<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Tarnowski
Tytuł Pustelnik Urycza
Podtytuł Rapsod z średnich wieków
Pochodzenie Poezye Studenta Tom III
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1865
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PUSTELNIK URYCZA.

POEMA Z XI WIEKU.


SŁOWO O URYCZU.

Poema niniejsze, cząstką tylko osnute na domysłach i doławianiach wieści gminnej – oddaliła się ona już z tamtąd, zamarła czy skamieniała z czasem: że w skałach raczej niż miedzy ludźmi pytać o nią myśli młodej – bo tam i konające echo nie często odjęknie na ducha zapytanie. Szuka więc tutaj doprzędła kilka myśli, natura dorzuciła kilka kwiatów – bo geniusz co strzeże skarbów – jest niemy… Czasem jeszcze wieść gminna, jak spłoszona Rusałka, wysunie urocze lica z za grubych mgieł przeszłości – cudowną łanią pędzi i sadzi nad zdrojów spadające piany w bór tajemniczy coraz gęstszy i czarniejszy – czasem stanie nad przepaścią i zadyszana obejrzy się gazellowych oczu smętnym błyskiem za goniącym myśliwcem – i znów nad tęcze kaskad wiszące u skalistych borów, spina się – i skokiem do reszty niknie w odległych wieków przestworzu … zkąd ją tylko zaduma wywołać, a natchnienie zakląć i pieśnią przywołać zdolne – bo geniusz co strzeże zaklętych skarbów – jest niemy! –
Zdziczałe ustronia skał Urycza obok całego uroku jakim czarują, wleką myśl w jakieś odległe czasy przeszłości… Pamięć ich lud długo przechowywał w skarbcu podań swoich – tulił jak matka co chucha na swe niemowlę – ale ona już słabną – i gdy zginąć miały, wyobraził je sobie pod figurą czy mytem skarbów zagrzebanych w skałach, o których niekiedy baje przy tęsknych wieczornicach w ciemnej atmosferze kurnych chat swoich… Zdarzyło mi się natrafić jednego tylko starca górala, który siedząc za mną na skałach, na ich widok wspomniał opowiadania, jakie słyszał niegdyś od starca – pradziada swego, któremu je pradziad jego zapewne przekazał – wspomnienia te z chłopięcych lat górala, opiewały głównie o jakichś tam skarbach, o jakimś wodzu czy królu obozem w tych miejscach przebywającym – głównie zaś o jakimś zbiegu przed wieki tam się przechowującym – okopał on się tam wedle podań wałem, i osłonił murem którego szczątki dotąd sterczą, mur ten miał go kryć od oczu ludzkich, pocisków i kamieni, które nań w ucieczce miotano – ale to wszystko bardzo odległej sięgało epoki – mówił on, że te miejsca były mocno warowne – i oblane stawami – których śladów niemaż, a z powodu położenia istnienie ich jest lo[g]icznie nieprzypuszczalnym. – Postać ta, zostawiona fantazyi ludu i dyskrecyi bających o niej pokoleń zmienić się musiała. – Lud zwie ją tam dotąd słowem: Nepewnyj – albo Sołodywyj muniek – (to jest mnich z ropiącą się głową?) – Czasem i w dumkach pacholęcych co ulatują z wichrami Karpat nad pasące się po dolinach trzody, schwycić by można kilka promieni ciskajacych światło w tę ciemność podań ludu naszego… Że te miejsca nieraz bywały przemieszkiwaniem człowieka, świadczą wykute pieczary: ale żadnej myśli czasowej w tych pracach niedopatrzeć – surowe dłuto potrzeby i konieczności – – nic nad to – później mogły te jaskinie być schronieniem mnichów pustelnych, a wreszcie – opryszków żywych w tradycyi ludu i najplastyczniej przechowywanych. – Stare kroniki, ani nowsi historiografii nie dają nic, coby na jakie domniemanie naprowadzało. – Pewnikiem jest, ze Kazimierz wielki wzniósł zamek: «Tustań» będący na najstarszych mappach, ale zamek ten stał we wsi do dziś Tustanowice zwanej, a od Urycza dość odległej. – Nazwisko Urycz czy od uroku, czy według trafnej hipotezy Szajnochy od: Uhrów, Węgrów, ku których zbliżony granicy i mógł być przez nich lub przeciw nim fortyfikowanym, zwraca także dzikością brzmienia na siebie uwagę badacza. – Rozerwane te wieści jak perły nanizałem na sznur myśli – zadumałem się nad niemi – dały mi wiele do myślenia i później wydały się perłami korony królewskiej, i nasunęły postać króla pustelnika. – – Niepodobnego nic w tem niewidzę nawet mimo kamienia w Ossiaku – a dla nas – ? cóż prostszego nad Piasta króla – banitę – uchodzącego po groźbie Rzymskiej, z dworu Węgierskiego a pragnącego na tem pograniczu ziemi ojczystej – przynajmniej dać odpocząć skołatanym kościom i złożyć je łani w cichości!... Co da mytu powieści, wpatrzywszy się w przeszłość naszą, kto ma oczy, ujrzy zaiste całą wielkość tych dwu postaci. – Piastowska przeszłość w śnieżnej szacie Lewitów wybrana już i święta, choć się jej zaparł Bolesław – przez świętość swoją pojednywa go z prawdą wieków. – Ustronie to dzikie i nad wszelkie słowo wspaniałe jest jedną z drogich pereł ziemi naszej, tem droższą, że mało znaną. – Lica tej części Rusi czarują! – Wielki mur Cyklopejski, dziki i mamutowego chaosu pełen – dążący od jednej części skał szeregiem brył granitowych nad rozległe wąwozy i doliny, zadziwia i zachwyca oko. W tych tajemniczych ustroniach, stanowiących z skał, niejako tryumfalną bramę natury do tej części Karpat – szumiących we mgłach błękitu chórem prastarych borów sosnowych, wieczną pieśń wieków – mimowolnie przypominają się mytyczne podania Czarnogórców o ich górach: [1] «Że kiedy stwarzając świat – tu i tam, w przyszłych posadach jego, zakładał głazy węgielne, które niósł w wielkim worze – w jednem miejscu wór przedarł się, a granitowe bryły wysypały się, spadając w olbrzymim nieładzie i trzęsieniu ziemi jedne na drugie...»
Dziś – czas utrwalił spoczynek tych skał – spadające z nich w otchłań po mchów zieleni, górskie potoki, tryskające z pian tęcze jak anielskie mosty otchłani, szum borów wiecznie zielonych, i serca współbraci godne wieczną zielenieć nadzieją – niech dośpiewają pieśni, kędy ją zrywa lutnia człowiecza!...
(Truskawiec. 1654.)


PUSTELNIK URYCZA.

 
............
Wiele – tłum wspomnień unoszę po sobie –
Sławę … i zbrodni przebieżone stopnie –
I krew
O! sława, sława! – to okropnie!...
Stać jako posąg na ojczyzny grobie!...
SŁOWACKI. LAMBRO.
. . . . . . . Panem snów na ziemi,
Był w on czas księżyc – gwiazdy – ! a nad niemi,
Pieśń słowicza Panią. – O! bo jeźli kwiaty
Mają sny – to śniły pieśni ptasiej czucia
I wonią dawały je mgłom – te w rozwiewne szaty
Stroiły treść pieśni wyjętą ze snów tych osnuci –
A we mgle zbierał je księżyc –
Po błękitów toni
Płynęły gwiazdem jasne – we mgle –
Kwiatów woni…
X. X.
Ach! i lilie! tak niewiernie
Opadły ze skroni!...
A. Z.


WSTĘP.

Szumcie mi szumcie! nasze stare lasy,
Huczcie potoki po górach spienione
Jak orły z szczytów w otchłań rozpędzone
Jak dzień mej pieni i mej pieśni czasy
Zamierszchłe, dawno w dziejowej otchłani;
Milczące świętem zaklęciem od wieku –
Byś się w ich lica wpatrywał człowieku,
Byś się w twej ziemi obraz zapatrywał...
I rysach życia iskry odgadywał –
Szumcie mi głośno! czy w pogwizdach burzy
Rykiem piorunów i echem rozgrzmotów,

Czy w szmerze listków – co flet cichy wtórzy,
Trzmielenie wasze – jam rozumieć gotów – –
Bo co głos ludu w wiekach konający
Uchu mojemu nie dopieśni smutny,
Co dzwon cerkiewki, jęczący , pokutny
Sercu mojemu, sercem nie oddzwoni,
To dopowiecie – wy! duszy milczącej
Co nad grobami stólecia łzy roni!...
Szumcie mi szumcie, wy Karpackie bory!
Z arfą mą tęskną, na Wyczu siędę
Myślą w te czarne znużywszy się nory
Wzlecę z nich ptakiem – i pieśń śpiewać będę...
I sięgną, w duszy mej ciche głębiny
A z nich pajęczą nić krwawą wyprzędę,
Pająkiem po niej przez wieków szczeliny
Zbiegnę po strunach, i na skrzydłach pieśni
W mgły te polecę – gdzie tęskiej, boleśniej
Do ojców moich w rozdźwięki tułacze
Zawołam:
«Polska!...»
Niźli orzeł kracze,
Kiedy mu gniazdo przechodzeń rozwali
A żadne z orląt – życia nieocali –
Z orlerni szpony – i orlę rozpaczą...
Nie będę arfy mej głaskał palcami,
Będę ją szarpał orlemi szponami,
By była dziką pieśń, jak górskie syny,
Jak wiek co skonał ze swojemi czyny...
A dziś witajcie mi olbrzymów cienie
O których słyszę w szumie starej sosny
I w dniach omglonych mej porannej wiosny
Dumam, w tęsknocie szląc ciężkie westchnienie,
Mej smutnej duszy w przeszłości obszary –
A co mi ciemne, to pochodnią wiary
Rozświecę jasno w otchłaniach przed sobą –
Z wami ożyję – i skonam żałobą!...
Bo waszą myślą wzrósłem smutne dziecię,
Wśród borów sosen, których szum żałosny

W ciemnych godzinach życia mego wiosny
Wskrzesił w mej duszy orli krzyk radosny
A za nim wtóre, nieśmiertelne życie!

I.

Jak myśl Jehowy w kamienie wcielona,
Jak skamieniała w chwilach burzy chmura
Skała Uryczu dzika i ponura
Sterczy wśród borów wiekiem nieschylona...
I twardą piersią jak orlica płowa
Urasta w górę i w błękity goni,
Gdzie w jasnych chmurach ciemne czoło chowa,
Podobna kształtem do błagalnej dłoni –
Jak błagalnica gromów, co uderzyć
Mają na Polskę, by w nią uderzyły!...
Zieloną wiecznie barwą godna wierzyć
Choć jest jak ludu nadgrobek mogiły...
I na jej czoło piorun zwił koronę
Ucałowanej, w burz północną łónę...
I po jej czole przebiegły szeregi
Chmur rannej zorzy i promieni krocie
Złamało słońce, gdy jasnemi ściegi
W lot pierszchającej urąga ciemnocie…
A u podnóża w miękkiej mchów pościeli
Dyszące zdroje wężykiem się zbiegły,
Aż znikły w ciemnych przepaści gardzieli,
Jak długie wieki co u stóp jej legły...
Nim bory sosen wiecznym wieńcem w koło
Od stóp ją szatą owiały godową...
I w burzach wieków pomarszczone czoło
Koroną wiecznie oplotły majową –
Gdy na jej piersi dum zdziczałe nuty
Jęczy duch wichrów, jak Prometei skuty!...
Odtąd nie jedne boje i napady
Odparła Polska chrobrej piersi murem
Nie jedne gwałty, pożogi i zdrady —
Jednak nie smutnym zawodziła chórem,

«Boga Rodzica!
Dziewica!...»
Lecz dziś?...
Tak cicho – grobowo do koła,
Ledwie w obłoku szary kruk zakracze
Ledwie piosenka pastusza od sioła –
Przed lasy głosem fujarki zapłacze…
Bo lud ten dzielny, lud bojem sławiony
Jakby z wielkiego snu przykro zbudzony
Dziś smutną myślą i pieśnią spoczywa
Gdy swej przeszłości tak tęskno przygrywa…
Otoć nie dawno Chrobry złożył głowę
I zasępione orły narodowe,
I zgasło wielkie słońce Słowiańszczyzny,
Po nim syn słaby jął berło ojcowe –
Lecz go w potrzebie niedźwignął ojczyzny
Boć biada temu, kto niechrobry w duchu,
A berło Chrobry chce dzierżyć w posłuchu!...
I długo Polska orlica stęskniona
Po Chrobrym wdowa, swe piersi szarpała,
Pożogą niezgód słaba i znędzniała
Sięgła za morze, gdzie w cudze ramiona
Oddane, rosło pacholę Piastowa,
Jak cichy kwiatek co na cudzej niwie
Tęsknie pochylił młodą skroń Majową
I k’Polsce smutny, poglądał życzliwie –
Owoż Polacy kwiat on pod swe niebo
Przenieśli z cichej klasztornej ustroni;
Aż się rozwinął i życia potrzebą
Jako dąb porósł na Ojczystej błoni –
A za nim cała Polska wzniosła głowę
Jakby ją wskrzesił i cale odnowił
Że się znów w szaty oblekła godowe
I stały smutne ludy znowu zdrowe
Kiedy je prawy ojciec ich pozdrowił –
Po całej Polsce głos już jeden płynie,
«Witajże witaj, miły hospodynie!...»

I nowy błysnął nad Lechią dzień chwały –
Gdy Kaźmierzowe lata upływały,
Młody Bolesław jak lew piersią dzielną
Rósł – i swe skrzydła przyuczał do lotu
Miecz ostrzył chwały żądzą nieśmiertelną
Co miała wyróść – do gwiazd kołowrotu!...
Ludu mój! Ludu! przebóg cóż za siła
Z tej wysokości wodza ci strąciła…
Że za nim w żalu i niemej zgryzocie
Runąłeś krzyżem, ziem w twej niedoli,
Że się targnąłeś w krwawym czoła pocie,
Tam ugodzony – gdzie najwięcej boli!...
Oto dziś smutek cichością i kirem
Zewsząd dymami wlecze się po tobie,
Nawet niezalśni słońce światłem szczerem
Ale się kryje gdzieś za mgły w żałobie...
Czyż słońcu smutno nad tobą – ty prawy
Ludu Piastowy tak poczciwej sławy?. .
Czyliż mu straszno nad tobą – o święty
Ludu z praojców, ludu dziś – przeklęty?...
Smutno zaiste –
Boć twoje anioły
Płacząc, nad tobą klęsk roznoszą hasła,
Upada bydło i płoną stodoły
Wstał mur, gdy łóna jeszcze nieprzygasła –
Biada! o biada! ty Lacka kraino! –
Gdyby Cię teraz twój Chrobry zaoczył,
Mieczby potrzaskał i z miecza drużyną
Bez głosu w ojców grób by się zatoczył…
Bo twoje dzieci błądzą jak sieroty,
Młodzieńcy twoje posmutniały hoże,
Dziewice twoje rozplotły włos złoty –
I wszystko, wszystko idzie na bezdroże!...
Lecz kędysz sprawca twoich klęsk i śmierci,
On młody rycerz, Śmiały twój, twa chluba?...
Jakąż mu karę; przyniósł miecz Cheruba
Robak sumienia, sercaż mu nietoczy?...
Ducha najgłębszych głębi nie przewierci?...

