Staśka (Zapolska, 1922)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Staśka
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STAŚKA



Orliński obejrzał się zniecierpliwiony. Stanowczo za dużo zaprosił gości. Teraz nie wiedział co z nimi zrobić. Wypełniali bezczynną nudą jego trzy kawalerskie pokoje. Rozkładali się bryłami cielsk, opiętych w ciemne stroje, na szerokich, wysiedzianych sofach aksamitnych. Mieli pozór tych, którzy na coś czekają w tych brutalnych blaskach lampek elektrycznych, świecących głupio z wnętrz mlecznych falbanek lamp.
— Stanowczo za dużo!
Uśmiechnął się wszakże do nich z poza karcianego stolika.
— Ich wina. Dlaczego wszyscy nie łupią w karty... Jedni ze skąpstwa, drudzy niby z filozofji... głupcy!
Uśmiechał się ciągle elegancko ładnie zarysowanemi usty, wygolony i bardzo sportowy.
— Coś przecież muszę z nimi zrobić!
W kącie, pod makatą buczacką, na której rozpięły się jakieś podejrzane jatagany, dwóch coś cicho szeptało. Jeden z nich był w smokingu i widać było po zarysie ciała, ułożonego niedbale na ciemnym aksamicie sofy, że jest czterdziestolatek dosyć zakonserwowany. Miał tic, jakby coś żuł, i mętne oczy, niby po użyciu atropiny. Ten interesował odrazu wyraźnie zaznaczoną swoją rolą w świecie.
Był to homme à femmes, już tak prosto od urodzenia.
Drugi był... żaden.
Jakieś włosy, jakieś oczy, jakieś wąsy, odzienie.
Słowem: żaden.
Ten w smokingu żuł fikcyjne, niewygdakane słowa i kwiaty, pochwytane z wyobraźni. I ręką gładził aksamit sofy takim gestem, jakby ciało biodra kobiecego.
Po chwili ziewnął.
— No! wiecie... — rzucił nagle w przestrzeń.
Orliński, rozdający właśnie karty, mignął ku niemu uśmiechem swych białych zębów.
— Co, Feluś? co?
Feluś w smokingu ziewnął raz drugi.
— Dlaczego nie zaprosiłeś jakiej kobiety? — rzucił na szerokość pokoju.
Orliński uderzył się w czoło.
— Prawda!
I pokręcił głową.
— Tuman ze mnie.
Jakiś głos leniwy odezwał się z kąta:
— Możesz to naprawić! Poślij po jaką.
— Ha?
— A no! dwunasta zaledwie...
— Ale po kogo?
Zapanowało milczenie. Nastał czas namysłu.
Taki sam, jaki nastaje w chwili, gdy garson w restauracji podaje kartę potraw do wyboru.
Zbożne skupienie ducha.
Bo fakt wielkiej doniosłości. Chodzi o wybór.
I tu milczano.
Wreszcie ozwał się znów leniwy głos z kąta za parawanem:
— Poślij po Staśkę Chodacką, tę z chóru.
— Bene!
— A jakby jej nie było, to niech jej siostra przyjdzie.
— Bene!
I zaraz rozkaz:
— Pieter!
Z portjery wywija się twarz o szklanych oczach.
— Niech Pieter bierze dorożkę i sprowadzi tu Staśkę Chodacką. Pieter wie, na Teatralnej.
— Wiem, jaśnie panie.
Ani drgnął, ani się skrzywił.
— Tylko raz, dwa...
— Dobrze.
— Ma Pieter pieniądze na dorożkę?
— Mam.
— No to dalej! A niech się śpieszy. Jak jej niema, to niech przyjedzie Mania, siostra, ta druga... Zrozumiał Piotr?
— Zrozumiał.
Twarz blada o szklanych oczach przestaje planować na tle portjer kilimowych. W salonie, w przyległych pokojach zapanowuje oczekiwanie.
