając z tego usposobienia, żyd, nie zwłócząc, wziął się do spisania punktów przedugodowych i zaliczył zadatek. Umowa brzmiała na jego imię.
Niespokojny znowu, czy się oszukać nie dał, Gryżda z pieniędzmi odjechał do domu i natychmiast do opuszczenia Dubiniec przygotowywać się zaczął.
Rozważywszy wszystko, widział, że zrobił dobry interes. W okolicy pozostać nie chciał, znano go tu nadto, było mu to przeszkodą i zawadą. Byłby się wyniósł na Litwę i do Wilna, gdyby tam wspomnienie żony nie zagradzało mu drogi. Na myśl mu przyszła Warszawa.
— Czemuż nie? — rzekł w sobie.
Wspomnienie córki raczéj go pociągało, niż odstręczało.
Wśród zajęć, jakie wyjazd spowodowywał, wyprzedawania się z ruchomości, obrachunków ze służbą, nagle dowiedział się z przerażeniem Gryżda, iż istotnym nabywcą Dubiniec był Sołomerecki.
Wprawiło go to w rozpacz niemal; czuł się oszukanym, ograbionym, i natychmiast poleciał z wymówkami do Natana. Żyd go przyjął z krwią zimną. Nie zaprzeczał bynajmniéj, że był pośrednikiem, ale znajdował to tak naturalném, iż Gryżdę w końcu wyburczał. Staremu wcale nie szło o to, że dawni właściciele powracali do starego gniazda, ale, że, przy téj zręczności, on-by był mógł ich obedrzéć i kazać zapłacić pretium affectionis.
Mając się wybierać z tych stron, prawdopodobnie na zawsze, Gryżda nie potrzebował się nawet żegnać z nikim. Nie żył z ludźmi, ludzie nim pogardzali, nie kochał nikogo, za nikim mu tęskno nie było. Dubińce mu obrzydły. Sołomerecki, który natychmiast obejmował ruinę, nie chciał się z nim spotkać, wysłał od siebie kogoś dla objęcia majątku, a sam czekał aż mu doniesie, że Gryżda opuścił okolicę.
Przed wyjazdem, do jednego księdza Dziekana wstąpił dawny towarzysz.
Ksiądz Piszczała znalazł go zmienionym o tyle, że się zdawał dźwignięty z upadku i odrętwienia. Jeszcze raz w nim odrodził się stary człowiek, z dawnym sceptycyzmem swym, szyderstwem i wiarą w siebie.
Po tylu przebytych i przebolałych ciosach, gdy się już zdawał niepowrotnie złamanym, z podziwieniem Dziekan go znalazł na ciele więcéj zgrzybiałym, niż na duchu. Zgarbiony, pomarszczony, trzęsący się, na pozór bezsilny, w mowie i myślach objawiał jeszcze tę samę energią i siłę woli, co przed tém.
Ksiądz Dziekan zapytał go, co czynić myśli.
— A, nic innego, tylko to, co robiłem całe życie — rzekł Gryżda — popełniłem kilka błędów grubych i przypłaciłem za nie. Wyliczać ich nie będę; z fortuny zrobionéj już straciłem bezpowrotnie połowę; zostało mi dziś tyle, że znowu mam nadzieję się czegoś dobić.
— A potém? — zapytał Dziekan.
— Widzisz, ojczulku — odparł Gryżda — samo uczucie posiadania siły jest wielką satysfakcyą; potém tu, w téj dziurze, wśród ludzi zacofanych i głupich, nie było można jéj użyć. Gdzieindziéj potrafię sobie z nią wyrobić pozycyą i znaczenie; w wielkich ogniskach czynności ludzkiéj nie pytają o pochodzenie majątku, o cnoty człowieka, ale o pieniądz i rozum tylko. Tam ja należyte znajdę miejsce.
— A potém? — powtórzył Dziekan.
— Będę się mścił na ludziach.
— Za co?
— Za to, że się na mnie poznać nie chcieli — rzekł Gryżda — i będę szerzył zdrowe zasady. Każdy sobie, każdy dla siebie. Kto słaby, ten niepotrzebny.
— I tam daléj — dokończył, już śmiejąc się tylko, Dziekan. — Jesteś niepoprawny, mój panie Zenonie; widzę, że nieszczęście nic cię nie nauczyło. Życzę, abyś nie wpadł z deszczu pod rynnę.
Czy urok nowości, czy jakieś przesadzone nadzieje, na wyjezdném Gryżdzie dodały jakby ochoty do życia. Jechał do miasta, prawie sobie całkiem nieznanego, do ludzi zupełnie obcych, bez niczego, coby go zalecać mogło, oprócz pieniędzy, które jemu się zdawały dosyć znacznemi, a które na polu większéj działalności i interesów mogły się wydawać małostką.
Nie miał żadnego z góry obmyślonego planu postępowania, wierzył znowu w siebie.
Było jego zamiarem, naprzód wsunąć się tu bardzo skromnie, cicho i żyć oszczędnie, dopóki-by się nie rozpatrzył i nie rozsłuchał. Stanął więc w małym hoteliku, w ciasnej stancyjce, i natychmiast poszedł sobie szukać mieszkania równie skromnego. Bojaźliwie i ostrożnie szedł krok za krokiem, niedowierzający, bojąc się być oszukanym; z wielkim kłopotem wynalazł to, czego szukał: parę pokojów na drugiém piętrze, przy Bielańskiéj ulicy. Kupił trochę starych mebli, przyjął starą kucharkę, i uchodząc w oczach właściciela domu za wysłużonego, pensyonowanego urzędnika z prowincyi, począł sznurkować po mieście.
Robienie znajomości okazało się tu daleko trudniejszém, niż sądził. Nie miał żadnego z tych przymiotów, które pociągają ku sobie, a powierzchowność starca zgrzybiałego nic się po nim spodziewać nie dozwalała.
Na giełdzie rozsłuchawszy się, przekonał, iż nic do zrobienia nie było. Miesiąc cały błądził tak napróżno, i zniechęcony, widząc, że się nie obejdzie bez pośrednictwa, nie mając żadnego innego, napisał do Natana, aby go polecił któremu ze znajomych sobie współwyznawców.
Żyd w istocie przysłał mu list, pisany po hebrajsku, którego on treści sprawdzić nie mógł, i musiał zapewne właściwie go polecić jakiemuś krewnemu z Franciszkańskiéj ulicy; bo drugiego dnia po oddaniu pisma zjawił się u niego młodzieniec, bardzo elegancko ubrany, grzeczny, i ofiarował mu swe usługi.
— Co pan za geszeft myśli robić? — zapytał go.
Gryżda ściągnął ramiona.
— Mam troszeczkę pieniędzy — rzekł. — Natan pewnie panu pisał... lubię spekulować.
— Jaka to ma być spekulacya? — rzekł młodzieniec.
Gryżda odpowiedział wymijająco.
Przybyły, pan Herman, proponował spółki; pan Zenon sobie ich nie życzył. Po długich omówieniach wyznał wreszcie, że pożyczył-by na procent znaczny.
W Warszawie, gdzie dotąd ośm procentów nie są niczém nadzwyczajném, lichwa dochodzi czasem wysokości bajecznych. Pan Herman obiecywał nastręczyć interesa, z hypoteką na kamienicach, ale naturalnie żądał komisowego, o które się ułożono.
Gryżda wymówił sobie tylko, że na żadne nadzieje i niepewne rachuby pieniędzy dawać nie będzie. Gotów był ograniczyć się piętnastym rocznie, ale wymagał zupełnego ubezpieczenia.
Długo rozprawiając, pan Herman usiłował go na inne drogi wprowadzić; lecz stary pozostał niewzruszonym. Znajomość z tym piérwszym pośrednikiem wkrótce nastręczyła inne i liczne stosunki. Zwąchane pieniądze, ściągały zewsząd ludzi, usiłujących poprobować, czy go się nie uda wciągnąć i oszukać. Pan Zenon był na nowém stanowisku podwójnie i aż do śmieszności ostrożnym.
Interesa téż szły bardzo opieszale i nie odpowiadały jego nadziejom. Kapitał złożywszy w banku dla bezpieczeństwa, ani dziesiątéj jego części w ciągu kilku miesięcy po myśli swéj zużytkować nie mógł. Tymczasem życie, chociaż skąpe, kosztowało dosyć. Gryżda znalazł się zawiedzionym w nadziejach.
W Dubińcach zaraz po wyjeździć Gryżdy zjawił się Sołomerecki. Spodziewał się je powitać z radością; widok sprofanowanego gniazda napełnił go takim smutkiem, że, obejrzawszy się, chciał uciekać. Niéma na świecie nic rozpaczliwszego dla człowieka, nad powrót do miejsc, w których było niegdyś życie, a panuje nielitościwa śmierć i zniszczenie.
Nie znalazł tu Sołomerecki żywéj prawie duszy z dawnych sług, nawet poczciwego Symeona, którego dworek stał pustką walącą się i odartą, przechadzka po pałacu wycisnęła mu łzy. Z tego, co po ojcu tu zostało, nic nie poszanowano; ślady gospodarstwa pani Gryżdzinéj były widoczne.
Popsuto, pozacierano wszystko. Sołomerecki niemal pożałował, że przez pobożne uczucie nabył miejsce, które mu się wydawało teraz niemożliwém do wytrwania w niém.
Ogrodu część, najbardziéj mu pamiętną przechadzką z Romaną, znalazł wykarczowaną na pole; cieplarnie odnowione waliły się; wszystkie budowle potrzeba było na nowo wznosić.
Z pałacem sam nie wiedział, co poczynać. Restauracya jego była-by niezmiernie kosztowną, zaniedbanie groziło ruiną. Kazał tymczasowo dach pokryć od słoty, chciał się namyślić.
Dał się namówić na to kupno, ale teraz widział, że błąd popełnił. We wspomnieniach były-by Dubińce pozostały dla niego uroczemi; rzeczywistość była odrażającą.
Na parę dni zamieszkawszy dworek, który wprzódy zajmowała Romana, Sołomerecki otrząsnął się wreszcie z tych wrażeń bolesnych, rozmyślił, powziął pewne postanowienie, wydał dyspozycye i niemal rad, że opuszczał to cmentarzysko, powrócił do swéj fabryki.
Tu nie było ani poezyi, ani wspomnień, ale gorączkowe zajęcie nie dopuszczało w tęsknieniach się zatapiać i gryźć tém, co było niepowrotném.
Maurycy znalazł się w swoim żywiole i powiedział sobie, że człowiek do rozmyślania na ruinach nie jest przeznaczonym, ale do działania. Obiecywał więc sobie na przyszłość z dala kierować podźwignięciem Dubiniec, zwolna je przyprowadzić do znośnego stanu, i nie zaglądać tam, dopóki by rozpaczliwe na nim czyniły wrażenie.
Wspomnienie Romany przybyło z nim razem z Dubiniec, w których ona, jéj los i życie, żywo mu znowu na myśl przyszły i sercem poruszyły. Ile razy bywał w Warszawie, widywał ją zawsze, przyjaźń ich nie zmieniła charakteru, ale stała się dla obojga koniecznością, potrzebą, któréj nie taili przed sobą.
Sołomerecki wiedział, że Gryżda udał się do Warszawy. Napełniało go to obawą, aby się nie zbliżył do córki, nie połączył z nią i tym sposobem nie rozerwał ich stosunku.
Za piérwszą swą bytnością, starał się wyrozumiéć, czy Romana nie widziała ojca, czy o nim wiedziała; lecz wprost pytać nie śmiejąc, nie dowiedział się o tém.
W istocie Kostek już doniósł, że Gryżda przeniósł się do Warszawy, ale go córka szukać nie mogła, on wcale nie myślał, i reszta zdana była na losy. Mieliż się kiedy spotkać i jakie to być mogło spotkanie? Romana myślała o tém z trwogą.
