Słowo o Jakóbie Szeli/Część II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Słowo o Jakóbie Szeli
Wydawca Imprimerie Menilmontant
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Paryż
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





2.



Rozwichrzonych nad polem grzyw dym
kapie deszczu wymieniem koziem.
Gorzki smak przypalonej krzywdy
ma brunatny twych grud czarnoziem.

Oblepiły cię macki jemioł,
kędy krztę twego soku znajdą.
Wykarmiłabyś wszystkich ich, Ziemio,
swojej skiby razową pajdą.

Ale wagi bezsilnie drgają,
gdy pomiesza kto wiecznych miar cel.
Zawisł dwór — szklanooki pająk —
w pajęczynie twych pól i parcel.

Roni ziemia łzy czarne ożyn,
płacze świerszczów lamentem zza grud —
Zamotały się w nitkach drożyn
wątłe muchy wieśniaczych zagród.

Przyjdzie sierp i po słomie zgrzytnie,
trysłe soki się w ściernie zsoplą.
Zachłysnęły się kłosy żytnie
swego ziarna złocistą kroplą.

Znów na ściernisk łysiny płowe
wyłaź z pługiem i zagon kop z kim.
Złoży snop umęczoną swą głowę
na ramieniu, na parcie chłopskim.

Latem ciało obiera męką,
parzy stóp natarczywy dotyk.
Pręży pole swą ranę miękką,
drelowaną palcami motyk.

Cisza łubin otrząsa z łupin
i w jelitach cię, Ziemio, boli.
Nadwarzyło się w faskach chałupin
kwaśne mleko twej melancholji.

Nocą w ludziach się wieczność spala.
Coś ich ciągnie w dalekość mglistą.
Na księżycu siadł djabeł Srala,
spuszcza haczyk na nitce z glistą.

Cienka nić gdzieś głęboko wadzi,
choć zębami ją chwyć i wypruj —
Każdy z nas w swego wnętrza kadzi
nosi śliskich, błyszczących ryb rój.

Księżyc gnojem od obór śmierdzi.
Drzemią konie, swój trakt zmierzywszy.
Siwym lasem, zza krat haberdzi,
wstaje świt, z każdym dniem nieżywszy.

Pełznie dzień z każdym dnień osłablej.
Prędkoż mrok znów i kres nasz bliskoż?
Na mieniącej się wędce djablej
w męce skręca się serca piskorz.

Oj, nima to chłopu,
nima, jak pańszczyzna, —
żyje sobie wesół,
drugim się nie przyzna.

Oj nima to, nima,
a i weź mu zrób co —
zwozi zboże panu,
ani dba o kupca.

U dworskiego chłopa
krew w dziewuchach wrząca,
co napocznie dziedzic,
to dokończy rządca.

Chłopu Pan Bóg darzy,
nie narzeka na nic —
tatuś byli chamy,
syn co drugi — panicz.

Na przednówku w karczmie
stoi wóz bez later —
chłop jak piórko letki,
sam go nosi wiater.

Na przednówku w karczmie
nie borgują sznapsa.
Pan co z stołu nie zje,
to zostawi dla psa.

Leci pies przez owies,
chłop go zmani: naści!
urznie psu ogona,
kapustę omaści.

Latała, krzyczała
siwa gęś nad wodą:
Nie zmawiajta się po karczmach,
idźta, chłopy, do dom!

Trzepotał, klekotał
kary kur na grzędzie:
Nie zmawiajta wy się, chłopy,
nic z tego nie będzie!
 
A ty wódko-ciotko,
pokuśnico czarcia.
nie namawiaj ty ich na złe
za tę miskę żarcia,

A wprzód ty się, wódko,
w pańskich kadziach zaśmierdź.
jak ich zajdzie pan ekonom,
pozabija na śmierć.

Nie słuchały chłopy
babiej rady zdrowej.
Mówił w karczmie kamienickiej
Kuba z Gorzejowy:

« A i cóż ty, słonko,
jakoś nisko zwisasz?
Oj, zapomniał musi o nas
nasz wideński cysarz!

« A czy zdjąć cię, słonko,
czyli wesprzeć namże-ć?
Już nam widać wszystkim chłopom
przyjdzie teraz zamrzeć.

« Ni o krzywdzie naszej
nikt mu nie opowie,
chyba Jasny Pan Namiestnik
na wysokim Lwowie.

« Pan Namiestnik lwowski
panom bardzo nie rad,
jeno myśli, jakby z chłopa
zrzucić pański kierat.

« Chłopskim żalom ucha
zawżdy jako żyw da,
niech się tylko zwie, że chłopom
gdzie u pana krzywda.

« Jak mu skądsić wioska
pismo-skargę prześle,
zaraz czyta ją siedzący
na złocistem krześle.

« Jeno teraz pocztą
chłopskie listy giną.
Trzaby chłopa umyślnego
wysłać całą gminą.

« Nazbierali krzywd my,
jak tych ziarn do siejby —
Niech choć wyda taki befel,
żeby chłopom lżejby.

Poskrobali chłopi brody.
Spadła cisza kroplą wody.

