<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Rehabilitacja
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


REHABILITACJA



Z próby wracali we dwoje ulicami, na których wczesny śnieg tajał i mało ludzi się snuło.
Była taka śliczna w swem nowem bolerku, tak ślicznie stawiała drobne nóżki obute w ciasne buciki z świecącego, jak lusterko, lakieru, że nie mógł się oprzeć prośbie:
— Można panią odprowadzić?
Nie patrząc na niego, odparła:
— Chodź!...
— Bo...
— Co? czego?
— Może pani przeszkadzam?
— Głupi jesteś.
Głos jej brzmiał trochę twardo, chropowato. I to był jedyny kontrast z jej prześliczną, harmonijną całością. Wszystko w niej było „caca“. Główka drobna (nosiła ją troszkę przekornie na bok przechyloną), złote włosy, ogromne oczy niewyraźnej barwy, usteczka, posmarowane dyskretnie pomadką Dorina, szyjka, bioderka, rączki, nóżki, słowem — całość.
Była bardzo kobieca. Ale to bardzo.
Tylko ten głos i czasem jakieś ukośne, dziwaczne spojrzenie.
Takie jedno drobne spojrzenie...
I cała „anielskość“ brała w łeb, takie się to nagle robiło złe, z zadatkami na coś ohydnego.
Ale to był taki jeden ukośny błysk. A potem znów spokój, dobroć, anielskość, usteczka, jak pączek róży, i taka buzia barokowego aniołka....
Słowem: „caca“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dużo kobiet, bardzo dużo, ma takie ukośne błyski i głos trochę chrapliwy. Tylko mężczyźni nie umieją tego pochwycić, nie umieją patrzeć.
A tu trzeba patrzeć nie wprost, ale trochę w bok...
Tak, tak.
Zobaczy się nieraz coś ciekawego.
Ho... ho...
I jak! Tylko trzeba umieć patrzeć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Raziewicz nie umie patrzeć, nie ma pojęcia. Ciągle na Niutkę patrzy wprost, bo sam już taki jest z rodu. Trochę rubacha, duży, rosły, dobrze wyrośnięty. W teatrze mu nie idzie tęgo, bo kark ma sztywny i jakiś drwiący wyraz ust, który mu się nie wiadomo skąd przyplątał i pod młodziuchnym, ciemnym wąsikiem gnieździ.
Wygląda tak, jakby sobie drwił ze wszystkich i ze wszystkiego. Więc reżyserja, dyrekcja i wszystko, co wraz z niemi dzierży berło i włazi z kaloszami w samą duszę sztuce, nie lubi Raziewicza.
Mówią o nim:
— To arogant!
A to jest nieprawda. Raziewicz ma przed „władzami“ duży respekt, tylko się tak nieszczęśliwie ułożyły kąciki jego ust.
Dlatego, choć Raziewicz mógłby doskonale kochać Julię, a w „Romantycznych“ byłby wymarzonym zbirem, gra drugiego z ludu lub pierwszego gońca.
Pociesza się, czytając Szekspira.
Rozumie go i kocha.
Chyba i to coś warte.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale Szekspirowi przybyła rywalka.
Raziewicz zobaczył na korytarzu, wiodącym do garderób damskich, takie coś małego, złotowłosego, cudownego, z buzią barokowego aniołka, owianego białą matinką, w różowej, jedwabnej haleczce, pędzącego, jak zbłąkany motyl, w promieniu elektryczności.
Otworzył usta i stanął.
— Cóż to za cud?
Cud nadleciał, potknął się o niego, chude, ale bieluśkie ramionka wykwitły z puchu matinki, coś ciepłego, wonnego, niby konwalia, niby ciało dziecka...
Raziewicza aż dreszcz przebiegł.
— Przepraszam...
Lecz z tumanów batystu, konwalii i białego ciałka wyleciał chrapliwy głosik:
— To koń Pana Jezusa!...
Ale Raziewicza nic nie odtrąciło. Ani głos, jakby przepity, ani ten „koń Pana Jezusa“, ani złe spojrzenie.
Stoi z roztwartemi ustami i patrzy, a drzwi garderoby trzasnęły i cud zniknął.
Przechodzi aktor, ubrany w kostjum grecki, który leży na nim, jak czaprak.
— Cóż tak sterczysz? — pyta Raziewicza.
— Ty... kto się tu ubiera?
Palcem wskazuje na drzwi, za któremi znikła matinka.