Rada go była zobaczyć choć z daleka, lecz kółko, w którém krążył Gryżda, wcale było różne od tego, w jakiém się ona obracała. Na Bielańskiéj ulicy, w sąsiedztwie giełdy, ona nie miała lekcyi; on zaś na Nowy-Świat, na Krakowskie Przedmieście, bardzo rzadko zabłądził.
Nareszcie dnia jednego Romana zetknęła się z nim prawie oko w oko na trotuarze i przeraziła, poznawszy go z trudnością, zestarzeniem jego i zmianą na twarzy.
Szedł z głową spuszczoną, tak zamyślony, że jéj ani spostrzegł, ani poznał, usunął się trochę na bok i pominął. Domyślając się, że może powracać do mieszkania, o którém wiedziéć chciała, Romana, idąca z lekcyi do domu, z daleka poszła za nim na Bielańską ulicę, zapytała się stróża, czy mieszka w tym domu, i otrzymała potakującą odpowiedź.
Zbiedzona powierzchowność ojca taką w niéj obudziła litość, tak poruszyła jéj sercem, że postanowiła, bądź-co-bądź, pójść do niego, i przynajmniéj sprobować w nim też uczucie dawne wskrzesić.
Nie odkładała tego długo, i drugiego dnia, z bijącém sercem, zastukała do drzwi na drugiém piętrze.
Brudna stara służąca otworzyła jéj, a widząc ładnie ubraną panienkę nie przypuszczała wcale, aby ona do jéj pana przyjść mogła. Po długich targach, wpuściła ją nareszcie.
Gryżda na pół ubrany przechadzał się po licho umeblowanych pokoikach. Nie poznał córki, aż do niego przemówiła; wpatrywał się w nią długo, nie okazał żadnéj dla niéj czułości. Przyjął ją zimno.
Biednéj dziewczynie łzy się w oczach kręciły.
Sądząc, że ojca to odstraszać może, iż się lęka, aby nie potrzebowała pomocy jego, zaczęła z żywością wielką opowiadać mu, iż sobie wcale znośny byt wyrobiła, że o swych siłach może się utrzymać.
Gryżda słuchał z uwagą.
— To mnie bardzo cieszy — rzekł na zakończenie — bo ja takie straty poniosłem, iż sam jestem w położeniu przykrém i na starość pracować muszę. Romana, biorąc to dosłownie, natychmiast ofiarowała mu przyjść w pomoc, jeśliby potrzebował.
Zakłopotał się stary i zawstydził, wybąkując, że on także spodziewa się, pomimo złego stanu interesów, dać sobie radę.
Córka naówczas nieśmiało prosiła, czyby mu w domu czém usłużyć nie mogła. Gryżda odmówił.
Wśród téj rozmowy, jednakże powoli zwiędłe serce poruszyło się, i stary, nie pozbywając się jéj, podał krzesło, rozpytując bliżéj o zatrudnienia, o życie, znajomości, które porobiła i t. p.
Nie potrzebowała się z niczém taić Romana, oprócz Sołomereckiego, o którego téż Gryżda nie pytał. Powodzenie córki, jéj szczęście do ludzi, nadewszystko to, że nic nie potrzebowała od niego, wprawiły go w nieco lepsze usposobienie.
Jednakże ani pomyślał o tém, aby żyć razem mogli, ani Romana mu się śmiała narzucać. Gdy Gryżda spojrzał na zegarek, sądząc, że potrzebuje wyjść, wstała i pożegnała go, zostawując mu swój adres, na który popatrzywszy obojętnie, rzucił go na stół.
Zapłakana, z bólem w sercu wyszła od niego córka. Spodziewała się przejednania, uścisku, powrotu do jego serca... znalazła zimną obojętność. Nie rozpaczała o przyszłość wprawdzie, nie wyrzekała się widywania ojca, ale w duszy czuła się okrutnie uciśnioną.
Dla niéj Gryżda wydał się więcéj może zmienionym, niż przypuszczać mogła z piérwszego spotkania na ulicy.
Upłynęło dni kilka, a Gryżda nie dał znaku życia. Około południa jednego dnia wreszcie przyszedł do Romany. Przyprowadziła go raczéj ciekawość, niż serce. Obejrzał pomieszkanie; do wyglądającéj Rozalii ani przemówił, jakby jéj nie znał, tak, że przystąpić do niego nie chciała; przemówił kilka słów obojętnych i wyszedł.
Znowu łzami to widzenie się z ojcem opłaciła biedna dziewczyna.
Przez cały miesiąc nie śmiała zaglądać do ojca. Tęsknica jakaś, obudzona widzeniem, skłoniła ją na ostatek pobiedz na Bielańską ulicę.
Stara sługa zapowiedziała jéj we drzwiach, że pan był chory i że miał gości. Gośćmi tymi byli dwaj izraelici, a celem ich odwiedzin musiał być interes jakiś, bo na stoliku leżały papiery i klejnoty. Gryżda się zmieszał widocznie, gości swych odprawił kwaśno, a córce wskazał siedzenie. Był nieubrany, z szyją obwiązaną grubą chustą, chrypiał i skarżył się na katar.
Wpadłe oczy i policzki, w istocie, jeżeli nie chorobę, to nadzwyczajne wydawały znużenie.
Romana radziła doktora, Gryżda zapewniał ją, że materacyk z ziół, który mu służąca zrobiła, miał wystarczyć.
Po krótkiéj rozmowie, prosząc, aby się pozwolił dowiedziéć o swoje zdrowie, córka go chciała pożegnać.
— Co tam zdrowie! — rzekł kwaśno — to przejdzie, ale do licha z tą Warszawą, że w niéj nic zrobić nie można. Żydowstwa mnóztwo, wszystkie drogi pozawalane.
— Czyż ojciec koniecznie się tak troszczyć i zabiegać potrzebuje? — zapytała Romana — przecież na tak skromne życie z pewnością mu wystarczy, a ja gotowa jestem...
— Dajże mi pokój z tą wspaniałomyślnością! — rzekł ironicznie — chciała-byś koniecznie wyjść na heroinę! Myśl o sobie.
Romana, dotknięta tém, pożegnała go, już nie mówiąc słowa.
Gryżda po kilku dniach z obwiązaną szyją pokazał się na ulicy znowu. Romana w rozmowie przypadkiem wspomniała nazwisko bankiera, w którego domu bywała. Było ono jedném z tych, które na giełdzie największe poszanowanie wzbudzały. Spotkawszy córkę kwaśno, zaczął się domagać Gryżda, aby mu dopomogła do zrobienia z nim znajomości. Starała się wymówić tém, iż bardzo zajęty, nie był przystępnym; ale stary począł nalegać niezmiernie, stał się natarczywym, skończył na wymówkach wreszcie, że ona dla niego nawet tak małéj uczynić nie chciała przysługi.
Obiecała więc, iż sprobuje.
Rzecz była trudna, nie uwłaczając ojcu, uprzedzić jednak mniéj więcéj o nim, jako o człowieku, który przybywał z prowincyi i mógł się wydawać trochę excentrycznym.
Bankier nie miał wielkiéj ochoty robienia nowych znajomości, starych do zbytku dokuczało mu od rana do nocy; ale dla kobiet był grzecznym, obiecał przyjąć pana Gryżdę, naznaczył godzinę.
Treści rozmowy nie mogła się dowiedziéć córka, lecz znalazła po niéj ojca zadumanym i smutnym.
— To są ludzie szczęśliwi, u szczytu, którzy ani znać biedniejszych, ani być im pomocą nic chcą — rzekł do córki. — Mają słuszność; sług zaś i pomocników im nie braknie, ani kapitału. Nic niéma do zrobienia, prószyny zbierać potrzeba; ale człowiek rozumny — dokończył — widzi rzeczy zdrowo, a w bawełnę nie obwija. Vae victis! — dodał w końcu.
To stosunkowe niepowodzenie wpłynęło tak na Gryżdę, że córka jeszcze go w kilka dni znalazła bardziéj pogrążonym w sobie i mocniéj podrażnionym. Chciał dawniéj szerszego placu działalności, teraz narzekał, że opuścił ten kąt, w którym nie umiał obracać, i gdzie więcéj robił w przeciągu miesiąca, niż tu w pół roku.
Wynosić się już jednak nie myślał. Za każdém wszakże widzeniem się Romana mogła po nim poznać, czy mu się lepiéj, czy gorzéj powodziło. Odzyskiwał nadzieję, uśmiechał się, szydził z głupców, bo cały świat, oprócz siebie, miał za nich; potém milczał lub przeklinał.
Do Romany zaglądał bardzo rzadko, a nigdy mu na myśl nie przyszło czémś jéj dowieść, że ona go obchodziła, choć małą jakąś zrobić przysługę. W jéj pokoikach brał do rąk piękniejsze cacka, podarunki uczennic i zapytywał o każde, co ono mogło kosztować. Potrząsał głową potém. Skromne bardzo urządzenie się Romany wydawało mu się, jak na nią, zbytkowném. Raz przyszedłszy w porę obiadową, dał się zaprosić, jadł ochoczo i znalazł stół bardzo wykwintnym.
— Słowem — rzekł raz do córki — że oto ja, co na tém zęby zjadłem, nie mogę prawie nic zrobić, a ot taka, jak ty, dziewczyna, co tyle tylko, że klapie po fortepianie, ma, co jéj potrzeba i na niczém jéj nie zbywa.
— Ojciec jesteś wymagającym — rzekła Romana.
— Mam do tego prawo — zawołał — czuję w sobie siły do spraw wielkich, mam pomysły; fatalizm mnie do niczego nie dopuszcza. Wszystko jest w życiu ślepą fatalnością.
W końcu roku Romana coraz go bardziéj znajdowała zgorzkniałym, zwątpiałym, milczącym. Widoczném było, że interesa wcale nie szły.
Przyznał się jéj raz, że poniósł wielką stratę znowu. Dwa czy trzy razy córka go znalazła z tą szyją obwiązaną, nie wychodzącego z domu i przebąkującego, że nie było czego chodzić. Usłużyć jéj sobie nie dozwalał w niczém.
Nie widywali się czasem bardzo długo, potém zjawiał się u niéj na chwilę, pochodził po izdebkach, pomruczał i odchudził.
W ciągu gdy się to działo, nadjechał Sołomerecki. Romana, widząc się z nim, otwarcie mu powiedziała, że się z ojcem widywała, że bywał u niéj czasami. Zrozumiał to Maurycy i prosił ją o skazówkę, gdzieby się z nią mógł spotkać, gdyż chciał korzystać z bytności swéj. Romana wymieniła dom bankiera, w którym i on, i ona, bywali.
Nie śmiał wywiadywać się u niéj o Gryżdę Maurycy. Bankier go zaczepił sam, dopytując o tego oryginała, którego, jako z tamtych stron pochodzącego, Sołomerecki znać musiał.
— Jest to dawny rządzca ojca mojego, późniejszy nabywca naszego majątku — rzekł Maurycy — człowiek dosyć niegdyś majętny, na grosz chciwy, który całe życie spekuluje, i nie wiem, czy rezultat odpowiada jego pracy.
Bankier śmiał się, powtarzając to, co Gryżda w rozmowie krótkiéj mu wypowiedział, spodziewając się zapewne, iż obudzi rozumem swym nadzwyczajne zdumienie.
— Co on tu chce robić? — spytał — pieniędzy mamy dosyć, kapitał, o którym mi wspomniał, kropla w morzu, a jego teorya niedorzeczna.
Ruszył ramionami.
Tym razem Romana tak jakoś była przybita myślą o ojcu, że nawet odwiedziny Sołomrreckiego jéj nie ożywiły. Nie mogła się z nim widywać tak swobodnie, jak zwykle.
Spytała go, czy się bardzo cieszył z nabycia Dubiniec.
Maurycy szczerze się wyspowiadać jéj nie chciał, zabolał tylko nad wykarczowaniem ogrodu, nad ruiną, i wspomniał, że w tym dworku, w którym mieszkała, w czasie swéj bytności musiał się pomieścić.