Karciarze oddychają ciężko, puszczając kłęby dymu. Siedzący pod ścianami rozmawiają półgłosem. Gdzieniegdzie zadzwoni butelka o kieliszek. Martel się złoci, to znów Chartreuse’a, jak szmaragd.
Orliński powiódł wzrokiem zadowolony, uspokojony.
— Będą mieli dziewczynę, i niech ich djabli!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Feluś żujący i w smokingu podniósł się z sofy i sięga po papierosy.
— Wiecie... ja nie znam Staśki.
Na kanapach ozwał się rechot chóru:
— Chyba ty jeden!
— Tak się składało, Ani jej, ani tej drugiej... Mańki.
— Aha!
Wybrał papierosa, zapalił, usiadł kształtnie estetyczną pozą.
— Zabawne?
— Jak czasem.
— Przepraszam, bardzo zabawne. Mówią nieraz tak, że...
— Świnologja?
— Aha!..
Feluś się skrzywił.
— Nie lubię... przestarzałe...
Ktoś się zaśmiał ironicznie.
— Cóż? ma ci Musseta deklamować?
— Nie, ale jeżeli chcę ją pocałować, to lubię, aby te usta pachniały, a nie...
— E!... mdłe, nudne.
— Nie to. Ale ja mam swoje przyzwyczajenia.
Ktoś znów się zaśmiał.
— Mnie to podnieca.
Feluś ramionami wzruszył.
— A mnie gasi.
— Najlepiej więc być zdaleka z dziewczętami i trzymać się sentymentu.
— Na to nie mam lat.
— Phi! pasja nie zna wieku.
— Ale wiek zna pasję. Enfin, dobrze, iż są takie Staśki. Przecież i one muszą umieszczać gdzieś swój towar.
Z poza parawanu dało się słyszeć:
— Ja Staśkę miałem całe dwa tygodnie i była bardzo przyzwoita, a nawet nudna.
— Takeś ją nastroił.
— Może. Byłem wtedy melancholijny, bo tonąłem w długach.
— A widzisz. Dziewczyna wrażliwa, odczuła sytuację.
— A może nie była pewna swojej i stąd owa „przyzwoitość“.
Felek przebił głosem:
— Kto ona?
Zaczęto się śmiać.
— Jakto? z domu?
— No tak.
— Pewnie z chałupy.
— Analfabetka?
— Nie pisała przy mnie. Zdawała inny egzamin i wcale, wcale... Prawda?
Chór z kanap zamruczał pochlebnie.
Feluś się prawie zainteresował.
— Wszyscy?
Ten i ów mruknął:
— No!... no!...
— Tylko trochę kapryśna.
— Jak czasem.
— I jak z kim.
Zaturkotała na dole dorożka.
— Przywieźli.
— Ciekawy jestem którą.
— Pewnie Staśkę. Ta druga wiecznie śpi. Podobno ma gruźlicę czy co.
— Winszuję!
— To też Staśka jeździ za nią i za siebie... Cicho! Już idzie.
Po schodach słychać tupot drobnych nóżek i koreczków. Teraz już w przedpokoju zaszemrało i bardzo prędziuchno do salonu przez muślinową portjerę wsunęło się smukłe dziewczątko. W milczeniu, ruchami kota przepłynęło wzdłuż sof.
Oczy miało jeszcze senne, a włosy naprędce dokoła głowy owinięte i wstążką szeroką, płomiennie purpurową przewiązane.
Jasnowłose było i ciemnookie. Śliczny kark i trochę chuda szyja. Piersi płaskie i nikłe. Była bez gorsetu, w sukni z miękkiego jedwabiu zielonego, wpadającego w szafirowy odcień. Trzewiczki szare, a na szyjce kryształowa na łańcuszku kulka.
Gdy szła tak szybko ku gospodarzowi domu, widocznie dobrze tu znana i bynajmniej nie zmieszana rolą, która jej przypadła w udziale, ruchami i zachowaniem robiła wrażenie panienki z dobrego domu, która przybyła na wieczorek do swej koleżanki.
Orliński uśmiechnął się zadowolony.