Gdzie jego oręż? czy w krwi wroga broczy?
Gdzie jego hufców piorunowe strzały?...
O Polsko! Polsko gdzie Bolesław Śmiały?...
Od czasu zbrodni, w sromie i bezcześci
Przepadł – jak kamień w jeziorze – bez wieści!...
I jedni dzieją, że w klasztorne mury
Utonął, mnisze przebłagać kaptury,
Inni że dzik rozpaczą zbór gnany
Od psów na łowach został rozszarpany,
I słychać jeszcze że w dalekie strony
Poszedł do króla Węgierskiej ziemicy
Szukać gościny, wygnan z swej stolicy –
Ale i ztamtąd w krótce wydalony
Przepadł – nikt niewie w jakie świata strony?...

II.

Urycz od ludu jak pamiątka czczony
Dawniej pogańskie mieszkały w nim Bogi,
I wiek uświęcił te skaliste progi –
Lecz dziś – od ludu z trwogą opuszczony?...
Ni tam pasterze ze swojemi trzody
Bieżą nad skały i lasy i wody,
Ni tam myśliwiec zabrnie mimochodem,
Ni zwierz zabłądzi – ni pszczoła miodem
Zaleci nawet – boć od dawna głucho
Pomiędzy ludźmi dzikie krążą wieści,
Nie jeden świadkiem na oko i ucho,
Że strach w Uryczu pieczarze się mieści –
Nigdy w dzień wprawdzie (chyba jeźli burza!)
Tam się niejawi straszliwe widziadło,
Cicho – i cicho – kwitnie dzika róża,
Kilka płaczących brzóz pod skałą siadło,
A w dali rzewnie fletują pasterze
Nucą dziewczęta i oracz ponuca,
Lecz ledwo ziemia zmierszchem się zasmuca

Z skał miesiąc wstanie, wzlecą nietoperze,
Wnet z szmerem liścia jakaś postać dzika
Z szczytów Uryczu, stąpa, nad lasami,
Z pieczar się kędyś niewidnie wymyka
Na skałach głowę wspiera, ramionami
Czy piorun bije, czy drzewa się, walą
On wiecznie niemy – bez głosu i trwogi
Śmierci urąga jako duch złowrogi;
Straszny ma uśmiech na ustach spalonych
Ni mu się oczy wpadłe łzą krzysztalą
Ni głos z wrót piersi wzleci zatrzaśnionych...
I lud się żegna przed strachem pomoru,
Co mir mu jego zniszczył od tej chwili,
Jak na Uryczu osowiał wśród boru!...
I lud do Boga skarg modlitwą kwili,
By zmiótł to widmo klęski i postrachu,
Ilekroć dzwonek na Cerkiewnym dachu
Zapłacze wieczór!...
Duch li to czy człowiek?
Niewiem! wieść niesie że w kruczej odzieży
Jak trup na skałach, po nocach on leży,
Lecz nie upada łza z ognistych powiek,
Bo patrzy z góry, i po ziemi toczy
Iskrzące – zgasłe – obłąkane oczy –
Że długa broda spływa mu do ziemi
I włos w nieładzie zwił się po ramionach,
Jak gniazdo węży...
A nieraz wśród nocy
Na skałach bucha jaskrawe ognisko
I łona w niebo bije z całej mocy –
I drzewo trzaska – a lud jak mrowisko
Zbiega się w dali i żegna się w Bogu,
By to oddalił od tej ziemi progu
A wtedy słychać jak starce i wdowy
Klną głośno swemu zbiegłemu królowi,
Jak lud zrozpaczon wśród pomoru kona,
Gdy w krwi kałużach Piastowa korona
Legła mu u stóp, a już niema dłoni

Coby ja wzniesła!...
I już nie ma skroni
Coby ją zniosła!...
Straszneż straszne dzieje!
Czasem głos jakiś tak dziko się śmieje,
Jak końskie rżenie lub jęki pu[c]haczy
Ni to pieśń głośna szału i rozpaczy…
Że drzewa milkną – a wzruszone skały
Echem i rosą jak dzieci płakały!...
I lud zapłakał nieraz – mimowoli!...
Niewiedząc czemu, w litości z tej doli –
Słysząc lamentów głos, urwany, smutny
W śmiech obłąkania zlany śpiew pokutny… – –
Lud go «Niepewnym»
Zwał.
Bo sam niewiedział,
Czy duch, czy człowiek siadł tam u gór szczytu,
I aż najwyżej tam w ukryciu siedział
Dzień cały – kędy nikną u błękitu…
A na noc tylko z ptaki wieczornemi
Wychodził na świat i patrzył po ziemi,
Ale ktokolwiek zoczył go z daleka
Żegna się, płacze i z boru ucieka –
Boć znaczno zaraz, ze nie duch, nie święty
Ale że człowiek straszny – czy przeklęty?...
Nad wszelkie duchy dzikszy i straszniejszy,
Nad wszelkie noce i burze czarniejszy…
Murem swe skały opasał do koła,
Osadził w drzewa i tajemne zioła,
Co się po skałach wężem obwijały
I z siebie grona krwi pełne dawały –
W pieczarach osiadł – tu mu biegło życie
Jak ptak ponocny – jak kret – grobów dziecię!
Kto go raz ujrzy – o! snadno z tej twarzy
Jak z księgi wieszczka cos strasznego czyta,
Bo jasna przeszłość tam się węglem żarzy,
Ale rumieniec na niej nie wykwita –
I żaden promień, dziś tam – już nie świta!...

I w piersi jego już ciemno na wieki,
Że błądzi szkielet a błędne powieki
Ciska do koła – czasem się na skale
Wesprze i patrzy w przepaści niedbale –
Jakby się strącić myślał w ich głębiny
Jakby je błagał, by go pochłonęły,
Czasem się rzuci – i wznosi ramiona
W niebo, lecz oczu nigdy nie podnosi,
Snać że próchnieje zgryzotą u łona
Lecz dumny – z nikąd litości nie prosi!...

III.

W pośrodku jaru ciemne groty stoją,
Piętrzą się skały i patrzą w padoły
A skroń ich sosny gerlandami stroją;
Z daleka bory – wody – i rozdoły –
W jaskini wielkiej tam ognisko płonie
Sosna pionowo wsparta o sklepienie
Jak słup szatański gore – w ogniskach tonie
A w koło syczą żmii mniejszych płomienie. –
Bucha ognisko rozwianych płomieni
Co sycząc sklepów czarną wilgoć liżą,
Jak gniazdo węży w milionach pierścieni
A wąż największy wstał, i głową chyżo
Trzepiąc swych jadów skry sypie po ziemi
I strzelił dziko, trzask leci głęboko
I warkocz dymu rozwiewa szeroko!...
O nocy krwawo, płomień bije w ściany
A mech do kola na głazach rozsłany,
A na mchu postać –
To człowiek – uśpiony!
Śpi twardo, strasznie –
Przy nim zasępiony
Sokół na jednej nodze u ogniska
Jak gdyby czekał czy mu zdobycz blizka…
Wierny – lecz wiekiem biedak oślepiony!

Stoi w stronę swego Pana,
Nastrzępił pióra – i skrzydła wzniósł srodze
Jak gdyby widział, że postać zerwana
Jakaś ku Panu kroczy ... on przeczuwa
I dziob roztwiera i szpony rozsuwa –
Jakby na zdobycz wzlatał po chmur drodze –
Tu przy tym ogniu samotnik złożony
Na mchu skał dzikich przepędza swe lata,
Piersiami Karpat zewsząd osłoniony
Od wszystkich ludzi – i od reszty świata...
Spójrzeć a widzieć, że on siostry, brata
Nie ma pod słońcem i że mu mogiłą
Skryły się czucia – jak gdyby dla niego
To słońce jasne, piękne nieświeciło
Jak gdyby nie był...
Kto spójrzy w twarz jego?...
Kto się ośmieli w tych bruzdach żałości
Pytać o przeszłość, tych wychudłych kości
Z zapadłych oczu, co się już omgliły
Jak jasne gwiazdy – co niegdyś – świeciły?...
O! litość tylko ośmieli źrenicę,
Aby spotkały tę czarną tęsknicę
I miłość tylko –
Prócz zbrodni wysoko
Takiej źrenicy spójrzy – oko w oko…
I Polak tylko pójrzy w te oblicze,
By się użalić nad zgryzotą brata,
Co miał dni jasne, potem dni zbrodnicze,
Błysnął – i zgasnął z dróg słonecznych świata!...
Któż z was Polacy spójrzy w martwe lica
A niewyczyta, w tej chwili, w tym wieku
W tym cieniu grobów żyjącym człowieku...
Zazna rodaka, dziedzica tej ziemi –
A dzisiaj tylko – brata nieszczęsnego?...
Kto w nim niepozna Piasta.... króla swego
A dzisiaj tylko – brata nieszczęsnego?...
I niezapłacze nad nim łzy gorzkiemi –
Lecz on na pomoc gorzko się uśmiecha
Klnie takiej myśli – ah! on tylko wzdycha

Ze snem żelaznym co trwa wieczność całą,
Niemy – i dawną opleciony chwałą...
Tu pragnie ciszy grobów – takiej ciszy
Co sama siebie nie czuje – nie słyszy!...
Ale sen jego dalszym niepokojem
Gorszym od jawu duchowym rozstrojem…
Coraz to silniej ognisko w dym bucha
I liże skały, i sypie iskrami,
A on na głazach ze swemi myślami
Leży w milczeniu a myśl jego głucha –
O skał sklepienie,
Biją płomienie,
A górą czarne dymy ulatują
Jak dzikie duchy co w cieniach kołują!...
Bo piersi jego stały się jak wrota
Już zatrzasnęła je duszy sromota
A w sercu króla szatany królują…
Chociaż uśpiony, chwilą legł na głazach
Płomień po bladej strasznie świetli twarzy
Snać sen okropny w duchu mu się marzy,
Bo pobladł trupem – dusza gdzieś na jarach
Piekielnych spada w czeluście płomienia! [2]
W straszliwe kraje męki i zwątpienia –
Bo on bez ruchu zerwałby się – wolą
Snać wszystkie żyły drgają – czucia bolą,
Bo śniadość lica krwią zabiegła cała;
To znów pobladła!... ręce zaciśnięte
W dwie pięści prężą się – i usta ścięte! –
A tam od skały w śnie ... ha!
Mara biała
Wstaje z ciemności i sunie ku niemu,
Cała w żelazie, z orężem szczerbatym,
Z okiem bijącem w śpiącego, śpiącemu
Złorzeczy niemo … i cichych snów światem
Sunie ku niemu a jej groźne oczy
Jak węgle palą go ... on dumnie kroczy,

Idzie na niego!...
O! w takiej postaci
Polska «Chrobrego» ongi widywała,
Kiedy na czole rozpędzonej braci
Taranem mury gruchał … gdy chwała
Sztandarem Polskim wśród powietrza grała,
On się posuwa – dalej – ku śpięcemu
Wyciągnął ręce – jakby do przekleństwa,
I coś miał wygrzmieć...
Straszno uśpionemu,
Co czekał kiedyś słów błogosławieństwa
W sędziwych leciech, bojach i bitwach
Po szturmach zwycięztw, i wrogów gonitwach...
Postać się sunie – tak prosto – tak hardo –
Gniewna a w oku nie znać przebaczenia,
Jak gdyby serce było skałą twardą,
I wiecznie tkwiło w krainach – z kamienia!...
On chce przeklinać!...
Ale tam cień drugi
Śnieżny jak anioł jasny w świateł strugi
Jak białoskrzydła orlica szponami
Co się na zdobycz ciska gromu siłą,
Tak Ona spadła swemi ramionami
Na cień Chrobrego, jasnem okiem błyska,
I gniew zdąsanej hamuje postaci –
Senny się wstrząsnął, jękł – kłoda prysnęła –
On rozwarł oko – i jako wąż się ciska –
Zakrzyknął! Chrobry! nieprzeklinaj braci!...
Co się już sama swym czynem przeklęta!...
Przeciera czoło – chwycił krzyż kościany,
Co miał na piersi, ciśnie w drżące dłonie,
Płomień przygasa – a on wrące skronie
Ciśnie do skały – i z ust krople piany
Z czoła pot zimny, zdrętwiały ociera,
Bo wszelka siła w sercu mu zamiera
Na to wspomnienie Polski bolejącej...
Co w śnie Chrobrego przekleństwa cofnęło!...
Zerwał się ze mchu –

Od dworu łysnęło!...
I wybiegł z groty coraz ciemniejącej. –

IV.

Noc już zapadła nad Lachów krainę
I stary Urycz niemo wśród gór stoi,
Ni liść niezadrży – tylko z górskich zdroi
Słychać huk głośny jak z rozpędem płyną
Kto tam u szczytu na najwyższej skale
Stanął, gdzie orły samotnie siadają?...
Gdy na wschód słońca w chłodzie mgły czekają?...
Czyliż o życie niedba, że niedbale
Pogląda w głębie, gdzie fale spadają?...
Szczyt tonie w chmurach, co lecą z wichrami
A na nim postać obleczona mgłami
Zda się czy duma, czy po ziemi toczy
Wzrok obłąkany szalonemi oczy…
Księżyc z za Karpat wysunął się – błysnął,
Kilka promyków w twarz tę bladą cisnął,
Ha! snać że lica żywe – twarz człowieka
Lecz od tej twarzy niech każdy ucieka
By się jej smutkiem niepowlókł na wieki!
O! czy się uląkł księżyc tej powieki? –
Bo drżący, blady, posunął się w górę
I lica tęskne osłonił za chmurę...
Tam szeptać gwiazdom jaka twarz ta dzika
Króla wygnańca, a dziś – pustelnika...
Do koła cicho – na ziemi jak w grobie,
Umilkły wichry, to cisza przed burzą,
Wkrótce się zbudzą o północnej dobie
I głośnym rykiem gromy im zawtórzą,
Na wozie wichrów pchnięte, za chmurami
Już lecą chmury przetkane gwiazdami,
Wśród nich nów blady ugania za mgłami –
I zakwefiony niknie gdzieś w oddali...
I błyskawica wypadła z chmur fali –
Świat gór i lasów błysnął oświecony

I znowu zapadł w ciemności północy
Znów cisza grobów – a z dali zbudzony
Grzmot ryknął w chmurach i piorun jak z procy
Szatana przemknął po cieniów krainie –
Tu wstały wiatry i zatrzęsły borem
A deszcz kroplisty lunął z całej mocy
Rzucany wichrem srebr[n]emi kolumny
W blasku księżyca –
Burzy rozhoworem
Zadrżała ziemia – targa się bór dumny
Z wichrem – niesłychać już zdroju co płynie,
Walą się buki, stare dęby szumią,
Głucho wiatr wyje po skrytych jaskiniach,
W górach rozgrzmoty huczce się tłumią
Ginąc – się rodzą w otchłannych głębinach
Zwierz się w swej norze – tuli po dolinach! –
Jest chwila, kiedy piorun ma uderzyć,
Wtedy się ziemia cała zdaje nieżyć
A po rozgrzmieniu jasnej błyskawicy
Co ziarnem pada w otchłanie ciemnicy,
Znów huczy burza, wodospady grają
Grzmiąc dęby w przepaść ze skał się staczają –
Wtedy jak Urra! wrzasną wszystkie drzewa
I chmury liści wiatr niesie, porywa,
A tam – On! w górze pustelnik Urycza!
Co całe piekło w piersi swojej nosi,
Kiedy grom ryknie. – On czoło podnosi,
Stępa ku górze – i śniade oblicza
Toczy po świecie – jakby błagał gromu,
By weń uderzył na koniec dni w tłomu
Wsparty żylastą dłonią u wiszaru [3]
Chwycił się dębu starego konaru
I patrzył w burze, której błyskawice
Niosły mu ulgę, rozjaśniały lice;
W nich słyszał głos minione, bojowe,
W nich hałas szturmu i pieśni godowe,
Hymny tryumfu, śmiechy obłąkania
Krzyki zdobywców, pobitych konania –

Lecąc wspomnieniem po nad dni swych losem,
Tak głos swej duszy łączy z burzy głosem:

V.