— Tu?.. nowa dzisiejsza.
— Kto to?
— Jakaś... coś z Warszawy czy skąd, do patrzenia jest, tylko czy będzie do gadania — to rzecz.
— No... a...
— Phi!... to numer!
— Ona?... to dzieciak.
— Strasznie jesteś głupi, codzień głupszy. Kiedyż się ma puszczać, jak jej nikt nie zechce? Chodź na papierosa.
Grek otwiera drzwi od swej garderoby.
Cała grupa Greków tkwi dokoła stolika i zapracowuje się w domino.
Raziewicz patrzy na wszystkich ze swym wieczystym ironicznym uśmiechem.
To irytuje jednego z „Greków“ w szafranowej, zbyt krótkiej peruce, wsadzonej na czoło, zrobione z pończochy i zasmarowane szminką.
— Czego się wydrzyźniasz? — pyta Raziewicza — jeżeli nie lubisz domina, to jeszcze nie racja, żeby drwić...
— Ja? cóż znowu? ja bardzo lubię — tłumaczy się Raziewicz.
Odwraca się od grających, patrzy w lustro, przed którem płoną białawo elektryczne lampy. Nie widzi jednak ani siebie, ani Greków, ani nic, nic. Wszystko mu przesłaniają batysty, malinki, konwalia, spódniczka różowa, która szeleści „szu, szu“ i te białe ramionka, wykwitające ku niemu z piany koronek i wstawek.
I ten „koń Pana Jezusa“ wydaje mu się nawet i drogi i wcale, wcale... tego...
Zresztą, do przełknięcia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak to mówią za kulisami, wzięło go.
Ona sama zdziwiła się, pokręciła śliczną główką i pyta:
— Cóż to? latasz za mną?
On na to nic, tylko przełyka ślinę i przestępuje z nogi na nogę. Nie może przecież powiedzieć: — Jakże cię nie kochać, jakże nie latać za tobą, kiedyś taka biała, taka różowa, taka złota, taka szumiąca, taka pachnąca... kiedyś ty promień i konwalia i laleczka i łątka nadrzeczna i aniołek z tortu i muszka, co tańczy kadryla w smudze słonecznej, i duszyczka nad Madonną Amiconiego i pasterka Watteau i Greuze i Tanagra i dzieweczka, o świtaniu w rosie umyta, i... ach! czy zliczyć można coś ty, ty, Boży cudzie, o wyzłoconych Aureoliną włosach, markizo w lakierowanych bucikach na paryskich koreczkach, z łokietkami, sterczącymi, jak pączek róży, z koronek i mitenek...
Jej tego powiedzieć nie można, ale oczy Raziewicza mają pewien wyraz „barani“, właściwy zakochanym, i mówią wszystko ku ogromnej uciesze teatralnej czeladki.
— A to się wlepił!
Kobiety wzruszają ramionami.
— Także... ma w czem... takie coś!
Ach! Bo, niestety, ona jest „takie coś“, to cacko, ten Greuze, ta muszeczka, ta łątka tęczowa.
Takie coś!
Niby — rozumiemy się. Tłómaczyć nie trzeba. Dość, że „takie coś“ bardzo pachnie, bardzo szumi, strasznie jest obdzierane, wyzyskiwane, całowane w oczy, oplute za oczy i codzień coś nowego, złotego przywlecze na próbę.
Świecą się w tem złocie kamyczki, świecą barwy: tęczowe, purpurowe, szafirowe. Czasem opal smutno zamigoce, ach! I perła raz nawet czarna, żałobna, zapłakała w małej dłoni, która ma połysk i gładkość konchy muszlowej.
Raziewicz to widzi i kryje się wtedy w kulisy, pociemku gryzie paznokcie, mnie bukiecik, który przyniósł właśnie.
Taki maluchny bukiecik, gdzie jest jedna nicejska róża, biały gwoździk, trochę pachnących narcyzów.
— Dla panny młodej? Co? — pyta go kolega.
I parska śmiechem.
Raziewicz czuje, że ta biel kwiecia niestosowna dla tej „panny młodej“, która przykucnęła przy budce suflera, złote kudełki spadły jej na różowy pyszczek, usta zacięła i uważnie przypatruje się łańcuszkowi ciężkiemu, zwisającemu z pod rozpiętego żakietu. Na łańcuszku złote lusterko, osypane brylancikami.
Bardzo, bardzo cacy.
