[221]CZEŚĆ I.
On kochał Grecyą!
Irydion.
Myśli mej wichrem w te wieki zagnany,
Sam z moją lutnią, samotny, zbłąkany,
Jak lodź rzucona na brzegi nieznane,
W chwilach natchnienia czasem przeczuwane –
Zaklęte w słowo śpiewem mojej duszy –
Krzyknąłem głośno! że mnie grzmot nie zgłuszy
I po tych łąkach biegałem jak dziecię,
Po bujnych trawach o porannej chwili
W jasnej, ruchomej girlandzie motyli
Co wstęgą tęczy drżały w moim świecie –
Jednego błękit tam nadniósł motylka
Pancerz stalowy, skrzydełka pajęcze,
Gdyby kąpane w gwiazdy – kwiaty – tęcze –
Półboską była ta widzenia chwilka!...
Siadł pokołysać się cicho nade mną,
Pobłogosławił swemi skrzydełkami,
Potem uleciał, w błękity żeglował,
A ja rozkoszą porwany tajemną,
Serca mojego uskrzydlon szałami,
Motylam mego ścigał – i żałował!...
[222]
Myśli mej wichrem w te światy zagnany,
Dotknąłem stopą lądu tamtych brzegów
Gdzie błądzą cienie w pośród drzew szeregów
I płynąc śpiewa strumień zwierciadlany...
Jakąś przeklętą czy wybraną ciszą
Przeraża w koło to głuche milczenie,
Liście harmonią żalu się kołyszą,
Słychać cyprysów żałobne westchnienie,
Co się schylają w zwierciadeł strumienie...
Przestrzeni cicha! drzew odziana lasem
Nie jesteś smutna – lecz i nie wesoła?
Czas twój już nie jest godzin ziemi czasem
I ziemska dola nie chmurzy ci czoła –
Jakieś tajemne owiało cię tchnienie –
Lecz ja pojąłem waszą smętność – cienie!
To Elizejskie pola – wielkiej ciszy –
Samotny w życiu, usty sierocemi,
Z tamtego świata nikt już nieusłyszy
Jak was powitam – Elizejskie cienie!...
I stróny lutni zagram wam smętnemi –
Pieśń moja waszej ciszy niezamąci,
Wzrok wasz choć błyska ku waszemu światu,
Pieśń ma się o pierś waszych kolumn trąci,
Perłę dopłaczę do tych łzawnić kwiatu!
Strumień przez puszcze drga artistem drgnieniem
A nad nim smutnie zawisł wawrzyn młody,
Drzewo namiętnem objąłem ramieniem,
Okiem w grające utonąłem wody –
I kwiat konwalii z mych łąk uniesiony
Rzuciłem w strumień – popłynął rzucony,
Z pod lauru'm tęsknem za nim szedł spojrzeniem!...
Na tych gałęziach lutnię zawiesiłem,
A srebrne fale po bławatów łożu
Dzwoniły głosem uroczym i miłym,
Ginąc gdzieś w jasnein bez końca przestworzu –
Te listki lauru pod kroplami rosy
Tak cicho – rzewnie – tak namiętnie drżały –
[223]
Żem spytał głośno: o! czyje to głosy,
I z jakiej piersi te dźwięki wstawały?...
Uszczknąłem małą gałązkę ze drzewa,
A za nią rosa jak łza się polewa –
I szeptnął cichy żal jak głosem śpiewu,
Ja jestem Dafne, kochanka Febowa,
Co trwogi czystej pełna, uchodząca
Stanęłam w ciszy nad zdrojem milcząca,
Ustkami równa laurowemu drzewu
I liściem z czoła porosła mi głowa,
Warkocze moje w rozpędzie rozwiane
W powietrzu przeszły w gałązki zielone –
Me łono kory pancerzem odziane,
W konary poszły ramiona wzniesione,
A stop mych palce w ziemię korzeniami
Pobiegły w ciemność ... rosę płaczę łzami!...
Tyś urwał gałąź z boleścią od czoła,
Bo laur się każdy odrywa z boleścią,
Więc idź młodzieńcze, kędy serce woła
Z dumą natchnienia, i natchnienia wieścią
Cienie te mile witać ciebie będą
Jak roje białych ptaków cię obsiądą
Bo one tęsknią za ziemią – za życiem!...
Więc ziemi, głosom rade, mgieł spowiciem!...
Idź! Idź – tam spotkasz cień boski natchniony,
Co ziemi zbrzydłeć nadgrodzi kobiety,
W dali tam postać odszukasz Safony
Nad pięknem licem, bez myślne szkielety!...
Więc dąż tam dalej, dalej ku lirnicy
Serca cierpiących łatwo się zrozumią,
A tu się duchy milczącej dziewicy
I głos młodzieńczy dobrze pojać umią…
Błądząc w tych krajach, pod tych gajów cieniem
Wiecznem, wymownem, łabędziem milczeniem –
Poznasz jej postać po konwalii kwiecie,
Który rzuciłeś w zdrój, co do niej płynie,
Ona go w dloni rada jako dziecię
Mieć będzie, bo jej woń kwiatka o świcie
[224]
Przypomni ... taki kwiat włożył w jej dłonie
Alkeos – gdy ją ujrzał – i na łonie
Złożony z sobą niosła całe życie!...
A mnie już zostaw! idź – pytaj jak dziecię!
Bo syn Latony zazdrośny!... motyle
Na zwiady lecą! idź! zostaw mnie samą
Niechaj przedumam nad głębią te chwile –
Jam jest nad smutną Elizejską, bramą
Strażnicą smętną – ciebie witam mile,
Bo wzrok twój węgli natchnienia zapałem
A twe milczenie krzyk boleści głuszy!
Jak światło w urnie nad grobem zdziczałym –
A więc nad smutną chwilę podumałem
I pół smętności jej już miałem w duszy!
Śledziłem okiem po kory mchu siwym
Kędy jej usta mogły być – i głośno
Pocałowałem ją – jak brat, tęskliwym
Mym pocałunkiem – i jękła żałośno...
Zdziąłem mą arfę, którą zawiesiłem
Na jej gałęziach –
Gałązkę, co wziąłem,
We włosach sobie splątałem nad czołem
I szedłem dalej – świat ten wzrokiem miłym
Kraj ten milczenia witałem milczeniem
On mię drzew niemem powitał westchnieniem!...
Kroczyłem dalej po tych łąkach wonnych,
Kędy nieznane dla mnie, kwitły kwiaty,
Kwiaty przeczute w dumaniach ustronnych
Którym obłoki oddały swe szaty...
I niedaleko pod jasnej mgły szatą
Ujrzałem piękne – boskie! trzy postacie!
Każda mnie myślą witała bogatą,
Choć nie wesoła, nie smutna się zdała –
Trzech mężów cienie – i niewiasta biała
Jak gołąb – boska! rzekła mi:
Po stracie
[225]
Dziecięcia matce, smutno, choć z bogami,
Do nawet Zeus z swemi piorunami
O! niestałby mi za mojego syna!...
Ja jestem Tetis, ja z boskich jedyna,
Co z śmiertelnemi żyć tu przyszłam w ciszy,
Gdzie smutne cienie po burzach żywota
Błądzą, gdzie Lete po kamieniach dyszy
I jękiem śpiewu okala te wrota –
A czasem tylko kiedy w zapomnieniu
Cienie zabłądzą – Lete Perskie kości
Niesie na falach ... wtedy w przypomnieniu,
Hellada w dawnej wstaje nam jasności!
Rzuciłam wodne łoże, bo tam chwila
Każda mi smutną była ... o! bez tego!
Bez mego syna – mężnego Achilla,
Oto w objęciu mojem – widzisz – Jego!...
Achilles boski, gdyby nieśmiertelny
Na łonie matki miał złożone czoło,
A przy nim leżał miecz on wieków dzielny –
A tarcza jako Heliosowe czoło
Achilla tarcza, która równej niema,
Lśniła się w ręku drugiego olbrzyma,
Co nad Tytany silną, dumną dłonią
Z zachwytem wspartą o ziemię ją trzyma
I w nią pogląda – jak za sobą gonią
Strzały po strzałach, za wężami węże
Zbrojni na koniach – błyskają oręże...
Wre dzika bitwa ... a dołu ustronią
Zawiści tajnej czołgają się węże –
On patrzył w tarczę – niemo –
A dłoń mężną
Na Achillowem wspartą miał ramieniu,
O! dłoń ta równie dzielną i orężną
Po światów wielkiem błądziła sklepieniu –
Płącząc, że wszystkich niezdobędzie światów –
Skończył – młodości niezerwawszy kwiatów...
Kto on?... w Achilla tak bratnio pogląda,
Jak gdyby druchem był mu w czasach boju,
[226]
Choć odmiennego i lica i stroju
On sercem serca bohatera żąda,
W świat Grecyi w tęsknym patrzy niepokoju!...
Achilles w matki pieszczotach spowity,
Nie czuł, nie widział, wspomnień wyzwania
Aż wtóry dłonią wskazując skal szczyty
Wspomniał mu życia burzliwe zarania...
Pękła mu szata na piersi – i błysły
Jak gwiazda, którąby nosił na łonie
Pieśni Homera!... w laurowej koronie
Co nad Helladę jak gwiazdy zawisły...
To on! co nosił je na miodem łonie
Gdy marzył wcześnie przez pieśni – o czynie –
Zdobywca świata – na swych zwycięztw tronie,
To Macedonii gwiazda – co nie zginie!...
Achill się porwał na dziką wieść wspomnień
I mezką dłonią chwycił rękę brata –
O! znam was cienie! jasny mi wasz płomień!
To dwa olbrzymy co nad wieków falą
Stoją na krańcach Helleńskiego świata!...
Czołem wam wieki biją już potomne,
Po was się dotąd sieroce ruiny
Szmerem swych bluszczów elegijnie żalą,
Po was pękają żalem – choć niezłomne,
Padając z góry w Letejskie głębiny
Grzmotem walenia jęczą:
Zgasły czyny!...
Obok Achilla cień trzeci – cień dumny!
To Patroklowych liców groźna postać –
Jako trzy wielkie przy sobie kolumny
Stoją – co z sobą niemogą się rozstać,
Bo by runęło oparte sklepienie,
Co na ich barkach wspiera swoje łuki,
Gwieżdzą jak jasne trzy światła promienie
Co świat objęły dziełmi chwały – sztuki!
A jednak bokiem dwie jasnych postaci
Cienie młodzieńców dwu tam przechodziły,
[227]
Splecione wspólnie ramionami braci,
Ich oczy w siebie bez końca patrzyły,
Z nich cale niebo przyjaźni wygląda –
Co, byle serca dwa przy sobie biły,
Nic już niewidzi – niczego nie żąda –
Tylko się śpiewem lub łzami spowiada !
To cień Oresta – w objęciu Pylada –
W niemej rozkoszy sobą upojeni
Jaśniej – niż w Euripida myśli ustrojeni!...
Jako dwa bratki na jednym ugorze
Przechodzą całe Elizejskie morze –
I nic niełakną – a tylko z litością
Patrzą w trzy cienie co przy sobie stoją,
Co się zbratały dumą i wielkością –
Oni z uśmiechem poszli w stronę swoją
Z trzech mężów śmiejąc się – bo świat ich cały
Dwa serca tylko – co jedno składały!...
I wyciągnąłem za niemi ramiona —
I rozpłakałem się jak dziecko w żalu,
A twarz ukryłem w dłonie, choć mil[i]ona
Gwiazd lampy lśniły w obłokach opalu.
O! właśnie, właśnie, przed wami’m skrył czoło,
Bym was niewidział gwiazdy!... tam w około –
Gdy w czarne fałdy płaszczu twarz ukryłem
A smętny powiew igrał mi z włosami,
Szmer usłyszałem za sobą – i byłem
Jak człowiek wspomnień otoczon żmijami,
Które wywabił graniem fletu z nory –
I grającego – spowiły – potwory!...
Gdym płaszcz odrzucił – po nie długiej chwili,
Postać mnie nowa urokiem zachwyca,
Ona mnie okiem wabiła tak mile,
Za sobą wlecze – i jak zdrój pochwyca – –
W wir oznamienia modrem swojem okiem,
Co taką rzewną pali się miłością ,
Jak pierwsza gwiazda co słońca prorokiem ,
Gdy noc przygniata ziemię swą ciemnością...
[228]
W śnieżnych ma dłoniach wieńce i narcyzowe,
Warkocze płyną przez alabastrowe
Jej piersi fale i śnieżne ramiona –
Jak u skał źródła, jasne, kryształowe:
W słońcu odbite … co wieczorem kona!...
U ramion skrzydła jak dwa motyle wieją,
Uśmiech jej czysty jak dolki źródlane
Kiedy w nie dziecię swawolną koleją
Rzuca to róże – to fiołki zebrane –
Los jej mi zdał się najmilszym już losem,
I zgadłem wszystko z jednego spojrzenia
I cicho rzekła mi słowiczym głosem,
Pełnym pieszczoty i rozgołębienia:
Jam Hipermnestra, ja córa jedyna,
Com niesłuchała Ojcowych wyroków,
Sztylet mój morska ukryła głębina,
A włos Zeusa doleciał z obłoków –
Jam jest Danaïda, co nieposłuszeństwem
Zjednałam sobie wieczne łaski nieba,
Olimpu piorun niebył mi przekleństwem,
A chleb mój innym od sióstr moich chleba...
Chodź, daj mi dłonie, ja ci jak dziecięciu
Okażę dzisiaj krwawą pracę trudu,
Pracę przekleństwa, pracę wygnań ludu –
O! pracę sióstr mych czterdziestu dziewięciu!...
Widzisz tam u stóp tej skalistej góry
Jak mrówki żwawe wiją się w zawody,
Chcąc w mały otwór laniem wody z góry
Wyczerpać całą głębią morskiej wody –
O! biada – biada! widzisz tam nad niemi,
Nad każdą stoi okrutny i mściwy
Kyklop ich strażnik – z piersiami krwawemi
A każden z nich od jednej był zabity,
Ojcowskich noży ostrzem w pierś przeszyty...
Ale tam w dali – mój cudny! mój miły!...
Ten młodzian smutny – o ! to mój kochanek,
Co już zatęsknił za mną ... i me siły
Jak siły kwiatka, więdną w chmurny ranek.
[229]
Bez niego tutaj ... o! lecę ku tobie!
Lecę mój miły!... i w wspólnem objęciu
Znikli wśród gaju – i w wspomnień żałobie
Minąłem pracę – czterdziestu dziewięciu!...
W tem śmiech goryczy – gdyby hyeny wycie,
Zaryczał z dali dzikiem chychotaniem
Kto go usłyszy – temu smutne życie!
Jak gdyby Lupa Romy skowytaniem
Pędziła, kiedy jej skąsał wymiona
Romul, że bólem gnała rozwścieklona...
I dzika postać co na chmurnem czole,
Dwa rozżarzone węgle w dołach miała,
Gdzie były oczy – niemi tak strzelała,
Że ten, w którego spojrzy, poczuł bole
Bo patrząc rany wzrokiem wypalała,
Jakby się chciała za swoje miłości
Na każdym z ludzi mścić – i na lud[z]kości,
Na wszystkich Bogach ... na sobie! namiętna!...