— No... Gott sei Dank! — wyrzekł z komiczną intonacją.
A potem rękę wyciągnął.
— Jak się masz?
Dziewczyna nie odpowiedziała nic.
Zatrzymała się przy stoliku i tępo patrzyła na karty.
Orliński podniósł się trochę i zwrócił ku sofom.
— No, macie Staśkę. Bierzcie ją sobie!... i nie nudźcie się!
Lecz na sofach nie zapanował żaden ruch. Wszyscy mężczyźni, wpół leżąc, bez widocznego zainteresowania wpatrywali się w chórzystkę.
Orliński rzucił zniecierpliwiony:
— No, idź do nich!
I dodał, jakby poddając temat do rozmowy:
— Opowiedz im, co w teatrze.
Szac! — wyrzekła ostro.
Odwróciła się jednak i ku sofom ruszyła.
Ktoś jej zrobił miejsce.
— Chodź tu, do nas.
Usiadła, lecz zaraz porwała się z piskiem.
— Nie lubię!
— Ale ja lubię — odparł jakiś gruby głos.
Dziewczyna wzięła palisandrowe, obite adamaszkiem krzesełko i usiadła opodal. Była bardzo ładna, tylko oszpecona widocznie pośpiesznie nasmarowanem bielidłem. Siadając, wyciągnęła nóżki, jak dawniej naiwne w teatrze.
Miała pozór wielkiego znużenia, z którem nawet się nie kryła.
— No, co w teatrze?
Odparła wyraz brutalny, cuchnący i widać było, że sprawiło jej to ulgę. Mężczyźni roześmieli się. Wzruszyła ramionami.
— Przestalibyście rżeć, jak konie! — wymówiła z niesmakiem.
— Ty przestań się dąsać! — przebił się głos z za parawanu — i lepiej opowiedz jaką nową anegdotę.
— Nie wiem nic!
— Toś nudna.
— Może!
Utkwiła oczy w lampy elektryczne i siedziała nieruchoma, jakby zahypnotyzowana.
Mężczyźni przestali się nią interesować.
— Nudna!
— Pozuje!
Ktoś próbował ją usprawiedliwić.
— Nieusposobiona.
Roześmiano się.
— Niech idzie do djabła!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mówiono to prawie głośno. Ona zdawała się nie słyszeć, być nieobecną wśród nich. Śliczne, ciemne oczy trzymała utkwione w światło elektryczne. Na twarzyczce jej przecie przebijał się powoli jakby wyraz bezmiernego spokoju.
Powoli mężczyźni przestawali interesować się nią zupełnie.
Nie była dla nich odziana tajemnicą, gdyż należała już prawie do każdego z nich kolejno. Ręce więc nie wyciągały się ku niej instynktowo. Patrzyli na nią nasyceni i sceptyczni. Niejednego z nich nawet zawiodła, bo sprośny jej sposób mówienia obiecywał całą serję wyuzdanych praktyk. Tymczasem Stasia w danej chwili była senną, cichą dziewczyniną, obojętną i pełną pogardy. Tego jej nie przebaczano tak łatwo, a różowa harmonja jej młodego ciała nie zdołała przebłagać zawodów tego rodzaju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kwadrans może sofy opustoszały. Mężczyźni rozchodzili się po pokojach, niektórzy wychodzili cichaczem. Bridge trwał jednak zaciekle i dystyngowanie. W saloniku pozostało tylko dwoje nieruchomych, milczących ludzi.
Staśka i Feluś w smokingu.
Feluś patrzył na dziewczynę tępo i bez zachwytu. Widział ją czasem w stadzie chórzystek, gdzie wyróżniała się zwykle nadzwyczajną fryzurą. Wiedział, że łatwo ją mieć. Chodziło tylko o napisanie kartki i posłanie za kulisy. Dlatego to właśnie nie ubiegał się o nią. Nie szło mu o to, aby wyciągnąć rękę. Odkładał zawsze taki czyn na później.