«Gdzie ciemność nocy i cisza grobowa
«W zaklętych głazów oblekła się mury,
« Zwlókłem me kości dziki i ponury,
«Tam jak w dno piekła myśl się moja chowa.
«Wtóruj mi burzo! głos twoje lubię –
«Niemi głos zgryzot na chwile zagubię,
«Niemi zapomnę o świecie i sobie
«Żyjąc piorunów życiem w krótkiej dobie!...
«Jam był jak piorun co błysnął ze szczytu
«I cichej ziemi ogrzmiał swe zjawienie,
«By zgasnąć w cieniach u sklepów błękitu
«Runąć w dno bezdni na wieczne milczenie –
«Krukom na wrzaski, na żmij potępienie
«Ale na ścierwo orłom – co w przestrzenie
«Rozniosę kości me po wielkich górach,
«Jak na ołtarzach ziemi, co się w chmurach
«Gubię, a jeźli giną to od gromu
«W pośród błyskawic niebieskiego domu!...
«Mniejsza o życie! o śmierć! o świat cały!...
«Czy od człowieka zginę, czy od Boga!
«Bóg mój odwrócił się od mego proga
«Jak ja od niego, pyszny i zuchwały –
«On nieprzebaczy już czynu mej zbrodni
«Bo tam ma jasne męczennika cienie,
«A tutaj klątwy ludu – i sumienie –
«Co pali serce gorzej od pochodni –
«Bijcie pioruny! bijcie w czoło moje!
«W tej piersi wszystko na boleść się sprzęgło,
«Bijcie pioruny bijcie w czoło moje!
«Wszakże rzuciłem ojców dzielne zbroje,
«Złamałem oręż i tu ciche życie

«Pędzę pu[c]haczy król – bezbronne dziecię –
«Teraz niech we mnie biją wrogi moje,
«Niech mnie jak kruki rozszarpią szponami
«Konającemi będę im ustami
«Dziękczyć za pomstę – za krwi mojej zdroje – !...
«Śmiech tylko dziki to me życia hasło
«Dokoła wszystko – wszystko – wszystko zgasło –
«Żem zabył nawet wspomnień dni dziecinnych,
«Chwilek uroczych, jasnych i niewinnych –
«Lecz precz nie cisnę z gardła tego krzyża
«Co matka dziecku niegdyś nałożyła?...
«On mnie tu wstrzymał gdzie się skała zniża,
«W łono otchłani gdzie głazów mogiła...
«Kości me młode – już zwłóczone, stare,
«Pocóż je włóczę dotąd – kiedy siła
«Młodości mojej przeżyła dni jare?...
«Gdy włos bieleje, głowę wiekiem chylę,
«Zgasły dni chwały i rozkoszy chwile
«Dziś przeszłość za mną – a wieczność przedemną,
«Zamiana katusz ziemskich na piekielne
«(Jeźli są gorsze) – dusza im wzajemną –
«Byle już inne były – z żmii jadami!...
«O! stargaj więzy – przeklęte! śmiertelne!
«Już czas za długi obcuję z wichrami,
«I gwiazdy tylko widzą te dni czarne
«Skała milcząca! – już sercem z skałami
«Obym skamieniał w te dni długie! marne!. .»
Tak duma niemy przy błyskawic blasku,
Choć drży od zimna, rozkoszą mu burza –
On się piorunom spowiada w ich trzasku,
I dumne czoło gdy w ciemnościach nurza
Wicher tu chmury liści z drzew porywa
Szamocze brodą – włosy mu rozwiewa –
A on tak niemy – straszny i sam w sobie
Stoi jak posąg na ojczyzny grobie!...

VI.

Tak płyną lata pod a fala pod Urycz falami
A każda fala pryska w śnieżne piany,
Dni bieżą chyżej niż górskie bałwany
A już Bolesław chyli się latami –
Wszystko w nim głuche i czarne bez końca,
Niemiły jemu blask poranny słońca,
On się zagrodził drzewy i murami –
Olbrzymie głazy na głazach spoczęły –
Jak gdyby mur ten dźwigały szatany,
Chcąc Boga dzieło swemi przyćmić dzieły.
Wiosny i zimy – i smętne jesienie
Bieżą po sobie – a co roku bliżej
Broda królewska ku ziemi pierścienie
Chyli – i czoło coraz niżej – niżej –
Co wiosna świat się uśmiecha i wznawia,
Lecz człowiek coraz chyli się przeklęty,
On lat młodości nigdy nieodnawia
I łzami chwil tych płacze obraz święty –
Lud już niewątpił, że to człek pokutny
W tych murach wiedzie żywot cichy, smutny,
Bo włos pobielał mu i broda biała
Do stóp od ziemi srebrna mu spływała;
Nieraz do starca jakie chłopię z sioła
Z pod skał przybłądzi i uchyli czoła –
Nieraz pasterzy lub łowców gromady
Tam się zbliżają im ciekawe zwiady,
Lecz on na widok żywego człowieka
Ze skał się cofa – i w groty ucieka...
Nikt nie wie zkąd on przybył – i czem żyje,
Mówią, że orły z swemi orlętami –
Żywią go – inni że drzew korzeniami
I w śnieżnym zdroju górską wodę pije...
W końcu się z starcem lud górski oswoił
I starzec ludu już nie niepokoił...

VII.

Podziemne – długie – wilgotne chodniki,
Gdzie cicho kropla po kropli upada
Niemy płacz głazów!... to są przewodniki
W skał korytarzach tajnych, co do dziada
Króla – podziemnej leciały komnaty –
Wężem tam pełzać miejscami pod ziemią
Gdzie mchy a na mchach zimne płazy drżemią,
A w chód tam główny do groty kamieniem
Skały olbrzymią zawaliły bryłą,
Że tęskni ziemia pod jego brzemieniem –
I dzień – którego promieniom – mogiłą!...
W środku tak czarno – to grób dla żywego,
Tylko ognisko tleje, dogorywa,
Rzucając światło na lica chorego
Starca, co snem już cichym odpoczywa
Od dnia pewnego, gdzie sen miał spokojniejszy;
Pustelnik starzec był już spokojniejszy –
Wśród zimy schorzał już w czarnym skał grobie,
Czuł coraz słabszą w piersi strónę życia
Jak grała ciszej i ciszej – w żałobie
By go odrodzić w krain swych powicie!...

      O wiosno! wiosno! Aniele przymierza!
Niech Cię rozmarzłe śpiewają potoki!
Piosnka rolnika, fujarka pasterza
Szum gajów – kwiaty – tęcze i obłoki!...
I pierwszy piorun dłoni twojej dziecię
To Alleluja wstającej natury,
Co wieści życiu śpiącemu w wszechświecie
Że zleci wiosny anioł orlopióry!...
Wtedy patrz w niebo gdyś Boga dziecięciem,
Byś mdlejąc duchem o zwątpień godzinie
Niepadł z anioła, rozpaczy bydlęciem.

Z dłońmi na piersi stój – bo wszystko minie – –
A duch – i piękność jego – nieprzeminie!...
Onego czasu czyś widział w naturze
Niedzielę niebios, klejnot ziemi – burzę?...
Burzo! Kochanko pierwsza mojej duszy!...
Której przez całe życie byłem wierny –
Z tobą ja lecę – grom twój mnie niegłuszy
Do końca duch mój ptakiem!... i pancerny
W sieciach piorunów śle radości krzyki!...
Jak burza dziki!... wolny!... jak grom dziki!...
Patrz! Tam na niebie ta olbrzymia chmura
Jak tytanicznych duchów wielka córa
Czarna i dzika!... cicha i ponura!...
Na barkach wiatrów sunie się wleczona,
A za nią wichrów chór, co ssie z jej łona!...
Jak gniewna lwica gdy ssące szczenięta
Pierś jej pogryzą – ryknie, i z paszczęki
Błyskawic łoną zionęła! wstrząśnięta
Grzywą zatrzęsła dzika – a zniej w jęki
Spadły po skałach deszczowe promienie
Na ścian zieleni, jak srebrna firanka –
Tak każda kosę swą rozplotła chmura,
Wkoło! jak Furia dzika zemst kochanka,
Jak by sto Furii – kiedy razem siędą,
I swe warkocze własne z bolem przędą
I przetykają błyskawic niciami,
Targane wiatrów wściekłemi zębami!...
Ale na czele ich królewska chmura
Leciała wielka, nito ogni góra!...
A na niej burzy klęcząc aniołowie
Z Łuków, piorunów, wypuszczone strzały
Ciskają w okół, ze ryknęły skały
I lasy lasom ryk ten podawały
W wieńcu błyskawic na natury głowie
Co rozszalała z piekłami się mierzy!...
Zerwał się sosen bór – jak tłum rycerzy
Co chcą iść naprzód – pragną! a nie mogą!...

Próżno się szarpią łonami puklerzy
Grzyw zielonością szamoczą złowrogo,
Jak lud którego na postępu drodze
Hamuje tyran przez ciemności wodze!...
Huczą! padają!... a dąb książę boru
Zaszumiał: ja urągam z wichrów chóru!
Bo jestem olbrzym w potędze bez końca!
Śmieję się z wichrów i promieni słońca!...
A z chmury błyskawica
Padła – świat dziko rozświeca
Jak gdyby nieb podwoje
Rozwarte zatrzaśnięto –
I świateł ogni zdroje
W piekła otchłań zepchnęło…
Rozplotła się po niebie, z iskry w oka mgnieniu
Wpośród czarnych chmur się wikła,
Poczołgała się po nieb ognistem sklepieniu
I znikła!
A za nią z chmur namiotu
Rozdartego ryknął grzmot,
Jak odgłos światów przewrotu
O kuźni piekielnej młot!...
A wichrów koło znów wstało
I piorunom powiedziało
O tyrana lasów dumie
Co urąga w swoim szumie!...
I ryknął piorun, że wstrzęsły się bory,
A żądło jego łono króla dębów
Rozdarło w drzazgi – ze do stóp od góry
Padł – jak ręką szatana rozdarty na szmaty,
A piorun skonał – i przepadł wśród zrębów
Tylko nad dębu losem zapłakały kwiaty
I grzmot po grzmocie, grom po gromie wali,
Jakby szatani niebo zdobywali;
Aż dudni ziemia – niebo krzyczy w głosy
Dzikie!... i chmury rozplotły swe kosy,
W ogniach i ryku trzęsą się niebiosy,

Anioły wichry pętają koleją,
Ziemia drga szałem, szatani się śmieją
Tam chmur królowa! to niebios organy –
Na niej anioły grają chorał burzy
Ich piszczałkami dębów las co wtórzy
Akkordy gromów, wichrów urragany
Walką żywiołów o raj obiecany!
Muzyką piekieł arf biją akkordy,
Jak gdyby anioł na sąd ostateczny
Zwoływał duchów zszataniałych hordy
Jakby w posadach trząsł się świat, słoneczny!...
Oczy błyskawic, nawałnic szemranie
Co lecą na świat – życiem ich – konanie!
A pieśń ta dzika jako ludów dzieje
O! dziwnie długo walka straszną pieje!
Ziemia to kościół – a niebo sklepienie
A burza, święta, wiosny rozpocznienie!...
Lecz już po skałach staczają się grzmoty
I przepadają Milionem odgłosów
Jakby waleniem Babelu! – z niebiosów
Chmury już lecą, w krainy ciemnoty
Jak trzody dzikie, ryczące po błoni –
Jedna za drugą coraz prędzej goni,
Jeden obłoczek jeszcze się ogląda
I zaczął płakać ... o! czegoż on żąda
Jak naród który wśród narodów działu
Nic niema – prócz nagości swego ideału!...
Tulą się bory szumem rozczochrane
Jak morze dzikie i rozkołysane –
Wyjrzało słońce – ryk się z dala wtórzy,
Ono pięknością uśmiecha się burzy!
Po skałach, po rozdołach wichry swoje woła –
Umilkł szatan – już cisza – kolej na anioła –
Tam na chmurach błysnęła siedmiobarwna tęcza,
Co ziemię jak kochankę niebu znów zaręcza,
Szumi huk górskich zdrojów, z skał na skały goni,
Jak naród ciemiężony, co się dorwie broni!...

A burza milknie borów głuchym jękiem
Ciszą słoneczną – wonią – zdrojów dźwiękiem
Pierścieniem tęczy, skowronka psalmami,
Hymnem słowika – rosą i gwiazdami!...
Lecz wiosno! wiosno! aniele przymierza!..
Niech Cię rozmarzłe śpiewają potoki
Piosnka rolnika, fujarka pasterza,
Piorun i fiolek – las – gwiazdy – obłoki!...

Stopniały śniegi, z skał opadły lody,
Z radosną wrzawą ptastwo do gniazd wraca
W potokach znowu szumią górskie wody
W bruzdach zieleni już rolników praca –
Znowu zielony – świat cudny – świat młody!...
Z nad połoniny furknął nad rolnikiem
Skowronek rzewny i dzwoni w niebiosach
O swoich losach i o ziemi losach
Słońce świat martwy przebudza promykiem –
Znów na gór skroniach zielenią się drzewa,
Że w wieńcach skały jako narzeczone
Czekają oblubieńca – o! szalone!...
Zaklęte w głazy wicher burz im śpiewa!...
Lasów ich szumem ranny wiatr powiewa
I krzyczą w chmurach orły zasmucone!...
A ziemia lutnią w tych milionów głosach;
Tyś jej naciągnął o stwórco! Te strony
Co wszech harmonii objęły ramiona
Świat w szumie wód, i w pól cichości kłosach
Raz ciszą nucisz, raz ciskasz pioruny,
Daj i mej pieśni dopieśnić się z łona
Niech się w te glosy w plecie w świt zarania
Niech tam zaleci – falą stóp twych skona
Jękiem miłości – skonem zmartwychwstania!