— We mnie Dubińce same najboleśniejsze budzą wspomnienia — dodała Romana. — Jestem istotą, nie mającą bytu i na wieczne tułactwo skazaną.
— Prawie wszystkich to jest los — dodał Maurycy — bo i ja muszę po świecie wędrować dla pracy.
Smutnie się pożegnali z sobą, smutniéj niż kiedykolwiek.
Przybycie Gryżdy do miasta, jego zamieszkanie, w ogóle, zamiast ożywić Romanę, stało się dla niéj troską, odebrało jéj dawną swobodę. Widok jego, niemożność wpłynięcia na zmianę życia, bolały ją.
Patrzyła na męczarnie człowieka, walczącego z czémś nieduścignioném i nieoznaczoném, ubiegającego się o to, co mu szczęścia dać nie miało, obłąkanego i zdziwaczałego.
Takim był w istocie Gryżda, a pobyt w Warszawie, sprowadzając nowe rozczarowanie, przygnębił go bardziéj jeszcze. Gdy Romana mu z troskliwością mówiła o stanie tym, gniewał się i zaprzeczał jéj, nie chcąc się przyznać, że mu się niepowodziło i że był zrażonym.
W czasie bytności Sołomereckiego w Warszawie, który z każdym rokiem zyskiwał na wziętości, uznaniu, a miał tyle za sobą, iż każdemu się podobać musiał; w domu bankiera, w którym Romana często bywała, zaczęto snuć projekta ożenienia go.
Była to partya świetna, nawet dla milionowéj panny: tytuł książęcy, człowiek miły, dobrze wychowany i mający świetną przyszłość przed sobą.
Chciano go ożenić i znajdowano, że powinien był koniecznie wybrać sobie pannę w tych kołach, w których się teraz obracał.
Mówiono o tém otwarcie przy Romanie, bo choć wiedziano, że była z nim dobrze, nie posądzano ani jéj, ani jego o bliższe stosunki, widząc ich niewłaściwość.
Usłyszawszy o tém, Gryżdówna taką jakąś boleść uczuła w sercu, iż sama się rozgniewała na siebie i wyrzucała ją sobie. Wmawiała w siebie, iż miała tylko przyjaźń dla Sołomereckiego, a sama myśl, iż on mógł pokochać inną, być z nią bliżéj, ściśléj, nierozerwalne połączonym, budziła zazdrość i ból niewysłowiony.
Rozwaga mówiła jéj, że dała zanadto nad sobą zapanować temu uczuciu, które go z nią łączyło. Mimowolnie wciągnięta w rozmowę o tych projektach, Gryżdówna o Sołomereckim wyraziła się w ten sposób, iż je starała się niemożliwemi okazać. Zaręczała, że znanym był ze swego wstrętu do małżeństwa, że wcale się żenić nie myślał.
Co gorzéj, przy piérwszém potém spotkaniu się z nim, odkryła mu wszystkie spiski na niego i opisała osoby, które do nich wchodziły, sama nie zdając sobie z tego rachunku, w ten sposób, że od nich odstręczyć mogła.
Późniéj dopiéro zaczęła to sobie wyrzucać.
— Po co ja się w to wdaję? To niedarowane dziwactwo! Sza!
Walcząc z sobą, doszła potém do przekonania, że owa przyjaźń była niebezpieczną, bo groziła przerodzeniem się w inne uczucie. Postanowiła więc zwolna zerwać stosunki, aby się wyswobodzić.
— Narzucam mu się w sposób nieprzyzwoity, to do niczego nie prowadzi, oprócz udręczeń. Należymy do światów tak od siebie oddzielonych, iż nigdy marzyć nie można... o niczém.
Słabość, którą wyrzucała sobie za późno, postanowiła zwyciężyć. Pobyt ojca nastręczał jéj wymówkę. Gdy znowu przyjechał Sołomerecki, starała się go unikać, ale on jéj szukał. Skończyło się na tém, że urok rozmowy z nim złamał postanowienia.
Nowe nastąpiły wyrzuty sumienia, i postanowienia nowe. Widziała, że należało zerwać zupełnie. Upłynęło kilka miesięcy, stęskniła się za nim, ale obiecywała sobie, gdy przyjedzie, ułożyć się tak, aby go nie widziała.
Postanowienie było uroczyste.
Spotkali się w domu bankiera, a Sołomerecki podszedł do niéj z takiém uczuciem radości, tak ją ujął tém, że na chwilę zapomniała o wszystkiém. Nazajutrz w Saskim ogrodzie, którym przechodziła ze swoją teczką, Maurycy ją napędził.
— Pani jakbyś uciec chciała przede mną — zawołał — zabierając się jéj towarzyszyć.
Romana smutnie oczy na niego podniosła.
— Wiesz pan — rzekła — że nie tylko bym to uczynić powinna, ale doprawdy mam to postanowienie. Niech mnie moje sieroctwo tłómaczy.
Zbytecznie przywykłam, rozpieściłam się jego przyjaźnią, nadto tęsknię za nią, słowem, obawiam się jéj dla siebie!
Sołomerecki zdumiał się.
— Ale, na Boga — rzekł z zapałem — przecież pani wierzyć w to powinnaś, że przyjaźń ani się zmieni, ani ostygnie, ani ją co może rozerwać.
— Przeciwnie — podchwyciła Gryżdówna — ja te wszystkie następstwa przewiduję, jako nieuniknione. Pan się musisz ożenić; cóż będzie znaczyć taka biedna przyjaciółka przy żonie?
— Ale ja wcale się żenić nie myślę — zawołał Sołomerecki — daję słowo na to. Żenią mnie, to prawda, lecz ja się nie żenię, a gwałtu sobie zadać nie pozwolę.
— Serce przemówi kiedyś — odparła Romana.
— Nie widzę do tego najmniejszego podobieństwa — rzekł Maurycy. — Tymczasem ta nasza przyjaźń tak mi starczy, że nic więcéj nie pragnę.
Romana szła z głową spuszczoną.
— Jest to egoizm z mojéj strony — odezwała się — tak się panu narzucać. Wymawiam to sobie.
— Przepraszam — zaprzeczył Maurycy — jeżeli kto, to ja chyba jestem niepozbytym natrętem; ale są takie związki ducha i myśli, które, raz zadzierzgnięte, nie rozrywają się nigdy. Dlaczegoby w przyjaźni nie miało być istot dla siebie przeznaczonych, tak, jak w poezyi są kochankowie predestynowani? Zmiłuj się pani, gdyby ci kiedy myśl przyszła, z jakiegokolwiek powodu, zrywać ze mną, jeden tylko przyjmuję jako usprawiedliwiony: jeżeli pani znajdziesz człowieka, który ci do szczęścia będzie potrzebnym i lepszym przyjacielem nade mnie.
Romana wzruszona rękę mu podała.
— Lękasz się pani może — dodał Maurycy — aby ta przyjaźń przez ludzi fałszywie nie była tłómaczoną i nie uwłaczała ci.
Rozśmiała się Gryżdówna.
— Ja? bynajmniéj! Sądy ludzkie są mi obojętne; zresztą pewną jestem, że nikomu na myśl nie przyjdzie, aby pan Maurycy mógł sobie wybrać tak biedną, nic nieznaczącą, jak ja, istotę.
Rozmowa, która zapowiadała się jako zakończenie, zmieniła się przeciwnie w tak serdeczną, że Romana przestała myśléć o zrywaniu z Sołomereckim.
— Potrzeba się napawać wonią kwiatków, dopóki nie powiędną — powiedziała sobie, wchodząc do swojego mieszkania — a gdy ich nie stanie, może i życia zabraknąć.
Nie myślmy o jutrze.

VIII.

Zbudzono Romanę w nocy.
Rozalia pobiegła do drzwi, przestraszona dzwonieniem, nie mogąc pojąć, co się stało. Nigdy jeszcze o téj porze nikt się do drzwi nie dobijał.
W progu stał posłaniec zadyszany, powiadając, że go wyprawiono z Bielańskiéj ulicy; stary jakiś pan chory prosił córki, aby do niego przybyła.
Romana ubrała się co najprędzéj, Rozalią wzięła z sobą, posłańcowi dla bezpieczeństwa kazała towarzyszyć, i natychmiast udała się na ulicę Bielańską.
Przelęknioną była, gdyż Gryżda musiał się czuć bardzo źle, powołując ją do siebie.
Na górze zastała starą sługę, drzemiącą spokojnie, która na zapytanie o pana odpowiedziała obojętnym ręki ruchem.
Nad wszelkie spodziewanie Gryżda nie w łóżku był, ale siedział na krześle, starém futerkiem odziany i trzęsący się, jak w febrze.
Zobaczywszy córkę, kazał się jéj nachylić do ucha:
— Kazałem cię zawołać; czuje się chorym, a ja tu nie jestem bezpiecznym. Służąca podejrzana, okrada mnie, ma jakieś konszachty z ludźmi niepewnymi. Boję się.
Mogą mnie zabić, i okraść.
Zostań przy ojcu. Może istotnie... ja nie wiem... jeśli lepiéj nie będzie, poślemy po doktora.
Romana chciała to uczynić natychmiast; Gryżda zaprotestował.
— To może przejść, a doktorowi za wizytę płacić potrzeba. Czekajmy do rana.
— Starą tę sługę podejrzaną — dodała córka — możemy jutro odprawie. Rozalia się podejmie nam usłużyć.
— Dobrze, stara ta struć mnie może — szepnął Gryżda — podpatrzyłem, jak w kuchni z jakimiś ludźmi, dziko wyglądającymi, umawiała się, szeptała. Boję się.
Oni myślą, że ja mam pieniądze. W tém coś jest.
Ledwie go mogła uspokoić córka, zapewniając, że teraz przy niéj i Rozalii niczego się obawiać nie był powinien.
Stary się dał zaprowadzić do łóżka. Gorączka była widoczną, nad ranem posłano po doktora.
Rozalii z domu bankiera, w którym bywała, znajomym był jeden z najsłynniejszych lekarzy; napisała słówko do niego — przybył.
Choroba starego była w tém stadyum rozwijania się wstępnego, w którem żadnéj stanowczéj dyagnozy zrobić nie można; potrzeba było czekać na fenomena stanowcze, charakterystyczne. Gorączka tylko była widoczną i środki właściwe przepisane zostały.
Natychmiast córka zajęła się gospodarstwem ojcowskiém, wraz z Rozalią. Z wielkim trudom, oporem i kosztem pozbyły się staréj służącéj, któréj sam widok Gryżdę niepokoił. Mogła być przywidzeniem z jego strony obawa niebezpieczeństwa, lecz nieład i zaniedbanie oskarżały sługę. Rozalia z wielką gorliwością podejmowała się ją zastąpić, Romana téż była czynną. W niewielkiém mieszkaniu widać było, że Gryżda zupełnie zaniedbał się i żył z dnia na dzień, jak Łazarz, myśląc tylko o swych niefortunnych spekulacyach. Resztki nędznego jadła, chleba zeschłego, niedopitego piwa, podarte papiery, suknie stare, których przeznaczenie zostało zmienione, walały się po wszystkich kątach. W sypialni opieczętowane fanty jakieś, pudełka i rozmaite przedmioty, które widocznie do starego nie należały, dowodziły, że się pokątną lichwą zajmował. Można się było domyślać, jakie prowadził życie, z tych szczątków, które po niém pozostały. Rozalia, z bólem patrząc na to, gdy Gryżda senny leżał w gorączce, zajęła się nieco porządkowaniem, bo jéj doktora wstyd było. W mieszkaniu całém wszędzie coś do czynienia miały obie, tak straszliwie zabrukaném je zastały. A że Gryżda jedzenie sobie kazał przynosić z najbliższéj garkuchni, z najtańszéj, nie było sprzętu, brakło naczyń, aby nawet wody zagrzać. Wszystko musiano kupować, znosić i przysposobić.