Dziś jednak był znudzony, i oto Staśka była zaledwie kilka kroków od niego. Ziewając, oderwał wzrok od lampy elektrycznej, na którą także patrzył, i wbił oczy w twarz dziewczyny.
Wydała mu się — żadną. Był tak przesycony kobietami, iż ta jeszcze zdawała mu się ot chlebem, który bierze się odruchowo do ręki przy obiedzie, bo tak być powinno. Troszkę zainteresował go wykrój jej ust bardzo młodych fizycznie, a przecież obciążonych starczym niesmakiem, skrzywieniem charakterystycznem kogoś, kto wiele pogardzał w życiu.
W tej samej chwili dziewczyna wzrok swój opuściła od świateł i powoli skierowała ku niemu.
Skrzyżowali swe spojrzenia i zawiśli wzajemnie w swych źrenicach.
I była to długa chwila milczenia, jedna z tych, w czasie których dwie istoty psychicznie podjazdowo na siebie nacierają z uczuciem, któregoby zdefiniować nie były zdolne. Gdyby ta chwila miała swoje jutro, możeby jakiś odruch szczerości wytrysnął z tego starcia bukietem nieoczekiwanych wrażeń. Lecz są to momenty, jak te ulice nagle urwane i przecięte barykadą banalnej kamienicy. Oczekuje się szerokiego upustu, przestrzennej jasności, a oto potyka się o mur, poza którym przeczuwamy jamy śmietnisk i gnoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Staśka pierwsza przerwała milczenie.
— Panie!
Końcem bucika wskazała na Felka.
— Co, duszo mej duszy?
— Która godzina?
Uśmiechnął się leniwo.
— Co ci do tego?
Wygięła usta w podkówkę.
— Łatwo panu. Ja mam jutro próbę o dziewiątej.
— No, to nie pójdziesz.
— Aha!... guzik! Żeby mnie wyleli?
— To ja cię wezmę na utrzymanie.
— Zaraz! Da mi pan rano wody, a wieczór pić.
— Co ty możesz wiedzieć.
— Ja wiem! My was wszystkich znamy durch — o tak, na wylot. Wiemy, co który wart.
— No, jeszcze-by mi na ciebie starczyło.
Skrzywiła się jeszcze więcej, przeciągnęła i ziewnęła bez ceremonii.
— Która godzina? — rzuciła znowu.
— Druga.
Zaklęła i powstała z miejsca.
— Ja idę.
On powstał mimowiednie także. Podeszła do lustra i zaczęła się nagle przyglądać szczegółowo swej twarzy, jak czemuś zupełnie nowemu.
— Nie, wiecie — wyrzekła nareszcie — między wami to się człowiek starzeje w try miga.
Mimowoli podszedł ku niej.
— Dlaczego?
— Bo jesteście nudni.
— Czemu nas nie zabawisz?
Wyprostowała się z jakąś grandezzą.
— A czemu wy mnie nie bawicie?
Roześmiał się.
— Komik z ciebie.
— Ale!
Pochyliła się, poprawiła klamrę u trzewika, który delikatną, jasną skórką odziewał ślicznie jej stopę. Podniosła wązkie spódniczki i ponad kolanem upewniła podwiązkę. Zarysowała się dość chuda, ale prosta i bajecznie kształtna noga w ażurowej szarej pończoszce. Felek pochylił się.
— No... no... wyżej.
Opuściła ładnym gestem spódniczki.
— To są baletowe tajemnice! — wyrzekła dość miluchno.
W tej chwili coś w nim zaszemrało.
Podobała mu się.
Objął ją w pół.
— Wiesz... — zaczął.
Ale urwał. W jednej chwili wydało mu się to naiwnie szablonowe, banalne i tyle razy przeżyte.
— Nie warto! — pomyślał.
I w tej chwili sformułował postanowienie:
— Pójdę do domu.
Odwrócił się ku drzwiom, w których spotkał się z gospodarzem.
— Idę — wyrzekł krótko.
— Szkoda, że nie grasz — odparł Orliński.