O górska wiosno! o porannej chwili,
Kiedy na Ciebie spójrzy słońce rzewne

Wzrokiem kochanka i w łzy cię rozkwili
Nad rosą kwiatów girlandą motyli,
Gdy pocałunek złoży powitania
Budzisz się ! kwiaty i ptaszęta śpiewnie
Hymn powitania nucą ci w natchnieniu,
Wielbi cię orzeł na niebios sklepieniu
A on?
On tylko – już twoich promieni –
Niedojrzy okiem…
On na mchów pościeli
Legł już bezsilny, i próżno z swych cieni
Marzy o słońcu – o tobie! W snów bieli
O swej miłości, o dniach swojej chwały –
Ha!... jemu nawet niewolno wspominać
Dni jego, gromu harmonią przegrzmiały,
Co pieśń swą kończy gdzie ją miał poczynać
A resztę z drżeniem – dośpiewują skały – –
On już ponury, obojętnem okiem
Patrzy w promienie co zbłądzą do nory,
Słucha szelestu w milczeniu głębokiem
Kiedy po kropli spada kropla cicha,
On w rozpaczliwej milczeniu pokory
W zwątpieniu, legł i już ciężko oddycha…
Coraz to słabszy – jak dum cichem brzmieniem
Kona … dźwiękami duszy … w dal ucieka…
Jak wniebowzięty ton – pod kwiatów cieniem!...
On milczy – a gość na którego czeka
O! gość jedyny w jego samotności,
Którego śledzi oczyma błędnemi,
Jest śmierć żelazna – co zbolałe kości
Na nieprzespany sen – powróci ziemi!...
Idzie już z wichry, w szyszaku i zbroi…
A duszę smętną porwie w swoje szpony
I zepchnie w otchłań cienia i płomieni
Kędy płacz wieczny – i zębów zgrzytanie!
Śmiech i fałszywe arf szatańskich drganie

Nuda i wściekłość i ducha ścieśnienie –
Poczucie zbrodni – co trwa nieskończenie –
W wielkie – nicości zapada zwątpienie!...
I wielki zegar nad morzem płomieni –
Ha! to wygasła dawna tarcza słońca
Na niej wiekowie, cyframi znaczeni
Jako godziny! – zegar – bez skazówek!...
Tam nie ma «czasu» godzin w wiekach gońca
Ni chwil mrowiska wieku żwawych mrówek?...
Zegar ma tylko wahadło olbrzymie
Ze stu przeklętych co się nóg, rąk, drżących
Swoich trzymając, wiszą w czarnym dymie
Chcąc się z otchłani wydostać, dymiących,
Ten nóg, ten ręki chwyta się tamtego,
Co chwycił rękę wyżej wiszącego...
Ten wpół się objął innego i krzyczy,
Tam ten się włosów wiszącej dziewicy
Chwycił, co trzyma się stóp mdlejącego,
Ale wahadło latając w przestrzeniach
U zegarowej tarczy uwiśnięte
«Wiecznie!»
I «Nigdy»
Oddzwania w płomieniach:
Aż mdleją dłonie wiszącym – i z wrzaskiem
Spadają w ogień jak płazy przeklęte,
I znów się drapią tak w górę – by runąć
I przekleństw wrzaskiem dziko w niebo plunąć!...
Na tem wahadle wiszący szatani
To są ojczyzny zdrajcy – i tyrani!...
A cichy robak – ha! robak sumienia
Co wieki toczy i stoczyć nie może,
W duszy się głębie wdrąża, w dzień dręczenia
Gdy szatan w swoje kark zakuł obroże –
I brzęczy ciągłym komarem w sumieniu
Tyś tyle złego zrobił pokoleniu
Z którem tam żyłeś!... patrz coś mógł wielkiego
[Z]działać [4] działając dobre – w miejscu złego…

I tak się targać! tak po wieków wieki
Przez wieczność całą której świt daleki
Miga w oddali – jako pochód słońca
Nieubłagany – bez granic! bez końca!...
Takie obrazy wśród niemej katuszy
Kładł wyobraźni szatan w króla duszy,
I szeptał nocą w głuche starca uszy…
Wśród tej zgryzoty życie dogorywa
Lecz z tych obrazów co palą, najkrwawszy
To Polska! Polska! Polska!
– Nieszczęśliwa! –
Jako sierota przez niego zepchnięta
W nicość – za zbro[d]ni [5] jego szał – przeklęta!...
On w tych boleściach z piersi nieda głosu,
Bo głosu niema, niema łzy w źrenicy
Nad nim skał ściany, świadki jego losu
Cichą już płaczą boleść, jak dziewicy
Biały cień zwieszon nad kochanka głową!...
Tam ziemia szatą owiana Majową
On niechce wiosny, on już czeka – śmierci!
Czy prędko robak w piersi już zawierci
Żądłem zgłodniałem…

VIII.

Na Polski wspomnienie
Jęk rozdarł ciszę w grocie, jęk straszliwy –
Był to ostatni jego jęk … jęczenie
Mordowanego, jęczenie puszczyka,
Kiedy przemija nocy cień pierszchliwy…
Zajęczał strasznie – i rykiem wściekłości
Całe swe życie w tym krzyku wyśpiewał,
On poraz pierwszy jęknął ku wieczności!...
W której się nowych męczarni spodziewał!...
Lecz Polska! Polska!...

W tem zbolałe kości
Zerwał z szmat głazu, twarz ogniem zabłysła,
Ręce wyciągnął w górę – ku ciemności
W sklepach jarząca źrenica zawisła…

IX.
MODLITWA ROZPACZY.

O Boże Piastów! otom dziś przed tobą
Złożon boleścią w męczarniach katuszy,
Otom zgnębiony sumieniem, chorobą,
I głosem grzmiącym w otchłaniach mej duszy…
Lecz ona! ona!!...
Ha!
Niech wszystkie piekła
Na wieczność na mnie runą skał ciężarem
Przez wieki dusza podźwignie je wściekła
Co się pancerzem żarzącem oblekła,
Będziesz bez jęku pod wieczności jarem…
Lecz Ją! uwolnij – Boże! na wspomnienie
Kiedyś i moim jeszcze bywał Bogiem,
Słuchał mej duszy ponad życia progiem
Porannych życia pień…
O! jasne cienie!
Święte – męczeńskie – wy pokojem błogim,
Cienie … ha! tego któregom krwią zbroczon
Proście za Polską!... przeciw mnie na wieki!...
Niech od szatanów umieram otoczon,
Lecz ona … Ona!...

X.

I padł na kamienie,
Już przygasały zapadłe powieki,
Lecz jako lampy nad poranne drżenie

Drżały i zgasnąć nie mogły … niechciały …
Leżał jak martwy – piersi zajęczały
Ha! Boga! Boga! krwi…
I przebaczenia!...
Wszak on w śmiertelnej odpuszcza pokucie
Gdziesz kapłan z Bogiem...
Ha! na ducha strucie!...
Któż przejdzie otwór ten – biada! kamienia
Nikt nieodwali...
Kapłana! Kapłana!...
Siły nim skonam … precz te czarne duchy!
Co mnie oploty w koło – w swe łańcuchy…
I ryczą śmiechem jednego szatana –
I tu w kołomnie pląsają krzyk dziki
Wiją się łożem wężów … precz te krzyki!...
Już ciszej w piersi – jeży się włos siwy,
On w głowę tłucze starą wyschłą dłonią,
W grotach szatanów postacie się gonią
Stanęły kołem...
Starzec rozpaczliwy
Zawrócił oczy i czoło już zniża
Zacisnął wargi i kreśli znak...
– Krzyża. –


W tem
Padła z jękiem odmieciona skała
I od otworu w dalę odleciała...
A w otwór wielka jasność nadsłoneczna
Padła od wchodu – ozłociła skały,
I głos anielski, któremu cześć wieczna
Zanucił głośno pieści błogą, pieśń chwały,
Coraz to jaśniej i jaśniej w pieczarze,
Górą szatany z rykiem uleciały
A coraz bliżej pustelniczej skały
Drży pieśń, i harfy słychać w niebios czarze,
Jakieś niebieskie, archanielskie dźwięki,
Że od nich siły nabrał konający,

On zna gdzieś odgłos tej świętej piosenki
Tylko mniej boski, i mniej błogi – uroczy...
Głos arf tych siłą w ducha arcydziele
Odlatującą duszę wstrzyma w ciele –
On słucha – marzy, ze już skonał ciałem,
Myśli że sięga oczyma – wieczności,
Lecz nie! – głos bliższy – i echem wspaniałem
Dochodzi słowem w grotę – w płacz radości:…
«Boga Rodzica! Dziewica!...
Bowiem stawiona Marya!...»
I zabłysnęły dwóch aniołów lica,
Każden u wchodu stanął jak lilia,
Co tony woni płacze do księżyca…
I jeden szedł z harfą i wiankiem cierniowym
Oczy miał modre anielską miłością,
Trącał w jej strony, a głosem godowym
Śpiewał unoszon cudem i boskością...
Nie jako dziewczę ziemi, ni skowronek...
Dawną Dawidów, dziś Polską smętnością...
Zanim szedł wtóry – i srebrny niósł dzwonek
Dzwonił co chwila – i znowu udawał,
I znowu dzwonił dźwięki boskie, czułe,
Jako pacholę po przed chaty progiem
Do której spieszy kapłan z Panem Bogiem
Idąc rozwiązać dusze z więzów ciała...
A w drugiej ręce niósł złotą infułę –
Weszli – a pieśń ich – z wolna ustawała
Za niemi sunął się cień biały, jasny,
Jak Ewangelii widmo – wśród promieni,
Cichy nad gwiazdy co błyszczą w przestrzeni
I po miłości ziemi swojej – własny!...
Lecz krwi miał strugę na świetlanej szacie
A w rękach kielich miał – i wieków słowo
Co się tu ciałem stało!...
I nad głową
Konającego w cichym majestacie
Miłości stanął – a siwizna biała
Wśród aureoli nad śniegi jaśniała…

Bolesław błądził wpadłemi oczyma
W tę białą postać miłości olbrzyma
Patrzył – i poznał – i drgnął od krwi strugi
Co błyskotała się po szacie długiej –
Twarz zakrył w dłonie, i jak wąż się zwinął,
Krzyknął, wzrok ściemniał, w łzach się rozpłynął,
U nóg anielskie stanęły mu cienie,
A cień on trzeci stanął mu nad głową,
Wzrokiem miłości tocząc łask promienie
Krzyż nad nim zrobił – i rzekł:
Przebaczenie!. .
Tu śpiew aniołów ozwał się raz wtóry
I znowu umilkł – a starzec ponury
Chciał podnieść głowę, lecz upadła głowa
I krzyknął tylko:
To on – z Szczepanowa!...
I wzniósł się słów tych posilon potęgą,
Kląkł, spójrzał w górę, na cień drżąco, łzawie,
Znów padł i jąknął: – Święty Stanisławie!
Czoło swe słoniąc włosienną siermięgą –
I do stóp cienia przypadł – łez strumienie
Z oczu rzuciły się, usty drżącemi
Chciał się nóg dotknąć – lecz tylko promienie
Całował niemo przytulon do ziemi...
A wtedy znikły z szat tych plamy krwawe,
Święty go ręką swoją dźwignął z ziemi
Schylił się nad nim a aniołki łzawe
Skroń pochylili w świętej ciszy – niemi –
«W rozpaczy bracie, pragnąłeś kapłana,
Oto ci niosę ciało i krew Pana,
Otom odwalił tę skałę od wchodu,
By Cię do niebios ztąd wywieść ogrodu...
Kędy na prośby moje Pan ci raczył
Przebaczyć, jakom – ja tobie przebaczył...
Lecz zanim skonasz, tu usty drżącemi
I sercem kornem wyspowiadaj winy,
A podam tobie chleb żywota ziemi,
I duch twój znużon wzleci z tej głębiny

Tam z wybranemi Polski pacholęty
Śpiewać na wieki: Święty! święty! święty!...»
Biskup się schylił do strasznej spowiedzi,
A król pustelnik z trwogą słowa cedzi,
Potem swe życie pamięci iskrami
Rozświecał jaśniej a z ust drżących piany
Biegł zdrój namiętny słów, jak zdrój wezbrany
Co się rozszerza, w brzeg czyni wyłomy,
Pędząc rwie dęby – na cel niewiadomy…

XI.
SPOWIEDŹ PUSTELNIAKA.

Życie me przeszło jako jedna burza,
Pełna przekleństwa i cudów bez miary,
Jak łódź, co w głębin otchłaniach się nurza,
W otchłań rozpaczy płynąć z portu wiary –
Na me boleści niemam słów w tej mowie –
Dość żem Bolesław!...
Biada mojej głowie!...
Skarżyć nieumiem się na moje losy,
Płakać, dziecięciem jeszcze zapomniałem,
Dziś czekam chory, pokutny i bosy,
Aż duch się z wątłem już rozerwie ciałem!...
I na nieszczęściem duszę miał dziecinną,
Lekką – co w stronę pooglądała inną –
Dokąd bywała czystą i niewinną!...
Młodości moja czysta jak lilija,
Co niewidziana wschodzi nad stawami,
Jak gwiazda co się w strumieniu odbija –
Na twe wspomnienie! płaczę dziecka łzami!...
O! bo ty jedna mojego żywota
Otwierasz jeszcze zatrzaśnięte wrota!...
Jak do promienia słońca, koncha ścięta
Do ciebie usta otwieram o! święta –

I gdy mi wszystko zgasło po kolei,
Tyś jest nademną jak gwiazda nadzieji
Dużo mi zbrodni cięży na sumieniu
M[n]iejsza o gwiazdy, co w duszy gorzały,
Zgasły od łóny nocnej – w zachwyceniu
Z ust ludu: Cnoty Śmiałego się zwały!...
Co jak gołębie w locie pospadały –
Serce zabyło skarg, łez, i dumania
Jak popielnica, pełna już, grobowa
nieprzyjmie kropli! gdy w wieków zarania
Pęknie – niech płyną z niej mych dziejów słowa!
Wszystkie je powiem, nim padnie ta głowa!...
Biada tej głowie! najpierwszej, wieńczonej,
Biada tej skroni niegdyś wyniesionej:
Jam jest Bolesław syn Restauratora, [6]
Ja Piast ostatni, co niegdyś w dniach chwały
Tron moich ojców osiadłem: Przekora;
I byłbym wielki – gdyby nie skarlały
Pychą!...
Co z szczytów pchnęła mnie w otchłanie,
Kędy płacz wieczny i zębów zgrzytanie –
Ona mnie w sine pierścienie spowiła,
I żądłem trucizn serce przepełniła!...

XII.