Kogo w drogę licho pcha
za sto stajań i o ha!

Oj, niejeden marnie zmarł już,
z kim miał złość pan mandatarjusz.

Lepszy w izbie głodny wikt — —
Była cisza. Nie wstał nikt.

jak się kubek ciszy przelał,
wstał z pod ściany Jakób Szela.

Zwalił z ramion słowo-sąg.
Poszły pręgi w kręgi wkrąg,

« Cóż się, chłopcy, garbić w czworo?
Coś żadnemu w świat niesporo.

« Lepiej łajno ssij i pość,
Niż masz panu iść na złość.

« Czas wziąć samym z obór klucze —
pańskie oko konia tłucze!

« Pod siekierą mrący las
w biegu w ziemię wrósł po pas.

« Choć się w pocie pław jak karaś,
ale panu się nie naraź —

« Z roku na rok zboże płodź:
panu ziarno, chłopu — kłoć.

« Dość już chyłkiem błoń wypasam —
Nie chce żaden — pójdę ja sam!

« Jedna droga ze wsi w świat,
nogi drogą ćmią od lat.

Wył w nim żal, że ręce gryzłby.
W czapce na brwi szedł do izby.

Astrem w niebie księżyc kwitł — —
Jak wychodził — był już świt.

Oj, ty, drogo, nieschodzona, daleka!
Oj, ty, drogo, nieschodzona, niebliska!
Cztery wierzby i olszyna-kaleka,
i na plecach ciężka nieba walizka.

A przez czyjeż gnasz ty pola, przez czyjeż,
że cię dziedzic ich rózgami nie zasiekł?
A i wijesz ty się, drogo, i wijesz
jak litanja robaczywych zdrowasiek.

Nad rzeczułką, cały w brzozach prócz wieży,
póki chłody brzozom liści nie potną,
klepie kościół kijankami pacierzy
chłopską dolę, jak ta szmata wilgotną.

Ni wypłynąć jej, ni na dnie jej nie lec,
sinym ustom nie zamilknąć od gliny — —
Czworgiem ramion macha wiatrak-topielec
ciężkie nieba odgarniając mydliny.

Oj, nie mówił do mnie, drogo, twój smęt nic,
anim pytał się, czy ciężar mój uznasz.
Białym krzyżem umęczonych cierpiętnic
położyłaś ty się, drogo, pod wóz nasz.

Jeszcze ciężej kamieniami go nałóż,
niech mu koła własnym potem oleim!
Mdłemi łzami zieleniących się kałuż
patrzą brózdy twoich ślepych kolein.

Już nam krzykiem nie wyśpiewać cię ustnym,
lepiej w ciszy twoim bólem frymarczmy.
Pół-pijanym, ślepym dziadem odpustnym
wolno wleczesz się od karczmy do karczmy.

Słońce, lśniące się to ryńskim, to szóstką,
toczy wiater, pędziwiater, gonikąt — —
Okłamałaś ty mię, drogo, oszustko!
Nie prowadzisz ty, zwodnico, donikąd!

W mieście Lwowie szumnie, tłumnie,
więcej lamp, jak ziaren w gumnie.
Z boków domy jak te cacka,
środkiem droga jak posadzka.

W mieście Lwowie, w białem mieście
w każdym domu okien dwieście,
w każdem oknie jasna pani,
szyta złotem suknia na niej.

W którą stronę okiem strzeli,
każdy dom jak plaster pszczeli:
z góry płaski, zwierzchu gładki,
w środku izby jak szufladki.

W mieście Lwowie, ścieżką z mory,
chodzą pany jak indory,
a dziedziczki jak te pawie
nie podnoszą nóżek prawie.

Z ulic naród płynie ciurkiem,
stoi żandarm z kurzem piórkiem —
którzy w takt nie chodzą też tu,
takich bierze do aresztu.

W mieście Lwowie, z ziemi w górę,
rosną drzewa gniado-bure,
jak bocianów rząd przy drodze
stoją śpiąc na jednej nodze.

Na nich liście jak ornament,
rośnie na nich kamień-djament,
popod każdem stoi strażnik —
urwać z nich — ani się waż nikt.

W mieście Lwowie księży wiele,
stoi kościół przy kościele.
Po kościołach suma codzień,
aż się pstrzy od złotych odzień.

Do kościoła, skwar czy zima,
człek biedniejszy wstępu nima.
Jedzie państwo sznurem karet,
jak królowie do Nazareth.

Pod kościołem, nikiej na wsi,
siedzą dziady jeszcze łzawsi,
z szmat im żebro lśni na żebrze,
każdy siedzi, każdy żebrze.

Komu bida — do nich należ.
Przejdzie pani — rzuci halerz.
Przejdzie financ, co się upasł —
komu areszt, komu ciupas.

W mieście Lwowie domy różne,
zwierzchu szklanne, w środku próżne,
z pod nich wędlin całe mendle,
jak z pod kloszów patrzą zwiędle.

Stoją ludzie ciency w pasie,
każdy zajrzeć przez szkło pcha się,
każdy stoi, ślinę łyka,
aż mu szczurem skacze grdyka.