Rozalia była do tego jedyną, bo umiała być czynną, a znała już dosyć Warszawę, aby wiedziéć, gdzie czego dostać. Znalazła téż służącą kucharkę, pewną, którą wzięła do pomocy. Romana, nie odwołując się do chorego, wszystek pieniądz, jaki miała zaoszczędzony, przyniosła z sobą i szafowała nim, szczęśliwa, że go w ten sposób użyć może.
Zostawała jedna trudność, że potrzeba było lekcyi nie opuszczać, a ojca pilnować.
Podzielić się musiała Romana i na oboje wystarczyć, mogąc się spuścić na Rozalią, która była niezmordowaną. Własne mieszkanie zamknąwszy i oddawszy pod opiekę gospodarza, piérwszą i drugą noc spędziła Romana na kanapce, z któréj zrywała się ciągle do ojca, leżącego w gorączce. Lekarz przewidywał, iż dosyć skomplikowana i ciężka słabość, któréj wiek chorego nadawał znaczenie wielkie, może się bardzo długo przeciągnąć. Poddawał myśl, aby dla starego postarać się o miejsce w domu zdrowia, jak się wyrażał eufemicznie, to jest po prostu w szpitalu. Wnosząc z tego, na co patrzył, domyślał się ubóztwa.
Romana zaprotestowała.
Następnych dni Rozalia, która drzwi pilnowała, nie mogła się opędzić dzwoniącym i przychodzącym z różnemi interesami figurom, wcale nie sympatycznym, natrętnym i zuchwałym. Nie chciały one rozumiéć, ani wierzyć w chorobę, dopominały się widzenia z Gryżdą, wykrzykiwały głośno, parły się do drzwi, i siłą tylko pozbyć się ich było można.
Chory, choć leżał w najdalszym pokoju, zdawał się te głosy słyszéć, zrywał się niespokojny, mruczał, rzucał się i trzeba było przytrzymywać go w łóżku gwałtem.
Wszystko to dla Romany było niewysłowioną męczarnią. Zmuszona wtajemniczyć się w życie ojca, ze wstrętem spoglądała na nie, chociaż zaledwie zewnętrznéj jego fizyognomii cząstka jéj była dostępną.
Papiery i notatki zebrała wszystkie, nie patrząc na nie, nie chcąc się bliżéj zapoznawać z tém, o czém mogła nie wiedziéć.
Gryżda był chwilami zupełnie przytomnym, to na przemiany sennym i rozgorączkowanym. W marzeniach wyrywały mu się wyrazy, sarkazmy, nazwiska ze wspomnień całego długiego życia, po większéj części niezrozumiałe dla słuchających, czasem dla Romany przykre i łzy jéj wyciskające.
Szyderski ton jakiś panował w nich. Oprzytomniawszy, Gryżda okazywał się niespokojnym, chciał wstawać i objawiał obawę o zaniedbane interesa swoje. Na córkę patrzał, to jéj nie poznając, to wołając po imienin i polecając, aby go nie opuszczała. Przedewszystkiém lękał się być okradzionym, i w końcu pugilares swój, który na piersiach nosił, oddał córce; ale potém, zbudziwszy się, szukał go, i kazał sobie pokazywać, rozpatrując się w nim, czy był nietkniętym.
Dni kilka upłynęło w takim stanie smutnym, a Romana czuła się śmiertelnie zmęczoną, chcąc podołać wszystkim obowiązkom swoim. Lekcyi porzucić nie mogła, gdyż natychmiast zastąpionoby je kim innym, a odzyskać było-by niepodobna. Od rana więc, nieustannie czynna, musiała biegać, z myślą zaprzątnioną ojcem, siedziéć u fortepianu drzemiąc, powracać na Bielańską ulice, dowiadywać się do swego mieszkania i pokazywać ojcu, który, oprzytomniawszy, domagał się jéj natychmiast. Z nią tylko był cokolwiek spokojniejszy.
Podołać temu mogła tylko energia Romany i jéj serce. Rada była, że mogła ojcu służyć i czyniła to z rodzajem zapału, z pociechą, któréj piérwszy raz w życiu doznawała. Dotąd żyła tylko sama sobie, a kobieta szczęśliwą być nie może, jeśli się komuś nie poświęca. Pozbawiona rodziny, tworzy ją sobie, adoptuje; a gdy i to niemożliwe, służy pieskom i kanarkom.
Choroba się przedłużała, nie było o wiele gorzéj, ale téż polepszenia doktor nie obiecywał tak rychło. Groźne niebezpieczeństwo minęło, gorączka tyfoidalna ustąpiła, pozostały jéj skutki, dla starego i zużytego organizmu długo czuć się dające.
Gryżda wychudł okropniéj jeszcze, głowa i ręce mu się trzęsły, osłabiony był nadzwyczajnie. Umysł niespokojny, oddziaływał w nim na słabe ciało. Interesa, których zaniedbać musiał, stały mu przed oczyma ciągle, a żadne argumenta nie skutkowały, gdy o nie chodziło.
W wielu z nich Romana, z największym wstrętem, dla uspokojenia chorego, musiała być pośredniczką, i wedle jego wskazówek postąpić z natarczywymi pomocnikami.
Gryżda chciał razy kilka, aby ich do niego przypuszczono, ale doktor się temu oparł stanowczo. Lepiéj poznawszy chorego, wiedział, że toby wywołało gniew, kłótnią i mogło sprowadzić recydywę.
Stary się tém tylko pocieszał, że wkrótce sobie wstać obiecywał, a doktor, dla uspokojenia go, nadzieję tę potwierdzał.
Tygodnie tak tym czasem upływały, a Gryżda się z łóżka nie mógł podźwignąć. Potrzebował nieustannych starań około siebie, pieczy, a nadewszystko despotycznego narzucania sobie tych środków, które mu się kosztownemi wydawały.
Córka musiała go ciągle zapewniać, iż sama się o nie postara, i że nic za to płacić nie będzie. O kasę swoję był tak troskliwym, że nawet codzień sprawdzał, czy jéj nie naruszono. Romana swojemi pieniędzmi płaciła za wszystko.
Nic nie miał przeciwko temu.
Życie to, rozdzielone na poły pomiędzy dwa mieszkania, których potrzeba było doglądać, było dla Romany nadzwyczaj ciężkiém, tak, że w końcu musiała pomyśléć o tém, czy-by się w jednym domu z ojcem nie mogła umieścić. Lepsze daleko własne mieszkanie udało się jéj wkońcu zamienić z sąsiadem, który parę pokojów około Gryżdy na drugiém piętrze zajmował. Przeniosła się więc na Bielańska ulicę, chociaż ona dla jéj wycieczek i lekcyi mniéj była dogodną.
Gryżda o to ani pytał, ani wiedział o tych szczegółach; jedna myśl zajmowała go ciągle, a tą był powrót do zajęć i interesów, o których doktor ani chciał słuchać.
W piérwszych dniach niepozbyci natręci, którzy się do drzwi dobijali, zwolna stali się gośćmi coraz rzadszymi, naostatek prawie znikli. Ale pozostałe u Gryżdy fanty, na które pożyczał, które albo wykupione być miały, albo na dłuższy termin zastawione, częste przyjmowanie interesantów czyniły konieczném. Romana naówczas radziła sobie, jak mogła, i wyręczała ojca, usiłując, o ile się dało, pozrywać wszelkie stosunki z lichwą i pośrednikami do niéj.
Na to wszystko ile musiała wyszafować sił i życia, szczególniéj tam, gdzie bez wstrętu dotknąć nie było podobna spraw brudnych, ona jedna wiedziała. Czuła się przybitą, upokorzoną, ale spełniała obowiązek, płaciła dług za wychowanie, które ojcu była winną.
W ciągu tego obcowania codziennego z córką, Gryżda nie okazał nigdy, aby miał dla niéj wdzięczność. Ze zdrowiem wracał mu cynizm dawny. Gdy raz doktor chwalił przy nim to córki poświęcenie, chory zwrócił się ku niemu szydersko:
— Głupia dzierlatka — rzekł do lekarza — nie rozumié własnego interesu. Pewny jestem, że opuszcza lekcye, zapomina o sobie. Choruje na heroinę miłości rodzicielskiéj, a ja z tego korzystam. — I śmiał się.
Doktor się namarszczyl i zamilkł.
Powrót do zdrowia i do zajęć zwykłych okazał się niepodobieństwem w krótszym czasie; Gryżda musiał leżéć i odżywiać się, co z trudnością przychodziło. Niecierpliwy, znudzony, za całą miał pociechę wydobywanie rachunków, zapisywanie jakichś cyfr wymarzonych, zabawianie się dziecinne spckulacyami niebywałemi.
Poufnie zapytany lekarz, nie przed córką, ale przed Rozalią, otwarcie powiedział, że o wyzdrowieniu zupełném bardzo powątpiewa i że prawdopodobnie stary pociągnie w tym stanie czas jakiś i zgaśnie kiedyś z wyczerpania i wyżycia.
Odwiedziny jego stały się coraz rzadszemi. Pożycie z chorym przybrało pewne formy niezmienne, do których Romana przywykła w końcu. Musiała tylko zupełnie prawie wyrzec się wieczorów muzykalnych i własnych rozrywek, nie chcąc ojca porzucać w samotności, która go rozdrażniała.
Ciągnęła się tak mniemana konwalescencya miesiącami całemi.
Sołomerecki, który w przeciągu tego czasu był parę razy w Warszawie, dowiedział się od żony bankiera o poświęceniu się Romany dla ojca, pragnął ją widziéć koniecznie i ostrożnie udał się na Bielańską ulicę, gdzie wielce mu przyjaźna panna Rozalia ułatwiła widzenie się z panienką.
Romanę znalazł bardzo zmienioną. Podwojony trud, niepokój, samo obchodzenie się z nią chorego ojca, które serce ściskało, uczyniły ją pogrążoną w sobie, smutną. Ucisk widać było z twarzy.
Powitała Maurycego podaniem ręki, unikając wspomnienia o ojcu i swojém położeniu. Na chwilę ożywiła się, zapomniała, wracając z Maurycym do zwykłéj rozmów treści, do czytanych książek, do pytań o jego życie i powodzenie. Sołomereckiemu wiodło się teraz szczęśliwie, miał już aż dwie fabryki pod swoim nadzorem, udział w obu, a obie szły mu dobrze. W Dubińcach, do których prawie nie zaglądał, tak przykre one w nim budziły wspomnienia, powoli restaurowano naprzód budowle gospodarskie, pałac zostawał na sam ostatek.
Parę razy zeszli się tak w czasie pobytu Sołomereckiego; Romana zaczerpnęła sił trochę. Dodał jéj męztwa słowem, współczuciem okazaném, dowodami stałéj przyjaźni. Odżyła nieco.
Ale po jego wyjeździe, wpływ ojca znowu jak brzemię legł na niéj. Siedząc u jego łóżka, musiała ze wstrętem słuchać zawsze tych samych sądów o ludziach, o świecie, tych samych apologii egoizmu i własnego interesu.
Romana nigdy się w żadne rozprawy w tym przedmiocie z ojcem nie wdawała. Z głową spuszczoną nad jakąś robótką, którą machinalnie się zajmowała, dawała mu rozprawiać, nie sprzeciwiając się. Czasem się jéj wyrwał wykrzyk jaki, ale natychmiast zapanowywała nad sobą.
Kwartał już cały przedłużał się ten stan chorobliwy, z którym Gryżda się oswoił. Siły mu po trosze powracać zaczynały. Z wielką pociechą Romany, wstawał czasami i z razu z pomocą Rozalii, potém już sam przechadzał się po pokoju.
Zarazem jednak z tą poprawą zdrowia umysł bezczynnym już wytrwać nie mógł. Ponieważ mu zabroniono wszelkiego zetknięcia się z dawnymi jego pomocnikami w lichwiarskich sprawach, z nadzwyczajną przebiegłością, unikając oka córki i Rozalii, potrafił sobie przekupić przyjętą kucharkę.