Dni moje pierwsze jak jasny wschód słońca
Zeszły nad Polską w świeży życia ranek,
Dni moje pierwsze! o jasne bez końca
Jako klucz orłów lecący w poranek,
Lance w wiosenny uwiły się wianek –
Ledwie że pomnę te urocze chwile,
Co pacholęciem na mej matki łonie
Marzyłem sennie, uroczo i mile –
Gdy już koronę kładli mi na skronie!...
O! matkaż moja!...
Jako nad pasterzem
Wierzba uwisła – nad snami dziecięcia

Jej pierś niewieścia była mi puklerzem
Gdym za kołyskę stąpił w krok chłopięcia –
Dziś – choć ją dawno głaz grobowy kryje
W sercu mem dotąd – o ! i w sercach ludu
W szerokiej Polsce Dobrogniewa żyje!
A dla mnie była widnym znakiem cudu!...
Bom ja ją kochał nie jak niedźwiedziątko
Swą macierz – ale jako niedźwiedzica
Wściekła swe małe!... jak dzika orlica,
Co najmilejsze z swych orląt orlątko –
I gdyby ona była dłużej żyła...
Lecz niechaj śpi!... o! święta jej mogiła!...
Dni mej młodości skrzydlate leciały
Jak w piorunowej sieci orzeł biały,
Co nad kolebki uwisł mi na tarczy,
Co nad Krakowem skrzydła swe rozłożył,
I piersią śnieżną na wieki wystarczy
Od chuci wroga co ją nieraz trwożył,
Ale sam siebie przed nią upokorzył!...
Tam na te dzikie, nadwiślańskie skały
Jako pachole biegałem przed laty
W nurt Wisły oczy, głęboki, podały –
I tak przeplótłem pierwsze lat mych kwiaty...
O! miłej błogiej – i uroczej woni
Czuję was kwiaty – w duszy – z innej błoni!...
Sercem miał wielkie – jak świat – zadumczywe,
Szczęściem narodu dumne i szczęśliwe,
Jak szlachetności [7] przepaść lecz zaciekłe
A na zniewagę Polski – jak lew wściekłe
I rzewne biednych losem – popędliwe...
Tam kędy głosy młodości – do chwały!...
I zdało mi się bijąc w miecz po tarczy,
Że chwale mojej – ziemia niewystarczy!...
Tam gdzie Zwierzyńca lasy zaszumiały –
Najpierwsze orły z łuku chłopcem biłem,
Jego mi dzwony tikiem szczęściem grały
Że duszę jako w słuch arfy stroiłem –
I od nie raz łókiem, od lasów Zwierzyńca,

Lub łódką'm pędził aż po skały Tyńca –
Tam mego dziada Imię w dzwonach słychać
Było nad Wisłą – tam – wolno oddychać!...
Tam się ja darłem na najwyższe skały,
Gdzie po opokach orły siadywały,
I na najwyższe drzewa się drapałem –
Gdy była burza – i gromów słuchałem
Krzycząc rad, z wichrem tam się kołysałem!...
Z tamtąd na Polskę oczy poglądały!...
I był tam starzec jeden na Wawelu,
Co śpiewał głośno przy złocistej lirze,
Znał dzieje ludzi, i rzeczy spraw wielu,
Dzieła i bitwy chrobrego, z minionej
Przeszłości Polski –
(Dziś – odzian w kirze!)
Z nim ja w kwieciste biegałem doliny,
Na łonie jego potem usypiałem,
Lub siadłszy w łódkę, na Wisły głębiny
Pieśń jego cicho, słuchając, dumałem,
A gdym się wsłuchał w dźwięki głośnej liry
Tom szyję matki schwytał rączętami
I niewiem czemu wzrok zachodził – łzami –
Wołając: matko! jak te bohatery
I ja wojować będę w mej ojczyźnie!...
A wtedy czułem matki pocałunki,
Wtedy rycerstwo na ręce mnie brało,
I wspłakane mnie oczy całowało,
Jam się ich zbrojnej przyglądał siwiźnie
I znów się śmiałem – i serce mi drgało! –
I w onczas matka rzucała frasunki,
A on sędziwy kapłan z Szczepanowa
Co stał po prawej przy mej matki tronie
On błogosławił mnie – i jego słowa
Jak perły drogie niósłem w mej koronie!
Później – pamiętam…
Tylko straszne śpiewy
Chór czarnych mnichów – i dziewic, co niosły
Ze śpiewem smętnym zwłoki Dobrogniewy

I żal rycerstwa … na barkach ją dźwigał,
Że trumna zdała się łodzią płynącą
W ludzie – a serca były dla niej wiosły
I ciężki odgłos dzwonów się rozlegał...
I na sen poszła!...
Ojciec mój – niestety!
On mnie odumarł, on, gdy ziemia drżała
Na świat się rodził – i dusza mu z ciała
Wyszła za blaskiem złowieszczej komety…
On dzieckiem jeszcze odumarł mnie małem
Ledwie pamięci postać mi została
Godności pełna – spokojna – wspaniała!...
I miłościwa łaski sercem całem –
Kiedym w rozpaczy na matki kląkł grobie
I młode czoło hełmem już okryte
Uderzył o grób w mej sępiej żałobie,
Serce się ścięło boleścią przeszyte
Jakby pierścieniem stu żmii – upowite!...
Tam mój lutnista za mną stanął w ciszy,
I długo milczał zaduman nad groby,
Szanując niemy – majestat żałoby –
Lecz porwał lutnię – i w głos piorunowy
Chrobrego bitwy opiał – że je słyszy
Dotąd me ucho – i strun dźwięk stalowy!...
Co brzmiały jako huk trąby Dnieprowej –
Aż wreszcie pieśnią przeszedł w smętne czasy
I kraj wystawił mi osierocony,
Czas co dla chwały jak strzała ucieka
Polskę co na mnie patrzy – lud co czeka –
Że na mym mieczu wsparty – zadumałem
I serce chrobrze o stal uderzyło – –
Ha! wtenczas chrobrze – chrobrych zrozumiałem!
I o ich chwale w duszy mi się śniło –
W on to czas Bela jak pielgrzym zbłąkany
U tronu mego zbiegł szukać pomocy
Z Ojczyzny swojej przez brata wygnany
Miał myśli czarne – jako szata nocy –
Nie miał nadziei, rozpaczał w wygnaniu...

A wtedym chwycił miecz –
I na mych czele
Przeciw Andrzeja pomknąłem śmiele
W imieniu biednych – w mem życia zaraniu!...
Ta pierwsza bitwa!...
Wojsko stało rzędem
Słońce wschodziło – a po rosie brzmiała
«Boga Rodzica!»
Gdy na koniu pędem
Stanąłem w poprzód – gdy wiara śpiewała
A po nad nami orlica się chwiała…
To pierwsza walka, co mi położyła
Granice Węgier pod mą stopa dumną,
Że z nad Karpatów stojąc – jak kolumną
Sprawiedliwości – u cudzych znaczyła…
A kiedym Belę osadził na tronie,
Niósłem żar w sercu i radość w mem łonie –
Alem zaledwom lud mój znów pozdrowił,
I godowegom nie spełnił pu[c]haru,
Już w ziemi Czeskiej krwawy spor się wznowił
Jaromir ku mnie zbiegł – I z pod sztandaru
Polskiego, żądał, odbić swą swobodę –
Długo po bitwach znów rycerstwo wiodę,
Aż się te boje wieńcem ukończyły
I ma siostrzyca na małżeńskie gody
Poszła oddana księciu, co jej miły
Stał się wygnańcem – wtedy nad mogiły
Poległych ręce związałem im chętne
I połączyłem dwa serca namiętne,
Wieszcząc, by odtąd się bratnie narody
Zlały w miłości – jak dwu zdrojów wody!...
Ledwom odepchnął hordy najezdników,
Co mi tym czasem wpadły w kraj bez broni,
Ledwom oćwiczył tłumy buntowników,
Aliści nowy pielgrzym z swej ojczyzny
Na łono moje przybył goić blizny –
Młodzian, co dłonią przylgnął do mej dłoni,
Tak jak ja młody, i jako ja śmiały,

Lecz nieszczęśliwy –
Odtąd razem miały
Oręże nasze w wspólnej walczyć sprawie
I wraz na jednej paść lub pobić błoni –
Odtąd się serca przyjaźnią związały,
Usta z jednego pu[c]haru pijały,
I wraz na jednem sypialiśmy łożu,
I wraz na łowach bawili się dziko,
A kiedy niedźwiedź runął na mym nożu
Gdy mu już piersi przygniótł swym ciężarem,
I miał krew jego ssać, ryków muzyką
Wściekle rozśpiewan ponad leśnym jarem,
On już na dworze mym pragnął pozostać
Do końca – byle zemną się nierozstać!...
Jam go ukochał jak brata – jak syna!
On chciał być mnichem – jam rzekł: Izasławie! [8]
Ty królem będziesz!... a gdy hełm Rusina
Znów się wzniósł hardo, jam go znów na tronie
Mieczem osadził! włożyłem na skronie
Mu młodą dłonią koronę książęcą,
Dzień ten po burzy – zaświtał mi tęczą –
Pod bramą złotą wspomnieniem chrobrego
I mieczem moim ponowiłem szczerby,
Szczerby tej bramy – toć Piastowskie herby!
Ziarno Chrobrego – a owoc Śmiałego –
I kiedym wjeżdżał w to miasto na koniu,
Lud się jak pszczoła rojem garnął ku mnie
Płaszcz mój całował – a Rusinki tłumnie
Jako łabędzie na jeziora błoniu
Wiankiem mnie białym zewsząd otoczyły –
I jakby wstęgę z swych ramion mi zwiły,
A poprzedemną szedł lirnik mój stary
Szedł – i chrobrego przyśpiewywał boje
I dzień mej chwały opiał, gdy bojary
Dały mi na znak hołdu złotą zbroję – –
Lecz jam uleciał – tej stolicy śpiewy
Jej wino wrące, i jej czarnobrewy
Odpędził lirnik swojemi pieśniami,

Na krew kość moją zasępił się brwiami –
A mój Izasław żegnając mnie w cześci
W objęciu mojem – ryknął – lew boleści!
Pod Przemyśl szedłem zbrojnemi hufcami –
Na barkach góry mocny warowany,
I wstęgą głębin Sanu przepasany,
Jak gdyby Pan Bóg na górę garść domów
Cisnął – i kazał Polakom zdobywać –
San rozlał w onczas –
Bez łodzi, bez promów,
Trzy dni musiałem czekać, i spoczywać,
I wtenczas winem nieco rozegrzany
Nocą raz w łódź skoczyłem, że strzałami
Sanu ku brzegom uniesion falami
Szedłem sam, chyżo, dalej w bór zagnany,
Za Izasławem stęsknion i łowami…
W gąszczy ruszyły [9] coś z cicha i zdala
Tam z’oczę dzika świnia się przewala,
I po zaroślach chrzęszcząc w dal uchodzi –
Porwałem oszczep, gnam zwierza co siły,
On znikł wśród krzaków i śród traw powodzi
Żem ścigał pilno co stopy starczyły –
W pobliżu zamek stał, górą, za murem
Dwu wieżyc czoła w Sanie przezierały,
W rannych mgłach skryte za kwef się chowały;
Mnie w lesie wrogów porankiem ponurym
Dzika chuć łowów zagnała w te góry –
Mgły wielkie spadły z Sanem łącząc chmury
I las spowity w nich – ginął błędnemu
Żem szedł – nieznając ku słońcu jakiemu?
A ledwo słońce przez dębów konary
Przejrzało jasno, idąc w tór za mgłami
Widzę coś w dali – nito godło wiary
Kapliczkę białą ciche źródło biło,
Co po kamykach w leśny zdrój dzwoniło –
Nad źródłem sokół siedział zasępiony
Cichy i smętny – widać oswojony…

W środku kapliczki, lilią malowana,
Ta złocie była tam Boga rodzica
Stała w korale i kwiaty odziana!...
A przed nią – żywa klęczała dziewica
Cała modlitwie z swę wiosnę oddana –
Z schyloną głową, jak lilja gdy skłoni
Skroń … i tak była w trwodze zapłakana –
A kiedym stanął w tej dzikiej ustroni
I w modlącą w tę modlił się oczyma,
Jako dąb wryty – oszczep padł mi z dłoni.
O! patrząc na nią jak dąb bym zestarzał
Boć równej dziewki na tej ziemi – niema!
Śnił mi się anioł – tak go duch mój stwarzał!..
Wieniec bławatów miała na swej skroni
Dwie czarne, długie kosy aż ku ziemi
Spadały z szatą – i kwef co czarnemi
Postać owiewał chmurami swojemi!...
Prócz niej takiegom nieznał nic na świecie –
I spokorniałem jak kwiat – by go nogą
Raczyła dotknąć… i ciszej niż dziecię
Patrzyłem na nią – z miłością – czy trwogą,
Co zdjęła serce pierwszy raz w lat kwiecie!...
Spójrzała na mnie gdy oszczep padł z dłoni
I jako łania nagle zalękniona
Chciała na zamek uciec z tej ustroni,
Kwef zarzucił, na lica spłoniona
I znów stanęła…
To znów acz zlękniona
Już do obrazu – przystąpiła śmiało
I tak postacią mierząc mnie wspaniałą
Pytało dziecko «z której łowiec strony
I przecz na łowach, gdy ojciec jej w trwodze,
Gdy zamek niema najsłabszej obrony
I San otuchę gdy straszny król w drodze? – »
I zdało mi się, że z piastunki dziewów
Wiatr czarownicę nadniósł z swych powiewów,
Co mnie oczyma swemi zczarowała,
I już posągiem przedemną stawała –

Że miałem krzyknąć o wojko [10] kochane!...
Jam ci już przepadł … książę zczarowane!
Lecz rzekła dźwięcznie po nie długiej chwili
Biorąc na ramię sokoła co kwili,
«Jam jest Wisława [11] – ja dziecię jedyne
Przemysławowe, i jego otucha –,
Tu modlę za nim i za mą krainę,
By ją Bóg ostrzegł ode złego ducha
Po coś mi przerwał ty w dzikim pancerzu,
Po co modlitwę przerwał … mi rycerzu?»
Toć rzekła rzewnym, śpiewającym głosem
I klękła znowu – ja kląkłem u boku
I jako kłos co ugięty nad kłosem
Z nią się modliłem – tą siłą uroku
Jaka raz pierwszy w moją pierś stąpiła
Że ciężką stała się – jako mogiła!
Potem błagała mnie, bym z Przemysławem
Złączył me ramię, i śpieszył z pomocą,
Z strasznym zdobywcą Rusi, Bolesławem
Walczyć, bo może uderzą przed nocą...
I nagle rzekłem – gdy odbieżeć chciała,
«Jam jest Bolesław!... ja Książę Lechitów!
Com miał dobywać zamku Przemysława
Bo mnie od dzisiaj już zamkiem –
Wisława!
Szturmem czy łaską zabiorę Cię z sobą,
Ja Cię nad Wisłę z nad Sanu uniosę
Nie trwóż się dziecię, nie smętnej żałobą…
Ja Cię ludowi dam, na tron mój wzniosę!...
By Ciebie skrzydły swemi orzeł biały
Osłaniał w chwale!...»
«Jam Bolesław Śmiały
Błagam o rękę, rękę twą Wisławo!...»
A ona trwożna jako gołębica
Miała odlecieć – i spojrzała łzawo
I pozostała zemną – bladolica! – –
Potem kazała klęknąć jak chłopięciu
A już ja rycerz przed onym obrazem