Przed teatrem czekają „gumy“, kostjumik z aksamitu leży, jak ulany, pąsowy, płomienny kapelusik otulił główkę.
Po kulisach ironiczne szepty:
— „Takie coś“...
— Tak, pewnie, myśli Raziewicz, ale jakie to „takie coś“ przecudne!
I nastawia się w kącie, pilnując, w którą kulisę Niutka wpadnie, gdy głos reżysera wyrwie ją z kontemplacji złota i brylantów. Raziewicz ma nadzieję, że cud znów się potknie o niego, a on posłyszy:
— Ach!... ty „koniu Pana Jezusa“...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czasem repertuar się zmienia.
Raziewicz słyszy „ty ośle“, to znów jest „krowięturą“, to życzą mu, „aby pies z nim tańcował polkę przez całe wały hetmańskie“ lub inne równie niepojęte i nadnaturalne rzeczy. On to wszystko wysłuchuje, połyka i cieszy się choć tem.
Powoli przecież Niutka jakoś nabiera do niego zaufania. Ciągle ma mu coś do powiedzenia. Najczęściej jest to „ach! jaka jestem zmęczona“ lub „nudzi mi się“.
Potem — ziewnięcie.
— Nie wyspałam się...
On i to przyjmuje.
A w sercu młodem coś aż wierci, aż boli...
Ale to nic.
Byle mógł być przy niej i patrzeć na nią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Idą więc tak po ulicy oboje milczący, a Niutka jakoś nadprogramowo zadumana.
Coś tam nurtuje w tej maciupej główce, aż kreska przecięła dwie starannie podczernione brewki.
Raziewicz myśli w duchu, że to już od kilku dni cud taki zamyślony. Może ma jakie zmartwienie, jakie kłopoty. Kto to wie? Przecież i „takie coś“ ma zmartwienia. Temu nikt nie zaprzeczy.
Doszli do kamienicy, w której Niutka mieszka.
Raziewicz chce się żegnać.
— Chodź na górę! — mówi Niutka.
Drapie się na drugie piętro po niebardzo czystych schodach. Wchodzą.
Drzwi im otwiera amalgamat rozczochranych włosów, brudnej jedwabnej różowej bluzki, twarzy pomiętej dziwnie i ogromnych sarnich oczu.
Jest to „Pirlipata“, pokojowa Niutki, nazwana tak przez chlebodawczynię z powodu przedziwnej szpetoty, nawodzącej na pamięć narzeczoną dziadka od orzechów ze słynnej bajki Andersena.
Na codzień Pirlipata przedstawia typowe potyradło, nie umiejące nic, biorące dużą pensję, ale zato tłukące wszystko, czego się dotknie.
Od progu Pirlipata anonsuje radośnie:
— Zbiłam kompotjerkę...
Niutka rzuca w nią parasolem.
— A to bydlę!...
Pirlipata urąga gniewowi swej pani. Odbiera bolero i przytyka do niego z lubością swą twarz typowego kopciucha.
Niutka i Raziewicz wchodzą do salonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mieszkanie lalki.
Ot, kilka pluszowych stoliczków; fotel bujający, parawaniki, dywaniki, jakaś makatka. Wspaniała lakowa japońska szkatułka, dwie zapomniane albo wyłudzone porte-cigares srebrne z kamieniami.
W sypialni łóżko angielskie metalowe, grzecznie obciągnięte różową taftą, powiadam wam, łóżeczko dobrze wychowanej panienki.
Raziewicz zbaraniał doreszty. Patrzy, patrzy, Niutka przebiera się bez żenady w śliczną różową matinkę.
Ach!... jaką ona ma złotawą szyjkę.
— Pirlipata!... obiad!...
A potem do Raziewicza.
— Będziesz ze mną jadł.
Tak się ucieszył, że zapomniał się ceremoniować.
Siedzą przy małym stoliczku i dzielą się jednym befsztykiem.
Manon i des Grieux.
Ale „Manon“ z sypialni taszczy butelkę koniaku.
— Napijmy się... nasze kawalerskie!
Ciągle jest jednak nachmurzona, coś jej dolega.
— Pij!
Raziewicz pije.
Pirlipata wzdycha.
— I ty pij!
Wyciągnęła nóżki, matinka jest źle zapięta. Dziwne światło bije od okien, które są zasłonięte seledynowemi storami.
— Jeszcze raz...
Nalewa znów kieliszki.
Wypili.