Parę razy w ciągu dnia Romana się oddalała na lekcye, które trwały po godzin kilka. Rozalia sama na targ chodziła. W domu zostawała służąca, która potajemnie zaczęła wpuszczać znowu wezwanych faktorów.
Z pewnego rodzaju uciechą, że tak zręcznie potrafił oszukać wszystkich, Gryżda rozpoczął dawne interesa, ale się tak krył z niemi, iż ani podejrzliwa Rozalia, ani córka domyślać się tego nie mogły.
Czasem nawet szydersko chwalił się, że tak był córce posłusznym, i usta mu się ironicznie wykrzywiały.
Ten powrót do najulubieńszych zajęć odbił się zaraz na humorze Gryżdy, z którego córka, niedomyślając się przyczyny polepszania, cieszyła bardzo.
Lecz czy to pośpiech, z jakim teraz, ukrywając się, musiał sprawy swe dokonywać, czy osłabły umysł, czy umiejętność wyzyskania go przez pośredników, wywołały nareszcie straty.
Parę pomniejszych zniósł Gryżda, pokrywając je milczeniem, ale posępnym się stając i zadumanym ponuro.
Dnia jednego, gdy Romana wieczorem z lekcyi powracała, w progu ją spotkała Rozalia, szepcąc, że Gryżda był gorzéj i dostał jakiejś gorączki. W istocie córka, pobiegłszy do niego, zastała rozdrażnionego, mówiącego do siebie, wykrzykującego i rzucającego się gwałtownie. Zdawał się niespełna przytomnym.
Wyrazy, które mu się z ust wyrywały, zdawały się odnosić do przeszłości, gdyż nikt nie wiedział i nie domyślał się, że Gryżda potajemnie znowu był czynnym.
Powołano doktora, zarządzono co tylko było można, aby przerwać groźnie się objawiającą recydywę; ale stan umysłu tak oddziaływał na chorego, że w nocy stracono wszelką nadzieję.
Romana siedziała przy nim i musiała słuchać wybuchów, już teraz żadną rozwagą nie uśmierzanych, wyuzdanego cynizmu.
Zwolna z tego stanu najwyższego rozdrażnienia wpadł stary w senność niespokojną, która zdawała się polepszeniem, a była zwiastunką końca.
Ciężki oddech, zamknięte oczy, podnoszenie się piersi gwałtowne, trwały aż do ranka; potém nastąpiło uspokojenie pozorne, i o dnia brzasku, zwisłéj ręki wychudłéj dotknąwszy, córka postrzegła, że nie żył.
Śmierć litościwa we śnie mu przyniosła wyzwolenie.
Z suchemi oczyma, ale sercem zbolałém, Romana musiała się teraz zająć wszystkiém, z pomocą jednéj Rozalii. Długie znużenie, wrażenie doznane, znękanie i ją nareszcie, walczącą mężnie do końca, zmusiły położyć się do łóżka.
Rozalia nie była by sobie mogła sama dać rady, lecz wezwała na pomoc przyjaciół i znajomych, którzy się podjęli pogrzebu i dopilnowania wszystkich formalności prawnych, jakie śmierć za sobą ciągnęła.
Szczególnym losu zrządzeniem, Sołomerecki znajdował się naówczas w Warszawie, dowiedział się o wszystkiém i bez namysłu poszedł ofiarować usługi swe Rozalii, na któréj głowie było wszystko.
Z Romaną widziéć się nie mógł.
Powszechne współczucie, jakie wzbudzał jéj los, przyczyniło się do oszczędzenia wielu przykrości.
Doktor nie odstępował choréj, i po dziesięciu dniach Romana wstać mogła, jako konwalescentka. Sołomereckiego w Warszawie już niebyło. Interesu Gryżdównéj polecił on jednemu z prawników najwziętszych i najzacniejszych. Nie były one wcale skomplikowane i oprócz małych, ostatnich lichwiarskich spraw, które zlikwidowano łatwo, spadek leżał czysty w banku, znalazł się w papierach zmarłego.
Nie spodziewano się, aby mógł być tak znacznym, wnosząc z ubóztwa i zaniedbania, jakiém się Gryżda otaczał. Wszystko razem, pomimo uronionych w fałszywych spekulacyach pieniędzy, dochodziło do stu tysięcy rubli, które Romanie zapewniały życie swobodne i uwalniały ją od dawania lekcyi, które są dla artysty każdego ofiarą i męczarnią. Przychodząc do zdrowia, Gryżdówna zmuszoną była zaraz pomyśléć o sobie.
Nie miała nic innego do wyboru nad Warszawę, do któréj nawykła; chciała tu żyć cała dla sztuki, zdala od świata większego, w wybraném kółku.
Mieszkanie na Bielańskiéj ulicy ze stratą udało się natychmiast odstąpić; najęto inne w środku miasta, na Nowym-Świecie, a Rozalia, która swą panią i jéj gusta znała najlepiéj, pomogła czynnie do prędkiego w niém zagospodarowania.
Prawnik ułatwił umieszczenie kapitału na pewnych hypotekach, które przynosiły dochód, aż nadto wystarczający na życie bardzo wygodne.
Lecz nie zmienia się trybu zwykłego bytu, nawet na lepszy, bez pewnego przykrego uczucia jakiejś próżni. Romanie z początku brakło nawet nudnych lekcyi, biegania za niemi, i téj rozrywki, jaką widok coraz nowych ludzi przynosił.
Miała za to, co z sobą przynoszą zawsze pieniądze.
Młoda, nie brzydka, wychowana starannie, dopóki była prostą nauczycielką muzyki, nie zwracała oczu na siebie, zwłaszcza, że ich nie wyzywała. Teraz, majętna panna, przy wszystkich przymiotach dodatkowych, stawała się znakomitą partyą, tém pożądańszą, że z sobą nie przynosiła rodziny i samą była na szerokim świecie.
Wciskano się jéj do domu wszelkiemi środkami, a choć drzwi starannie zamykała, osoby znane nie dawały się odepchnąć i, nie pytając, prowadziły z sobą nowych znajomych.
Artyści, młodzież ze świata finansowego, młodzieńcy nieokreślonego stanu i powołania, zbijający bruki w nadziei podania ręki do ołtarza kobiecie, coby im przyniosła swobodę próżnowania, gwałtem się tłoczyli do saloniku na Nowym-Świecie.
Romana, broniąc się od natrętów, całkiem się pozbyć ich nie mogła.
Mocne mając postanowienie pozostania swobodną, spoglądała z góry na te zabiegi, których cel był jéj aż nadto wiadomym.
Muzykalność jéj sprawiła, że naprzód miłośnicy muzyki skłonili ją do zbierania się, pod jéj opieką i przy jéj herbacie i wieczerzy, na kwartety i tria. Raz w tydzień przyjeżdżała żona bankiera, przywoziła z sobą kogoś z rodziny, napływali artyści, i wieczór przechodził tu bardzo mile.
Ale ci, co pochlebiali sobie, że talentem, usłużnością, twarzyczką, potrafią zdobyć serce Gryżdównéj, smutnego doświadczyli zawodu.
Niezmiernie grzeczna, była niesłychanie zimną i nie dopuszczała nawet cienia nadziei, w początkach zaraz ją odbierając otwartém wyznaniem, że myśli pozostać starą panną.
Gdy po raz piérwszy od śmierci ojca nadjechał na dni parę Sołomerecki, pośpieszył do swéj przyjaciółki tak niecierpliwy, że, zaledwie wysiadł i ubrał się, dość późnym wieczorem już był u jéj drzwi.
Nie zastał nikogo u niéj. Z książką w ręku wybiegła naprzeciw niemu z gabinetu, nie kryjąc swéj radości z widzenia go. Sołomerecki téż był rozpromieniony.
— Kiedy żeś pan przybył do Warszawy — zapytała, — u bankiera nic o nim nie słyszałam, byłam tam wczoraj.
— Przyjechałem przed godziną — odparł Maurycy, — a żem był bardzo o panią niespokojnym, pospieszyłem, choć może o niewłaściwéj godzinie.
— Owszem, jest to godzina mojego podwieczorku, samą jestem i wielką radość sprawia mi, żeś pan o mnie nie zapomniał. Muszę mu podziękować za polecenie mnie panu Z., który wszystkie moje interesa jak najszczęśliwéj ułatwił. Miałam w panu opiekuna.
Podała mu rękę i rozmowa natychmiast nader żywa tak zajęła oboje, że panna Rozalia, teraz już promowana na towarzyszkę i rezydentkę, domem zarządzającą, śmiejąc się, po dwakroć musiała oznajmywać, że herbata stygła.
Cały wieczór spędzili z sobą, nie myśląc o przyszłości, używając téj chwili szczęśliwéj, nie zatrutéj niczém. Romana wiedziała dobrze, iż teraz bytność Sołomereckiego, przyjaźń z nim ściślejsza, musiała wywołać posądzenia i domysły; ale wzięła po ojcu może zbyteczną obojętność na opinią ludzi i ich sądy.
— Gdybyś pan jutro nie był obowiązanym jeść obiadu u pryncypała — dodała odprowadzając go do drzwi, gdy się żegnał — prosiła-bym na mój obiad, mniéj wykwintny, ale podany przyjacielską dłonią.
— Nie jestem proszonym jeszcze, bom nie był u niego — rzekł Sołomerecki — a zatém przyjmuję.
— A jeśli przy rannych odwiedzinach zaprosi? — spytała Romana.
— Powiem mu, że jestem gdzieindziéj.
— I spyta u kogo — szepnęła Romana.
— Nie mam obowiązku tłómaczyć mu się — rzekł Sołomerecki.
— Ale możesz mu nawet oświadczyć otwarcie, że ja pana odbieram — zawołała Romana. — Tajemnic nie lubię, a do przyjaźni waszéj przywiązuję taką cenę, że się nią chlubię.
Nazajutrz stawił się pan Maurycy o naznaczonéj godzinie, z tą samą wesołą twarzą, którą mu dawało zawsze każde zbliżenie się do Romany.
Oprócz ich dwojga i Rozalii, która siadała do stołu, wprzódy proszony, stary muzyk, dziwak trochę, więcéj teoretyk niż wirtuoz, znalazł się w salonie.
Był to człowiek miły w towarzystwie, ale niebezpieczny. Erudyt w muzyce, znający się na niéj doskonale, obeznany z jéj literaturą, mówny, — jako kompozytor i wykonawca nie miał szczęścia nigdy. Kwartety jego i poronione symfonie znajdowano niezrozumiałemi i dziwacznemi. Grał nieosobliwie.
Czując wartość swoję nieuznaną, gdy obok ci, co daleko mniéj umieli, pozyskiwali sobie wziętość i zdobywali imię, pan Trankowski, skazany na dawanie lekcyi, ubogi, zgorzkniał, i w sądach o ludziach w ogolę mścił się za ten, jaki na niego wydano.
W jego przekonaniu nie było z żyjących ani jednego kompozytora wyższego nad mierność, ani jednego wirtuoza, który-by zrównał Fieldowi, Humlowi lub Szymanowskiéj. Z goryczą wyrażał się o wszystkich, umiał słabe pochwycić strony, wyszydzić i wyśmiać. Znano go z téj złośliwości, która z muzykalnego świata przenosiła się i na stosunki towarzyskie. Mało łudzi mogło się pochlubić jego szacunkiem, a nie było prawie nikogo, komuby z przyjemnością łatki nie przypiął. Wszystko to było dosyć zabawne, ale w końcu nużące, choć Trankownkiemu nie zbywało na dowcipie.
Romana, litując się nad tą niedoszłą wielkością, często niemającą obiadu, zapraszała go do siebie, karmiła i słuchała plotek, które jéj garściami przynosił.
Tym razem Trankowski nie był jéj miłym gościem, raz, że swobodzie rozmowy z Sołomereckim zawadzał, powtóre, iż obyczajem swym z obiadu musiał wynieść na miasto coś o stosunkach dwojga młodych ludzi.