Klęczałem kornie, i za jej rozkazem
Z modlitwą – jako dziecię przy dziecięciu…
«Idę do Ojca – ten oszczep mu w darze
Od Ciebie młody rycerzu poniosę,
Jam wymodliła, ratunek, jak rosę
Dla zamku Jego – od Maryi w darze!...
Chciałam za kratą rozstać się ze światem,
Nowym mnie głosem wola Boża woła
Wiec weź odemnie – ot! Tego sokoła!
Sokół najpierwszym niech nam będzie swatem!...
Jeszcze jej oczy raz na mnie spojrzały,
Ust jej niememi dotknąłem ustami
Serca się szczęścia niebem rozpływały
Pancerz szeleści Wisławy kosami,
I łzy jej z memi spłynęły się łzami…
Gdym ją do siebie przygarnął ramieniem
Gdy w ust jej płomień wpiłem się płomieniem,
I w jej źrenice tonął źrenicami,
Taki szał szczęścia piersi mi rozrywał
Że zdało mi się, ze w nich piorun śpiewał!...
I poleciała na zamek jak lania
A jam w drzew cieniu ostał zadumany,
Tylko mi u stóp źródełko podzwania
I w oczy patrzy sokół darowany…
(Co mi ostatni został w dniach wygnania!...)
I powróciła wraz tegoż zarania
A z nią sędziwy ojciec i kapłany!...
Jam mu pod stopy rzucił tarcz i strzały
Wojska me zwołał i uściskał Pana,
A przed obrazem złotym światła drżały –
Wisławy dłonie jeszcze go odziały
Po raz ostatni w kwiatów świeżych wiana –
I przed obrazem, z mą lubą, wśród ludu
Bóg nas połączył pośród życia trudu,
Nad nami trysnął promień łaski – cudu –
A gdy nam kapłan zamieniał pierścienie,
Sokół się zerwał – i wzleciał w przestrzenie –
I rozkrzyżowan nad nami w błękicie,

Długo nam szarą plamką, wróżył życie,
I skrzydeł szumem cicho błogosławił –
Aż spadł jak piorun po chwili przysięgi
I u stóp naszych dla życia potęgi
Gałązkę świeżą w liść dębu zostawił…

Odtąd Wisława jak anioł mej doli
Lepszą mej duszy stała się połową
Czy harfiarzowi pieśnią się perłową,
Sprzeciwia – czy mnie cieszy gdy co boli,
Czy pu[c]har stawi, czy mi miecz przypasze –
O! piękne nad gwiazd świt biegły dni nasze!...
I kiedy nieraz gniew mnie porwał wściekły
A w ręku błysnął oręż blask szatański,
Głos jej jak w burzy dzwonek Loretański,
Co chmurzy z dźwięków swych rozprasza drogi,
I bosko dzwoni ponad łąk rozłogi,
Przemocnym głosem niewieściej dobroci
Gniew mój koiła…
Jak kwiatem paproci,
Co wszystkie wrota odwali, roztworzy –
Ona spojrzeniem smutków mych skrytości
Przenikła w chili, i jak blaskiem zorzy
W noc serca padła – promieniem – miłości!...
Ale nie długo nad tem mojem czołem
Gwieździła ona…
I w niebo aniołem
Uszła – a mnie już z szatanami sprawa!...
Zgasła – przynosząc – syna Mieczysława!... [12]
Nie jedź! Błagała, gdy do Węgrów ziemi
Ja szedł na oną potrzebę przeklętą,
Chwałę piersiami zdobyłem mojemi,
Lecz ją już więcej – ją – o! moją świętą,
Co mnie jak gwiazda strzegła – niezastałem!...
Kiedym ją żegnał, gdy na koń siadałem,
Wyszła na basztę i ręką żegnała,
Za nami łzawą chustą powiewała,

I z baszty zamku jak anioł ostatni,
Nim ma ulecieć, wojsko przeżegnała –
I tu ją z oczu stracił hufiec bratni!...
Jak od piorunu orzeł w tej godzinie
Padłem szalony u zwłok jej popiołów,
Odtąd mnie cienie mych stróżów aniołów
Odbiegły – odtąd – nocą życie płynie!...
A dzień nie świta dla mnie śród żywiołów...
I młyński kamień na serce w tem życiu
Spadł mi z tym gromem boleści i szału
I młode serce gryzł mi wąż pomału,
Aż jak wąż w skał tych zniknąłem ukryciu!...
I raz porwałem dłoń mego lutnisty,
Lecę z pochodnią w grobowe sklepienie
Mieczem przeciąłem wieko trumny szklistej
Gdzie niezbudzona piękna moja drżemie...
Uchylam wieka – spójrzę drżący, łzawy,
Oko jej łaknę spotkać raz ostatni,
I pójrzę –
Szkielet leżał mej Wisławy
Wśród suchych kwiatów zimny...
Wtedy ryknąłem dzikim Bogu płaczem
Jemum złorzeczył –
Zgasła gwiazda czysta
Szatan się zaśmiał,
On mych zbrodni tkaczem!...
Ledwie za rękę wywlókł mnie lutnista;
Na ręku Jego me dziecię płakało,
W matki się szkielet z trwogą wpatrywała…
Rzuciłem łowy – i na dnie kielicha
Tonąłem – w piersi mej – wrzasnęła pycha!...
Odtąd już w bitwach szalałem z rozpaczy,
O! wtedym pono najdzielniej wojował…
Bo lecąc w tłumy, jam sobie rokował,
Że los na polu śmierć dla mnie przeznaczy!...
Że jest tam strzała wśród zanadrza wroga,
Co mnie połączy z mej Wisławy cieniem,
I w snach mi odtąd do niej biegła droga,

Czarownic czarów smutny się chwytałem,
Potem pijany dziko z nich się śmiałem!...
Jako lew krwawy, jako tur ponury ,
Kiedy Jarosław powtórnie wygnany
Błagał mej łaski, ja mój miecz zszczerbany
Jak orzeł pisklę chwyciłem w pazury,
I poleciałem w sercu nieszczęśliwy
Gdzieś uszczęśliwiać, tam na końcu świata!...
A odtąd w szczęściu wygnanego brata
Ból mój koiłem – niemy – rozpaczliwy –
Nawet mój lirnik kiedy przyszedł ku mnie
Z mem niemowlęciem na ręku życzliwy,
Czy śpiewać zaczął – kiwnąłem już dłonią
A wtedy łzy mu z źrenic padły tłumnie,
I niemógł nucić, tylko siwą skronią
Do nóg mych przypadł i do mnie się cisnął,
I jam go objął – alem łzą niebłysnął...
Bo ból mój zakląć niedał się słowami.,
Jak gromy co się w noc burzliwą gonią!...
Rozpacz mi pu[c]har wcisnęła do dłoni
I wtedy piany długimi nocami
Szalałem w śmiechu pijąc do niej! do niej!...
Kiedy płynący przez Rusi zagony
Po wzięciu Łucka pod bramy Kijowa
Szliśmy, stanąłem do boju – ma głowa
Urosła pysznie nad gród, co obronny
Sił, swej rozpaczy dobył krwią zapiekłą,
A jam go zdobył ramieniem – szatana!
We mnie wśród bitwy chyba wrżało piekło –
Że niepoległem w boju tego rana...
Pod mur stanęły hufce, i z taborem
Wlekli się ranni – wleczono tarany –
Do szturmu! Krzyknąłem –
I koń rozkiełzany
Poleciał szału mego szałem w szale !...
I Kijów musiał – być – mój! przed wieczorem –
Gdy bito w dzwony, rozwodzono żale,
Stałem do walki z wojskiem mem bojowem,

Z którychby każdy dał swe gardło za mnie!
Zagrzmiała chórem, pieśń echem grobowem –
Boga Rodzica!
I spojrzeli na mnie
A jam się nawet nie żegnał przed bojem –
Lecz mur gdy runął, znów przy złotej bramie
Spadłszy piorunem zgrozą i rozbojem –
Znów ze szczerbcem w górę wyciągnąłem ramię,
I ciąłem wtóry raz!...
Że miecz mój stary
Szczęknął – i upadł pęknięty we dwoje –
I już zdobyte wiały mi sztandary –
Jam na miecz pójrzał…
I na krwawą zbroję,
To mój ostatni druh był na tej ziemi…
I koń mój stanął – stanęli rycerze,
By żaden miecza nie zdeptał, a z niemi
Szedłem już w miasto na krwawe przymierze
Ha! Biada! Głośno bito mi we dzwony,
Tłum mnie wiódł trwożnie, rycerstwa okrzyki
Brzmiały pod niebem – a mój śmiech tak dziki
Był, jako szatan z obroży spuszczony –
Odtąd już kielich był mieczem mej dłoni,
I całą zimę z taborem wojskowym
Ległem w Kijowie, gdy na mojej skroni
Różowy wieniec wiał, liściem dębowym –
W ten ogród rozkoszy, i w ten gród piękności
Izasław błagał nas za swoich gości…
I dla powagi na rynku wśród ludu,
Jam Imię Jego sławił – i dotknąłem
Ust jego usty, i za brodę wziąłem
Ręką go moją; mówiąc o! wśród trudu
Życia, ta głowa dzielna!
Drżyjcie przed nią!
Lecz dzień on był mi straszną przepowiednią,
Bo odtąd trunkiem cicho upajany,
Śpiewem Rusinek do snu kołysany
Myślałem smutek zamordować chwilę!

Lecz nie !... przenigdy –
Przebóg –
Bo choć mile
W te gorejące mych nałożnic oczy
Spójrzałem nieraz...
One wszystkie razem
Bluźnierstwem były przed słońca obrazem,
Co miał mej świętej dla mnie cień uroczy –
Spodlenie króla – to jest kraju zdrada!...
Na czterech łapach jak zwierz zaryczałem
Ha! głowie mojej za te chwile – biada!
Kiedym oszalał rozpaczą i szałem,
Z nich się mój język ze trwogą spowiada –
W łonie rozkoszy cale zapomniałem,
Że byłem królem – że byłem – człowiekiem!
l tu ma klątwa! którą wiek za wiekiem
Jak skała skale odgłos wtórzyć będzie
Na ziemi mojej, i zawsze i wszędzie!...
Wiecznem weselem lśniły me komnaty,
Dokoła śpiewy i śmiechy tam brzmiały,
I czarnobrewe dziewy chichotały,
Szumiał szum wina i tanecznic szały…
I wrzask biesiady, i tłum rozszalały –
Śmiałem się z niemi, lecz mych szałów piekła
Dzika swoboda dawno już uciekła –
A kiedym pojrzał raz za mym sokołem
Co od Wisławy – drzwi me zatrzasnąłem,
I i o ziem padłszy! Wisławo, ryknąłem,
Jak Tur któremu myśliwiec zabije
Młode – gdy ryczy w puszczę – a wiatr wyje
I dziko ryk ten przedrzeźnia w manowcach
Kręcąc liść zwiędły po pustych grobowcach...
I mojej duszy spokojność młodzieńcza
Którą Izasław chcąc mnie rozweselić
Zatruł na wieki – znikła w ślad rumieńca...
Choć się był gotów – sercem zemną dzielić!...
I pokój jemu! o pokój na wieki!...
Duch jego blizki mi – choć tak daleki –

Wiecznie w dal za nim patrzy ma tęsknota
Lecz próżno piersi swych rozwiera wrota –
Gość już nie wejdzie wnię sercem kochany –
Bom kochał tylko raz – i odtąd złota
Młodość zrdzewiała … a zostały – rany!...

Z wolna me całe wojsko zniewieściało
O żonach, córach, matkach zapomniało,
I o swej wierze –
A ci co poczciwi
Uszli cichaczem póki czyści, żywi…
O! czas ten srogą w rozkoszach męczarnią
Przeleciał dla mnie, gdym padł w to schronienie
W mej czarnej duszy piekielna latarnią
Szatan rozświecił pożar…
Me sumienie!…
Więc jak trup blady, z wieńcem ucztowałem,
I drżał dwór cały kiedy się zaśmiałem –
Zgłuszyć go nigdy – nie mogłem!
Nieśmiałem!
I do ojczyzny jął wracać nieśmiały
Ich, świat i siebie w duchu przeklinałem
A usta ludu mego – oniemiały!...
I okiem po nich bezłzawem pójrzałem,
O! bo łzy odtąd Bóg niedał w złej doli
Źrenicy mojej –
Kiedyś pierś zaboli
Uśmiech mi usta krzywił – piętnem krwawem –
Ucztami znowu ogłuszyć się chciałem,
Gdy do bitw wojsko zdolne już nie było,
Mściłem się niewiast niewiernych – mogiłą.
Szczenięta do ich piersi kłaść kazałem
Choć sam się żadną nie zwalczyłem silą!...
Choć się w mej duszy – psem być rozumiałem!...
Wtedy Stanisław Biskup z Szczepanowa
Stawił się w groźnej postawie przedemną,
Jak grom paliły mnie już jego słowa
I litość jego uczułem nademną!...