I zaraz zainteresował się:
— Gdzież Staśka? Czy powiedziała co ciekawego?
— Nic.
— Czemu? czemu?
Szybko zwrócił się ku dziewczynie, która właśnie do przedpokoju zmierzała.
— Stasiu! czemu ich nie bawisz?
W odpowiedzi dało się słyszeć mruczenie:
— Każ mnie odwieźć do domu.
— Zostań. Proszę cię. Nie poto cię tu sprowadziłem.
— Całuj mnie w piętę!
— Wróć się! połóż ten płaszcz!
Dziewczynie zapałały oczy.
— Całuj mnie w piętę!
Odziewała się febrycznie. Orliński zwrócił się zakłopotany do pozostałych gości.
— No — wyrzekł wreszcie — to może ktoś z was ją weźmie?
Zapanowało milczenie. Staśce przygasły iskry oczu. Odziana w jasny długi płaszcz, owinięta różowym welonem, była śliczna w półświetle przedpokoju.
Turecka, haremowa latarnia, wysadzana kamieniami, oblewała ją fantastycznymi tęczowymi tonami. Tak, w welonie, w długim puszczonym płaszczu, robiła wrażenie haremowej niewolnicy, oczekującej na „chustkę“, którą miał jej rzucić ktoś mało, a raczej wcale przez nią nie znany.
Milczenie przedłużało się i stawało wysoce kłopotliwem. Po ten znany zbiór wdzięków nie śpieszył się nikt. Było tak, jakby komuś pluto w twarz, a ten ktoś nie bronił się i nie ocierał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Feluś uczuł specjalnie ten niemiły nastrój. Nie wiedział, dlaczego ogarnął go jakby wstyd. Za co i przez kogo się wstydził — nie wiedział. Czy za tę dziewczynę, czekającą w milczeniu, aby ją kto odprowadził, czy za tych mężczyzn, znieważających ją swoją obojętnością?
Dość, że machinalnie prawie powiedział:
— No, to ja...
Natychmiast kwestja została uznana za załatwioną. Orliński się uśmiechnął.
— Wybornie!... wybornie!...
Inni mężczyźni rozjaśnili się także.
— Ten Feluś!... wiecie!...
Wzruszali ramionami.
— Niezwalczony!
Pieter się zaofiarował:
— Czy po dorożkę?
Feluś nie wiedział, dlaczego chciał iść stąd jak najprędzej.
— Nie, sami znajdziemy.
I, odziawszy się szybko, usunął się kurtuazyjnie u drzwi wejściowych.
— Proszę! — przemówił obojętnie.
Staśka przeszła mimo niego, jakby senna, w swym jutrznianym welonie.
Ktoś rzucił za nimi:
— Amate et multiplicamini!
Staśka szepnęła przez zęby:
— Kretun!
Felka ogarnęła nagle nerwowa wesołość.
— Nie kretun, ale kretyn! — poprawił schodząc ze schodów.
Dziewczyna dąsała się, szeleszcząc spódnicami.
— Ech! czego gada, jak ksiądz na pogrzebie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Weszli do mieszkania Felka, który kładł szczególny nacisk na pewien komfort w urządzeniu. Lecz wionęło tu jakąś wilgocią, bo ten parter był wbity w ziemię i grzyb gnił pod podłogą. Świeże dywany dokładały swoją nutę zapachów trocinowych, a nadmiar używanej wody kolońskiej i papierosów dopełniał miary. Staśka natychmiast podeszła do okna i otworzyła je.
— Zaducha! — wyrzekła półgłosem.
Cały czas w dorożce nie mówiła znów nic, bierna i zrezygnowana. Felek wziął ją za rękę mocą nałogu i tak siedzieli w powozie, jakby małżeństwo z konwenansu, a nie ludzie obiecujący sobie bajeczne rozkosze.
Gdy znaleźli się wreszcie w mieszkaniu, znudzeni byli i jakby zdziwieni, co począć mają ze sobą. I znów ominęła ich chwila szczerego odruchu, który byłby wyprowadził ich z błędu i ustawił we właściwem świetle.