Każdemu z cieni straszliwa i wstrętna,
Podlatywała choć pełzła po dole
Krzyknęła zdała: Ha! żywe pachole!
Plująca pianą i strutym oddechem
Witaj mnie czule!... ja jestem Medea!
Co ucztę krwawym napełniłam grzechem!...
I niosę życia zwycięzkie trofea
Łby moich synków jak kwiaty u łona
I w ręku berło – to serce Jazona –
Rozdzieram wiecznie, na miliony części
A jednak zniszczyć, zniweczyć, nie mogę
Tak lecą wieki, a ja w mściwej pieści
Dzierżę to berło i rozsiewam – trwogę –
Jak pajęczyna lekka i zjadliwa,
Co się na kwiatka listeczkach zaczepi
I barwy splami, zmota w swe przędziwa
I oddech woni zdusi, zasklepi,
Tak tobie chciałem – nim dalej polecę,
Zatruć ten urok Hipermnestry [6] cienia,
[230]
A teraz żegnaj! oczyma ci świecę
Wichry mnie niosą! wleką! w kraje cienia!...
Za nią gnał Jazon, niemogąc dogonić –
Z rozdartem łonem wołał: Ja bez serca!...
Oddaj mi serce!... kobieto szydercza –
I znowu oczy musiałem zasłonić!...
I znikli szarpiąc się w wichru pęd dziki,
I wszedłem w nowe cichych drzew chodniki –
Księżyc szedł niemo z nad letejskich brzegów,
I była cisza pośród drzew szeregów,
To była długa i mglista ulica
Topól, co w niebo rosły filarami,
Szemrząc w zadumie mgły, gdy nów przyświeca
I rosę listków muska promieniami –
Perypatetyków to chodnik cichy,
Kędy stał we mgłach biały posąg Psychy...
O! żywa ducha prac pierwsza świątynio!...
Twe cienie tak mnie zadumanym czynią!...
Tu źródło pierwsze wiedzy – i tęskności,
Co siebie pyta – tęskna niewie czemu,
I z siebie snuje świat swojej twórczości
Ze swego wczoraj – wróżąc jutru swemu,
Tu z źródła prawdy przyjaciele mądrości
Człowiek pił najprzód! o nic rzewniejszego,
Nad ten początek myślenia ludzkiego –
Gdzie duch z natury – spojrzeniem sam w siebie
Przeszedł – i spytał się czem jest – zkąd idzie
I dokąd dąży, jak gwiazda co w niebie
Żeglując w słońca promieni nastroju
Kona – a słońc zwierza się Irydzie!...
O duchu ludzki wielki w twym rozwoju!...
Witaj lecący na geniuszu skrzydłach
Ku prawdzie, w wiecznym, twórczym niepokoju!
Ślepy z tęsknotą przeczucia, do słońca
Słońc – tam się zrywasz w snów twych malowidłach.
Którychś niewidział – co niemają końca!...
[231]
Z tęsknotą wieczny ku nieśmiertelności,
Co zawsze smętna i niezna spoczynku,
Jak co zdrój rwięcy płynie w toń wieczności,
Aż swej, modlitwą, pracy, w upominku
Wymodli sobie prawdę – jasną, całą,
Co odtąd za nim już pieśnią wspaniałą
Życia się modlić będzie i wymodli
Mu nieśmiertelność absolutną ducha!...
Przed którą cieniów się duchowie podli
Skruszą – i pęknie wąż ziemi łańcucha!...
Wśród tej ulicy jak ruchome mrowie
W białych się fałdach sunęli mężowie
Z jasnemi czoły – pięknemi rysami,
Wyniosłych kształtów – z smętnemi oczami –
Ci w miejscu stali – ci szli prędko razem,
Ci zwolna – całość ich była obrazem
Pszczół, co pracują chociaż nie dla siebie –
Mądrość ich miodem – ludzkość w wiedzy niebie
Celem ich pracy – i woli żelazem! –
Rozkoszy ducha! kiedyś obiecana
W dreszczach natchnienia, męką przeczuwana,
Po męczenników myśli ciemnych stosach ,
W deszczach piorunów – i dojrzałych kłosach,
Ty błyskasz czasem jak tęcza poranna
Ku słońcu drżąca w wodospadu głosach!...
Prawdo! tyś źródłem słońca słońc jedynem,
Po tobie człowiek – sierotą choć synem
Lecz czuwasz nad nim – co czuwa tęsknotą –
Bo on twym synem – choć dzisiaj sierotą,
I kiedyś w splotach harmonii łańcucha
Pociągnie z tobą na rozkosze ducha!...
Mężów tych cienie rozmawiały z sobą,
Jako łan kłosów szumi ranną dobą –
W głębi Jońska szkoła wędrowała –
W cichej rozmowie duchem obcowała –
Nad samodzielnym pierwiastkiem natury
Co złożył wszechświat – w niebo rozwiał chmury –
[232]
A część ich druga przecząca mówiła
O ciał zbiorowej potędze – co z siebie
Ciągła przemianą – byt życia tworzyła
I byt w atomów wskrzeszała pogrzebie...
I stał osobno nad wybrzeżem «wody»
Tales z Miletu w głębie zapatrzony –
Lecz patrzył w Lety przebieg nieskończony
I jej przemiennych kształtów badał płody –
Dalej stanęło kółko zadumane,
W środku był Anaksimenes sędziwy,
Mówił o prawach oddechu harmonii,
Lecz przeczył Diogenes z Apollonii,
A Heraklitos wraz z Ferekidesem
Słuchali długo – z Anaksimenesem,
Zdali się czasem godzić i znów szaty
Na znak przeczenia – darli, tak że w szmaty
Jako żebracy pierś mieli odzianą,
Szata ich dziwnie była zaniedbaną...
Anaksimandra cień ku Talesowi
Dumającemu przysunął się w ciszy,
I o wieczności jął mówić z nim wdowi
Tęsknotą jakąś, po niej – i powoli
Poczęli stąpać cieniami topoli –
I we mgłach znikły cienie towarzyszy –
Dalej się wielkie koło utworzyło,
W którem dwóch starców wraz sobie przeczyło –
Założonemi rękoma i głową
W bok pochyloną w płaczliwej zadumie,
Heraklit cierpiał nad Demokrytową
Szydzącą myślą – w śmiechu swego dumie –
Leukippos w smutnem sam błądził milczeniu –
A od nich w dali na wielkim kamieniu
Leżał jak posąg myśli w zamyśleniu,
Z czołem na dłoni opartem zaduman,
To Anaksagor – olbrzym! co pokuman
Pierwszy z tajemnicami ducha świata –
Jego «nus» cicha jaźń, sobą skrzydlata
Już odłączona od materyi bytu –
[233]
Jej, królowała w chaosach rozświtu,
Acz się tu wcale niewyzuła z ciała...
Krok to olbrzymi! i przeczuwający –
Ku objawieniu tęsknotą płynący...
Na drugim głazie przy nim cień tam biały
Zasiadł – przed siebie patrząc niemo, smętnie,
On ducha swego trawił tak namiętnie
Żądzą prawd źródła – że mu usmętniały
Oczy – i dusza jak gwiazda stęskniona
Za rankiem – ta tajemnic narzeczona!...
Lecz choć się jego duch rozmdlał w tęsknocie
Zadumy, rozum jego myśli swoje
W figurę cyfry zaklął – i te zdroje
Ujął w potęgi ład – w tworzeń robocie –
O! ty byś jasny, piękny, mędrca cieniu
Mógł być twej szkoły nadgrobkiem – bo tobie
Za ciasno było w Polykrata grobie
Niewoli – przetoś poszedł w świat – w milczeniu
A czyż za ciasnym nie jest i świat myśli,
Co w bezgranicach byt swój raz określi?...
Jak sfer harmonią, i dusz wędrowaniem,
Tyś smętny wiecznem wieków rozmyślaniem –
Obaj ci męże milczeli głęboko
Jak senne orły na skałach przed rankiem,
W oddai dzień już świtał i wysoko,
Wóz Heliosa toczył się chmur wiankiem,
Na nim Apollo świeltany kierował
Czterema wichry co się rozpędzały –
W koło rydwanu Muzy się trzymały
Za dłonie – śpiew ich poranek zwiastował –
Przed wozem w górze Jutrzenka leciała
Warkocze bujne w perłach już rozwiała
Na ziemię wieńce kwiatów rozrzucała –
A Eros przed nią z pochodnia lecący
Był jak podpalacz słońca gorejący…
O boskim był ten Foebus wzlatujący,
Wzrok jego gorzał Geniuszem Hellady,
[234]
Pięknością tylko byt rozkazujący,
Diannie oddał jej pierścionek blady,
Jeden młodzieńczy jego pocałunek
Zcałował wszystkie gwiazdy – na zórz niebie,
Namiętny był jak Helikoński trunek,
Ziemię jak lubą przytulił do siebie,
I lasy – wody – ptastwo – kwiaty – góry
W niemy dreszcz twórczą siłę – witały natury...
I gasły gwiazdy – zroszone cyprysy
Smętnie się we łzach swoich rozszumiały,
I rozwinęły się róże, narcysy –
Jakieś się śpiewy poranku ozwały –
A obaj starcy przy sobie milczeli,
Czasem na siebie w milczeniu spojrzeli
I tem spojrzeniem – już się rozumieli –
Jako dwie arfy co śpiewak na łodzi
Stroi na jeden strój – gdy księżyc wschodzi
A on je z ciszą morską porównywa –
I daje śpiewać morzu –
Potem – śpiewa!...
W dali stał niemy Pytagorejczyków
Tłum – pierwszych – wolnej myśli meczęnników –
Co weszli pierwsi tam – gdzie dusze bolą
Strasznie – między wolnością – a swawolą...
I padli pastwą człowieczej swawoli
Bo pierwsi łańcuch szarpnęli niewoli –
Ku nim poglądał mistrz – i wstał z kamienia
Swego – i z niemi złączył się w rozmowie –
Miał coś z Spinozy – we mgłach zamyślenia –
I coś z Szelinga te sny duszy wdowie...
I w drodze niknąć z drzew powstałym szumem
Z nowym w ulicach spotkali się tłumem —
To Eleaci! [7] szli razem skupieni,
Przed nimi stąpa postać Xenofana, [8]
W dumę i pewność siebie zaufana,
I Empedokles [9] przy Parmenidesie [10]
Szli w grupie licznej w zgęszczonym tu lesie,
[235]
I z namiętnością rozmawiali głośno
O Panteizmie dysputą donośną,
Lecz zdało mi się, że ten las co szumiał
Więcej natury tajemnic rozumiał –
Niźli ci mędrcy, którzy znieśli światu
Jajko absurdu – i pleśń sofizmatu!...
Za niemi Siedmiu mędrców szło powoli –
Lecz tak daleko, że tylko Solona
Postać dojrzałem – jak rozpromieniona
Myślą – stąpała naprzód! w dobrej woli –
A z nim się złączył Aristarcha [11] chodem
Aristoteles – ;
I niósł zamyślony
Myśli przeróżnych ogrom zesklepiony
Ale pierś jego wiała dziwnym chłodem –
I absolutem swoim nieporywał –
Choć uczył myśleć – i ziemię wskazywał –
W oczach miał ogień – bez polotu ptaka,
Bez tej serdecznej lawy, co porywa,
Która w Platona każdem słowie śpiewa,
Co świeci – ale świecąc i ogrzewa...
A w ręku trzymał badając, ślimaka
I zdało mi się, że udrapowany
Szedł pierwszy Doktor Niemiec zadumany
(co na miejscu stał – był zadyszany …)
Z nim szli, Hellady logografi, starzy,
Których tłum z sobą świegotliwie gwarzy,
O swoich czasach, więc z Heraklitosem [12]
Kadmus, Damastes, [13] za Hekateosem [14]
Charon z Lampsachos, Antioch z Syrakuzy…
W końcu Herodot – co przeszłości gruzy
W odłamach dźwignął – i dał pokoleniom.
O! twoim dzięki podróżnym natchnieniom
Mniej o niejedną gorycz niewiedzenia!...
Cześć tobie duchu podań!... taka sama,
Jaką ci dały Aten pokolenia
Dały – choć już za tobą wieków brama
Zamknięta!...
[236]
Dalej w swych myśli skupieniu
Tukidyd! dłoń w dłoń przeszedł z Xenofontem,
I poszli w przyszłość w pośpiesznem milczeniu,
Niknąc pod ciemnym drzew i krzewów kątem...
Dalej Sofistów garść i Epikura
Wyznawcy z śmiechem i różą na czole,
Cyników gawiedź i Bachantek chmura
Z rozwianym włosem leciała szalona –
A z dali Stoa – równa wieków pszczole
W ul się garnęła, w spokój uzbrojona –
W oddali jeden cień stał w zamyśleniu
Wielki – jak światła słup w rozstajnych drogach
Światła i cienia – olbrzym co w milczeniu
Każdym się krokiem zdał deptać po Bogach –
Acz między nim – a sobą wielki przedział –
Wielki – o swojej wielkości niewiedział!...
Sam się przechadzał spokojny, samotny,
Milczący jak czyn – w słowa nierozrzutny,
Jak ojciec myśli –
Nie wesół – nie smutny
Czoło to jasne – i wzrok ten przelotny
Jak jasny promień padał w głębie duszy –
Jam go już widział ... gdzieś...
On – mi nienowy!
Tyrana tego, swej własnej katuszy –
O! jam go widział – znam ten znak grobowy,
Kiedyś przy jego popiersiu płakałem
A pod niem napis:
Sokrates!
Czytałem! –
O cieniu! cieniu! wieków tajemnico!
Przed tobą dziecię, padłem na kolana,
I bałwochwalczą czcią cichą, dziewiczą
Witam twą postać, każda duszy rana
Tobie spowiada się głośną ufnością –
Ku tobie wielką porwana miłością!...
Rzekłeś – że dusza ludzka nieśmiertelna,
I że Bóg jeden, kieruje te światy,
[237]
Że jedna ręka – ich mieczem jest dzielną
Ciska te gromy – i barwi te kwiaty –
Tyś pierwszy w ręce dziejów smutnej ziemi,
Trucizny toast wniósł dłońmi białemi!...
Krwawej ofiary pierwszy apostole
Z Gwiazdą przeczucia na natchnionem czole!
On odrzekł cicho, głosem bratnim, skromnie
Jako za życia:
Do mnie! do mnie! do mnie!
Trucizna moja stała się nektarem,
Męczarnie gorzkie mojego żywota
Wskazały światła zatrzaśnięte wrota
Wskazały tryumf śmierci – życia darem
A jego wieńcem: prawda, miłość, cnota!..
A reszta marnie przeszła w otchłań zwiana
Jak wrzask Xantypy, śmiech Aristofana, [15]
Jak ostracyzmu rozbite skorupy –
I wiedzy ludzkiej – niegdyś – żywe trupy!...
Pierwszy upadłem na wieków przewodzie
Ofiarą prawdy mojej – jadu czara
Moim nektarem! bo o słońca wschodzie
Smutno się do snu kłaść, temu co czuwał –
Wiedziałem dobrze – że runie noc stara –
Każdy duch wielki sam siebie zatruwał
Taką trucizną – i nią w przyszłe lata
Pijemy toast ten – do końca świata!...