Szło jéj w tém więcéj o Sołomereckiego, niż o siebie.
Trankowski widział go po raz piérwszy, nieuchronném więc było, że musiał się przed nim popisać z nauką, dowcipem i złośliwością. W istocie mówił wiele, co mu nie przeszkadzało patrzéć, łapać słowa, tłómaczyć sobie wejrzenia i tworzyć domysły.
Obiad był uprzyjemniony i osolony do zbytku wymową niezmordowaną Trankowskiego; Sołomerecki milczał i słuchał.
Nazajutrz stary muzyk, chodząc po mieście, nie miał nic pilniejszego nad udzielanie na ucho wszystkim znajomym wiadomości najpoważniejszéj, iż książę Sołomerecki żeni się z tą muzykalną panną Gryżdzianką.
Poszło to błyskawicą, z ust do ust podawane, i w parę dni dostało się do bankiera i bankierowéj, która, trochę zdumiona, postanowiła wybadać przyjaciółkę.
Za piérwszą jéj bytnością u siebie, spytała o Sołomereckiego.
Romana przyznała się, że był u niéj na obiedzie i dodała:
— Jest to mój bardzo dawny znajomy i przyjaciel, lecz jeśli pani chcesz z tego jakie dalsze wnioski wyciągać, omylisz się. Stosunki nasze są tego rodzaju, przeszłość je uczyniła takiemi, że ani on, ani ja, nigdy nie pomyśleliśmy nawet, aby przyjaźń się mogła w inne uczucie zamienić.
— Przewiduję to — dodała Romana poważniéj — iż ludzie będą może mnie ogadywali i przypuszczali wiele... Nie idzie mi o siebie; ja nigdy nie pójdę za mąż; ale o Sołomereckiego, któremu to może być nieprzyjemném, i przeszkodzić mu do ożenienia. Bo on wreszcie kiedyś ożenić się powinien i musi.
Jasnemi oczyma spojrzała na bankierową.
— Bardzo ci wdzięczna jestem za to szczere wyznanie i oświadczenie — dodała przyjaciółka. — Trankowski, który był u ciebie na obiedzie, nosi się po mieście.
Uśmiechnęła się Gryźdówna.
— Byłam tego pewną — szepnęła.
— Masz słuszność — mówiła daléj bankierowa — że Sołomereckiego koniecznie ożenić potrzeba. Rachuję nawet, iż mi pomożesz do tego.
Zarumieniona Gryźdówna odpowiedziała skinieniem głowy.
— Znasz Elizę — poczęła poufnie pani domu. — Śliczna, miła, serce najlepsze, milion rubli posagu, i — zakochana w nim. Widywała go ciągle temi czasy u nas i po innych domach, mówiła z nim, podobał się jéj.
— A on? — nieśmiało odezwała się Gryżdówna.
— Był dla niéj niezmiernie grzecznym. Uważałam, że z przyjemnością z nią rozmawiał. Eliza nie może się nie podobać, choćby tego miliona rubli nie miała. Jest to główka bardzo otwarta, a serce złote. Szczęśliwym będzie, kto ją weźmie i kogo ona pokocha.
— Pani sądzisz, że jest zajętą Sołomereckim? — pytała Romana.
— A! to widać na piérwszy rzut oka, gdy są z sobą; nie trudno się na tém poznać. Wszyscy ją nim prześladują — mówiła daléj gospodyni. — Jesteś przyjaciółką Sołomereckiego, pomóż do tego, aby ich szczęśliwymi uczynić.
Romana milczała z głową spuszczoną, cień jakiś przeszedł po jéj czole.
— Nie lubię i nie umiem swatać — szepnęła — lecz... zobaczymy.
Wieczorem Sołomerecki przyszedł do Romany, było kilka osób; przyjęła go trochę zimniéj i smutniejsza, niż zwykle.
Czytał tak dobrze w jéj oczach, że, nim się wieczór skończył, spytał jéj:
— Co pani jest? nie swoją jesteś?
— Nie wiem; może mnie głowa boli, może... nie wiem.
W chwilę potém zbliżyła się do Sołomereckiego.
— Prawda, że panna Eliza jest cudnie piękną — rzekła, patrząc mu w oczy. — Ludzie ją chwalą z charakteru, oprócz tego jest to jedna z najbogatszych panien w stolicy.
Sołomerecki natarczywie popatrzył jéj w oczy.
— Dlaczego pani mnie o to pytasz? Przyznaj, jest w tém coś. Domyślam się, że albo mnie posądzają, iż się staram, albo na myśl komuś przyjść musiało nas swatać?
— Może! — odparła Romana — ale nie byłoby to wcale niewłaściwém.
— Mnie się zdaje, iż zewszechmiar para z nas była-by niedobrana — rzekł Sołomerecki. Panna Eliza jest bardzo młodziuchną, dla mnie pewnie za młodą. Oprócz tego przywykła żyć w świecie promieni, świateł, woni, śpiewu i marzeń; a ja należę do rzeczywistego świata. Stworzoną jest na wielką panią; ja na człowieka pracy i samotności. Skąpię się czasami w tém społeczeństwie wesołém, inteligentném, miłém, które nic nie robi, a sądzi o wszystkiém; kąpiel ta jest bardzo przyjemną, ale nie mógłbym wytrwać w niéj na zawsze.
Romana słuchała z zajęciem.
— Mówią — dodała — że panna Eliza bardzo jest wam przyjaźną, to coś znaczy... Mogła-by się zastosować do waszych upodobań i wyobrażeń.
— Pani mnie chcesz swatać — rozśmiał się Sołomerecki. — Serdecznie dziękuję, ale, na prawdę, jak dawniéj, tak i teraz, nie miałem i nie mam najmniejszéj ochoty, powołania do ożenienia się. Jest mi tak na świecie dobrze z moją swobodą!
— Na zawsze jednak to być nie może — przebąkneła Romana.
— Dlaczego?
— Człowiek potrzebuje rodziny — szepnęła.
— Może ją sobie dobrać wedle serca — rzekł Sołomerecki. — Wierz mi pani, że gdybyś była siostrą moją rodzoną, nie mógł-bym dla niéj miéć więcéj przywiązania.
W tém przerwano rozmowo, Romana odejść musiała. Sołomerecki się przeszedł parę razy po saloniku, poruszony mocno. Przystąpił potém do gospodyni, gdy ją zobaczył wolną, i szepnął.
— Dziękuję za ostrzeżenie. Będę teraz unikał spotkania się z panną Elizą, aby ludzie mnie z nią nie swatali. Uczyniłaś mi pani prawdziwie przyjacielską usługę.
— Ale, na Boga! — zawołała Romana z uśmiechem — byłam proszoną, przyznać to muszę, o zupełnie przeciwne pośrednictwo, i widzisz pan, żem się sumiennie wywiązała z tego. Ale pan jesteś dziwak. Jak można odrzucać partyą tak świetną?
Maurycy ruszył ramionami.
— Czuje się jéj niegodnym — zakończył.
Ponieważ Sołomerecki dla rocznych obrachunków bawił dłużéj w Warszawie tym razem, miano więc czas po trosze intrygować dla uszczęśliwienia go.
Zapraszano umyślnie tam, gdzie się miała znajdować panna Eliza, ułatwiano im zbliżenie się, a pan Maurycy ze zręcznością, z grzecznością wielkiego pana, najstaranniéj się wymykał.
Niepowodzenie to zabiegów, po których się najlepszego skutku spodziewano, zaczęto w końcu przypisywać Romanie.
Bankierowa miała ją na oku; pewne znaki poufałego porozumienia jéj nie uszły. Gniewano się na nią.
Trankowskiemu, który głosił, że to jest stary romans, mający się skończyć małżeństwem, zaczęto wierzyć, lecz na Romanę to przypuszczane jéj szczęście ściągnęło niechęć i zazdrość.
Z blizka się jéj przypatrując, rozbierając wszystkie zalety, przymioty, wady, dziwactwo, dojrzano wiele stron ciemnych. Zarozumiałość, pychę, brak serca, rubaszność pewną, ton nie najpiękniejszego dźwięku.
Zwolna wszyscy zaczęli jéj okazywać chłód pewien, a poznawszy się na nim, Gryżdówna nadto dumną była, aby się dobijała tego, czego jéj odmawiano. W kilku domach bywać przestała. Kółko jéj uszczupliło się. Nie bolała nad tém, więcéj żyjąc z sobą samą, książkami i muzyką, niż z ludźmi.
Sołomerecki, pożegnawszy ją, wyjechał znowu, nie prędko swą bytność obiecując.
— Może-bym mógł i pragnął być w Warszawie — rzekł, żegnając Romanę — ale mnie nudzi to swatanie, i muszę dać czas ludziom, aby o niém zapomnieli, a dali mi pokój.
Dlaczego Gryżdówna przyjęła to wyznanie z pewną radością, ona sama nie wiedziała. Chciała go widziéć szczęśliwym, ale jéj się zdawało, że piękna bardzo i wypieszczona Eliza, którą suknie paryzkie w zachwyt wprawiały, która toaletą i elegancyą tylko była zajęta, szczęścia poważnemu p. Maurycemu przynieść nie mogła.
Ciągnęło się tak daléj życie samotnicy szaremi mrokami, tym szlakiem pośrednim żywota, który ani daje szczęścia, ani się może nazwać cierpieniem. Upływało dość jednostajnie. Zrana muzyki trochę, przechadzka i książki, czasem ktoś ze znajomych, niekiedy gość przy obiedzie, wieczorem muzyka znowu, lub teatr i książki.
Nie zerwała zupełnie Gryżdówna z bankierową, któréj ceniła bardzo dobre serce i umysł wykształcony, ale mniéj często bywać u niéj zaczęła.
Po niejakim czasie, owa panna Eliza wyszła, wprawdzie nie za księcia, ale za hrabiego, o Sołomereckim trochę zapomniano, bankierowa zatęskniła do muzykalnéj przyjaciółki i przyjechała do niéj, czulsza znowu.
— Zapomniałaś o mnie — rzekła — nie zawiniłam nic, a ostygłaś dla mnie.
— Wcale nie — odpowiedziała Romana — alem dostrzegła, że pani...
I otwarcie wypowiedziała, iż widziała się posądzoną o to, czego nie popełniła: o przeszkodzenie ożenieniu Sołomereckiego.
— Z mojéj strony zrobiłam, com mogła; nie powiodło mi się — rzekła otwarcie — ale winy w tém mojéj niéma.
— Dajże mi pokój z Elizą! — rozśmiała się przyjaciółka — wyszła doskonale za mąż. Hrabia jest wprawdzie bałamut, ale ona go kocha. Wszystko skończone. Bądź-co-bądź jednak — dodała wesoło — gdy myśmy księcia nie mogli ożenić, ty sama się mu postaraj o żonę. Znasz go lepiéj. To skandal, ażeby człowiek, jak on, nie mógł sobie dobrać żony.
— Uparcie przy tém stoi, że się żenić nie chce — rzekła Romana.
— Osobliwa rzecz! — przerwała żona bankiera. — Jesteście z sobą w przyjaźni i oboje zaprzysięgliście na celibat, bo i ty się zarzekasz małżeństwa.
— Ja, to co innego — odezwała się Romana. — Gdym była ubogą, nikt nie pomyślał o mnie, nie starał się, nie spojrzał; teraz, gdy mam, choć nie wiele, każde staranie wydaje mi się umizgiem do mojego grosza, nie do mnie. Serce moje nawykło spać, dajmy więc pokój, i niech daléj idzie, jak szło. Starą panną być jest wygodnie... a swoboda nadewszystko.

IX.