Dlaczego grali przed sobą role — oni, którzy właściwie pogardzali sobą wzajemnie i każde z nich sądziło się wyższem ponad drugie? Przecież nie byliby przyznali się do tego, że nie tylko są sobie zupełnie obojętni, ale, co więcej, udawali przed sobą zainteresowanie. On zatroszczył się, czy nie przeziębła, i bez przekonania proponował jej herbaty. W myśli przypominał sobie, czy mieć będzie pięćdziesięciokoronowy papierek. Ona dziękowała za herbatę i sennemi oczyma wodziła dokoła, siląc się na uśmiech i prostując figurkę. Wreszcie, upadła nagle na fotel koło parawanu, otaczającego sofę, na której sypiał Feluś. Ziewnęła i pozostała znów milcząca z oczyma utkwionemi w światło. Miała pozory tej, która przeżyła już dawno samą siebie.
Po chwili jednak ocknęła się, jakby podcięta batem. Przeciągnęła się rozkosznie i w ruchu tym uwydatniła kształt ciała. Zwróciła się ku Felusiowi ze słówkiem krótkiem, lecz przedłużonem spojrzeniem.
— No!
Podnieciło go to troszkę. Lecz nie miał ochoty do preliminarji. Zawdzięczył się zato bardzo uprzejmie.
— Rozgość się! — rzucił jej — zaraz wrócę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znikł za drzwiami w kuchence, przetworzonej dość zręcznie na gabinet toaletowy. Zapalił lampę, ubolewając znów w duchu nad brakiem elektryczności. Zdawało mu się nagle, że posługujący mu stróż nadebrał znów wódki francuskiej, którą Feluś nacierał pracowicie swój tors i ramiona.
— Pijak! — mruczał po starokawalersku — pijak! Muszę zacząć zamykać.
Jakiś list, położony na toalecie, zatrzymał go. Było to upomnienie o podatek osobisto-dochodowy.
— „Pod grozą egzekucji do dni czternastu od i t. d.“
Zirytował się.
Żądał „obniżenia skali“, wypisał całą stronicę „przyczyn“, i nie uwzględniono nic. Ha, no! państwo... ustrój...
Zgrzytnął zębami.
Delikatny szmer sukien doleciał go z pokoju. Mimowoli uśmiechnął się.
— Zaczynam, jak Napoleon, zapominać o obecności kobiety.
Przechodząc mimo lustra, skonstatował, że ma ładne zęby.
— To... rzeczywiście... — posłał sobie komplement.
Przyciemnił lampę.
— Poco?
Wszedł do pokoju. I nagle, bezwiednie w stronę Staśki przewinęło mu się przez myśl:
— Śmieć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zastał Staśkę ubraną i to go zdziwiło.
Stała w kontemplacji przed parawanikiem, złożonym dość sztucznie z masy fotografji.
Były to fotografje Felusia.
W ten sposób oddawał hołd sam sobie.
Zbierał je nawet z pewną manją — układał, rozmieszczał wedle następstwa faktów. Była w tem kokietrja. Czuł, że się trzyma dobrze, a nawet, „nabrawszy ciała“, zmienia się na korzyść. Chętnie mówił:
— To ja z przed lat piętnastu.
A nawet:
— Dwudziestu.
I błyskał zębami, prostował tors, wypinał piersi.
— Ha? co? niezwyciężony!
Któraś mu powiedziała:
— O! lata spływały po tobie, jak woda po psie.
Nie obraził się.
Nawet ukłonił, po wersalsku — wdzięcznie.
Jakby nie było tego — psa.
Kolekcja tych fotografji nie zdawała mu się nawet rzeczą płytką i bez znaczenia.
Przyswoił sobie zdanie:
— Tylko głupcy się nie zmieniają.
I starał się przetwarzać.
Tylko nie duchowo, ale pod względem kształtów zewnętrznych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Każdy robi, co może.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie zdziwił się nawet, widząc Staśkę przed fotografjami. Wydało mu się to naturalne.