I przeszedł dalej w cichem zadumaniu
Gdym jego szaty dotknął w pożegnaniu,
I miałem dużą łzę! – że aż po śmierci
Znowu go spotkam … i on łzę miał w oku,
Lety nadpłyną wąż – stragan na ćwierci –
Ale na boku z daleka od tłumu
Stał tam cień jeden – jasny – jego czoło,
Jak słońce ducha z chaosów rozumu
Błyszczało białe – daleko – w około –
On stał oparty o stopy posagu
Psychy – i milczał w niebo zapatrzony –
[238]
Z na ramieniu mem mej arfy strony
Same zabrzmiały – jak gdyby w przeciągu
Westchnienia wichrów Eola lirnica
Co się Zefyrem pieści i zachwyca...
Spojrzał – przeczułem!...
To jedno spojrzenie
Było za słowa – wymowne milczenie
Za potok mowy stało mi w tym świecie
Patrzyłem w niego jako w tęczę dziecię,
Jak orzeł w słońce w niemem zachwyceniu –
To on!... On jeden, do którego nieraz
W miłości świętem modląc się natchnieniu
Widziałem orła na wieków sklepieniu
Co w sfer harmonię płynął w zachwyceniu!
Co jak milcząco wzrokiem toczył teraz,
Nad starożytnym lotem wzbił się światem,
A nowy przeczul swej piersi wielkością,
Genialnych iskier rozświecił miłością !..
Nieraz go ludzie nazwali waryatem!
Co bolejącą wiekom dłoń przeczucia
Dał – jak drogoskaz – wyciągnięty w niebo –
Drogi – co wielkich dusz wieczną potrzebą!...
A potem Bogiem Olimpijskich bogów,
Ptakiem polotów myśli i uczucia,
Aż stanął biały u wieczności progów –
O! wieczność tobie mędrcze narzeczoną!...
A mądrość siostrą twej duszy zwoloną –
Porwałem arfę – uderzyłem w strony –
Bom nieśmiał na pierś jego paść – on głowę
Wzniósł – jako Zeus, co miota pioruny
Wsłuchał się w notę stron poezyi mowę
Jam arfą moją dzwonów udał brzmienie,
Co biją w świecie naszym w nieb sklepienie
Ich się rozdźwiękiem arfa rozemdlała –
Rosły w bez końcu – jak cichym wieczorem
Nad Wisłą grają po nad Bielan borem,
Jak po nad Rzymu bazyliką grała
W dzień zmartwychwstania ich harmonia cała!...
[239]
Wstawały z dźwięków konające dźwięki,
Co przędłem z arfy w miłośnem natchnieniu
Jak rozpłakanej perłami jutrzenki
Co na sen kwiatów lecą w ranka brzmieniu –
A jemu błysnął uśmiech zachwycenia
Totem łza ... duża! perła rozczulenia!...
« Czyto harmonia sfer się przybliżyła...
« Jam ją gdzieś myśli słyszałem przeczuciem,
« AIe niejasno się w mej głowie śniła
« Gdzieś za mgłą wieków ... w światach oddalonych
« Przyszłości mgłami jeszcze otulonych,
« Zkąd się dobywał taki dźwięk z uczuciem!..,
« Co to za głosy!... na tych gwiazd mil[i]ony? –
« Mistrzu!... to grają Chrzesciaństwa dzwony
« Świata co w przeczuci twoich łzach odbity
« Powstał – i światów ogarnął błękity!... »
I poszedł w przestrzeń, twarz okrył fałdami
Szaty fiołkowej – obejrzał się jeszcze –
Z wyciągniętemi za nim ramionami
Stałem – tęskniłem – i rozkoszy dreszcze
Czułem – wołając powróć! powróć jeszcze!...
A w tem ujrzałem, że miałem słuchaczy,
Tłum co się ścisnął jak wieńcem w koło mnie –
A mieli jasne lica – jak tułaczy
Polskich – jak gdyby – czuli – tu – ogromnie –
To Termopilscy!... bracia Leonida!...
O! któż ich wieńcom nowe wieńce przyda!...
Arfem im rzucił pod nogi w zapale
I niewidziałem – co wyrzec w mym szale
Aż zwołałem na nich –
Polską mową!...
I zrozumieli mnie!...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Schylili głową,
I błogosławiąc memu narodowi –
Z czcią wyciągając ręce ku czasowi,
Waszej wam chwały nie zazdroszczę męże
[240]
Wielcy! lecz większa mego ludu chwała!...
Idźcie! nam nasze wystarcza oręże
I nasze arfy i myśl wieków śmiała!...
To chwała ludu – męczenników ludu
Ludu rycerski, i wieszczej potęgi –
Dumnym nad wszystkich Bogów waszych pychę!...
Bo on jest cudem dziejów – cudem cudu !...
I po nim niemasz nic wśród świata księgi,
Chyba ty jedna – boska – piękna Psyche!...
Lecz tu ujrzałem, że jej postać biała
Przy dźwięku stron co dzwony udawały,
Już z piedestału w niebo uleciała –
A za nią płakał Pelazgów tłum cały,
Starców klęczących w koło w białej szacie
W starości – i boleści majestacie —
Ujrzałem po niej pusty głaz – zdradziecko
Uszła w błękity tak dawno stęskniona
Mej arfy dźwiękiem chyżo uskrzydlona
I rozpłakałem się za nią – jak dziecko!...
Co powie Eros!... co Zefyr sierocy –
On odtąd w burzy się smutny rozkocha...
A Eros za nią głośno się rozszlocha,
Poleci szukać jej w błękit daleki –
Tak jak skowronki lecą – wiosn prorocy –
Przeleci światy – i przeleci wieki
W drodze mu serce bólem się uświęci...
I będzie leciał – w tęsknej niepamięci,
Aż znajdzie Psychę – tam ! u stóp Sykstyny
Za nim stęsknioną! – i już dwa aniołki
Przy sobie oprą się razem ramiony
Podnosząc wonne główeczki – jak fiołki!...
I chcieli starcy mnie ukamienować,
Że uleciała skrzydłami mej pieśni
Z pośród nich Psyche, nito ptacy leśni –
I przed ciosami głazów ujść musiałem,
Lecz aby w ducha pamięci przechować
Ból, co od głazu ich pierwnego miałem,
Kamień w dłonie uchodząc porwałem
[241]
Aby był węglem świątyni przyszłości!...
Lecz patrzę, głaz ten ach! Miał formę serca!...
Im skamieniały serca od starości
Kamienowali mnie niemi!...
Uśmierca
Zaiste taki ból – i taka rana
Już się niegoi – aż z krzykiem hozanna!...
Więc na ten kamień Iza mi padła niema
A od niej – głaz się znowu w serce zmienił –
Ach! i porwałem je dłońmi obiema
I powróciłem, gdzie się tłum ich pienił
Jadem, co wszystkie potrułby szyderce –
I odrzuciłem im – za kamień – serce !...
Tak go porwali jak zgłodniali ptacy,
I wystarczyło wszystkim!... o żebracy
Serc!... to już dobrze, kiedy serc żebr[z]ecie –
Wiedzcież! co serce może – choć ból gniecie!...
I dalej idąc znów nad Styksu łoże
Zaszedłem – w dali wielka łódź falami
Płynie, odziana świeżemi wieńcami
To Argonauci!... te postacie choże
W których się burzą rozkochało morze!
Kastor i Polluks we wspólnem objęciu,
Ach! i Orfeusz tam brząkał po lirze,
I łódź zniknęła lecąc w fal szafirze,
Mnie za nią tęskno było jak dziecięciu –
I zawołałem o! weźcie mnie z sobą
Bo i jam smutny, samotny włóczęga
A wspomnień moich zbogaci się księga!...
Bo podróżować przez świat z mą żałobą
Najszlachetniejszą moją namiętnością!...
I znikli w dali – wieków odległością!...
Od brzegu różne ich witały – cienie –
Pizystrat, Kimon, Pauzanias – w przestrzenie
Za niemi swoje rozwiewali szaty,
Z Aristidesem, Temistokles bratnio
Stali jak wielkie bliźnięta, co dały
Helladzie Bogi w godzinę ostatnią
[242]
Chwały najwyższej, na jej grobów światy…
I stał Tolmidas wódz z pod Heronnei
I wielki Agis z swemi rycerzami
Ducha Likurgów syn godny, nadzieji
Głosem wołali za Argonautami,
I stał Perikles ze swemi synami,
Jak chluba wieków boleścią tam blady
I synów wieńczył takiemi kwiatami,
Jako ich niegdyś na morowym stosie
Śpiących, wygnaniec, stroił w białe kwiaty,
I gdy tonęli w płomieniach, on w głosie
Zamarłym skargę uniósł w inne światy!...
Dotąd pamięta – jako ramionami
Spleceni, śpiąc – zniknęli z płomieniami!...
A on ich prochy w urnę marmurową
Wziął – i przy sercu tulił – dobę całą,
Aż od marmuru serce skamieniało
A on pożegnał ziemię narodową!...
Cześć tobie męża cieniu! tak Hellady
Prochy dziś niesiesz, ludu nędzą blady
Na sąd je niesiesz; gdy siądzie Przedwieczny,
Ty je wysypiesz z urny – w blask słoneczny! ...
Dalej Aspazya – szła za Periklesem,
Cicha – z milczącym szła Alkibiadesem
Oboje widno za ziemią stęsknieni –
O! waszych dni już – niema na tej ziemi –
Wolicie błądzić w bezgranic obszarze,
A unużeni, pić w Letejskiej czarze!...
Menander w dali z Aristofanesem
Szedł – i obadwaj byli bardzo smutni –
Mówiąc: w truciznę byliśmy rozrzutni,
Bośmy ratować chcieli świat, co z Sokratesem
Tu naszem szczęściem zatrząsł i bogami,
I naszych świątyń, pękał kolumnami –
Lepiej nam było o mędrcy! roztropnie
Mędrcy, tu bez was!... przeklęci! niż z wami!
To mówiąc poszli, śmiejąc się – okropnie!...
[243]
I znowu łódka Styksem nadsunęła,
O! niosła parę – co w sobie tonęła,
Młodzieńczy Parys przy boskiej Helenie
Siedział – jej dłonie objął, jej warkoczy
Heban zarzucił na szyję swą, oczy
W jej oczach topił – płynęli – w przestrzenie!
A Eros mały wiosłował potężnie
Jak Heraklową siłą, dzielnie, mężnie
Ale za Psychą płakał – a perłami
Woda mi jego łzy na brzeg przyniosła
I spoczął Eros – złożył ciężar wiosła
Łódź wolniej w ciszy sunęła falami!...
I gdy mnie ujrzał z zemsty żądzą wściekłą
Łuk porwał – strzelił – lecz się zasłoniłem
Arfą – i w akkord smutny uderzyłem
I stado ptasząt z niej – w przestrzeń uciekło...
Heleno! smętna krzyknęła od brzegu
Aspazya piękna – skąd ci dały losy
Tego młodzieńca kochać, który w biegu
Życia swojego niepomyślnych zdarzeń
Niegodzień szyi opleść twemi włosy ...
Ani on rycerz, mędrzec, ni poeta,
Ale on piękny!... Helena krzyknęła –
Piękny jak śnione marzenia mych marzeń!
Piękność to moja nad wasze zaleta!...
Zaśmiał się Parys ustami z korali,
« I niedałbym jej za was wszystkich cnoty !... »
Z szyderstwem skinął – i łódka zniknęła
W prąd chyży spadła, wodospadu fali
A w niej oboje – znikli wśród pieszczoty...
I nadszedł mądry, chytry i pancerny
Ulisses, za nim wlókł się ten pies wierny,
Co sam u ojców rozpoznał go strzechy,
Z odartem uchem – i bardzo mizerny –
I Penelopa nad niewiast pociechy
Radośna, wiodła za dłoń Telemaka...
I siwobrody Priam szedł z Hektorem,
[244]
Przy którym z synkiem wierna Andromaka,
Menelaus chmurny z mężnym Antenorem
I Agamemnon z zasłoną na twarzy –
O! tej zasłonie cześć! niech się nieważy
Ludzka dłoń tknąć jej pod klątwą cierpienia,
Bo tajemnice święte – rozbolenia!...
I Ifigenia jak ofiarna łania
Dziewiczo sunie się – i twarz osłania –
A słońce źrenic jej blasku ciekawe
Kwef jej przegląda – i całuje łzawe
Perły jej oczu łabędziej smętności!...
Z Elektrą Chrysotemis zasmucona.
Z Ismeną piękną, dumna Antygona,
I Hesiod chmurny poglądał przed siebie,
Swych Bogów śledząc po ognistem niebie...
Wtem pójrzę w dali – z łona wielkiej skały
Marmuru – dwa się kształty wyłamały –
Obydwa boskie – i na ukończeniu
Olbrzymiej siłym, ujrzał w zachwyceniu –
To Fidiasz z dłutem jasnem, piorunowem,
Kowal ze skały, jak Prometeusza
Herakl z łańcuchów uwalnia gromowem,
Ramieniem woli – co niewolę skrusza!...
A wolny – zanim w krainy Plutusa
Stąpią – objęli siebie w uścisk bratni
W uścisk Hellady – pierwszy – i ostatni!...
A Pindar śpiewał dzieje obu duchów,
I pomstę ducha co powstał z łańcuchów –
W pieśń tę wsłuchawszy się – pod płaszcz mój skryłem
Arfę, co na mem ramieniu nosiłem
Z pokorą w mistrza świat się zanurzyłem!...
Lecz z dali czarna nadciągała burza,
Łysnęło – grzmoty w koło zaryczały,
Jakby się wszystkie Eumenidy śmiały
I fale Styksu jako armia wstały
Bijąc o brzeg co się w ich pianie nurza,
Neoplatoników tłum jednostajny
Nadszedł – i przeszedł – jako tłum zwyczajny,
[245]
Tych naśladowców co po wielkiej myśli,
Olbrzymów, ducha przeżuwać tu przyszli
I smutno mi się nad niemi zrobiło – !...
A burza z nową coraz wstaje siłą –
I pociemniały – zatrzęsły się drzewa,
Huczy grom w skałach – i Boreasz śpiewa,
A Antalcydas – wspólnie z Eschinesem
Wleźli do nory w wypruchniałym dębie,
Jako jaszczurki trwożne, ząb po zębie
Kłapał im zdrajców trwogą – i skurczeni
Pozielenieli – a z Demostenesem
Szli męże Grecyi, co stali do końca –
Patrząc w pioruny – jako orły w słońca –
I ryknął piorun – strzaskał dębu łono,
W którym się zdrajcy skryli, i dym czarny
Brudno się rozwiał – jako słup ofiarny
Co wicher w przestrzeń rozgonił zmarnioną!...
Ezop się zaśmiał do Diogenesa,
Na tę piorunu zemstę...
Sofoklesa
Postać wspaniała błysła nadpędzona
Wichrem, co miała coś Szyllerowego
W spójrzeniu jasnem – coś mglisto smętnego!...