W rok potém, wszystko zdawało się powierzchownie tém samém, co było, żadnéj zmiany widocznéj w położeniu znanych osób nikt nie dostrzegał. Ale ktoż czyta w duszy, która przygotowuje zmiany, albo je uskutecznia tą pracą mrówczą, maleńką, powolną, jak chód igły zegara? Panna Romana rozwinęła się przy swobodzie i dobrobycie, rozkwitła, nabrała ciała, a że jéj nigdy na pewności siebie i energii nie zbywało, obracała się wśród najróżnorodniejszych żywiołów, jakie ją otaczały, z takiém uczuciem bezpieczeństwa, z taką niemal mezką odwagą, która tylko kobietom pozbawionym opieki jest daną. Ceniono ją powszechnie, szczególniéj między kobietami, którym zalotnością nie przeszkadzała do podbojów serc, zdając się wyrzekać wszelkiéj do nich pretensyi.
W domu była to najuprzejmiejsza z gospodyń, wesoła, umiejąca każdego zająć, z każdym pomówić o czémś.
Dziwiono się jéj oczytaniu; niektórzy mieli ją za pedantkę, inni posądzali o skryte literackie prace pod pseudonymami; ale Romana, czytając wiele, pisać nigdy nic nie myślała.
— Wszystko jest już napisane — mówiła — i nie jeden raz, ale bardzo wiele razy powtórzone w najrozmaitszy sposób. Po co się trudzić?
Prawie zawsze dobry humor, nieoceniony dar na tym padole płaczu, na którym jęczą wszyscy, choć to im ulgi nie przynosi, a drugich męczy, towarzyszył jéj i ożywiał ją. Nie lubiła płaczków i wzdychających.
Nie wybaczała szczególniéj mężczyznom żebraniny litości.
Dlatego może tak się dobrze rozumieli z Sołomereckim, który był również mężnym pracownikiem w winnicy, nie opuszczającym rąk i znoszącym żar dnia, chłód nocy, pot trudu, z męzką wesołością oblicza i słowem otuchę wlewającém. Ile razy on przyjeżdżał do Warszawy, była to uroczystość dla panny Romany; porywała go na obiady i wieczory, dobierając jemu i sobie takich ludzi, którzy-by ich rozumieli, z którymi-by się myślą można podzielić.
W panu Maurycym nie zaszła téż żadna zmiana, oprócz téj, jaką lepsze kraju poznanie sprowadziło. Pozbył się złudzeń wielu, ale nabył téż przekonania, że kraj był spotwarzany ze względów licznych, że dawało się zrobić więcéj, niż sądzono, ale do tego potrzeba było nie dobréj woli pojedyńczych osób, tylko wspólnego i zgodnego działania ogółu.
Nieraz w saloniku na Nowym Świecie poruszano kwestye najwyższéj wagi, a panna Romana słuchała, ucząc się ich, jak mówiła skromnie.
Sołomerecki przyjeżdżał, odjeżdżał, wracał, zawsze ten sam i zawsze nieżonaty. Wśród kobiet grzeczny, nie unikający ich, nie dawał się im nigdy zaprowadzić daléj, niż chciał. Najzalotniejsze znajdowały go niezrozumiałym.
Bankierowa, która bardzo księcia lubiła, powtarzała Romanie nieustannie:
— Ale ożeń-że go, bo się zestarzeje i w końcu ożeni z jakiemś czupieradłem. Masz jego zaufanie, znasz jego gusta; dowiedź-że mu, iż jesteś prawdziwą przyjaciółką.
Romana przyjmowała to naleganie z uśmiechem, lecz gdy się w końcu powtarzało, doprawdy zaczęła myśléć, że powinna to była uczynić.
Z przykrością myślała o tém, była zazdrosną, ale się chciała zwyciężyć.
— Ja za niego nie pójdę, a ludzie powiedzą, żem go opanowała i nie dała mu się ożenić. Szukajmy.
I z rezygnacyą wielką panna Romana, nic nie mówiąc nikomu, puściła się na poszukiwanie żony dla Księcia Jegomości.
Powiadają, że matki są bardzo trudne w wyborze synowych, ale przyjaciółki, takie jak Romana, jeszcze z większą ostrożnością i wymaganiami poszukują żon dla przyjaciół. Gryżdówna w wielu z kandydatek znajdowała coś ponętnego, a po zbadaniu bliższém odkrywała zawsze jakiś defekt, plamkę, coś groźnego, coś niemiłego.
Z kolei przeszła tak prawie całe kółko znajomych i mniéj znajomych panien, które widywała w domu bankiera i w innych, poznanych późniéj za pośrednictwem saméj pani.
Gryzła się tém niepowodzeniem i wyrzucała sobie, że musiała być niesprawiedliwą.
Posądzając sama siebie o występną zazdrość, trwała w swojém zadaniu. Goniąc tak za jakimś ideałem niewieścim, raz przypadkiem w teatrze została zaznajomioną z panią N., przybyłą ze wsi, majętną obywatelką z lubelskiego, która córkę swą, świeżo rozkwitłą jak różyczka, pannę Salusię, przywiozła do Warszawy po raz piérwszy.
Salusia, jedynaczka, wychowywała się pod okiem macierzyńskiém, z pomocą swojskich i cudzoziemskich nauczycielek, z całym tym aparatem najstaranniejszéj edukacyi, na który się tylko najbogatsi ludzie zdobyć mogą.
Miała wszystkie przymioty i woń wiejskiego kwiatka, a razem co tylko najstaranniejsze wychowanie stołeczne dać może. Nie widziała nigdy świata, zachwycało ją wielkie miasto. Była chwilami naiwna, jak dziecię, a w rozmowie, jak literatka, uczennica Żmichowskiéj, obeznaną ze wszystkiém.
Zaraz nazajutrz po spotkaniu w teatrze, Romana szukała Saluni i jéj matki; podobały się jéj niezmiernie, i powzięła myśl swatania Sołomereckiego. Była to piérwsza dzieweczka, którą uznała godną swojego przyjaciela. Wiedziała, że będzie jéj miał do zarzucenia młodość, bo Salunia nie miała więcéj nad lat ośmnaście, ale umysł poważny nad wiek.
Tak ją własny heroizm przejął, gdy sobie to powiedziała, że bez namysłu siadła pisać do Maurycego. Tajemniczo, zagadkowo powoływała go do stolicy w sprawie bardzo pilnéj. Wiedziała, że matka Salusi ma zabawić parę miesięcy, dla wydoskonalenia córki w talentach.
Sama wprawdzie Salusia, śmiejąc się, zapewniała, że talentów tych nie miała; ale, ponieważ one uważały się za niezbędne, potrzebne do... pozyskania patentu dojrzałości; więc...
Maurycy, list odebrawszy, mocno się zdziwił; nie wiedział, co myśléć, bo Romana nigdy nie pisywała do niego, a nie żądała téż najmniejszéj rzeczy. Przypuszczał, że chyba wychodzi za mąż i prosi go na wesele.
Zabolało go to mocno, że się nawet o wybór swój poradzić z nim nie chciała. Posłuszny, przybył natychmiast.
Zagadkowo go przyjęła Gryżdówna.
— Cierpliwości — rzekła do niego — odkryje się moja intryga, ale tym czasem proszę tylko mnie słuchać, i nic więcéj.
— Ale cóż to za tajemnica? — zapytał Sołomerecki.
— Proszę być posłusznym, w imię naszéj przyjaźni — rzekła Romana. — Jutro jesteśmy na wieczorze u bankiera.
— I odkryje się to?
— Jutro nie, ale trochę późniéj; — śmiejąc się, dodała Romana. — Proszę mi tylko wierzyć, że to, co czynię, wypływa z mojéj przyjaźni dla niego, no, i pobudki ma uczciwe.
Sołomerecki, dosyć kwaśno to przyjąwszy, poszedł na wieczór.
Tu nie Romana, aby się nie zdradzić, ale bankierowa manewrowała, ażeby zbliżyć go do Salusi. Książę był grzeczny jak zwykle, mówił z nią dużo, ale gdy się go potém Romana zapytała nawiasowo o nią, odparł:
— Śliczne dziecko.
Pozostał zupełnie obojętnym.
Po tym wieczorze nastąpił obiad u Romany z Salusią i drugi wieczór w innym domu.
Z troskliwością badała Gryżdówna wrażenia, ale Sołomerecki daleko więcéj swoją starą przyjaciółką był zajęty, niż śliczną Salusią.
Napróżno starano się mu ją dać poznać z różnych stron, i ona sama naiwnie, mimowoli, przedstawiała się z całym swym wdziękiem. Maurycy chwalił, był zachwycony, ale potém najzimniéj w świecie odpowiadał pannie Romanie na zapytanie:
— Dziecko, śliczne dziecko.
Trwało to dni kilkanaście, aż Gryżdówna, zniecierpliwiona, jednego dnia mu się otwarcie wyspowiadała.
— Wszyscy księcia chcą ożenić i ja nareszcie uznałam tego potrzebę — rzekła. — Szukając długo, wynalazłam perłę i sprowadziłam umyślnie was dla Salusi. Ma wszystkie przymioty, jakich tylko wymagać można. Staraj się książę zbliżyć, poznać ją lepiéj. Uczyń to dla swoich przyjaciół.
Mocno się skrzywił książę.
— Więc po to mnie pani tu ściągnęłaś tak pilno! — zawołał. — Tego-bym się był nigdy w świecie nie domyślił. Na Boga! jutro wracam, mam pilne zatrudnienie w fabryce i przyznaję się, żem przyjechał tylko dlatego, bom sądził, że o pannę Romanę chodziło.
— Jakto, o mnie?
— Myślałem, że wychodzisz za mąż i zapraszasz mnie na zaręczyny lub wesele — rzekł książę.
Gryżdówna porwała się, śmiejąc, z siedzenia.
— To przedziwne! — zawołała. — Czyż mi nie wierzysz, że ja chce, muszę i powinnam zostać starą panną? Nie powtarzałam-że tego po stokroć? Czy mi nie wierzysz?
— Nie chcę wierzyć — odezwał się Maurycy — dlatego, że tak być nie powinno.
— Ale ja jestem tak dziwaczną, tak trudną, tak śmieszną, a tak samowolną — dodała Romana — że ze mną nikt-by nie mógł być szczęśliwym i męczęństwo-by tylko, żeniąc się, zyskał.
— Nie, nie — rzekł Sołomerecki — ale potrzeba, ażebyś sobie pani dobrała człowieka, który-by ją ocenił i zrozumiał. Nie przeczę, że to trudne, przecież...
Zamilkł.
— O mnie wcale mowy niéma, ale o was, kochany przyjacielu — mówiła spokojnie Romana. — Macie inne obowiązki, położenie w świecie i przyszłość, powinniście się żenić. — Sołomerecki, ruszając ramionami, przeszedł się po salonie parę razy, i stanął przed nią z miną uroczystą i poważną.
— Tak — rzekł — mógłbym się ożenić, ale mi znajdź drugą taką Romanę, jak ty jesteś, a raczéj, podaj mi rękę do ołtarza.
Gryżdówna, oczy sobie zasłoniwszy, krzyknęła i uciekła.
Sołomerecki długo na nią oczekiwał w salonie, aż Rozalia przyszła mu oznajmić, że pani dostała bardzo silnéj newralgii i przeprasza.
Wyszedł więc książę zasmucony.
Nazajutrz powrócił. Zastał Romanę bladą, smutną, surowego oblicza i, jakby po najcięższéj chorobie, zmienioną. Prosiła go siedziéć ceremonialnie, wczorajsza rozmowa już się nie powtórzyła.
— Obraziłaś się pani? — szepnął cicho Sołomerecki.
Romana poruszyła ramionami.
— Jak mogłeś książę sądzić coś podobnego? Zostałam tylko boleśnie dotkniętą.
— Dlaczego?
— Bo to jest rzecz niemożliwa.
— Ja powtarzam moje — dlaczego?
— Więcéj to czuję, niż-bym powiedziéć potrafiła. Nie mówmy o tém, proszę, — podając mu rękę, dodała Romana. — Zostańmy tylko tak dobrymi przyjaciółmi, jak byliśmy.
Sołomerecki, długo popatrzywszy na nią, rękę podaną pocałował, westchnął i rzekł z cicha.