Litość ha! Litość – któż nad Polski królem
Śmie się litować?...
Parsknąłem mu w oczy –
On odszedł niemy – za nim lud się toczy,
Jak rojem pszczoła stęskniona za ulem!...
A jam gryzł wargi i w niemej wciekłości
Bluźniłem Bogu Piastów, memu Panu –
Że wziął, anioła mego – memu ranu
I sam mnie rzucił – opuścił w ciemności
Stałem się pyszny z mojego oręża
I zawołałem stąp ty! z twoich tronów
A z tobą w walkę pójdę!... ty milionów
Gwiazd... ty! ... którego grom burzę zwycięża!...
Zstąp! rozpacz moja silniejsza, wytęża
Ramię co piekieł spotężnia dziś siła
Lecz w duszy jakaś żmija się powiła
Bezsenny wiłem się straszniej od węża,
I dzika chwila do mnie się zbliżyła –
Dworzanie moi skorzy do potwarzy
Cisnęli fałszem w oczy – i przedemną
Bluźniąc, że biskup bezprawnie się waży
Dzierżyć Piotrowin wioskę, co tajemną
Sztuką na zmarłym dziedzicu pozyskał –
Wtedym się porwał i przeciw biskupa
Gniewem oburzon słów mych żmije ciskał –
Z jakąś szatańskąm to chwycił radością
I zdało mi sio jakoś milej ... niby …
Gdyby ktoś jeszcze prócz mnie, winny ... gdyby...
Ktoś prócz mnie jeszcze czarny był – tą złością!
Wtedym skamieniał – uporu stałością –
Biskup się świadczył ludem, Żębociną,
Lirnikiem moim, i wielą innemi
A w końcu Bogiem!...
Dwór szczekał za winą,
I glosy wciąż go oskarżał podłemi –
Wtedy z mogiły Biskup wskrzesił – trupa,
I żywy szkielet – przed tronem go sławił,
By o prawości poświadczył przy dworze,

I wielkość Boga przedemną wysławił...
A podłość moją – i czas ku pokorze –
Kiedy jak zwykle spokojny i święty
Szedł z nim w komnaty, by wrogom fałsz zadał,
Zbledli oszczercy – każdy grzech spowiadał,
I za oszczerstwo każdy łeb miał ścięty –
Za rękę wiódł go biskup – a on wołał
Głosem grobowym, co rozdzierał serca,
W najgłębszych głębiach duszę wstrząsnąć zdołał –
«Gdzie jest ten człowiek – mi człowiek – oszczerca?»
Świadczę, że Biskup – ten ot! z Szczepanowa,
Za nim mnie deska okryła grobowa,
Groszem swym nabył tę ziemię odemnie
Co do szeląga zapłacił sumiennie!...
Lecz ty o królu dumny, skamieniały
Miej nad twą Polską w sercu zlitowanie,
Bo niedaleki dzień, gdy z słońca chwały
Czarny dym tylko po tobie zostanie –
Ha!... wtedy pycha wszystkie duszy blaski
I głosy Boże, i promienie łaski
Jak wąż spowiła w swe sine pierścienie –
A nawet trwogi zniszczyła istnienie...
I myślą moją w śnie okropnym śniłem
Żem tylko dumny a ja pyszny byłem –
Pyszny – jak szatan, co każdy dar boży
Depcze z wściekłością szarpie się w obroży –
Cały dwór zadrżał – ja z dumą siedziałem
Z zimnym uśmiechem na nich poglądałem,
I głos ten słysząc co Piotrowin w niebo
Siał słów gorących, i łez swych potrzebą,
Milczałem!...
Jak skałam milczał w dumie skamieniały,
I wtedy twarz mi Boga pociemniała
I wszystkie gwiazdy – słońca – pociemniały…
Tu ziarno wszystkich zbrodni, co ciskały
Szatany w duszę mą, co zszataniała –
Odtąd w mej piersi serce zagniecione
Już się ni razu więcej nieozwało,

Jak pisklę małe w gnieździe uduszone
Okropną odtąd, ciszą oniemiało...
O! przecz żeś Panie, ziemi mojej kwoli
Niezgniótł mnie wtedy gromem twojej dłoni,
Czym go już godzien niebył? o! to boli –
Bo tyś o Panie od dnia tej swawoli –
Twarz twą odwrócił tylko, a na skroni
Krwią zabłysnęła mi ojców korona
I pierś od węża jękła skajdaniona!...
A Biskup znów spokojny, odszedł w ciszy
Lecz znów surowo napomniał słowami,
Jakby całego osypał iskrami,
Że dotąd ucho groźby grozy słyszy…
Jak groził klątką między dworzanami...
Wtedy pożarem gniew mnie opanował,
Bramy kościołów gdy zawarł przedemną,
I krył się odtąd – resztę w sercu schował
Ślepy gniew, co dłoń miał sobie wzajemną –
A kiedym życia mego nieodmienił
Wyklnął mnie . . . . . . . . . . . . . . . . . .
I wprost z Wawelu od bramy zamkniętej
Bieżąc w wściekłości, kazałem żołnierzom
Iść zamordować o chwili przeklętej
Mnicha, co czoło śmiał stawić – rycerzom!
W on dzień na Skałce miał mszalną ofiarę –
Ha w dzień straszliwy hańby i niedoli,
Kiedy zdeptałem w duszy mojej – wiarę,
Stopą rozpaczy – bol ten nieprzeboli!...
On będzie piekłem moim zawsze – wszędzie –
Gdziekolwiek będę ja – on zemną będzie!...
Potrzykroć biegli, z mieczem , rozpędzeni
Potrzykroć padli, słabi, przelęknieni,
Wtedy porwałem oręż mój, szalony,
I sam na skałki pobiegłem urwiska,
Czemuż nieurwał się brzeg nachylony!....
Gdym opętany biegł w objęcie – zguby!...
Cel niedaleki – w gniewie droga blizka –
Wpadłem –

A w on czas właśnie starzec ony [13]
Kończył ofiarę, błogosławiąc ręką,
I krzyża jeszcze niezdołał uczynić,
Biegłem – zwierz zgłodną mej zbrodni paszczęką
Głodny swej hańby – głodny – by zawinić!...
Biada! cień matki – i cienie Chrobrego
I cień Wisławy stały między nami,
Jam oślepł na nich wśród gniewu ślepego,
I ciąłem mieczem – że krew ta strugami
Trysła na ołtarz niekrwawej ofiary,
I ciało dumną nogą podeptałem
Aż gdym krew przejrzał – błysły straszne mary
I tylko: zbrodniarz! w koło usłyszałem
Zbrodniarz! zapadło w duszy mojej jary –
Kazałem ciało zrąbać i zrąbane
Porzucać wichrom po polu dokoła,
Lecz orły nagle z niebiosów zesłane
Złożyły szczątki, jak ręką anioła –
Pędziłem wtedy z mieczem – moje szaty
Podarłem wichrom na ich urąganie,
O! byłbym pierś mą rozszarpywał w szmaty –
Robak sumienia odzywał się – błysło
Mym oczom gromu piekielne świtanie,
Gdym przelatywał zwierzyniec nad Wisłą –
A dzwon zwierzyńca, chociaż nieruszony
Sam się odezwał straszliwie, grobowo
I do mej duszy z snów strasznie zbudzonej,
I pomięszanej w sobie przerażonej
Piorunem serca … wyrzekł klątwy słowo!...
Jam ten dzwon słuchał w me młodzieńcze lata
Słuchał wieczorem – tak rzewnie, tak miło
O! wtedy w duszy mej tak rano było!...
Dziś dźwięk ten słysząc, w przepaście zaświata
Chciałem się zapaść, gdy tam zadzwoniło –
Dzwon pękł we dwoje – i tak został – lata –
Odtąd weń młotem biją – a od dźwięku
Jego o ziemię można paść od lęku!...
W pierś tę ja ciąłem, której serce mężne

Biło w imieniu Boga i ojczyzny,
To też od chwili tej, dłonie orężne
Opadły – w nicość – krwawe temi blizny –
W chwili gdy człowiek dopełni swej zbrodni,
Łuski mu z oczu nagle opadają –
I widzi piekła co go przywalają,
A w sercu pali coś – na kształt pochodni –
Lecz duch szlachetny w dni swoje tułacze
Nie mąk, lecz swego upodlenia płacze!...
O! jam w pierś moją! Ugodził żelazem
Raczej niż w jego – i upadłem – płazem!...
A twarz ma w krzywym, przymarzłym uśmiechu
Pozieleniała w katuszy i grzechu!...
Tu się poczyna grób mej spokojności
Przespanych nocy, chwil jadła, pokoju,
Odtąd w otchłannej zostałem ciemności!
Przekleństwa ojców w gwałtownym rozstroju,
Przekleństwa ludu, płacz i złorzeczenia,
Słyszałem tylko, gdy o nieb sklepienia
Wolały, bijąc, o zemstę – o karę –
I grom ten wyciął w tych zbrodni poczwarę –
O! w same śmiałe ugodził on łono!...
Wypadł piorunem z progów Watykanu
«Że król Banitą – słuchać go wzbroniono,
«I kraj przeklęty! . . . . . . . . . . . . . .

XIV.

Lud mnie ze trwogą odbiegł – i żołnierze
Mnie opuścili –
A po kraju mnichy
Przeciw mnie klątwę głosiły – – – – –

XV.

Rycerze
Porwali oręż na mnie, i lud cichy

Co błogosławił niegdyś mej pamięci,
Dziś rozwiązany z poddaństwa, w niechęci
Klął mnie, wytykał, widział krew na szacie –
Płacząc: «o powróć nam ojca sierotom!...»
I w zdroju Skałki, myjąc oczy chore,
Wzrok odzyskiwał – (na króla potworę!)
Męczennik w niebo poszedł w majestacie,
Ja na dno piekła runął ku ich wrotom,
I tak od wszystkich sklęty, opuszczony,
W nędzy, przed ludem, i mojem sumieniem
Z ziemi ojczystej ujść byłem zmuszony –
Lud na mnie ciskał – słowem i kamieniem!
Ja obojętny z tłumu uchodziłem,
Gardząc tem życiem – jak sobą gardziłem!

Lecz na mym ręku trwożny unosiłem
Bożyszcze moje domowe – jedyne!...
Pachole moje – mego Mieczysława,
Co mi w boleściach powiła Wisława
Nad duszę mojąm miłował dziecinę!...
Im bardziej sercem żelaznem dziczałem
Bardziej dla niego miękłem – i rzewniałem!...
Nie ojca – –
Matki! Sercem go kochałem!...
Dziecię mi szyję objęło ramiony
Pod płaszcz mi główkę utuliło z płaczem,
Wśród czarnej nocy szedłem przerażony,
Rozpaczy tylko potęgą niesiony…
Jako zbój dziki – ustronnie – cichaczem –
Wśród skał nad Wisłą lirnika spotkałem!
Od zbrodni mojej tam się tylko błąkał,
I po swej lirze jakoś strasznie brząkał,
Jak sęp mi spojrzał – niemo – oko w oko –
Przeklął – stanąłem – okiem skamieniałem,
Patrzyłem w niego z boleścią głęboką –
Lecz strasznym człowiek jest wielkiego serca
Kiedy mu serca braknie! –
On szyderca!...

Uderzył w lutnią tak –— że pękły strony
I lirą na mnie rzucił z całej siły…
Że miała na mnie paść, i do mogiły
Wtrącić mnie, za nim rzucę ziemi trony...
By syn mój zasiadł tron – wśród młodej siły?...
On mnie chciał zabić – z litości chciał może!...
A trafił – trafił –
Biednę dziecię moje!
............
............
Strzaskał mu skronie –
Krwi nietrysły zdroje
Sina plameczka tylko zwiastowała,
(Która mi rosła – i w noc zolbrzymiała!)
Że już chłopczyna – w mym ręku – skonała!...
............
............
O Boże!...
Boże! krew za krew!...
I szaleństwa płaczem
Co się śmiał ze mnie – ryknąłem z wściekłości,
Stojąc jak słup kamienny – dni tułaczem,
Że lirnik co stał na skał wysokości
Jak święty zbrodniarz w księżyca jasności,
Rzucił się w nurt wiślany z Tyńca skały –
I już go oczy moje niewidziały...
Porwałem syna –
Trupa mego syna!...
I poleciałem jak gwiazda szalona
Z dróg swoich mlecznych wśród gwiazd wyrzucona,
Co ledwie błądzić skończy – znów zaczyna!...
O! biedny gnałem, gdzie mnie moja wina
Gnała – poczuta potęgą boleści –
Serce mi pękło – mózg pękał i słońca
W oczach mych zgasłe – bez świetlanej treści
Leciały w jakieś przepaście bez końca!...
Leciałem – bolem skrzydlaty – a ciszą
Grobową ziemia jak jedna mogiła

Umilkła, w której listki się kołyszą
Śmiertelną pieśnią – którą śmierć stroiła –
Co śni się zmarłym pod ziemią marzącym,
Z robakiem w trumnie cicho szeleszczącym…
Oślepłem botem nad moją ofiarą...
Zbrodni mych!... z duszą szatanu wzajemną
Szedłem – zaśmiałem się – i on był zemną
Czarny duch złego…
Klasnąłem mu w dłonie –
I byłem królem w piorunów koronie,
Gotowym dziecka mego trupem ciepłym
Cisnąć na ludy wszystkie! całej ziemi...
By je bolami śpiekielnić mojemi…
Ale na Polskę moją – nie!... nie!... skrzepłem
Pękniętem sercem, zawsze ją kochałem
Więcej jak dziecię, nad którem płakałem!...
W dali dzwon skałki płakał gdzieś nademną,
Bo dzwon Zwierzyńca pękł – piersią wzajemną!...
I moje piersi na pół rozpęknięte
Pruchniały!... dzwonie!… o! łzy twoje święte!...
Ja cię dziś słyszę, choć dzwonisz daleki,
Na wieków wieki!...
Stałem nad Wisłą – patrzę jak dąb w dali
Coś płynie, płynie, że się fala żali...
To trup lirnika siwobrody, płynął -
Był uśmiechnięty – rzuć mi lirę! Skinął –
A więc podniosłem tę lirę przeklętą,
Co mi zabiła syna!... lirę świętą,
I wyrzuciłem ją tam! do miesiąca
W górę!... że jako gwiazda spadająca
Leciała w Wisłę … jęcząc w jęki wieszcze
Wołała powstań! postań! czas nam jeszcze!...
I padła w piany wierna stopom jego –
Przysunęła mu ją ku piersi fala...
I tak płynęli – z nad czoła bladego
Pierścień księżyca starca się użala –
Aż mu na piersi lirę położyły
Fale – i zbiegły – i w dal popędziły…

I kiedy księżyc wsunął się za skały –
Oczom mym lirnik w falach niknął biały!...
I zniknął płynąc!... o! gdzieś ty zapłynął,
Lirniku biały, coś po lirę skinął –
O! czy twój upiór u wrót mego ludu
Łkając wędruje i szepcze pieśń cudu,
Czy ciska ziarna skier, co noc pochłania,
Czy grobom śpiewa pieśni zmartwychwstania ...
O! mój gołębi lirniku z lireńką –
Żyjesz ty wiecznie w ludzie z twą piosenką,
I mego miecza blask w świetlane cudy
Przez pieśń twą tylko pójdzie między ludy!...
Więc cisza tobie!... a kiedyś Wisława
Pieśnią powstanie – piękniejszą niż sława…
A teraz żegnam cię ja król pokutny,
Z rozdartą piersią – ja niemy – tak smutny!...

. . . . . . w nieskończoność biegłem –
Z ciałem dziecięcia – co mi się łamało,
Co tak anielsko ku mnie się tu śmiało
W Wisławy uśmiech – że łzy wywołało
O! jak wilk wściekły nic już niepostrzegłem
Ni niesłyszałem! przez – bagna – przez lasy,
Przez dzikie kraje – lasem w cudzą ziemię!...
Wśród lasu, pustyń i bagien – na górze
Stał stary klasztor mnichów, co w kapturze
Pędzili lata pustelne wśród lasu,
Pośród modlitwy, postu – i niewczasu –
Gdym się tam zawlókł – u bramy klasztornej
Pukam…
I błagam u mnichów litości,
By pogrzebali synka mego kości,
Co się już psuły... w śmiertelnej nagości...
A pójdę dalej – w świat czarny, potworny…
Staruszka ślepa - o! i bardzo stara,
Jako zbudzona Piotrowina mara
Stała u fórty, i drżąca pytała
Skąd ja wygnaniec idę?...