I piękny przy niej cień Euripidesa –
I razem poszli w dal – gdzie piorun kona
Lecz myśl nie kona, żyjąc w pokoleniach
Jak echo wieków – w ludzkości przestrzeniach! –
Jak jasna chmura co w swem łonie gromy
Wlecze i dźwiga, by je cisnąć ziemi,
Szedł cień Aischyla z oczy natchnionemi,
Z kąd geniusz wieków wyglądał widomy –
Oczy gorzały jak Tartaru brama
Geniuszem – większym nawet – od Wiliama!
On rzeki: szczęśliwy wieszcz co na początku
Kamieniem w piersi został ugodzony,
Bo on jak Feniks po wiosen dziesiątku
Z popiołu czasów wstanie odrodzony –
[246]
A za nim jakiś cień czarny, ponury,
To był Herostrat, [16] co zstępował z góry –
Tam w błyskawicach błysły wielkie skały,
Na nich przy ogniu Tytany leżały,
A Anakreon w grotach utulony
Zwoływał Fauny, w róże uwieńczony –
Tak wśród tęsknoty i godzin zapału
Witałem cienie, co mnie spotykały,
Lecz jedne chyżo po drugich mijały
I każdy niknął – bladł – ginął pomału...
Hellado! więcej wielkich – tyś wydała,
W twem krótkiem życiu – niźli ludzkość cała!...
I nadsunęły się z chmurnej oddali
Trzy wielkie cienie z ciemnemi oczyma,
Wszystkie trzy ślepe były – w wichrów fali.
Co rozszalała się trąbą olbrzyma,
Trzej szli – i ręka ręki wraz się trzyma –
O, idą razem jedną myślą gnani,
Chociaż tak różni – oni byli ciemni,
A dziś w tym świecie światłością odziani
Widzą tak jasno – duchem tak wzajemni…
Choć wszystkim skronie siwizna okryła
Na każdym jasna nieśmiertelność była –
Jeden ma lirę jako słońce jasną,
Co na ramieniu gdy idzie, podzwania,
To Homer olbrzym! co gdy gwiazdy gasną
W wiekach, on gwieździ jak jutrznia zarania –
I w dzień jest słońcem, a księżycem w nocy
Tęczą po burzy – w burzy gromem mocy!...
On sunął naprzód niemy i ponury,
Jak wielki orzeł płynący wśród chmury,
Czoło to jasne bogatą siwizną
Było jak szczyty gór wielkich pod śniegiem
A jeźli ślepe oczy, to od słońca,
W które patrzyły wiernie aż do końca
Spokojem wielkim – ponad czasów biegiem!
[247]
Żem chwilę dumał czy ten cień tragiczny
Bardziej Dantejski był – czy Homeryczny –
To Patos Melpomeny – co nieustające
Choć co Patos – przód sobą samo niewiędnące,
W nim był zaklęty związek tajemniczy
Między geniuszem a nieszczęściem – wieczny!
Co z czoła jego urągał słoneczny
Wszystkim boleściom prywatnej goryczy,
Co przewędrował boso swą ojczyznę
I ślepej Grecyi oddał swoje oczy –
Ten emissaryusz pierwszy!... który bliznę
Ojczyzny tylko miał – i z niej pieśń toczy
Jak krew! a w bliźnie ojczyzny jak w słońcu
Gwiazdy blizn jego – zgasły i skonały
Tam – gdzie z łez jego łuk tęczy wspaniały
Wstał – objąć Grecyi ducha – na jej końcu!...
Wtóry Teiresias, co na tarczy czoła
Wieszcze ma światła jak iskry piekielne,
Kogo on na sąd fatalny powoła –
Biada mu! niechaj zadrży co śmiertelne...
On jest jak Fatum – co nieubłagane
Posągiem stoi – w pioruny odziane –
Bogom i ludziom zarówno straszliwe,
I chwytające – w więzy niezelżywe
Żelaznej ręki mieczem – zawsze żywe!...
Trzeci to Edyp – starzec nieszczęśliwy,
Co dzisiaj jasno jasnością ofiary
Patrzy jak sokoł na wiek cierpień stary,
I klnie Jokasty cień blady, pier[z]szchliwy –
Za niemi smutna, szła od gwiazd piękniejsza
Córka Homera z oczy gołębiemi,
O! miłość córki z uczuć najwznioślejsza
Co juk orlica pióry słonecznemi
Nad wszystkich szczytów szczyt – staje szczytniejsza!...
Kędyś wy starcy idziecie tą drogą?
Za wami tęsknie gonię okiem, dzielność
Waszą ubóstwiam łzą wzruszenia błogą –
Oni przechodząc rzekli:
[248]
W nieśmiertelność!
Tu burza wszystkie wichry rozpętała –
Tak że mnie w wielką jaskinię zagnała –
Wchodzę – w ciemnościm stanął – i sklepienie
Stalaktytowe gubiło się w głębi –
W toń błyskawicy zapadło łyśnienie,
I w grocie kilka ujrzałem gołębi,
Na wielkiej urny alabastrze śpiące,
Jak dusze wieszcze – zaklęte, milczące –
Urna ta w środku na kolumnie stała,
I wśród ciemności gwiazdą się być zdała –
Przy niej niewiasty cień stał nieruchomy
Jak Melpomeny posąg – z skarg złożony –
Jako słup soli u Gomorrhy drogi –
Stała niewiasta – czy jej cień złowrogi...
Postać ta straszna grobowo milcząca
Jak wulkan co wyrzucił wszystkie żary.
Dziką się zdała – i pełną ofiary,
Chmura jej włosów jak płaszcz się wlekąca
Wiała ... a z skroni opadał kwef szary...
Oczy jak węgle gasnące świeciły
Ręce żylaste – zszamotane były –
A pierś jej dziko robiąca świadczyła
Że się Apolla iskrami paliła – –
I stał ten posąg straszny, piękny, miły –
W ciszy ciemności – a widomy tylko,
Gdy błyskawica w grotę padła chwilką,
Czasem z zadumy głowę podnosiła –
To Kassandra była !...
Zdała się Nioby córą niepieszczoną,
Co skamieniała Hellady boleścią,
I była jak Geniuszu narzeczoną
Co się mści lwicą – sieje moru wieścią!...
Dozwól mi, rzekłem, przy grzmotu odgłosie
Co konał w dali, schronić się przed burzą,
Znużyłem ducha i ciało w chaosie
Waszym – niech gromy wrażeń mych dowtórzą…
O! rzekła dzikim i ponurym głosem –
[249]
Straszniejsza burza me łono paliła
Nie było groty, co by mnie ukryła
Przed nią – i los mój był nieszczęścia losem!
Kochałam głazy – i widziałam zgubę,
Co miała zniszczyć me krainy lube!...
Kędy najpierwsze wieńce uplatałam
I pierwszych ofiar stosy podpalałam! –
A dziś – runęły i ludy i Bogi,
A tu ciemności tej groty złowrogiej –
Patrz z ducha Grecyi – co tutaj zostało –
Ta urna! a w niej – popiołu nie mało!...
I przed niememi padłem popiołami,
Płacząc geniuszu, co usnął w narodzie,
Grota się trzęsła błyskawic grzmotami,
Jam klęczał milcząc . . . . . . . . . . . .
I czułem, jak mi na głowie złożyła
Rękę żelazną – co skroni ciężyła –
Lecz z niej mi razem rosła jakaś siła – – !
Długom się modlił boleścią zadumy
Przy tej łzawnicy, wieków popielnicy,
Co strzegły straże smutnej gołębicy –
O Grecyo! Grecyo!... wdowia matko sławy!...
Matko geniuszów!... ty posągu łzawy
Gdyby nie Polka na świat mnie rodziła,
Gdyby nie Polski gwiazda mi świeciła,
O urnę twoich popiołów bym chętnie
Strzaskał tę arfę bolesną namiętnie,
O światach światów – i jasnym błękicie!...
W mgieł twych bym błądził pajęczem spowiciu,
Zapomniał, że jeszcze jest jakieś życie!...
I urnę w silne porwałem ramiona
I coraz silniej cisnąłem do łona –
Że mi pękała pierś straszną rozpaczą
Ludów – co drogę nędzą ducha znaczą,
A mają wielkie « wczoraj » nad swych Bogów –
I pokarlały u przyszłości progów!...
[250]
Płaczę nad tobą ludu, i drę szaty
Piersi, co o twe groby się rozbija –
I łzy me rzucam na twe smętne kwiaty
Wśród których lśniąca śpi – upadku żmija!...
O! tyś już wolny Prometeju wielki,
Przeżyłeś Bogów – i jak orzeł w słońcu
Źrenice kąpiesz, jasne na czas wszelki
W postępie wieków, piorunowym gońcu –
Tyś skruszył cichą klepsydrę Saturna
Zdeptałeś Fatum – i iskrę jak ziarno
Cisnąłeś w ludzkość, by padła nie marno,
Lecz z Grecyi –
Padniej w proch!... ot! –
Prochu urna!...
Co w niej popiołów geniuszu, goryczy,
Tego łkająca arfa niewyliczy,
Lecz ją poniosę aż do końca świata
Choćbym niespotkał siostry – ani brata –
Te stada mrówek, orły i pioruny,
Wichry, i zdarzeń rozhukane wały.
I życia mego serdeczne piołuny,
I żmije co się na mem łonie grzały
Rzucam w nią dumny – i sam – i zuchwały!...
Wysoko czoło niosę nad te hordy,
Choć je przed Panem pochylam jak kłosy,
A wśród pożaru, mej arfy akkordy
Niosą, mnie duchem przez piekła – w niebiosy!...
O walko życia!... o ducha kajdany!
Depczę was z wzgardą i urągam głośno.
Wami bym wszystkie ziemi zmiótł tyrany
Z potęg materyi – z wścieklizn waszych piany
Szydzę – i depcę was – stopą miłośną –
Nie was – lecz wasze pokuszeń szatany
Łby wasze niosę jak Gorgony głowę,
Idąc gdzie stanąć prze[z]naczenie moje,
A wam ramiona wielkie Heraklowe
Chwała! o! chwała za wolności boje!...
[251]
Już błyskawice rzadziej zaglądały –
Wstałem – i burzy głuchły dzikie szały –
I rzekłem, małą z płaszcza popielnicę
Dobywszy – powiedz na tę ! ot – łzawicę –
Czy wspólny z duchem Hellady ten szczątek,
Także wśród wielkich on ducha pamiątek
Wygrzeban – weź go, lecz rzeknij, czy bratnie
Tych ludów źródła – spłakać – ostatnie –
« To Etrusk! rzekła – to lampa co w grobach
« Etruskich drżała o niejednych dobach –
« Z Pelazgów źródła dwa zdroje spłynęły –
« Jeden Hellenów – a Etrusków wtóry,
« Choć jeden jasny – a drugi ponury,
« Obaj ze wschodu swój początek wzięły –
« Pokrewne ducha swego arcydzieły » –
I popiół z niej do popiołów Hellady
Rzucił jej niemy cień, tragicznie blady –
A potem ofiar straszliwych kapłanka,
Swych ideałów przeklęta kochanka,
W lampie Etruskiej światło zaświeciła,
I nią ciemności groty rozpędziła –
Za nią stał Kastor smutny i milczący
Jak drzewo tęskne wśród chłodnej jesieni,
Co marzy w wichrach o wiośnie śmiejącej,
Tak on o bracie śnił myślmi tęsknemi!...
Głosem upiorów stu, co wrzasną z trumien –
Ja arfą za nim krzyknąłem :
Rozumiem !...
I na pierś jego porzuciłem czoło –
A cisza była jak w grobie w około –
Krzyknąłem: prowadź mnie w tej groty głębie!...
I szła kapłanka dzika – z lampą białą –
Przed nią zbudzone leciały gołębie,
Jam się obejrzał – jeszcze raz – nieśmiało
Za wielką urną co stała u wchodu –
Jeszcze przypadłem do niej raz – z namiętnym
Krzykiem!... żegnając geniusza narodu,
Wstałem – i szedłem z licem obojętnem – –
[252]
Co mi się stało – niewiem, niechcę wiedzieć
To On! wie tylko – jemu wypowiedzieć!...
Długo przez ciemne powiodła mnie groty,
Kędy płakały krople po kamieniach,
Jak łzy narodu w moskiewskich więzieniach...
Aż się rozwiały ponocne ciemnoty –
O cud! – otwarła się grota – w otworze
Błękit – i w dali tam się lśniło morze
I tęcza jasna po burzy – a w tęczy
Łuku – tam młodzian przy dziewicy klęczy –
I zda się duchem swoim ją miłować –
A Grecyi cieniów namiętnie żałować –
Stanęła tutaj – i rzekła: idź dalej,
Tu w morze wpada głąb Letejskiej fali –
I miałem po niej łzę – a łzą tą moją
Krzyż jej nad czołem ręką zrobić chciałem –
Lecz odskoczyła ode mnie i z szałem
Rzekła: bądź zdrów – mnie noc już całą zbroją –
Mnie tylko milczeć w grobach, przy popiołach –
Płakać niemogę – i szaleć w żywiołach –
Krzyknęła dziko – i piersi swej szaty
Krwawe rozdarła na dwie wielkie szmaty –
O zgrozo!... z łona jej wypadła głowa
Gorgony – tocząc się straszna! wężowa –
Błyska oczyma i syczy żądłami,
Toczy się – nogę chwyta mi zębami,
Że z przerażenia Filokteta krzykiem
Kopnąłem straszną, aż się potoczyła,
Z brzegu w głąb Lety – i woda ją skryła…
Kassandra znikła w grotach z śmiechem dzikim,
W oddali śmiech Eumenid odgrzmiał rykiem,
Lecz w tęczy – w dali – to ona! ach! ona!...
Na skale dzikiej – to smętna Safona!...
I z otwartemi przeciw mej ramiony
Jak ptak leciałem, żądzą uskrzydlony,
Tam śpiew jej jeszcze w oddaleniu kona!...
W błękitne szaty postać jej owiana,
[253]
W hebanie włosów pereł lśniła rosa,
Oczy natchnione jak w burzy niebiosa
I rozsmetniona cudnie!... gwiazda ranna!...
Kto toczył okiem po licach tej ziemi,
Gdy po niej z gromem już przeleci burza,
Gdy spocznie ciszy skrzydły anielskiemi,
Ten w wielkiej ciszy oczyma smutnemi
Zgadnie tajemnic przestwór, co się nurza
W anielstwie ciszy – po burzy minionej –
O! takie były – te lica Safony –
A kwiat konwalii w dłoń z młodzieńca dłoni,
Brała, com rzucił pod laurowem drzewem
W Letę – miałem taki drugi z błoni
Mych łąk – kołysań naszych wiosn powiewem!...
A cień młodzieńca był – jak posąg głuchy
Źrenice jego jak źródła wyschnięte
W których szeleści liść wątły i suchy –
Jak zgasły wulkan: były rozpłonięte!...
Uśmiech miał gorzki lecz niemy, milczący,
Co mi nad słowo przemówił do ducha,
Już go gdzieś znałem!... ha! w świat bolejący
Ostatni tutaj wszedł – gdzie cisza słucha
Wspomnień – jak szmeru fal – ta skała głucha!...