Jedzą samą musztardę i polewają ją „maggi“, bo obiad coś nie bardzo tego.
— Co tam... jeszcze po jednym!
Raziewicz protestuje.
— Nie, nie...
Aż się żachnęła i patrzy na niego srogo.
— Czemu nie? Cóż to trzy? to dla dzieci!
— Ale... już pani poczerwieniała.
— No, to co?...
A potem sentymentalnie:
— Psie życie!
Wyciągnęła piąstkę, w której tkwi widelec, opuściła głowę.
— Psie życie!... — powtarza.
Twarzyczka jej nagle postarzała, przygasła. Nic jej nie może rozświetlić, nawet blask brylantowych kolczyków.
Raziewicz delikatnie bierze ją za rękę.
— Co pani?
Ona pije znów koniak.
— Mów mi... ty!
— Dobrze;
— I nie uśmiechaj się tak głupio.
— Dobrze, ale co tobie?
— Nic.
— Nieprawda. Od kilku dni jesteś taka smutna. Co tobie? Powiedz mi... Przecież chyba ja...
Aż go dławi, ale chce, musi jej coś powiedzieć, cośkolwiek. Ona słucha, zasępiona ale słucha.
— Ja wszystko zrobię dla ciebie, wszystko, duszę ci oddam... wszystko, co mogę!
Ona odsunęła się od stołu, łapka jej drży w dużej ręce Raziewicza, jak mały, z gniazdka wyrzucony ptaszek.
Jest prawie tragiczna, z oczu płyną jej łzy.
— No... no... co tobie? co tobie?
A ta bródka drży, usta w podkówkę.
Znów się napiła kieliszek.
— Nie pij! to cię gubi!
— Wiem, ale co mi pozostaje?
— Jakto?
Milczy chwilkę, wreszcie zrywa się, biegnie do sypialnego pokoju i rzuca się na łóżko.
— Ach! jaka ja nieszczęśliwa!
I szlocha, szlocha...
Raziewicz stoi bezsilny. Patrzy na śliczny, wątły jeszcze karczek, z którego osuwa się matinka, na nóżki, obute w złote pantofelki...
I ukląkłby u tych nóżek, całował je i błagał aby ich właścicielka uspokoiła się, szlochać przestała.
Ale nie śmie.
Tylko pochylił się i powtarza:
— Co tobie? Co tobie?
I niespodziewanie z ust, silnie pofarbowanych vinaigre raisin bijou, który urąga wszystkim objadom i pozostaje, trjumfalnie do „koralowych “ warg przywarty, wydostał się jęk:
— To... przez Rehabilitację!...
Ach tak — to tytuł sztuki, próbowanej obecnie w teatrze. Coś tam Niutce musi w roli „kloszować“, albo i z roli nie kontenta.
Więc Raziewicz:
— Dlaczego? Rola ci nie pasuje? Nie czujesz się w swoim sosie?
— Głupi jesteś!...
Matinka wydyma się na ramionkach, jak żagiel. Nowy potok łez moczy batyst poduszek. I „ach“ — i „och“ — i nóżki aż dygocą z rozpaczy. Słowem coś strasznego.
— Chodź! Wstań! przejdziemy rolę, to pójdzie jakoś...
Ale ona siada nagle na łóżku, odpycha go, rozgarnia gąszcz włosów i mówić zaczyna:
— Nie, nie chodzi mi o rolę, gwiżdżę na nią, pluję... mam w pięcie. Tu chodzi o treść, rozumiesz, bałwanie, treść!
— !!!
— Ach!... Jaka ja nieszczęśliwa... jaki z ciebie słoń, tapir, czart wie co... nic, nic, żadnej subtelności... Nie widzisz, co się we mnie dzieje od czytanej próby?...
— ???
— Dzieje się to... że ja nie mogę dłużej tak żyć... że ja nie chcę być takie coś, że ja... że ja... się powieszę... że ja wolę umrzeć, jak ta w sztuce... rozumiesz, co?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zrozumiał.
I zda mu się, żęto nagle niewidzialny chór serafinów zeszedł i otoczył złocone łóżko z różową jedwabną kołdrą.
Aniołowie ci mają długie białe szaty, srebrne skrzydła, słodkie, białe twarze i ręce sióstr miłosierdzia...
Pochylają się nad łkającą Niutką, mówią coś do niej, budzą w niej godność kobiecą — o serduszko trącają skrzydłami, jak rosę słońce, tak z oczów załzawionych te łzy piją.