— Musiałaś słyszeć... co? Zaraz ci wytłómaczę.
Ale ona przerwała mu:
— Skąd pan ma naszą chałupę?
— ?
— No!... toć przecie to nasza chałupa w Pukowie. O! tu ojciec, matka w oknie... Takie coś jest i u nas.
— U was?
— A jakże. Wisi nad komodą zaraz koło drzwi.
Palcem wskazywała fotografię dość dużych rozmiarów, na której Feluś w mundurze jednoroczniaka był wyfotografowany na koniu przed domostwem, w którem miał wyznaczoną na manewrach kwaterę.
Fotografia już zrudziała, ale jednoroczniak był jurny, zgrabnie siedział na ładnym koniku i ślicznie prezentował swój młody, nieskażony profil.
Feluś się uśmiechnął.
— To przecież ja.
— Kto?
— No — ten freiwilliger na koniu.
— A!...
Zapadła w zadumę.
Nagle zwróciła się ku niemu całą postacią i chwilę mierzyła go ostrem spojrzeniem.
Wreszcie wyrzekła:
— No, to pan mój — ojciec!
Odskoczył od niej, bo już rękę wyciągał w kierunku jej bioder.
— ?
— No... chrzestny!
Odetchnął.
— Jakże to?
— A no, zawsze mi w domu pokazywali, że ten oficer na koniu to mój ojciec chrzestny.
Usiadł na krzesełku, zamyślił się.
— Poczekaj!
Zaczął siłą woli wspominki.
Tak. Rzeczywiście. W Pukowie, na kwaterze; w ubogiem dość domostwie, trochę wilgotnem, okrytem przez wino. Znalazł się tam w bardzo niestosownej chwili. Żona gospodarza urodziła właśnie dwoje dziewczątek. Ogólne panowało zamieszanie. Matka młodziuchna bladła — konała. Dzieciom nie wróżono życia. Chciano ochrzcić najśpieszniej. Rankiem proszono tych dwóch jednoroczniaków, to jest jego i Stasia Stabrowskiego, na chrzestnych ojców. Proszono pokornie, usilnie. Zgodzili się, śmiejąc. Troszczyli się tylko o to, że nie potrafią odpowiadać księdzu. Lecz dwie ich „kumy“, jakieś czerwone mieszczanki, pocieszały panów „lejtnantów“, że jakoś to będzie.
I odbyła się ceremonia śpiesznie, szybko, w ubożuchnym wiejskim kościółku, podpartym belkami i obrosłym lebiodą. Świeży powiew czarującego ranka niósł od pól chlebną woń żyta. Przez otwarte drzwi wpływał strumień światła i padał wprost na wielki ołtarz, na którym pęki ziół biły gamą zapachów, jak żywe kadzielnice u stóp złoconych aniołów.
Feluś przypomina sobie doskonale chrzcielnicę z gołąbkiem i księdza o trochę zwiędłej twarzy, pochylonego nad okruszynami ciała prawie martwemi na bieli poduszek.
Ręce księdza długie, wązkie, sprawnie migotały dokoła maluchnych główek. Feluś w danej chwili wpatrywał się w twarzyczkę dziewczynki, którą „podawał do chrztu“.
Była to maska o oczkach jakby z paciorków, wetkniętych w powieki. Zauważył, iż były ciemne i duże. W tej samej chwili oczy dziecka spotkały się z jego wzrokiem. Doznał jakby złudzenia, że ktoś ciepłym prądem przepłynął mu w środek mózgu.
Zabawiło go to.
— Patrzcie! — pomyślał — ma dzień jeden i już kokietuje!
Lecz nagle, zupełnie niespodziewanie, ozwał się głos księdza. Prawie surowy i oschły:
— Czy panowie znają obowiązki, jakie w tej chwili przyjmują na siebie?
Felek drgnął.