To on!... co rzucił się na schyłku życia,
Walczyć za wolność ludu upadłego,
I tu wszedł niemy, w cichych mgieł spowicia
O smutny duchu mistrza ponurego!...
Piewco Charolda!... [17] cześć ci! cześć zapału!...
Witaj w tym świecie, piękna ideału!...
Lud ten jak orzeł ze złamanem skrzydłem,
Co nieuleci już w słoneczne koła,
Jak gad przeczołgał się śladem obrzydłym
Śladem niewoli! za nim przeszłość woła:
Pieśnią piękności – i płaczem anioła!...
W imieniu ducha Hellady, ostatni,
Ty szedłeś ginąć na twych orlich piórach,
I dziś z tym duchem wspólny, cichy, bratni,
Poglądasz w stronę Newsted!... co śpi w chmurach!...
[254]
Jako tajemnic posąg z sfinksów doby –
Chmury, namiętnym uściskiem po szyji
Jak jego chusta niegdyś, kształtem żmiji
Wiały. – On milczał jak sierota Nioby –
Mylnie go tutaj Euforionem zwali
Tylko część ducha jego tem oddalił...
O rzeczcie smutne mi, błagałem, duchy,
Czy w jednem łonie z poezyą, muzyka
Zmieszczą się razem? czy jak bratnie druchy
Pójdą do końca, gdzie czas w wieczność znika?
Czy pierś, co na dwie arfy zatrzaśnięta,
Niepęknie zbytkiem ognia rozbryznięta,
On rzekł dzikiemi miotany myślami,
« Nie Grecy! nie mam litości nad wami! » [18]
I biorąc arfę mą, rzekł:
«Powiem stronie,
« Że siostra muzyka – wieczności dziecię
« Kochanką zaś – poezya tu na świecie!...
« Więc niech w zawiści żadnej ton nie tonie –
« Posłuchaj –
Będę – śpiewał – o Safonie!...
CZĘŚĆ II.
I.
CALLIOPEA.
Już senne słońce spada w morza piany
I wyspę Lesbos ostatnim promieniem
Całuje cicho – jako ukochany
Swą narzeczoną z słodkich snów życzeniem –
Wyspo zielona! o wyspo urocza!
Cudnie cię Bogi w te głębie rzuciły,
Krzyk ptastwa w ranek pozdrawia miły
I palmowego cichy szmer warkocza –
[255]
Którym cyprysy wtórą zadumane
W woniach – jaśminu cicho kołysane...
A w gajach myrtów Filomeli jęki
Drżą z łona nocy rzewnemi rozdźwięki,
I szklanny strómień po skałach gra w morze
Gdy z pian dziewiczo wstają rann zorze !
Chór palm nad brzegiem kończą dnia piosenki –
A po nad morze – jedna – wielka skała
Wybiegła naprzód – schyla się – zielona
W krzaki jaśminów i laurów wieńczona
I po nad głębią snem wieków zaspała...
Tęskna Selene powstaje z obłoków,
Plejady ciche drżą nad morza falą
I światłem pieszczą się – głębiom się żalą –
A tylko cichy Delfin w gzach podskoków
Pluśnie po fali –
I śmiechy dziewczęce
Słychać wśród szmeru liści i fal szumu,
Zbiegły dziewczęta, i klasnęły w ręce
Po falach leci śmiech białego tłumu
Ni to łabędzi bujające stado
W morzu dziewczęta kąpią się gromadą
Alabastrowym kształtom twarz księżyca
Cicho przez gąszcze palmowe przyświeca –
Ich śnieżne piersi, ich białe ramiona
Selene tylko zajrzy niemym wzrokiem
Albo twarzyczka Erosa spłoniona
Co z zawiązanem szat ich strzeże okiem
I czasem z oczu przepaski uchyli
I zachichocze – jak słowikiem kwili...
I nie dziw tobie dziecino skrzydlata,
Boś ty rzeźbiarzem – nad rzeźbiarze świata…
Ni to gwar ptasząt, co się o zachodzie
Modlą kołysząc w gałązek zieleni
Tak się kąpiące weselą w swobodzie
Po fal uśpionych pląsając przestrzeni –
Jako Okeanid oszalały głosy
Śpiewają, gwarzą, pluszcząc się dokoła,
[256]
Ta rozpuściła, ta skrapla swe włosy,
Ta bryzga wodą na inne wesoła –
Ta splata warkocz – i na siostrę woła –
I jedna drugiej o swoim kochanku
O śnie dzisiejszym szepcze chichocząca,
O piosnkach nowych, o minionym ranku,
Jako motyli gierlanda w pół drżąca
Gdy nad kwiatami by usnąć, usiądą...
Zdaleka tylko – jedna cicha – blada –
Milcząca wstaje z pian w śnieżnem odzieniu
Jak Wenus z Milo ... w smętnem zapomnieniu,
Ni to kwiat smętny pochyliła głowę
Wyszła z kąpieli – kładzie białe szaty,
Lecz ni namaszcza wonnościami głowę
Ni ramię białe – ni skronie we kwiaty
Stroi jak inne – co się już przybrały ,
I jako mewy porozlatywały...
Została sama – przy niej cytra leży,
Wzięła ją – i szła skałami wybrzeży –
Ona stanęła na najwyższej skale
Drżąca – i patrząc na morskie przestworza
Po gwiazdolitem śni myślą krysztale
To w śpiące tonie – w ciche dzisiaj morze!...
O! gdyby mistrz ją dłuta swego ciosem
Z cytrą – i z mokrym tym rozwianym włosem,
Z oczyma w gwiazdy smutno zbląkanemi,
Zaklął – !... skrzydlatem bóztwem się na ziemi
I zdała więcej ptakiem niż dziewicą,
Jak gdyby Muza z Olimpu zstąpiła
By rozkosz piękna Hellady dzieliła,
Aż ją siostrzyce do siebie pochwycą!...
Morze tak ciche!... tak jasne! uśpione
Tak płonie łono marzącej dziewicy –
Serce się szarpie – ogień skrzy z źrenicy –
Oddech przez nozdrza wzlata rozszer[z]one
Płomień natchnienia ogarnia Safonę!...
Ona dziedziczką ognia Febowego,
Co piersi szczęściem wypala boleści!
[257]
Pracuje piersią, dłuta mistrzowskiego
W alabastrowy, cudny kształt niewieści –
Biedna dziewczyno ! opłacz twoje wiosny,
Już nie dla siebie splatasz w wieniec kwiaty,
Smutne twe życie i twych marzeń światy
Jak ten słowika głos tęskny, żałosny...
Pierś twoja płonie jak lampa Dianny,
Aż popielnicy stanie się – w blask ranny,
I myśl twa dzika, uorlona, smętna,
Jak fijołkowa woń, cicha, namiętna,
Wzięci – lecz wonna – nie tobie! nie tobie!
Helleńska pszczoło, snującą w żałobie...
Z boleści twoich będą poemata –
Z wnętrzów twych bólu wysnują się tęcze
A z łez twych perły dla Bachantek świata.
Co kamień rzuci w twoje sny pajęcze...
Że się już zerwie duch twój gołębicą
I tam uleci, kędy gwiazdy świecą,
Jak ptak za gniazdem tęskny i żałosny
Jako ulatującej anioł wiosny!...
Bo skał Olimpu Zeusowa orlica,
Żegluje wolno – i bladością lica
Snąć że już wiele tajemnic odgadła,
Rwie kwiat kąwalij, zapada w dumanie,
l z skały szczytu pogląda w otchłanie –
To jej najmilsza, ulubiona skała,
Tu co wieczora dumać z cytrą swoją
Wychodzi Safo...
Lecz dziś zadumała
Smutniej i ciszej łzy w źrenicy stoją –
Ujęła cytrę w lekko drżące dłonie,
Palce jak mrowiem przebiegły po strunach,
Tak długo grając bez pieśni marzyła,
Przeplotła ciche kwiaty po piołunach
Skarg, i jak łabędź strun ogień co plonie,
Przelata w piosnkę, którą zanuciła:
[258]ELEGIA.
W odmętach fal ... W otchłaniach pian...
Tak cicho!...
I w sercu mem ... I w myśli snach
Tak cicho!...
I jakiś głos ... Smutku czy skarg...
Płacze w mem łonie!...
Drżąca ma pieśń ... Trwożna ma myśl...
Dziwna jest!... o!...
Przeczucia sen ... o! tęskny sen...
Jakiś uczułam! –
I pytam was ... Bogowie wy...
O! pytam tęskną duszą!
Czemu w mych dni ... Kolei snów...
Śniłam – o! wszystko...
Prócz miłości snu?... Przecz niespotkałam…
Wśród młodzieńców tych
Jak siostrzyce me ... Niewymyślnych serc…
Młodzieńca ja?...
Coby swój głos ... I oczu blask...
Dla mnie tu oddał!...
Bym w głośny głos ... Bijąc w dźwięk strón…
On mój! krzyknęła głośno ?...
Już w życiu mem ... Wśród cichych wiosn
To ośmnasta wiosna...
O! przeczuć sen ... Dziwny dziś mój..-
To ośmnasta wiosna...
Selene – o! ... Ty niema w snach...
Ku tobie bladolica...
Rzucam me sny ... Tęsknic mych tłum...
Co sercem miota mem...
W odmętach fal ... I w głębiach pian...
Tak cicho!. –
I w sercu mem! ... I w myśli snach...
Tak cicho!...
[259]II.
TERPSYCHORA.
Wśród domów Lezbu w gaiku myrtowym
Stał domek matki dziewiczej Safony,
Domek ustronny i osamotniony,
Dokoła cieniem chłodzon cyprysowym
Dokoła kwiatem strojny jaśminowym,
Na czołach kolumn dach się oparł nizki,
A po kolumnach wino się obwiło
W namiętny uścisk, do sklepień spowiło
Drżąc, szmerem listków śpiewa swe uściski...
Dokoła fiołki – i w odcieniach kwiatki
Wszystkie – bo wszystkie Safona lubiła
Narcyz, kąwalia, którą wypieściła,
Jej powierniki, dumań nieme świadki...
Mniej gołębica dba o swe pisklęta,
Jak Safo o swe kwiecie śnieżne, wonne,
W oddali brama palmami objęta
I dwa kamienie w ich cieniu ustronne –
Na jednym Safo pierś swej matki ssała,
Więc go jak ołtarz wspomnień ukochała!..
Z daleka widok rozwarty na morze,
I piękne niebo nad jej milą strzechą
Ciągłą jaskółczych gniazd, pełną uciechą,
Co w błękit od gniazd cicho szybowały,
Lezbianki sercu nic tu już nie trzeba
Prócz gromu czasem – i odgromu z nieba –
Tu tyle pięknych natchnień, wspomnień tyle !
Od dziecka, sercu nasuwa się mile,
Stąd? Do twej skały po nad morze biegła,
Tu kwiatów swoich z cytrą w dłoni, strzegła,
I wśród róż gaju jak kapłanka Flory,
Cytry strón siedem trącała z rozkoszą,
Łącząc swe pienia z słowiczemi chóry,
Gdy echa pieśni skalom morza niosą…
[260]
A czasem w słońcu schwyciła motyla –
Długo patrzyła w niego i dumała
Z wszystkiemi kwiaty go porównywała –
Totem rzucała w błękit, i w wolności
Kiedy żeglował – jej zadumy chwila
Bywała smętna ... jego wesołości
I skrzydeł zazdrościła w swej smętności
Ptakom – i chciała lecieć – ku przyszłości !...
Tutaj na ojca łonie śniła błogo,
Tu mistrz Terpander pierwszych uczył pieśni
A gdy śpiewała, milkli ptacy leśni...
Najpierw do tańcu tutaj lotną nogą
Szła jak jaskółka, najchętniej, najwcześniej...
Wśród przyjaciółek wesołego koła
Safo nad inne piękna i wesoła
Czy cytrą swoją w ich pieśniach przodkuje
Czy wije wieńce, i z piosnką tańcuje,
Ale nad wszystkie miła jej i droga
Myrtis, dziewczyna cicha, modrooka,
Dziecię rybaka, biedna i uboga
Jej dusza czuła, sieroca – głęboka...
Młody Leander, brat pięknej Safony,
Dał jej dziś nową cytrę swego dłuta,
On był rzeźbiarzem – (na Lezbos wsławiony) –
A cytra była ozdobnie wykuta
Na słoniowej kości w piękne winne grona
Co w trzy gałęzie wygięły się bujnie,
Na niej stron siedmiu nitka wytężona
Drżała – by z pieśnią splatać się podwójnie –
Safo jak dziecię tym darem szczęśliwa
Do matki starej pobiegła z radością,
Dziś towarzyszki swe zwoła szczęśliwa
I cytry pysznić będzie się pięknością –
Na nią skrzyneczka, cedrowa, drążona.
Kryła ją w ciszy co cichego łona.
Już kołowrotek Safony na boku
Porzucon stoi, ona cytrę ima,
Iskra natchnienia zabłysła jej w oku,
[261]
Ma już uderzyć – lecz nierozpoczyna
Bo oto bieży Myrtis, siostra miła
Z która się Safo sercem poślubiła,
A na jej widok – szalona, szczęśliwa
Do ust jej usta niemo przytuliła –
Porwała cytrę i śpiewa:
MELODYA [19].
O! szczęściem Bogów ten chłopiec szczęśliwy,
Z którym ty kiedyś podzielisz pieszczoty,
Pochłonie uśmiech twój! wciągnie głos żywy
Jak ptasząt szczebioty!...
Ciebie z daleka gdy ujrzą me oczy,
Serce się z piersi wyrywa radośnie,
Głos kona w ustach ... wargi drżą rozkosznie,
O! widok uroczy!...
Oniemiał język mój, umilkły głosy,
Jasność ogarnia wzrok ślepy namiętnie
I płomień zbiega skroń co tulę chętnie
O twoje włosy...
Dreszczem radości drga mi całe ciało
Szałem przyjaźni! siłą przywiązania,
Że się jak lilia mrąca, skronią białą
Ku ziemi słania!...
I spadającą skroń na jej ramieniu
Składa, spojrzeniem tonie w jej spojrzeniu,
I jak bluszcz młody oplotła jej szyję,
Usta z dziewicy splotły się ustami,
Jakaś jej radość w sercu drży i bije –
«O! czyjeż woła, większe szczęście, czyje ?...»
I oczy gorą przeczucia iskrami –
Ta Safo, której orle, czarne oko
Smutne gdzieś we mgłach pływa za gwiazdami,
I uniesiona pieśniami wysoko
[262]
Sokolej myśli leci tęsknotami,
Ona dziś pusta, szalenie, wesoło
Jakieś przeczucie ogarnia ją całą,
Ujęła w dłoń swą rękę Myrtis białą
I z nią ogródek swój – obchodzi w koło!...
W krótce się zbiegną sąsiednie dziewczęta,
Więc się jej przybrać do głośnej biesiady,
Ze smętną Myrtis długim rozhoworem
Szczebiocząc, pilnie o stroju pamięta –
Błękitną szatą w złote gwiazdy sianą
Odziała postać, rozsiała we włosy
Pereł kropelki nito krople rosy,
Pokryła śniegiem ramiona owiane
W lekką osłonę, jak z mgły, a u białej
Skroni, w włos kruczy, heliotrop włożyła
Na piersi dumnej, łabędziej, wspaniałej –
Dwojga narcyzów główki utuliła!...