I wkoło, jakby głos harfy z przestworów, płynie cicho jedno słowo:
— Rehabilitacja!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ukląkł przed nią i do nóżek jej się kłoni, ale ona ku niemu rączki wyciąga.
— Zrozumiałeś?
— Tak, Niutuś, zrozumiałem... słuchaj... słuchaj...
Całuje ją po rękach.
— Nie całuj, ja jestem potwór, ja nie jestem warta dobrego słowa — ja żyję rzeczywiście strasznie. One mają racyę odwracać się ode mnie. Ja jestem ostatnią z ostatnich! I dlatego chcę umrzeć!..
Aż pociemniały jej ślepki i zacisnęła ręce wokoło szyi Raziewicza.
— Chcę umrzeć! — powtarza z energią.
— Nie, posłuchaj tylko...
Ona nic słuchać nie chce. Nie, nie. Chwyciła się moralnie za włosy i tarza w prochu. Na prostą jej duszę oddziałał melodramat francuski w przerażający sposób. Słyszy ciągle: „upadła dziewczyna“... i stosuje to do siebie. Koniak dzielnie dopomaga. Rozżalenie jej wzrasta. Ach! była stworzona na żonę, na matkę, mówi, łamiąc ręce, lecz co? co? Zresztą, nic ona nie winna. To...
Zatrzymała się. Nie wie, na kogo zwalić winę. A więc jakaś... jakaś ciotka, która ją pchała do złego.
I zaczyna się fantastyczna legenda, którą Raziewicz połyka, a chóry anielskie wciąż akompanjują.
— Tak... ciotka... ciotka... I tu bajeczne cyfry, przymusy, Bóg nie wie co.
Raziewicz pięści ściska.
— Ach! stara megera!...
Lecz Niutka staje się anielsko wyrozumiałą.
— Nie potępiaj jej!... prosi, ona także tak była wychowana. Ja wciąż jej pieniądze posyłam.
Raziewicz porywa się i chodzi po pokoju pełen energji.
— Truciznę jej poślij!
— Ach!... Co ty mówisz. To moja bądź co bądź matka.
— Mówiłaś: ciotka..
— No... tak... pomyliłam się!... Ale muszę, muszę...
Raziewicz staje nagle przed nią chmurny i zdecydowany.
— Słuchaj, Niutka... ja cię kocham!...
Niutka objęła kolana rękami i patrzy w przestrzeń.
— Słyszysz?
— Słyszę.
— Kocham cię i, jeśli chcesz, jeśli się poprawisz... to...
Krztusi się, ale wyrzuca:
— Ożenię się z tobą!
Niutka wciąż patrzy w przestrzeń.
— Nie mówisz nic?
— Nie. To niemożliwe.
— Dlaczego?
— Ty jesteś uczciwy, honorowy, a ja...
I znów rozpaczliwe łkania, upadek na poduszki i potok łez.
Raziewicz znów klęczy przy łóżku.
— Ależ... jeśli się poprawisz przez jakiś czas, to ludzie przestaną gadać i zapomną.
— Nie, nie, oni podli — oni nigdy nie zapomną!
— Daję ci na to słowo, że zapomną, a potem, skoro będziesz moją żoną, wara wszystkim! Zobaczysz, to się utrze!...
Niutka leży cicho, patrzy w sufit i widać, że myśli. Wreszcie pyta:
— Taki prawdziwy ślub? z księdzem?
— Naturalnie!
— I nazywałabym się mężatką?
— Tak — najprawdziwszą. Ile jest takich, co przed ślubem, a potem! W arystokracji... daję ci słowo...
— Tak, tak! Mówił mi jeden hrabia...
Wzmianka o „jednym hrabim“ działa na Raziewicza trochę przegnębiająco.
— Musisz się, Niutuś, odzwyczaić od wielu rzeczy — mówi cicho — zapomnieć, wyrzec. Zrozum, cała twoja przeszłość nie istnieje. Teraz będziesz żyła, jak inne kobiety. Cicho, spokojnie, oszczędnie.
— Kiedy ja mam długi.
Raziewicz chwilę milczy, zbity z tropu.
— Jakoś poradzimy, ułożymy się, na raty wezmę pożyczkę.
— W banku, co? Ja ci ułatwię. Mówił mi jeden dyrektor, że...
— Ach! Proszę cię... zostaw! Zapomnij o swoich dawnych znajomościach. To łotry, wyzyskiwali cię... szubrawcy!