Kiedy rzekłem»
«Jam jest Bolesław!
To trup mego syna»
Padła na głazy i z jękiem konała,
Że ledwo ku niej drżący się przywlekłem –
Jęczała – straszna! Boże! Moja wina…
I ręce ku mnie ciągnęła w konaniu
Wołając «Wnuk mój … o biedny chłopczyna!...
«I prawnuk … chodź tu o biedny w zaraniu
«Wnuku mój!... jam jest – Ryksa!...
«Ja przeklęta
«Której występki kraj dotąd pamięta
«I Bóg pamięta!...»
Skonała – –
W świtaniu
Oświtłem okiem – a mnich, co stał z boku,
Zawołał, precz ztąd!... precz! Pod klątwą podły!...
Ni twoje – ani twego syna ciało
Nie będzie w świętym grobie spoczywało!...
Precz!...
I uszedłem w lasy – między jodły
Szedłem, gdzie oczy błędne mnie powiodły –
Lecz tobie biada! sługo chrystusowy
Coś niemiał serca dla grzesznika głowy!...
Ma zbrodnia karą mą tam! w duszy na dnie!...
Lecz taka ma klątwa – wam! na głowy spadnie,
Bo zamiast podnieść jak łotra na krzyżu,
W otchłań strąciła. –
Na ręcem porwał ciałko mego syna,
Jako zwierz dziki ból mój pożerałem
Co mnie pożerał…
Wśród burzy grzebałem
Dół…
A gdy w dole był złożon chłopczyna,
Raz jeszcze w bladą twarz jego spojrzałem
I uchyliłem mu powiek…
Milczałem –

I odgarnąłem mu włoski…
Milczałem –
Ślepy boleścią . . . . . . . . . . . . . . . . .
Potem grudami dół ten zasypałem
W nim moje życie – moje wszystko!... miałem!
l siadłem na tym grobie w zawierusze,
I krzyż mym mieczem ciosałem mu cichy,
Jak boleść serca – i wspomnienia pychy –
O! i upadłem niemy na tym grobie
Jak głaz nad grobku – niemy w bezżałobie
Bom był szalony! straszyły mnie mnichy,
Jak chmura kruków rwąca sobie, sobie
Ciało dziecięcia . . . . . . . . . . . . . .
Burza wśród boru z wichrami, grzmotami
Waliła jodły i trzęsła lasami,
Ja na dzieciątka klęczałem mogile,
Jak długo nie wiem – wiek –
Czy życia chwilę
Chciałem się modlić za nim – czy do niego –
I padłem o ziem – a gromy co biły,
I sosny w burzy modlitwę kończyły –
Którąm ro[z]począł mdlejąc dnia onego
U dróg rozstajnych ducha człowieczego!...
Wicher szamotał skroni mej włosami
Co posiwiały tej nocy bez gwiazdy...
Kołysan wichrów dzikiemi modłami
Jak orzeł co się żegna z swemi gwiazdy,
I tuż – tuż przy mnie stary dąb się zwalił –
Ale mnie nie tknął –
Bo mnie ból przywalił!...
Zdrętwiałem ciała brzemieniem...
W potoku
Żłobiąc z kałuży burz, jak pies we zdroju
l słysząc mnichów klątwy w niepokoju ,
I klątwy dzwonów co giną w obłoku
Niby zasnąłem – czym zamarł –
W tym znoju…

A ponademną wzniósł się cień Wisławy
Na ręku miała synka co był łzawy –
Niebieskie oczy miała zapłakane
A szaty w perły łez moich odziane!...
O! na ten strój twój wypłakałbym oczy!...
Tak ci w nim pięknie aniele proroczy !...
I uśmiechnęła się – i dłoń podjęła –
I niknąc rzekła:
«Jam Cię nie przeklęła!...»
«W radości niebios ja jednam jest smutna,
«Łzy rosy sieję po tobie rozrzutna,
«O! ja Cię kocham, bom smutna po tobie
«W weselu niebios, że mnie już anioły
«Zwą siostrę uśmiechniętą w swej żałobie...»
Już więcej cierpień niż grzechu nad czoły
Ludzkiemi!... i rzekła w gwiazd konania dobie
I z złożonemi na piersiach rękami
Znikła – owiana tęczami! gwiazdami!...
Z zapłakanemim zbudził się oczyma,
I zadziwiłem się, że jej tu nie ma,
Bo zdało mi się budząc się ze łzami,
Że usta moje ktoś we śnie całował,
A ja całować nie mogłem ... ustami!...
Przetarłem oczy nieco ukojony,
Jakby mi z piersi runął duch strudzony,
Dalej powlókłem nędzne moje kości
Ku górom Węgier…
Gdzie mej waleczności
Tron Salomona był dziełem… [14]

XVI.

Stroskane
Oczy podniósłem na oblicze jego?
A gdy runie zaznał, i pytał z którego

Kraju przybywam? kto jestem? i poco?...
Okiem mu w oko cisnąłem, jak procą –
Że mu się strumień łzawy rzucił z powiek –
«Najnieszczęśliwszy z wszystkich ludzi człowiek»
Rzekłem – a on leżał w mem objęciu
I na tron powiódł – i odział w swe szaty,
Dwór hołd mi oddał – lecz gdyby dziecięciu
Już obojętne były ziemi światy…
Bo niósłem z sobą piekło w mojej duszy!...
Iskry, od których serce się rozkruszy,
Jak deszcz szatanów mnożyły się z laty!...
Już biesiadników wrzask ich niezagłuszy –
Byłem puszczykiem śród nich. W dni niewiele
Już poseł z Rzymu z groźnem zażaleniem
Stanął u króla – na duchownych czele,
Że wyklętego przyjął z uwielbieniem…
Wtedy w noc czarną kij wziąłem w me dłonie,
I nóż co miałem – zatopić w mem łonie,
Lecz z gór Węgierskich chciałem przed skonaniem
Raz jeszcze Polskę ujrzeć z zórz świtaniem!...
Rzuciłem milcząc, tajemnie te progi
I dążąc w góry na Polski granicę,
Szedłem przez lasy – skały i rozłogi,
Gwiazdy – to moje bywały gromnice...
Wśród lasu szedłem nocy za światełkiem
Robaczków świętojańskich, migającem,
Do Polski wciąż mnie górami wiodącem;
Nad kwiatów rosy gwieżdżących perełkiem –
I za koników polnych poświstami
Rozpustujących między kwiatów łzami…
Aż nagle – niewiem czy po psów szczekaniu
Które poczciwiej u nas ujadają...
O! czy po woni kwiatów które mają,
U nas piękniejszą woń gdy łąki mają,
Czy po skowronka rozpłakanym śpiewie,
Po dzwonie – czy po rozmodlonem drzewie,
Uczułem żem jest znów na Polskiej ziemi –
Czułem się jako ci, co są zbawieni –

Niech mnie o żywot ludzie niepytają –
Gromy na niebie – na kwiatach łzy mają!...
I padłem dziko na polską ziemicę,
I tu zaszedłem – w te skały – gdzie świecę
Iskrami duszy, co już odlatuje –
O! przebacz – przebacz – lecz dni moje truje
Boleść mej Polski –ona niech zwolniona
Będzie – a wąż mi odpadnie od łona!...

XVII.

Umilkł – i nie mógł wyrzec więcej słowa,
Cień jasny podał mu ciało, krew Pana,
A wśród jasności opadła mu głowa,
Spotężnion znów się zerwał – na kolana!
Gdy aniołowie nucili – Hozanna! –
Jeden z aniołów koronę cierniową
Wlożył na skronie banity a króla
Nucąc: «Przed wieki ja tak skroń Piastową
«Uwieńczył niegdyś obok pługa, ula,
«Gdy inne ludy w złocistej koronie
«Zabędą Pana, wy nieście do końca
«Ten wieniec cierni gromów – w tej koronie
«Jaśniej nad gwiazdy i jaśniej nad słońca!...
«Pan mi rozkazał i pod Piasta strzechę
«Zaniósłem wieniec ten i serc pociechę,
«Dziś ci go daję – będzie twój na wieki!...
«A kiedy skonasz – w przyszłości dalekiej
«Będziesz wśród skał tych jeszcze pokutował
«Zbłąkanym w śniegach drogę pokazował [15]
«A kiedy kraj twój po wiekach, w niewoli,
«Jak Pan pod krzyżem wśród narodów padnie,

«Gdy mnie zwątpienie i niemoc owładnie,
«Wtedy ty będziesz Panu Ojców kwoli
«Serca tych krzepił, co w pośród zwątpienia
«Nadzieję w jasność stracą wśród zaćmienia –
«Dziś pokutnikiem umierasz w świętości,
«Niebo pełnemi obejmujesz ramiony,
«Boś wie do Boga modlił w dniach młodości
«Boś w twej młodości był błogosławiony!...»
O błogosławieństw palą mnie promienie
Kiedy los Polski mym oczom jest, ciemny!...
O! Boże mnie strąć w piekielne płomienie,
Duch mój ci będzie wdzięcznością wzajemny,
Lecz duszę moją o losy ojczyzny
Uspokój … balsam ten – zgoi me blizny!...
Wtedy rzekł jasny cień nad nim stojący
Jak słup ognisty drogę wskazujący –
«Za to, że Polski rany Cię bolały,
«Więcej niż twoje własne! w duchu bracie
«Za to, żeś kochał bojem oszalały
«I młodą duszą modlił się … w s[z]karłacie,
«Bóg wiele temu przebaczy w starości,
«Kto się do niego modlił w dni młodości –
«Więc tam w błękitach jaskini otworu
«Patrz duchem!... w dali z nad gór – wód i boru
«Na falach wieków widzisz Polskę białą
«Mieniąca ziemię w niebo! spromieniałą –
«Lecącą w górę jak Pan – zmartwychwstałą!...
«Patrz! o! tam Polska! córa Boga żywa,
«Która siły jego piorunami pali,
«Na fali wieków –wielka — nieszczęśliwa
«Z krzyża swojego nad ludy się żali
«Za to że czołem bałwanom nie biła
«Że swą świętością w sobie się paliła!...
«A ona z krzyża płacze nad ludami,
«Jej na nim lepiej niż im z ciemnościami!..
«O! za świat cierpi! zbawia świat raz wtóry
«Trzęsie się ziemia! czołem biją góry!...

«Przepaście rodzą! A Polska szatany
«Raz wtóry strąca z ziemi – i kajdany
«Ludów druzgocze w bałwana niewoli!...
«I tylko złe – i ciemność ją tu boli!...
«I świat się zatrząsnął w posadach!... a w głębi
«Duch święty jasny! Słoneczny! Gołębi!
«Wstał z piersi Polski na świat dobrej woli –
«Ona na przyjście gotowała ludy –
«O! patrz za krew jej – za miłość i trudy –
«Ludzkość zbawiona! Wolna – w aureoli!...
«I ludem ludów!
«I cudem cudów
«Jest Polska Ojczyzna twa!
«Piekła zagasi jej męki łza!...
«Patrz! Wzlata w wieczność jak loty orlemi!»
«Polska!... to Boże królestwo na ziemi!...»
Krzyknął pustelnik – i skonał z radości –
Dźwięki arf duszę loty anielskiemi
Unoszą w niebo w bezgranic miłości!...

XVIII.

Cisza –
Na skałach, pustelnik już skonał,
Otwór znów zapadł – słońce zachodziło,
A odtąd w skałach Urycz się zasromał,
I stał się ludu tajemnic mogiłą –
O których wichry huczą w nocach burzy,
Szumią po skałach zdroje –
I grzmot wtórzy,
A tylko anioł w tych dźwięków rozdźwięku
Jak w lutni – którą stwórca trzyma w ręku,
Stroju dosłyszy – i prawd wiecznej treści
I człowiekowi da – w natchnień boleści!...

XIX.

A cień świetlany nad traw bujna fale
Wraca w niebiosy – po skałach – po szczytach –
Sunie się w chmurach po nad ziemi żale,
Aż cały jasny utonął w błękitach –
A za nim wzlata z arfą anioł biały,
Drugi z kielichem i jasnością chwały –
Już słońce gaśnie…
Gwiazdka drży, przyświeca
W Urycza dolinie
Śpiew aniołów ginie:
Boga Rodzica!
Dziewica!
Bogiem sławiona Marya,
U swego Syna
Hospodyna
Ziści nam!
Ziści nam!
Matka zwolona!
Kirje Elejzon!
Ziści nam!...
Amen!...

Kraków. 1856.





  1. Mickiewicz – prelekcye.
  2. Wmyślmy się w epokę Piastowskich czasów…
  3. Przypis własny Wikiźródeł  Wiszar – występuje w dwóch znaczeniach: 1) roślina czepna; gęste splatane zarośla; 2) skała, urwisko, zwłaszcza w sensie roślin uczepionych skały lub urwiska, ale też będące poetyckim synonimem urwiska; to ostatnie raczej w dawniejszej poezji.
  4. Przypis własny Wikiźródeł  W druku „działać” z małej litery, a autor zaczynał każdy wers z reguły z dużej, być wers ten jest też cofnięty o mniej więcej jedną dużą literę, może to być literówka polegająca na pominięciu pierwszej litery w; „Zdziałać”, raczej nie może to być np. „Nadziałać” bo nie ma miejsca na jedną dużą literę jeśliby była ona szeroka i jedną małą; chyba, że byłaby to litera i spacja, co jednak wyklucza kontekst.
  5. Przypis własny Wikiźródeł  W druku „zbroni”, ale to literówka od „zbrodni”, bo chodzi o zabójstwo św. Stanisława.
  6. Przypis własny Wikiźródeł  Restauratora – odnowiciela – Kazimierza Odnowiciela.
  7. Przypis własny Wikiźródeł  W druku „szalachetności”, ale to pewnie pomyłka od „szlachetności”.
  8. Izasław I, książę turowski i nowogrodzki w latach 1052–1054, wielki książę kijowski w latach: 1054–1068, 1069–1073 oraz 1076–1078; - patrz Przypis własny Wikiźródeł artykuł w Wikipedii.
  9. Przypis własny Wikiźródeł  W druku „ryszyłv”, ale to literówka albo nie odbił się dół litery y albo omyłkowo wstawiona litera v, tam gdzie jej miało nie być. Przypuszczam jednak to pierwsze.
  10. Przypis własny Wikiźródeł  W druku „wojko kochane” to być może literówka od „wojsko kochane”.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Wisława - Wyszesława, córka Światosława księcia czernihowskiego, patrz artykuł w Wikipedii.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Mieczysława - Mieszko Bolesławowic, - patrz artykuł w Wikipedii.
  13. Przypis własny Wikiźródeł  W druku „uoy” – to zapewne błąd w druku, ale jaki wyraz miał być w tym miejscu? Być może „ony”, sensie ten starzec.
  14. Przypis własny Wikiźródeł  W druku „dziełom” ale to zapewne literówka od „dziełem”.
  15. Te dwa wiersze według myśli podań gminnych. –





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.