Kilka muszelek upięła w warkoczu
I do gościnnej pobiegła komnaty,
Tam rozłożone w świeżych wieńcach kwiaty
Porozrzucała w gierlandy – w uboczu –
Cytrę na różach zawiesiła złotą,
Z chwilową w gwiazdy pójrzała tęsknotą,
W marmurach blade lamp światła zatliła
I zapalając tak sobie nuciła:
MELODYA DO VENERY.[20]
« Święć się, święć się moja boska!
« W złotą czarę daj nektaru,
« Z twoich jagód pełnych czaru,
« Z nim przyjaciół pierszchnie troska...
« A wszak przyjaciele moi
« Toć i przyjaciele twoi!...»
Już się wesoła zlatuje gromada,
Safo z nich każdą wita sercem rada,
[263]
A każda z młodych rówiennic Safony
Jako Bachantka strojna i śmiejąca ,
Godna otaczać Bogów złote trony,
A każda piękność w sobie miłująca; –
I już zasiadły dziewice do koła,
Każdej podnóżek niewolnik postawił,
W lampach drżą światła, rozmowa wesoła
Kwitnie, wtem stary Terpander się zjawił –
On był jak posąg wskrzeszony Homera,
Co z pieśnią wstając, nigdy nieumiera,
Siwy włos, brodę miał – i orle oko,
A stąpa! dumnie – i patrzył głęboko –
Safo jak ptaszę pobiegła ku niemu,
Podała czarę zmoczywszy w niej usta,
I na spoczynek wiodła ku młodemu
Gronu, gdzie brzmiała już wesołość pusta –
W słoniowem krześle siadł wraz z dziewczętami,
Co mu włożyły wieniec z wawrzynami
On siwą brodę musnął – rad radości,
A kiedy czarę wychylił, myślami
Wspominał dzieje pieśni, i młodości!...
Safo mu rękę wsparłszy na ramieniu
Cytrę z uśmiechem nową ukazała,
I mistrz ją ujął w dziewcząt zachwyceniu
Wziął pełny akord … niebem cytra drżała;
Przerwał – wzniósł czarę i rzekł na cześć Bogom
Wznoszę ją, że mu doczekać się dali
Zamiany siedmiu strun z czterech!...
I progom
Tego domostwa pierwszą cytrę dali –
Niechaj w Helladzie zginie strofe stara,
To antistrofe!... mej myśli Kytara!...
I tknął jej stróny w ton z tonu przechodzi
Ni to gra świateł wzbija się do szczytu,
Rozrzewnia serca – w rozdźwięków powodzi
Aż spadł akordem jak orzeł z błękitu
Dziko strunami szarpnął i zakwilił,
Jak cichy słowik kiedy nótę zmylił,
[264]
I perełkami płakał jak kaskada,
Co się narcyzom i różom spowiada –
Coraz to wolniej – aż rytmem szalonym
Rozpoczął taniec gracyi nowym tonem:
Cordaks ! [21][22] krzyknęły wesoło dziewczęta,
Skoczyły w koło i splotły rączęta,
A tony rosną w szalejącym biegu,
One wśród tańcu oplotły ramiona,
Migają szaty białe na kształt śniegu,
Powstają falą spadające łona –
Cudną girlandą wiją się i kołem
Po cztery krążą,
Zwiążą i rozwiążą
Koło szalone
Czary spienione
Wznoszą – i trzęsą uwieńczonem czołem,
Ciskają kwiaty od łon oderwane –
Rozplotły włosy chmurami rozwiane –
Kołują chyżo, szalenie pląsają,
A szat ich fałdy cudnie się składają
I każda z dziewic kosz owoców wznosi
Z uśmiechem pereł, róż ... z iskrą spojrzenia,
I każda piosnkę jak lotny ptak głosi,
Wzlatając Bacha szałem rozszalenia –
Tak coraz milej i coraz weselej ,
Bawiły razem, aż do ranka rade,
Coraz ochoczej i coraz to śmielej ...
Aż kiedy zorza przerwała biesiadę
Porozbiegały się – znużeniem blade –
A Safo smutna żegnała je kołem,
Z Myrtis się splotła uściskiem tęsknoty
I wiodła okiem, palmowemi wroty –
Potem odeszła z zasmuconem czołem
Znużona padła na białe posłanie –
I śniła – aż ją ptaków świegotanie
Zbudziło – słońce było już wysoko,
Kiedy uśpione otworzyła oko –
[265]
I złorzeczyła ptakom, co zbudziły
Ją szczebiotaniem, gdy miała sen miły –
Bo jej się piękny cichy śnił młodzieniec,
Z którym swej skroni zamieniała wieniec!...
III.
TALIA.
Oto przed domem Safo z kołowrotkiem
Siadła i przędąc, matce nuci pieśni,
I nucąc motek rozwija za motkiem
Piosnkę po piosnce, jako ptacy leśni...
Matka jej bardzo już stara i ciemna,
Na swem podwórzu usiadła spokojnie,
Przy niej Terpander, którego przyjemna
Starość klasyczną twarz srebrzyła strojnie –
Wśród nich to dziewczę młode i marzące
Nito laur młody pomiędzy cedrami,
Co dzieje przeszłe tajemnie szumiące,
Dziś błogosławią tej wiośnie listkami –
Safo ujęła Terpandra dłoń starą
I pieści w dłoniach młodych, to podaje
Kwiecistą czaszę z napojem, co jarą
Starość rozchmurza, myśl płomień daje…
Tak gdy na ziemię nad chwilowym śniegiem
Z obłoku na świat wyjrzy słońc źrenica,
Róża nad morskim rozwinie się brzegiem
I Zefyr muska ziemi strojne lica…
Pomiędzy matką i mistrzem swym siwym,
Przędzie Safona i cicho dokoła,
Jak kołowrotek myśl jej biegiem żywym
Motylowzlata, inne myśli woła…
W tem do nich nadszedł z obliczem szczęśliwem
Leander brat jej, co dziś w pocie czoła
Kwoli piękności i swej sztuce kwoli
Dzień swój przewalczył z dłutem w pilnej dłoni…
Safo doń biegła i w pieszczot swawoli,
Do niego usta, on skroń tuli do niej…
[266]
U stóp się matki układł zadumany
Na wielkiej ławie z murawy usłanej,
Którą fiolkami Safo potrząsnęła –
Po nim przybiegła Myrtis modrooka,
Smętnie się jego słowu uśmiechnęła,
On w jej oblicze patrzył zakochany...
I chwilkę cisza była tak głęboka,
Że było słychać cichy szmer jaśminu,
Co się z uścisków chciał wyrywać winu,
Lecz był jak z pieszczot dziewczyna szczęśliwa,
Co woła puść mnie! lecz się niewyrywa –
I Filomeli wśród kwiatów kwilenie
I wśród ogrodu szklannych fal pluśnienie
Co po kamykach biegły, z pod wawrzynu...
A nawet głuchy szum morza z daleka
Gdy bałwan bijąc w skały,
W głąb ucieka –
I rzekła matka: dla czego wśród grona
Dziś nam tak cicho, i tak niewesoło ?
Niechaj nam zagra na cytrze Safona,
I mój Leander niech podniesie czoło –
Bądźcie weseli! wasze szczebiotanie
Wolę nad Pjerei [23] półboskie śpiewanie.
Lecz Safo leni się uderzyć w strony,
W tem się Leander podniósł zamyślony –
O wzniosę czoło!... ty starcze łaskawy
I wy opatrzcie pracę co skończyłem,
Już od dzieciństwa, spojrzyj mistrzu prawy,
I ty siostrzyco!... patrzcie – za zasłoną
Tu Psyche moja patrzcie! już skończoną!
Stoi wśród sieni –
I dotknął zasłony
Co spadła jak noc – a posąg natchniony
Błysnął – nad sobą – w sobie zamyślony –
Pierś marmurowa jak fala wstawała,
Zefyr włos rozwiał – główki co dumała
A ręką wieniec lilij w niebo wyrzucała –
[267]
I jej dziewicza twarz – jakby z zwierciadła
Myrtis sierocej ... co ją sercem zgadła!
Wszyscy krzyknęli razem z podziwieniem,
Safo się bratu rzuciła na szyję,
Terpander milczał w niemem zadumieniu,
A Myrtis wieniec rzuciła z perłami
Łzy cichej...
Matka pyta z pieszczotami,
Gdy światła moja źrenica niepije,
Czemu ty milczysz Synu, kiedy oni
Ten wieniec twojej rzucili już skroni,
Na któryś tyle młodości rozrzutnej
Czucia poświęcił... czemu milczysz synu?...
On rzekł: o matko nie wiem! alem smutny – !
Smutnym mej duszy dopełnieniem czynu...
I gdy tak wszyscy milczą skroń przy skroni,
I patrzą w śnieżny posąg dłoń przy dłoni,
Głos się za niemi ozwał: O Bogowie!...
Jakaż być musi głębia wśród człowieka,
Gdy w was się tylko własnej modli pracy,
Własnym natchnieniom! … i w ostatniem słowie
Życia, natchnieniu swemu, jak ci ptacy,
Ciszy lub burzy nadmorscy posłowie! ...
I wśród nich postać młodzieńca, nędzarza,
Stanęła piękna, był blady, znużony,
Włos miał w nieładzie na wichry rzucony
Z twarzy i z oczu modrych, jasnych włosów,
Patrzy znużenie – znać z dalekiej ziemi
Złamany przybył życia troski swemi –
A z jego słowa znać i tęsknych głosów,
Że Muz kochankiem był z myśli czarnemi –
Safo spojrzała w jego modre oko,
Pierś jej jak fala co się wznosząc, spada,
Westchnęła nagle – urwanie – głęboko
I znów spojrzała – spłoniona – znów blada,
Że już oderwać oczu niezdołała
Od tej źrenicy, co w nią poglądała,
[268]
Jak orzeł w słońce, gdy w chmurach przepada –
Patrzył jak w bóstwo swoje, w jasnej bieli...
Nim chwila przeszła – już się rozumieli!...
I Safo matce szeptnęła: o matko!...
Już mi w serdecznym szale być waryatką –
Czemuś ty ślepa! ach on piękny taki...
Jak Foebus ... jako słońce nad gwiazd szlaki ...
On mi się śnił dziś, szepcze przyjaciółce,
Ten sam !... to oko – i to jasne czoło...
Nos orli!... uśmiech – płaczący wesoło!...
Śnił się ... gdy klęłam nad oknem jaskółce,
Co mnie zbudziła!... to on! on! o Bogi
Pocoście jego zanieśli w te progi...
O straszne Bogi!... nie! nie!... dobre Bogi!...
A on się mienił podróżnym i skłonił
I o gościnność kilką słowy prosił –
Safo spłonęła – i on się zapłonił,
Matka odrzekła, gdy swą prośbę głosił,
Ktokolwiek jesteś –
Wstąp tu, gościu miły,
Wejdź pozdrowiony do domu naszego,
Spocznij tu!...
Safo! pokwap się co siły,
Bież wydój krowy – i czaszę dla niego!...
Młodzieniec głośno dziękował ze łzami,
Snąć ponuremi bawił się myślami,
A gdy go Safo spytała, dla czego
Smutny?... ujrzawszy cytrę, porwał w dłonie,
Do ust przytulił jak swe dziecię witał,
Zatargał w strónach jak sęp i zazgrzytał
I rzekł: co wężów lęgnie się w tem łonie,
Co wzrok twój boski z oczu niedoczytał,
Wzrok także smutny, i przeczuwający...
Powiem –
I stanął na chwilę milczący –
A potem spojrzał raz w Safony oczy
Patrzył w ni[e] niemo –
Aż zatargał struny,
[269]
Dziką melodyą śpiew jego się toczy,
Jak strumień z góry pędzący w otchłanie,
Rozpaczy, zemsty słychać tam pioruny –
I błyskawice łez, nieb tęczowanie,
I ciskał tony z cytry rozemdlałej,
Jak wszystkie kwiaty z rogu Amaltei,
Wszystkie snuł tony z duszy rozbolałej
I wszystkie głosy – prócz głosu – nadziei...
IV.
EUTERPE.
Przecz lica twoje nabiegłe krwią czarną, skrzywione bolem,
W krzyk rozwarłeś straszliwy jakbyś chciał ziemię pochłonąć,
I Olimp z Bogami, o starcze! i Eumenid piekło!
Że ślepy tym bolem jako wół zdziczały, gdy ryczysz,
Drży ziemia, a z tobą dwa dziecinne twych pacholąt głosy
Płaczą skarg strasznych wyciem, boleścią nękani szaloną...
Jak małe lirenki na jeden strój z wielką grające – –
Bo oto węże obwiły wam biodra i skuły
Namiętnym je swego uściskiem pierścienia w pęt jarzmo...
O Laokoon! Laokoon! ojcze nieszczęsny, czarny twój los,
I dzieci twych i wielu tobie podobnych ... o! biada!...
Gdy duch ich z Hadesa przybłąka się stary w te miejsca,
Szarpie się ojców nad dziećmi w fatalnem brzemieniu,
Gdzie dzierżył swe państwa i miecze i korony dźwigał –
A ujrzy w niezgodzie i waśni swe syny – gdy jeden
W zapasach śmiertelnych i bratniej zawiści się rzucił
Na barki wtórego, i jako ryś dziki krwiożerczy,
Co z drzewa spadł gromem na szyję jelenia u źródła,
I szponów ugrzęznął w nim ostrzem, i kłami zatonął,
A jeleń o ziemię powalon z jękiem marnie ginie,
Gdy łania się zanim wśród lasu zapłacze becząca...
Tak jeden przemocny, ze stratą część wtórą wydziera słabszemu,
I łupem nadyma się krwawym – a waśni tej radzi,
Wrogowie kraj slaby najazdem złoczyńców opadli,
[270]
I łupem się dzielą tych braci, co marnie swe mienie rozdarli,
Lecz biada! rozdarli ojczyznę i miłość rozdarli braterską,
To ojców duch blady się w szatę osłoni pochmurną
I przeklnie to plemie, uchodząc z boleścią bez granic!
Tak o nędzna! na ciebie los czarny ojczyzno ty moja!...
Gwiazdo gwiazd! .. o! perło ty moja na świecie jedyna,
Mitylene! o ziemio piękna i zielonolica moja!...
Gniazdo młodości mej i pieśni moich!...
Ze łzą w oku patrzę napróżno w twe strony,
Już wygnaniec nieujrzę mych ojców zagrody,
Ni bratni usłyszę szczęk tarczy, ni dziewic mych śpiewu,
Ni kwiatów pól moich o! wojnie!... przekleństwo płomieniom!...
Co niezgód pożogą dwa serca zatliły braterskie!...
Skonał król stary Mitylen, sławiony w pokoju i bitwie,
Dwóm synom swe państwo zostawił kwitnące,
Starszy był Aleksander chmurnooki – a
Młodszy Alkeos jasnowłosy, rzewne dziecię –
Starszy się targnął na własność młodszego o! brata,
I obu zwaśnionych poddani wygnali zburzeni,
Jak orzeł, co w szpony pochwyci kogutów walczących!