— Nie. To wszystko bardzo porządni ludzie.
Raziewicz aż zębami zgrzyta.
— Może... ale czy który zaproponował ci małżeństwo?
— Nie!
— A widzisz... A ja chcę się z tobą o-że-nić. Ja jestem uczciwy. Ja cię szanuję. Ja cię chcę zrehabilitować...
— Ach! Tak!.. Prawda! To byłaby rehabilitacja!
Aż w ręce klaszcze z radości. Łzy osychają, oczki świecą się, jak lampki żarowe.
— Dobrze, dobrze pójdę za ciebie!...
— I poprawisz się?
— Poprawię.
— Żadnych zabaw, strojów, jeżdżenia na gumach, kolacji...
— Żadnych!
Całują się na potęgę. Młodemi ustami przylgnęli do siebie i piją, jak miód dreszcz i rozkosz.
— Mój Niutuś? Mój?
— Twój!
— Moja żonka?
— Mój mężuś?...
Chce porwać się z łóżka
— Poczekaj, mam śliczny, angielski pierścionek. Szafir i dwa brylanty, męski. Dam ci go na zaręczyny.
— Nie, nie, nie chcę!
Powiedział to energicznie i z gniewem. Odczuła, że go uraziła.
— Chcesz?... Ja to wszystko, wyrzucę za okno?
Gotowa do czynu, już stoi koło toaletki.
— Nie... nie; odślemy to wszystko. To będzie godniejsze.
Zafrasowała się.
— Nie wiem, czy sobie przypomnę, co od kogo.
— Postaraj się. A teraz nie mówmy o tem. Zaczynamy nowe życie. Dziś nie pójdziesz po południu na próbę. Ja cię wytłómaczę. Będziesz siedziała w domu. Czytaj, szyj i czekaj na mnie.
— Przyjdziesz?
— Tak, o siódmej.
— I pójdziemy na kolację?
— Nie.
— Dlaczego?
— Narzeczona nie włóczy się po knajpach. Zjemy tu kolację razem. Każ tylko nastawić samowar, a ja cobądź przyniosę.
Niutka jest zachwycona.
— Dobrze... dobrze... To będzie ślicznie! Mamy tu mały stoliczek. Każę Pirlipacie zapalić w piecu. Przesiedzimy cały wieczór razem. Zacznie się rehabilitacja!...
Śmieje się srebrzyście, okręca na pięcie, różowa matinka rozwiewa się dokoła, jak skrzydła.
— Żonka moja!
— Mój mężuś!...
— A powiedz na próbie, żeśmy się zaręczyli. To będzie po nosie tym, co mi się przestali kłaniać.
— Pewnie, że powiem.
Bije trzecia.
— Już trzecia, idę na próbę.
— Jeszcze pocałuj!...
— Ty... jedyna... ty cudzie... ty...
— Dosyć, bo mię udusisz!
— Czekaj cierpliwie...
— A ty przychodź prędko...
Wybiegła za nim na schody, cała różowa, jak zorza.
— Wracaj do pokoju, zaziębisz się! — Upominał ją troskliwie.
Uwiesiła mu się u szyi.
— Ty mój mąż!
Cieszy się tą nazwą, jak nowym pierścionkiem.
— Mąż, mąż!
Ugryzła go w ucho. Ma ochotę powiedzieć mu: „koniu pana Jezusa“, ale się waha. Zdjął ją jakiś lęk.
On schodzi wreszcie i patrzy ciągle na nią, jak, przychylona przez poręcz, śmieje się do niego w całej krasie swej gracji, swej elegancji i szyku porcelanowego aniołka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Próba ciągnie się długo, długo. Cyzelują, przesiewają przez sitko, przez alembik. Raziewicza aż nosi. Siódma dawno wybiła. Jest zdenerwowany. Gdy reżyserowi powiedział, iż Niutka nie przyjdzie, bo chora, ten skrzywił się dwuznacznie.
— Spiła się? Co?
Raziewicza aż dźgnęło coś w serce.
— Prosiłbym pana reżysera...
— Co?
Bystre oczy spojrzały prosto w twarz chłopca.
Raziewicz chciał zmilczeć, ale uznał, że byłby to krok nieszlachetny. Zmarszczył brwi, przybrał godną podstawę.
— Prosiłbym, aby się pan reżyser w ten sposób o tej pani nie wyrażał.