— Ja właśnie przyszedłem prosić o to. Dotknąłem może wczoraj jakiéj rany, jakich wspomnień niezręcznie, daruj mi. Bądźmy przyjaciółmi po staremu.
— I nigdy nie mówmy o tém — dokończyła Romana.
Zaczęła wypytywać nagle o fabrykę, o Dubińce, o stosunki z domem bankiera i t. p.
Sołomerecki się chwalił, iż w Dubińcach powoli ład zaprowadził, że zaczął bardzo skromnie pałacyk do dawnego przyprowadzać stanu i już tam wszystkie swe ocalone pamiątki umieścił. Dodał, że dla siebie dworek Romany kazał wyporządzić i do niego zajeżdża. Niestety, wykarczowanéj najpiękniejszéj części parku nie był w możności przywrócić ogrodowi, który wielce na tém utracił.
Dzień jeszcze zabawiwszy, Maurycy pożegnał się najczuléj i odjechał.




I znowu dwa lata upłynęły tak samo, bez zmiany prawie, oprócz tych małych odcieni, które w procesie życia i stosunków ludzkich zaledwie się dostrzedz dają.
U bankiera, w którego domu Romana bywała często, wieczór świetny zgromadził, oprócz gości niezwykłych, liczne koło przyjaciół jego i znajomych.
Towarzystwo codzienne domu składające osoby postrzegły wprędce, że im brakło panny Romany, która, będąc tu jakby domową, przyczyniała się wielce do swobodnego ożywienia zabawy.
Jedna z pań, poszukawszy po wszystkich kątkach, w których znaleźć się ją spodziewała, pobiegła do gospodyni domu.
— Nie widzę Romany naszéj? Cóż się z nią dzieje?
— Nie wiem, co to być może, iż dotąd jéj niéma — odparła pani domu, oglądając się. — Lękam się, czy nie chora. Pisałam do niéj prosząc, i tém bardziéj miałam prawo się spodziewać, że przyjaciel jéj, Sołomerecki, powinien tu być, bo przybył do Warszawy. Gdyby więc nie dla nas, to dla niego przybyć była powinna.
W istocie Maurycy zjawił się w salonie, z twarzą wypogodzoną, ale panny Romany nie było.
Stary muzyk, którego przez miłosierdzie zapraszano, kręcił się także pomiędzy gośćmi.
— Cóż to panny Romany nie widać tak długo? zapytywano ze wszystkich stron.
Słuchając tych wyrywających się z ust wielu wykrzykników, Trankowski szydersko, figlarnie usta zakąsywał i uśmiechał się.
— Cóż to panowie nie wiecie nic? — odezwał się w końcu do jednego z poufaléj znajomych.
— O pannie Romanie?
— A no, tak, o pannie Romanie — odparł stary muzyk.
— A pan? wiesz co?
— Wychodzi za mąż — cicho dodał tonem zwierzenia się muzyk — jest to rzecz już nieulegająca wątpliwości, tylko zagadka; za kogo? Mówią i domyślają się różnie, lecz że wychodzi, rzecz pewna i niezawodna. Pani Felicya, która zajmuje się wyprawą, upewniała mnie o tém, pod słowem honoru.
— A! słowo honoru Felicyi, — podchwycił ktoś złośliwie — to rzecz jeszcze nic nie dowodząca, a przynajmniéj nie wiele.
— Pokazywała mi suknie z koronki, bieliznę jéj cyframi znaczoną — nastawał muzyk. — A pocóżby zmyślać miała u licha?
— A pan co robiłeś u pani Felicyi? — podchwycił ktoś z boku.
— Przecież ja jéj córce daję lekcye teoryi muzyki, bo się sposobi na kompozytorkę i ma nawet dosyć talentu — dorzuci! stary.
— Za kogoź by panna Romana wyjść mogła? — zaczęto się odzywać. — Trudno odgadnąć, bo dla nikogo nie okazywała nadzwyczajnego współczucia.
— Czego nie wiem, o tém nie mówię — dodał muzyk. — Odgadnąć w istocie trudno, ale wnioskować się godzi z ogólnych praw, ze znajomości serca ludzkiego i niewieściego (bo to gatunek oddzielny), że panienka tak dojrzała musiała, dla kontrastu, dla uzupełnienia, dobrać sobie niezawodnie świeżego młokosika, który ją uczyni nieszczęśliwą.
Domyślano się różnie, ciekawość była zaostrzoną. Z grupy téj, około Trankowskiego skupionéj, wiadomość o wyprawie i cyfrach na bieliźnie doszła do żony bankiera, która poruszyła ramionami i uśmiechnęła się.
— Niedorzeczność — odparła — bajki! plotka! To być nic może. Przecież ja-bym coś o tém słyszała. Najmniejszego nie widzę podobieństwa do tak nagłéj zmiany.
Niedorzeczność tę wszakże tak skutecznie puszczono w obieg tego wieczora, że się wszyscy o niéj dowiedzieli, ale nikt wierzyć temu nie chciał.
Przez pewien rodzaj delikatności, nikt o to nie śmiał zapytać Sołomereckiego.
Uważali to wszyscy, że tego wieczora był w usposobieniu wyborném, wesół, rozmówny, ożywiony, jak nigdy.
Z tego zgromadzenia u bankiera plotka rozniosła się naturalnie po mieście, ale wszyscy, co bliżéj znali Romanę, jéj miłość niezależności, gusta, nawyknienie do życia, które się tak dalece z jéj charakterem zgadzało, zaprzeczali temu i utrzymywali, że się przywidziało lub przysłyszało złośliwemu Trankowskiemu.
Jedna z pań wszakże, wiedziona gorętszą ciekawością, i chcąc o tém, co po świecie chodziło uwiadomić Romanę, pojechała wprost naprzód sprawdzić u panny Felicyi, co to była ta mniemana wyprawa.
Zagadnięta właścicielka magazynu trochę się z razu zmieszała, zaczęła narzekać na długie języki, potém, przyciśnięta naleganiem, zaklęciami i prośbami ciekawéj pani, wyznała, że w istocie miała poleconém sobie zrobienie wyprawy dla Romany, ale to powinno było do czasu zostać tajemnicą. Tego ona sobie życzyła.
Za kogo wyjść miała, o tém pani Felicya wcale nie wiedziała, a nikt w świecie domyślić się nie umiał. Zaglądano do obwinionéj, szpiegując zręcznie, aby jakąś wskazówkę pochwycić; ale Romana chodziła tak niezmieniona, spokojna, w niczém nie odstąpiwszy od dawnych swych obyczajów, nie zdradzając żadnego przygotowania do kroku, o który ją posądzano, że domysły się rozchwiały.
Z tego wszystkiego wypadł wniosek, że albo była to po prostu plotka, lub że małżeństwo, jeśli w istocie przyjść miało do skutku, musiało chyba kryć w sobie coś, do czego się przyznać nie chciano. Ubolewano zawczasu, iż zapewne nieodpowiedniém, upokarzającém, niewłaściwém być mogło, było po prostu słabostką jakąś nieszczęśliwą. Żal było wszystkim téj Romany, po któréj się nic podobnego nie spodziewano.
— Znalazła gdzieś biednego chłopaka, pewnie bez wychowania, musiał się jéj podobać z powierzchowności, wstydzi się, szkoda jéj! — mówiono powszechnie. Trankowski potwierdził te domysły: inaczéj nie mogło być, według niego. Nie było na ostatek tajemnicą, że się wyprawa w istocie przygotowywała. Ciekawość rosła z każdą chwilą. Romana nie zwierzała się przed nikim z osób, najściślejszą przyjaźnią związanych z nią; wprost jéj zapytać nie śmiano.
Oczekiwano niecierpliwie rozwiązania. Tym czasem Sołomerecki, zabawiwszy dni kilka, wyjechał z Warszawy.
Inne miejskie, drastyczniejsze plotki zastąpiły tę piérwszą w karnawale i uwagę od niéj odwróciły. Wyznanie nawet panny Felicyi zaczęto poczytywać za bałamuctwo, żarcik niewłaściwy, za jakąś zemstę może.
Wiedząc, jak się żona jego i całe jéj kółko interesowało Sołomereckim, bankier wszedł jednego poranku do niéj z otwartym listem w ręku.
— Ciekawa nowina — odezwał się, przybliżając się do żony. — Mój książę (tak go zwykł był nazywać) donosi mi, że się nareszcie żeni, ale nie pisze ani gdzie, ani z kim. Lękam się, aby mi fabryki i dyrektorstwa nie porzucił, bo go zastąpić było-by bardzo trudno. Może téż tylko chodzi mu o obszerniejsze mieszkanie, o które się chętnie postaramy.
— Nie domyślasz się z kim? — podchwyciła zdziwiona pani bankierowa.
— Zapewne z jakąś wiejską pięknością — rzekł bankier, śmiejąc się — gdy nasze go podbić nie umiały, choć nie można im zarzucić, aby się nie starały o to. Nazwiska swéj przyszłéj nie raczył mi objawić, ale ślub ma się odbyć w Warszawie i on tu przybywa.
— Szczególnie się składa — uśmiechnęła się pani — zatém i przyjaciółka, i przyjaciel, panna Romana i on, współcześnie jakoś wpadli na tę myśl szczęśliwą, że za mąż pójść i żenić się raz w życiu potrzeba.
— A! a! — przerwał żywo bankier, który oko miał przenikające i umysł nadzwyczaj bystry. — Nie dał-bym za to złamanego szeląga, że panna Romana i on pobiorą się i że ta serdeczna przyjaźń stara skończy się na kobiercu.
Myśl ta uderzyła niezmiernie trafnością swą samę panią, chociaż zrazu zaprzeczyła jéj i zaprotestowała.
Sołomerecki miał prawo do młodszéj, do piękniejszéj, do wyżéj w społeczeństwie położonéj bogdanki.
— Trochę cierpliwości — uśmiechnął się sam pan — za kilka dni wielka tajemnica się wyjaśni.
— Niepodobieństwem jest, aby nas nie proszono — dodała pani.
— Tak się spodziewam — zakończył bankier — i, gdyby nawet ślub się odbył incognito, po ślubie fakt spełniony się objawi światu i nam.
Wkrótce potém, kilka powozów stało przed kościołem Ś-go Krzyża; mnóztwo pieszych do niego się cisnęło. Mają to do siebie śluby, że więcéj ciekawych ściągają, niż pogrzeby. Każdy-by rad widziéć tych szczęśliwych na chwilę i odgadnąć los ich przyszły. W istocie ślub się odbywał u wielkiego ołtarza, przed którym stał książę Sołomerecki z panną Romaną Gryżdówną.
Jak do tego przyszło, po tylu wzdraganiach się, oporze i tak długo przeciągniętych stosunkach tylko przyjacielskich, wytłómaczyć nie potrafimy.
Państwo młodzi, zaledwie się pokazawszy bliżéj znajomym, drugiego dnia wieczorem pożegnali Warszawę, i nie do Dubiniec pojechali, ale do fabryki, któréj dyrekcyi Maurycy wcale nie myślał opuścić.
Jak o tém rozprawiano długo, dziwiono się, domyślano różnych następstw, wróżono i przepowiadano przyszłość, jak potém stracono z oczu państwa młodych, którzy się już nie pokazywali w Warszawie, mówić nie potrzebujemy. Szło to zwykłym trybem rzeczy ludzkich. To, co się zdawało dziwaczném, straciło późniéj urok i zapomniało.
Trochę późniéj odżyły nieco Dubińce, ale daleko skromniéj odmłodzone, niż niegdyś były. Nie wyglądały już na pańską rezydencyą, ale na skromne mieszkanie zamożnego obywatela, który miał wiele smaku i zamiłowania w tém, co jest bez wymusu po prostu piękném, nie starając się być ani wykwintném do zbytku, ani odrażającém nadzwyczajnością.
Spyta kto może, czy byli szczęśliwi? Nie wiem, lecz godzi się tego domyślać.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.