Wśród boju padł Aleksander, a Alkeos
Kochanek Muz z lirą swą uszedł natchniony,
I długo się błąkał wygnańcem po morzu i lądzie,
I nie purpury swej!... ale swej płakał ojczyzny!...
Boć pieśń go z tej ziemi wygnała!... pieśń groźno nucona
W imieniu ojczyzny ginącej w zawiejach i burzy,
Gdym ich porównał, z okrętem, z masztami wśród burzy,
Potrzaskanemi, jak w prądu wir wichrem pędzony przemocnie
Próżno się targa, bo strzaskan o skały
Z rozdartą już piersią i krzykiem zatonie żeglarzy!...
I gdy się przelękli swojego współbracia obrazu,
Wygnali mnie z skał mych i lasów zielonych,
A siostrę nam naszą dziecięciem rzucili
W łódź dużą – i samą popchnęli na morze!...
I błądząc po świecie szerokim, gdym morzem
Raz płynął, szał burzy mą łódkę wyrzucił
Na skały Lezbiejskiej tej wyspy...
Wygnańcze tu losy zawlokłem!... lecz piękna!
[271]
Gdy w oczy twe patrzę zda mi się, że niebo,
Że ziemię znów widzę, o, moją najmilszą,
I że ją w piękności na chwilę odzyskam...
O próżno! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Bo czarne me losy od czasu, jak nitkę żywota
Mojego tu przędą trzy parki pracowne!...
Gdy przetną ją może w Hadesie szczęśliwy,
Twój cień gdzie napotkam w Elizyum dziewico!...
V.
ERATO.
Zamilkł – i tony po tonach konały,
Tylko ostatnie głosem skargi drżały
W sercu i duszy Safony, w strząśnieniu –
Stary Terpander witał w rozrzewnieniu
Wygnańca, cytry dawno świadomego,
Matka witała gościa znużonego,
Leander podał mu z przyjaźnią dłonie,
Odtąd ich bratnie tuliły się skronie,
A Safo...
Safo? … spytajcie dziewicy,
Albo książęcia spytajcie młodego,
O! nie, Erosa pytajcie ślepego,
O burze serca natchnionej lirnicy –
Gdy dłoń drży jego w jej pieszczonej dłoni,
Gdy się uśmiecha słodko nań patrząca,
To całe niebo czarów mu odsłoni –
Wołając: Safo moja fiołkowłosa!...
Słodko śmiejąca się!... w imię Erosa!...
Dusze ich splotły się, jak dwóch arf głosy,
Jak w włos Cerery uplecione kłosy –
Safo na próżno do snu tuli skronie
I na pościeli dzikie widzi mary,
[272]
Odgarnia włosy – i tęskno jej w łonie,
Drżą jej ramiona – a w sercu pożary –
Gdy kury pieją, matka pieszczotliwie
Zapyta: Safo! przecz nieśpisz spokojnie?
Ona za cytrę ująwszy trwożliwie,
Na swej pościeli siada, i niestrojnie
Włos jej opada i palce drgające
Puszcza po strunach, w tony konające,
A na odpowiedź matce co się smuci,
Smutnie jak słowik nad ranem zanuci:
«Już zeszły Plejady, [24]
«Mija północ ze snami,
«W ranku znika nów blady,
«A ja z memi myślami,
«Sama tylko czuwałam,
«Śniąc bezsenna – wzdychałam!...»
VI.
POLYMNIA.
Kiedy wieczorem obok matki przędzie,
Zrywa się błędnie, twarz we dłoniach składa,
I znowu z cytrą niespokojna siędzie
I w urywany dźwięk serce spowiada:
«Mamo, mamo ! już niezdołam [25]
«Doprząść nitek , rwie się przędza,
«Ćmi się w oczach, drży mi ręka
«I za nitką nitka pęka,
«Myśl się zanim w dal zapędza,
«Jego imię usty wołam,
« Mamo droga!... niewydołam...»
A gdy wesołe z śmiechem jej siostrzyce
Ganią jej smutne pieśni, Safo lice
[273]
Powleka chmurą gniewu dziewiczego
I dumnie śpiewu z głębi łona swego:
«Gdy umrzesz, to zapomniana [26]
«Z każdej pamięci wygasła,
«Bez róż Pjierei, [27] bez hasła,
«Co serce nad urną święci,
«Jako listek suchy zwiana,
«Bez nieśmiertelnej pamięci
«Znikniesz, imię twe zaginie
«W podziemnych cieniów krainie!...»
I co rana
Zadumana
Gdy się kwiatkom przypatruje,
Tak skowronkom przyśpiewuje.
PIOSNKA.
Rano się budzę i śpiewam,
Rano się budzę i kocham!...
I kwiaty moje polewam,
Piosnką chichoczę, to szlocham...
Namiętne moje jaśminy
I załośne heliotropy,
Skarg mych las świadek jedyny
I morze pod niebios stropy!...
Dzień mój prześpiewem [28] , przemarzę,
Prześnię, przedumam, przekocham,
Śpiekłe wargi wilżę w czarze,
Piosnką chichoczę, to szlocham...
Z ptaki zasypiam i śpiewam,
A śpiąc znów śpiewam i kocham,
Snów szatą w chmurach powiewam,
Piosnką chichoczę, to szlocham...
[274]
Mnie się tu śniło me życie
Boskiemi oczy zalśniło,
Jam czystej miłości dziecię
O jakiej wam się nieśniło!...
VII.
CLIO.
I cytra z drżącej dłoni wypadała,
A ona tęsknie ponad morze biegła –
Tam w głębiach ulgi swym głębiom szukali,
Kiedy na bluszczach swojej skały legła...
Okiem leciała na ciche przestworze
A gdy zburzone, piętrzące się wały
Piany swe tłukły o piersi jej skały,
To czuła ulgę w sercu rozburzonem.
Ryk morza budził ją szałem śpienionem ,
Że z bolów serca te słowa wstawały:
HYMN DO AFRODYTY. [29]
O Afrodyto! na słonecznym tronie
Przebiegła Zeusa córo, błagam Ciebie,
Oddal ode mnie ten pożar, co w łonie
Zatlił się rano, jak żar słońca w niebie!...
O! zejdź dziś ku mnie! jeźli me błagam
« Słyszałaś kiedy ; nieraz nań niegłucha,
Na głos mej cytry, z wonnego posłania
Zeszłaś, niech dzisiaj twe bóstwo mnie słucha!...
Ongi rzucając się nadobnem ciałem
W złocisty rydwan, gwiazdami olśniony,
Skrzydłami dwojga wróblików niesiony,
Co ulatały mej miłości szałem...
[275]
A uśmiechając się, w uśmiech rozrzutna
Zgadłaś, że ciemno w mej piersi jak w nocy ,
I zapytałaś: « Safo! czemuś smutna?...
« Kiedyż mej próżno błagałaś pomocy?...
« Jakimże marom myśl twoja oddana?...
« Wiem ja dziewczyno, o! wiem ja, którego
« W sidła miłości chcesz spowić młodziana,
« I cóż kto tobie uczynił marnego?...
« Unika Ciebie? to Cię ścigać będzie,
« Ustami schwyci ust uśmiech namiętny,
« Patrząc w twe oczy, u stóp ci usiędzie,
« Aż ofiarami stanie się natrętny!...
« O!!! tak i dzisiaj, usłysz me wołanie,
« Uwolń to serce od żalów tęsknoty,
« Zadość się oczom zapłakanym stanie
« Kiedy go ujrzą przed swojemi wroty!... »
Lecz nieweselsza w swej cichej żałobie,
Chociaż kochana, kochała – o ! biedna –
W potędze uczuć, pomyślała sobie
Że tylko ona kocha sama jedna…
Bo on niekocha tak ... niemógłby kochać,
Bo takby niemógł nikt ... aż w łzach i słońcu,
Już wzajemności nieżądała w końcu,
Byle w miłości pieśniach się rozszlochać…
Nikła pogoda Helleńskiej natury,
Uśmiech jej płakał, na skroń spadły chmury,
Szalała sercem – i była blednąca
Jak róża opadająca
I w ginaceum [30] gdy lampę zapali,
Tak się w smętności sama sobie żali:
« O biedneż, biedne, ty serduszko moje,
« Jak wolny ptaszek do klatki zamknięty,
[276]
« Tłuczesz się w piersiach, łez gorące zdroje
« Płyną jak źródło w zdrój rwiący i kręty ...
« Próżno się tłuczesz, ptaszę rozkwilone,
« Jedna dłoń tylko uwolnić cię może,
« Lub życie twoje, smutne, przetęsknione,
« W wiecznem sieroctwie, pójdzie na bezdroże… »
Coraz smutniejsze piosenki śpiewała,
Alkeos siadał u nóg jej natchniony ,
Ona mu boleść swą wypatrzeć chciała,
Ona z nim głos swój pieśniami splatała,
On w jej źrenice patrzył rozmarzony...
Tak biegły chwile i chyżo mijały,
Jak w swym polocie Erosowe strzały;
Pieśń z pieśnią drżała ... aż w końcu z oczyma
Oczy się niemo, nieśmiało, spotkały,
I usta zbiegły się niemo z ustyma
Aż się w gorący pocałunek zlały...
I wtedy w wspólnem, marzącem objęciu,
Jak dziecię Eros, przy Psyche dziecięciu
Śmiali z szczęścia Bogów upojeni,
Miłości słońcem, jaśni, zaślepieni!
Czasem z ich śpiewem łączył swoje pieśni
Starzec Terpander, w myśl młodą natchniony,
Wtedy pieśniami nito ptacy leśni
Jak Muzy, w światów błądzili wsze strony...
Tak w chwili ciszy, najprzód wawrzyn młody ,
Zaszumi liśmi, cyprys jęknie z cicha ,
W końcu cedr stary ozwie się nad wody,
I trzech drzew muzyką gaj już oddycha...
Wtedy nad ziemią uśmiechną się Bogi,
I cisza jasna z sfer harmonii spływa,
Lecz biada! stokroć, kiedy w dzień złowrogi
Rozedrze piorun pierś drzew, co spoczywa!...
Oto dłoń w dłoni Myrtis z swą Safoną
Błądzą wśród gaju ulubioną stroną,
[277]
Kwitną cytryny, kapią pomarańcze,
Wonieją róże, ciche źródło dzwoni,
Obie wraz rzekły: smutek w sercu niańczę!...
I znów umilkły ... w kwiatach mają czoła,
Lecz ich rozmowa mniej szczera, wesoła,
W sercach zawiści budzi się gadzina,
I coraz groźniej sycząc wznosi głowę
I jadowite żądło już napina,
By godzić w serce, serce co się prosi...
Odkąd Alkeos przybył z Mityleny,
I pieśnią do nich przemówił uroczą,
Obie już marzą przy blasku Seleny,
Lecz obie w piersi tajemnice tłoczą,
Bo jedna drugiej niewyzna, co skrycie
Kocha nad życie!...
Alkeos smutny, sam niewiedząc czemu,
Do obu dziewic przylgnął serca szałem,
Safo mu miła ... ogniem piersi całym,
I Myrtis droga czuciu tajemnemu,
On w walce z sobą głuszy te dwa głosy,
Co pierś rozdarły jak węże Gorgony,
Smutny przy lubej, obwinia niebiosy
O serce igraszkę ... młodzian zasmucony...
Safo się z Myrtis coraz mniej kochają,
Alkeos szarpie się z swych węży zgrają,
Choć kochał Salo ... tajemna potęga
Wiąże go z Myrtis niewidzialna wstęga,
Choć go z Safoną spoiła przysięga!...
Jednak ku obu prąd go inny wlecze,
O! czyż mu serce oprze się człowiecze?...
VIII.
MELPOMENE.
Alkeos rankiem pod skalą Safony,
Zadumał cicho … w tem – od drugiej strony
[278]
Zbiegła z szałasu rybaka, po rosie
Myrtis urocza ... nóżki miała bose,
Odzienie śnieżne, włoski rozpuszczone,
Oczęta jak dwa bławatki schwycone...
Zbierała kwiaty, z piosnką, zamyślona
Alkeos ujrzał ją – otwarł ramiona –
Jak ptaszę zbiegła w nie, padła na szyję,
A on ją rzewnie przytulił do łona,
I sam niewiedział z kąd łzy, klął na żmije,
Serce mu biło radością tak żywą,
Jak czyste źródło jasną – i szczęśliwą!..
Zapomniał Safo w tej chwili i tulił
Płaczącą Myrtis jak braterską dłonią,
Ona do piersi przylgnęła mu skronią,
I gdy łzą serca nad nią się rozczulił,
Rzekła: Bez ojca, bez matki, sierota,
Jam u rybaka dziecięciem przybranem,
On mnie przygarnął, i wziął w swoje wrota
Tajemnym losem w te skały zagnanem...
Burza jak mówił, rzuciła na skały
Łódź, w niej dziecinę ujrzał mnie płaczącą,
Jak przez sen pomnę straszne, morskie wały,
I grzmiącą burzę łodzią miotającą,
Co jak na góry wzlatała niesiona –
I w noc spadała, ze szczytu strącona
A jakaś ręka mnie martwą i drżącą,
W tej łodzi trzymać musiała – milczącą,
I przez lat kilka utraciłam mowę,
Gdy mnie rzuciło morze w skały owe,
Jacyś mnie ludzie, pomnę, w łódź rzucili,
Lecz ten na ręku pierścień zostawili,
Jakieś zielone krainy wesołe
I braci co mnie do serca tulili,
Lecz wszystko jak sen!... sen straszny i błogi!...
Alkeos krzyknął jak orzeł o Bogi!...
To pierścień ojca mego!... i dziękował,
Klęcząc na skale Bogom, i całował
Ją w oczy, w czoło, radością łkający,
[279]
Do piersi swojej tulił ją gorącej –
Gdy w jej sieroce oczy spójrzał smutne,
W uścisk szalony padły ich postacie,
Jak dwa cyprysy nad grobem pokutne
Gdy się ich czoła zwieją w burzy szacie,
A z ust drgających wyszło:
Siostro!
Bracie!...
W szale radości tulą się do siebie
Sieroctwo szczęścia pożegnali łzami,
Chmury nabiegły na zaćmionem niebie
I piorun ryknął strasznemi głosami...
Piorun –
Ha!... piorun, był to wrzask niewieści
Co dzikim śmiechem zaryczał ze skały
Pełen rozpaczy, szału i boleści...
Ich oczy w górze Safonę spotkały!...
Śmiała się dziko – śmiechem obłąkania,
W uścisk przekleństwa, rozplotła ramiona,
Z rozwianym włosem ku otchłani skłania
Głowę!... a cytra drży w ręku ciśniona...
Jak Eumenida na nowo zbudzona!
I kiedy Myrtis wyciągnęła ręce,
I ku niej oczy, radosne, dziecięce
Podniosła w jasnej miłości natchnieniu,
Ona cisnęła cytrę w okamgnieniu
Jak grom!... że w skronie dziewczę uderzyła
I już bez życia na pierś brata padła!...
Pierś Alkeosa, jak pierś lwa zawyła
A Safo z śmiechu na skale się kładła!...