— A to co znowu?
— Tak... ja proszę...
— Oszalałeś! Idź za kulisy. Akt się zaczyna. Dyrektor przyszedł.
Raziewicz chciał mu powiedzieć jeszcze, że zaręczył się z Niutką, ale odejść musiał. Dyrektor mknął przed budką suflera, widmowy, dziwny, nieprzystępny.
— Biedactwo moje, siedzi tam, czeka, czyta, szyje... — myśli Raziewicz, tuląc się w ciemną kulisę.
— Ja wiedziałem, że w tej duszyczce jest coś dobrego, wiedziałem... I tak mało było potrzeba, ażeby się to coś obudziło. Ręczę, że będzie z niej najlepsza żona, matka...
Uśmiecha się tryumfująco.
— Tak, tak. Będzie to wszystko moje. I buzia, i łapki, i włosy złote, i ona cała. Zdziwią się, pogadają i zamilczą. A nie, to jak Boga kocham, w pysk!...
Krew mu do głowy uderza. Spogląda groźnie dokoła. Aktorzy zajęci sobą, rolą, puszą się, jak pawie. Nikt się o niego nie troszczy.
Wreszcie próba się kończy.
Raziewicz wypada na ulicę i pędzi do znanego mu sklepu. Tam drżącym głosem każe pakować szproty, czekoladę, herbatę, masło, sery, ciasteczka, homara, małą puszeczkę pasztetu.
— Wezmę rumu do herbaty, odrazu nie można jej od wszystkiego odzwyczajać.
Więc rum i pół Benedyktynki, i daktyle, i szynka praska, i bryndza preparowana, i rollmopsy, i Bóg wie co.
Ćwierć gaży oblubieńca przechodzi do kasy sklepowej.
Wreszcie, obładowany, jak słoń, pędzi i pnie się po schodach.
Dzwoni.
A serce mu stuka, stuka...
Cisza.
Dzwoni znów.
— Może zasnęło dzidziątko — myśli — a ta Pirlipata wyszła... To szturmak, muszę ją odprawić.
Po chwili słychać wgłębi mieszkania: szur, szur...
Wreszcie drzwi się otwierają.
Staje w nich zaspana Pirlipata z ogarkiem świeczki w ręku.
W mieszkaniu ciemność.
Raziewiczowi serce się kurczy. Tak mu nagle zimno, tak bardzo zimno...
— Pani jest? Śpi?
— Pani niema.
— A... gdzie?
— Po panią przyjechali panowie, pani się ubrała i pojechali...
— A!...
— Słyszałam, że jechali naprzód do Colosseum, a potem zmawiali się do Żorża, tylko pani nie chciała...
— Pani nie chciała?
— Tak, do Żorza. Mówiła pani, że się tam dosyć natruła. Pani chciała do Imperialu.
— Dobrze... dosyć..
Wie już wszystko, a przecież nie odchodzi. Jakby wrósł do tej słomianki, na której pod błotem ciemnieje napis: „Salve!“
Przed nim wdzięczy się rozczochrana Pirlipata. Stearyna ze świecy cieknie jej po palcach. Ona znosi to z lubością.
— A... dla mnie... nic... pani nie kazała powiedzieć? — pyta wreszcie Raziewicz.
— Nic... nic..
Teraz już musi odejść stanowczo.
— Dobrze... proszę powiedzieć pani...
Urywa.
Wyciągnął rękę, chciałby zostawić paczki. Niech wie, że był, że on dotrzymał słowa, że...
Ale ogarnął go wstyd cichy i smutny. Ona jego kolacji nie potrzebuje, mignęła mu przed oczy jasno oświetlona separatka, stół dostatnio nakryty, srebrne wazy z szampanem.
Cóż jego szproty, jego rum, jego puszeczka pasztetu! Jakie to ubogie, nędzne, liche...
I jakby zbity pies, odwrócił się i cicho zeszedł na dół.
Słyszał jeszcze, jak Pirlipata drzwi hałaśliwie zamknęła.
Coś mu z tym stukiem przywarło się w sercu i zapanowała w niem głucha, głucha ciemność.
Chóry serafinów zamilkły, rozpłynęły się...
Raziewicz idzie po roztopionym śniegu i myśli:
— Pójdę, pójdę do knajpy i jeszcze gdzie, będę pił a jutro nie spojrzę na nią, nie spojrzę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale ja wam ręczę, że on na nią spojrzy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.