Zdawało mu się, że ten wiejski, napozór bez kultury ksiądz przejrzał go do głębi. Towarzysz jego przyjął tę sprawę filozoficzniej. Tępym wzrokiem patrzył w twarz księdza.
Ten mówił dalej: z
— O tej chwili winni panowie tym dzieciom opiekę. W sakramencie chrztu św. złączyliście się duchowo z niemi i oto — jesteście ich ojcami na resztę życia. Znaczy, gdyby rodziców ich nie stało, lub gdyby okazali się niedostateczną dla tych dzieci opieką — panowie winni jesteście im zastąpić tychże ojców.
Machinalnie prawie Felek oderwał oczy od fotografii i zapytał jakimś zmienionym głosem:
— A ojciec twój — co?
— O! umarł w trzy lata po mojem urodzeniu.
— A matka?
— W dwa lata po nim.
— A!...
Obrzucił ją wzrokiem. Znalazł w niej wszystkie charakterystyczne cechy wykwalifikowanych przygodnych metres. Przepomniał sobie, iż przed chwilą sam bezwiednie nazwał ją w myśli, „śmieciem“...
Pytanie o „opowieść życia“ cofnął szybko jakby instynktem nie chciał tknąć jakiegoś punktu rany, która mogłaby go niemile podrażnić.
Lecz ona natarła:
— No, więc pan mój chrzestny ojciec?
Ten sam instynkt samozachowawczy podał mu do rąk tarczę.
— Co za myśl! Skąd?
— Tak wszyscy mówili.
— Jakże się nazywał?
Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Co mi do tego?
— A no... widzisz. Żartowali z ciebie, chcąc wmówić, że masz takiego pięknego ojca chrzestnego.
Ziewnęła.
— A co mi z tego!
Obejrzała się dokoła.
— Senna jestem.
Odwróciła się z pewnym leniwym wdziękiem.
— Proszą pomódz mi z tą bluzką. Te agrafki tak tępo się zapinają...
Lecz on odsunął ją.
— W tej chwili wrócę. Nie rozbieraj się.
Wyszedł do gabinetu toaletowego. Nagle uczuł się wzruszony. Z dziwną dokładnością uprzytomnił sobie słowa księdza i ten ubogi kościółek wiejski, słońce lipcowe, zapach pól i oczy dziecka, które spotkały jego oczy.
I nagle poczuł, że nie spełnił jakiegoś obowiązku.
— Dług w karty byłbym oddał... mieszkanie zapłacił... podpis na wekslu święty... Hm! głupie...
Czuł, że coś przecież zrobić musi.
— Wiem!
Wyjął pugilares i zamiast banknotu pięćdziesięciokoronowego, wziął ze skrytki banknot stukoronowy.
— Tak!
I nic.
— Naturalnie.
Jakiś dumny, jakby jednym krokiem wdarł się na szczyt, wszedł do pokoju.
Staśka znów stała przed fotografją.
— Proszę cię! — wyrzekł.
Spojrzała na niego zdziwiona. Podawał jej pieniądze pańskim, zadowolonym gestem.
— Ale...
— Ach nie! I ja jestem senny. Idź, zarządzę: brat stróża cię odprowadzi. Daleko mieszkasz?
— Kilka ulic.
— Tem lepiej.
Zadzwonił na stróża, z którym miał połączenie. Gdy ten się zjawił, wydał mu rozporządzenie. Przez kilka chwil, które później spędził w przedpokoiku ze Staśką, milczał dostojnie. Ona odzyskała jakoś werwę i humor. Uśmiechała się, ale nie źle i szablonowo, lecz jakoś świeżo i dziecinnie.
Wychodząc wreszcie, podsunęła mu swoje śliczne drobne usta.
— Proszę choć pocałować! — wyrzekła miłym głosikiem.
Lecz on bohatersko ujął jej twarzyczkę w obie ręce.
Tak!...
I pocałował ją po ojcowsku w czoło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy wyszła, pogasił lampy i udał się na spoczynek dumny z siebie, ze swej moralnej siły i ze spełnionego obowiązku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.