On niemy, groźny – i kamieniejący,
Bez łzy, bez głosu nad trupem stojący…
A Safo nagle, jak wąż się zerwała,
Z chmurą swych włosów nad otchłań leciała
Jak ptak w rozpędzie – z rozwartem ramieniem,
Skoczyła w otchłań – w głazy pierś rozbiła
Znikła – zburzonych fal w[z]ięta pierścieniem!...
A burza morska coraz głośniej wyła…
[280]
Trupa dziewicy porwały bałwany,
Rwą go i niosą wśród pieszczót daleko...
Jak dziki rumak pian grzywą rozwiany
Znikła mu z oczu...
Tylko krwawe piany
Tłuką o skałę, nim w głębię ucieka...
I ryk piorunu i ptastwa krzyk dziki
Jęk mrącej Myrtis, chychoty Safony.
Biją Eumenid lutnią w burzy krzyki
W serce – co ciche – jak cytra bez strony –
Tak drzewo wieków, Aloes milczący,
Milczy wiek cały – aż w chwili kwitnienia
Strzeli piorunem – i opadający,
Znowu powraca w stan swego milczenia!
Biada domowi, co stał się ruiną –
Kędy umarła już matka Safony,
Nad Lezbos ciężko czarne chmur płyną,
Morze już ciche – lecz odtąd szalony
Alkeos ciszy niezna ... choć dni płyną!...
Wśród gruzów domu tylko pozostało
(Ostatnia praca Leandra, poczęta
A nieskończona – boleścią przeklęta!)
Fatum –
W posągu obleczone ciało...
Samo – kamiennem obliczem się śmiało,
Nieubłagane – nieme –
Straszne dzieło!
Co w pośród gruzów jak ich król stanęło.
Własnej ruiny król!...
Trzy twarze miało
I pierś skalistą – tylko stopy jeszcze
Nieukończone, grzęzły w głazów państwie –
Snąć samo Fatum w fatalność zabrnęło,
W szaleństwa własnej swawoli tyraństwie…
Wzrokiem Eumenid wzbudzające dreszcze,
Dzikie jak chaos, z wszystkiego szydzące,
[281]
Z Bogów i ludzi, co brało w swe kleszcze –
Ale nad Sobą też rozpaczające,
Rozdzierające pierś!... siebie depczące !...
Jak gdyby jakąś silę przeczuwało
Co idzie! – – duchem, w proch zdepcze jej ciało –
I tem się zdała jego twarz przeklęta,
Jako negacya – w człowieku poczęta!...
Alkeos skoczył w łódź, uśmiech dziecięcia
Miał, co śni w piekłach wieczne wniebowzięcia,
Odtąd go ludzkie oko niewidziało,
Słów jego ucho żadne niesłyszało,
On chce na falach szukać swej Safony,
Na falach duszy swej , co nieprzeminą!...
Jak wód zwierciadło mętny, zamącony,
Duch już nad własną chychotał ruiną...
Tylko Mitylen rybaków czasami
Śpiew dziki trwożył pomiędzy skałami
Co gdzieś nad morzem przepadał nocami...
A pieśń ta była smętnością namiętna,
I namiętnością swoją dziko smętna:
PIEŚŃ ALKEOSA.
Podaj mi usta twe koralowe,
Podaj mi czoło twe jaśminowe,
A kiedy spalę ust twych korale,
Ust twych korale!...
To gazellowe podaj mi oczy,
Niech mi twój warkocz szyję otoczy,
Spal oczu błyskiem! Zaduś uściskiem,
Spal oczu błyskiem!...
Patrz!... tam śmierć kroczy! ślepe jej oczy!...
Śmierci daj jeszcze, W rozkoszy dreszcze
Tknąć ust różowych!... Ust koralowych!...
Ust kalinowych !...
[282]
O czyżeś nigdy niecałowała!...
Śmierci! ty śmiercią byś być przestała,
Życiem byś tchnęła! Na twoje dzieła!...
Na twoje dzieła!...
Jeszcze mi czarę podaj perłową,
Załóż mi wieniec świeży nad głową,
I ucisk dłoni!... Skroń tul do skroni!...
Tak – skroń do skroni!...
Teraz chodź śmierci jeźli masz siłę
Zabierz nas razem w jedną mogiłę...
Zawistne Bogi, Olympu progi
Klną – o! dzień błogi!...
Uchodzisz!... zlękłaś się mnie spłoszona
Cha! cha! cha!... Śmierci! śmierci szalona!...
Ja Cię przeklinam! Bo żyć poczynam!
Znów żyć poczynam!...
Oto na stosie cyprysów zielonych
Na różach białych i różach czerwonych,
Tam śpi wiosennie Myrtis uśmiechniona
O! snem żelaznym, ciężko, niezbudzona...
Wieniec z róż białych na marmurze skroni,
Fiołkami całe łoże obrzucone
I kwiat kąwalij lekko trzyma w dłoni –
Oto jej łoże – gotowe – wzniesione
Jak na Hellady piękności uśpione!...
Na kwiatach bokiem leży obrócona
Jak gdyby spała ... snem lekkim uśpiona,
Jak o kochanku marzy narzeczona!...
Przy niej Leander – co się własnem dłutem
Przebił – i stał się arcydziełem własnym
Posagiem prawdy bolu!... z śmierci kutym,
Z wieńcem narcyzów i spójrzeniem jasnem…
Oboje bokiem do siebie złożeni –
Dłoń w dłoni marzą na kwiatach uśpieni…
Ach! to Terpander! jak widmo boleści
Pięknie układa i stroi ich ciała,
[283]
By pięknie ginąc, ponieśli z tąd wieści
W kraj cieniów, bólem niemym pierś mu pała –
Lecz on jak geniusz milczenia i bolu
Strzegący Grecyi proch, w piołunów polu
U stóp laurowe kładzie im korony,
Drapuje szat ich fałdziste osłony –
Między nich – cytrę położył Safony –
I Leandrowe zakrwawione dłuto,
Którym rozpaczy, prawda – była kutą...
A własną lutnię utulił – pogłaskał
I z dzikim śmiechem o ich stos potrzaskał...
O! patrzcie na nich! jacy piękni! młodzi!...
Patrzcie, nim znikną w płomieni powodzi...
W około dziewic chór lamentujący
I płaczków dzikie, tęskne korowody,
Ze łzawnicami tłum wyrzekający –
I uśmiechnięty tam!... Alkeos młody!...
Bogi uciekli od uśmiechu tego –
Nad stosem posąg Psychy ... z błękitnego
Tła wieńczył dłonią białą mistrza swego !...
Chorus coraz to boleśniejszym głosem
Śpiewa, kapłanka świeży stos podpala
Obłoki dymu łączą się nad stosem,
I z wolna wznosi się płomieni fala!...
STROFE.
(CHÓR MŁODZIEŃCÓW.)
O! lekkie niech cieniom się waszym wydaje błądzenie,
Po smętnych tam połach! o duchy młodości, gołębie!...
Boleści!... szarpania warkoczy!... łamania rąk! do mnie!...
Do mnie ty Niobo ze sercem boleści skalistem!...
Lecz starcze ty czoła niepodnoś na Fatum przemożne,
Ty młody idź piewco odzyskać ojczyznę!...
Pójdziemy ci w pomoc!... dzwonimy w te tarcze mieczami!...
Lecz głośniej dziś serce o piersi uderza o biada!...
O biada! o biada! o biada!...
[284]ANTI-STROFE.
(CHÓR DZIEWIC.)
Już morze płomieni ogarnia ich ciała ot piękne!...
Lecz patrzcie!... zwisł orzeł tam Zeusa nad niemi!...
Spadł!... porwał w swe spony o ! cytrę Safony
I wzleciał w błękity ... żegluje!... w mgle z krzykiem radość topnieje!...
O morze płomieni!... namiętne!... i ślepe języki!...
O falo ognista wichrami czochrana rannemi!...
O! bezlitosna! już w twoje zapada objęcie,
O ! ukochana! o młoda! o! Lezbu ta para najmilsza!...
O! biada! o! biada! o! biada!...
EPODON.
(CHÓR WSPÓLNY.)
Już gaśniesz o! hydro płomieni!... pożarłaś ofiary!...
Zbierajmy o! wspólnie popioły rozwiane,
I w urnie na łódź twą o! weź je ty dziki szaleńcze,
Bo pewnie cię nasze i oko i ucho utraci...
Lecz bądź ty silniejszym od twojej boleści szalonej,
Bo słabsza ojczyzna ci Lety podaje w dłoń czarę!...
A Psyche ty boska! ich cieniom łaskawa miłośnym
Bądź skłonną w świątyni twej nowej o! Lezbu dziewicom!...
Lecz biada! o! biada! o! biada!...
URANIA.
I głucho szumią senne tonie morza,
Selene w pełni rozlewa blask złoty,
A postać jakaś wypływa z przestworza,
Pian i korali ... z uśmiechem tęsknoty!...
Czy to Hellady postać ... raz ostatni
Wypływa, żegnać ludów orszak bratni?...
[285]
Na wznak płynąca twarz jej blado lśniła,
Jakby się niebu i ziemi żaliła,
Na młodość swoją i na te pioruny
Co potargały młodej cytry stróny...
Włos jej rozpuszczon – i wieniec laurowy,
Do nich przyczepion nieopuścił głowy...
Piersi ma krwawe ...
Wyż jej niepoznacie?...
O! jakże piękna w śmierci majestacie
Płynie ... i gwiazdy ku niej się schylają,
Łzawe ją fale w blaskach otaczają,
A Okeanid chóry na dnie łkają!...
Lecz postać niknie –
Śmiejąc się boleśniej,
Przepada w falach ... i znowu błysnęła...
Spłynął jej wianek – Grecya go wzięła,
A ona zatonęła w głąb — o! zatoń pieśni!
EPILOGOS.
Tu dźwięk po dźwięku jak fala po fali
Spadały – gasły – mdlały – coraz ciszej
Rozlewające się kędyś w oddali,
Kędy duch pieśni już tylko je słyszy...
Ale mnie jakaś dzika i namiętna
Tęsknota w piersi zaśpiewała smętna –
Taka szalona za polską! – w tym świecie
Żem krzyknął: « Wasz świat piękny!...
Lecz jam dziecię,
« Bez Polski wśród was sieroce!... o! boski
« Świat wasz i wielki!... Polska – cudniejsza –
« Większą! i bardziej boska! i dzielniejsza,
« Więc mi żegnajcie choć płaczę za wami,
« Duch mój tam tęskni, kędy pełen troski
« Żyje lud olbrzym!... wielki męczeństwami!...
[286]
A niedaleko milczącej Safony,
Co o kolumnę śnieżną powaloną,
Po której szumiał Styks falą spienioną,
Czoło oparte miała ... z drugiej strony
Co wystawała z wód ... i ludzi łonu
Zdała się mówić łzą: Jam z Partenonu!...
Tam pasł się Pegaz ponad Styksu falą
Oczy się jego jak dwa węgle palą –
I Safo lutnię mą w akkord szarpnęła
A on się zerwał – stanął przy nas bliżej,
I kwiat kąwalij co z mej dłoni wzięła,
Co był z nad Tyśmienicy łąk zielonych,
Powąchać dała mu – – on głowę wyżej
Wzniósł – zdał się wietrzyć dal – sfer oddalonych –
« Po woni kwiatka, po dźwięku lutni
« Zaleć w krainę tę – i wróć gdzie smutni! »
Uderzył złotem skrzydłem – że wzleciały
Iskry ... i fale powietrza zagrały
Od piór słonecznych, co się kołysały...
Żegnajcie! dzikim, żalu pełnym głosem
Krzyknąłem, w sobie rozdarty we dwoje,
Żegnajcie duchy!... ja lecę z Erosem
Pieśni wam wiary dochowają moje!...
Jeszcze was zbudzę lutni lotnym głosem! –
A wy o smutne Muzy! wy sieroty
Hellady Boskiej ... o! na serca bliznę,
Przy[j]dźcie do Polski, znajdziecie ojczyznę!...
I ledwie miałem chwilę, by rumaka
Doskoczyć, co już wzlatał lotem ptaka –
Chyżo nad poziom wzniósł się – coraz chyżej
I wyżej ... coraz wzlatał – wyżej ... wyżej …
Niknęły światy cudne – pieśń dzwoniące,
Pieśniami serce moje żegnające,
Żem się obejrzał jeszcze za Helladą
I w dłonie moje – ukryłem twarz bladą...
I leciał rumak ... a na pół granicy,
Gdzie Styks się kończył, kaskadą spadając,
W pośród cyprysów patrzących w głąb fali,
[287]
Tam szły postacie dwie ... jak posłannicy
Piękności jasnej ... z sobą rozmawiając...
Leon dziesiąty!... a przy nim Walhalli
Twórca król Ludwik ... co budować mając,
W twym świecie radzi! się Medyceusza –
I znikli razem w gaju Tyrteusza...
Którego postać we mgłach się srebrzyła,
Piękną i dumna jak go myśl ma śniła
Niezapominek snop – swój ciężar błogi
Eros mu rzucił w połowie śród drogi
A resztą karmił Pegaza w Swawoli
I miał ich coraz mniej ... (to nieco ... boli!)
I leciał rumak ... dalej, coraz dalej
Błękitem sfer, i z nad dziejowej fali,
Niósł nad Świat Romy, i nad świat Germański
Nad średnie Wieki — aż nad nasz Słowiański...
Któremu kolej przyszła dziś na świecie,
By z piersi Polski nowe wydał życie!...
I leciał rumak ... i słucham ... w oddali
Jakby mnie duszy znajomi witali,
Ach! to podźwięki nadwiślańskich dzwonów !...
Co arfą wiały aż do boga tronów!...
Choć ziemi jeszcze nie widzę – w radości
Słucham – i wszystkie poznaje w miłości!...
Ach! to dzwon Skałki, a to dzwon Wawelu!...
A to Maryacki!... a to dzwon Tyniecki!
Tam znów dzwon Bielan leci do gwiazd celu!
I dzwonek Gródka!... i mój Zwierzyniecki!...
O! grają mi jak niegdyś, gdy na mojej skale
Słuchałem – z sercem drżącem jako Wisły fale –
I do ich dźwięków arfy dwiem stroił od serca –
I skala cicha we mgłach wśród kwiatów kobierca...
Wierniejsza niźli ludzie – patrzy w fal oddalę!...
I rumak leciał ... lecz senność z znużenia
Ujęła mnie – i próżno z nią walczyłem –
Więc szyję konia dłoniami obwiłem,
Jak przyjaciela szyję ... i z uśpienia
Nie wiem jak długie jeszcze leciał chwile – – –
[288]
I na Kościus[z]ki’m zbudził się mogile!...
Z tamtąd – ujrzałem lud wielki!... lud ludów!...
Idący w chwale bohaterstwa cudów!
On pobojowisk błoniami idący,
Na koronacyą wolnych ludów ziemi,
Wszystkie narody za Sobą wiodący,
Które odkupił męki krzyżowemi!...
Hozanna!... pieśń krzyknęła!...
Polsko Święta!...
Na czoła twego gwiazdę rozbryznięta!...
(Kraków. 1856.)
KONIEC SAFONY.
|