Tam, gdzie jadeł całe kopska,
chodzi nocą nędza chłopska,
puka w cegłę, jaki ton da,
w pańskich szybach się przegląda.

Świtem-rankiem z wszystkich fabryk
buchnie zgiełk jak setek bab ryk,
aż przez domy przejdzie mrowie
w białem mieście, w mieście Lwowie.

Dnie oskubują drzewa z liści,
bronią się liście, które krzepsze.
Dziwią się lwowscy kanceliści,
co też ten chłopski upór przeprze.

Łatwiej przez ścianę kropli przesiąc,
niźli przed urząd wnijść nie z datkiem.
Cóż to za chłop już trzeci miesiąc
kurz w kancelarjach ściera zadkiem?

Szczęście na głupich chlusta dzbankiem.
Nigdy nie zbadał, jak to jest, nikt.
Natknął się raz na chłopa rankiem
w dusznym urzędzie sam Namiestnik.

Trafisz mu na zły humor — biada-ć!
Trafisz na dobry — pewny sojusz.
Kazał Namiestnik chłopu siadać,
wszystko wysłuchał: jak i co już.

Długo coś prawił, jak w teatrze —
ręka na klapie: pasterz trzodom.
«Wszystko» — powiada — «sam rozpatrzę.
«Chybaj na pańskie nazad do dom.»

Dowlókł się Szela kundlem do wrót,
stanął, na mury spojrzał: twierdza.
Daleka droga, dalszy powrót
z centem jałmużny w torbie serca.

Jesień już idzie z chmurą niepogód,
wszystkich nas zmiecie smugami strzał.
Na szczycie wieży blaszany kogut
trzy razy skrzydłem trzepocąc piał.

Pogniły zboża, zanim je skwar ściął,
i nocą wilki owyły stóg,
a deszcz spocony wilgotną garścią
mięsił i mięsił ciasto dróg.

Otrute słońca bułką z zakalcem
zdychają zmierzchy pod lament wierzb.
Wychudłym drzewom kościste palce
osypał nocą wróbli świerzb.

Prędko się, serce, z śmiercią pojednasz,
na grzędach duszy wypielesz chwast — —
Do beczki nieba Niebieski Bednarz
nabija nocą gwoździe gwiazd.

Wiecznież się będziem tulać w tej pace
kłębkiem skrwawionych ramion i nóg?
Z krwi naszej ciepłej okrągłe mace
wypieka w niebie cadyk-bóg.

Rękom-gałęziom w pień drzewa stężej!
Z wiatrem w huśtawie po nocach trzeszcz!
Zmokłem kropidłem pociechy księżej
zboża nam w polach pognoił deszcz.

Krzywym pacierzom w niebo nie doleźć!
Inne, uczeńsze przyjmij i ziść!
Tylko ta chłopska zawszona boleść
z torbą po prośbie w świat musi iść.

Zamiast po kruchtach skomleć i wołać,
łbem tłuc o ziemię w pokorze psiej,
głębiej tę gruntu nieswoją połać
zęby ścisnąwszy oraj i siej.

Choć się od znoju tysiącem tęcz mień,
potem zapładniaj każdy jej kąt, —
cudzy ci na niej wyrośnie jęczmień,
obcy jak bękart niewiedzieć skąd.

Suce starczyło psów z jednej wsi by,
o tę — pokoleń toczy się targ.
Śpi, rozwaliła na słońce skiby
tysiącem czarnych sromowych warg.

Darmo za chłopa dziedzic ją wydał.
Ciężko żyć dalej z jedną we dwuch — —
Trzy wskazujące paluchy wideł
wskazują pański, kosmiczny brzuch.

U rządczyni atłas w skrzyni,
wyżej skrzyń — samodział.
Wrócił Szela ode Lwowa,
gdzieś się nam zapodział.

Oj, zapodział się, zapodział,
jeno blisko gdzieści —
Siódmy tydzień z pańskich lochów
niema o nim wieści.

Jak przyleciał ode wschodu
jak ten jasny sokół,
kazał pan go bić kijami,
łańcuchami okuł.

Siedzi, siedzi, wiosny czeka.
Dzień już za dniem brzydszy.
Zupę z pomyj jadł na wilję,
na święcone — wszy trzy.

W sadzie drzewa grube,
w bożym lesie grubsze.
Nie wypędzić życia z chłopa,
jak się przy niem uprze.

Za stodołą, w owsie,
siedzi koń na jedli.
Wypuścili Szelę z lochu,
gdzieś go będą wiedli.

Mówił pan do stójki:
« Później zbója stłamszę.
« Wiedźcie mi go na Nowy Rok
« do kościoła, na mszę.

« Trzy dni jeść mu nie dać,
« niech się zrobi bladszy,
« żeby był dla całej wioski
« postrach, jak się patrzy.

To nie pomruk karczmy
opętanej polką —
Rozsadziło kościół ludem,
jak gadzinę kolką.

Nawaliło ścisku,
ani wetknąć dłoń jak.
Aż zapachniał kościół nędzą
cierpką jak amonjak.

Jak wwodzili Szelę
wejściem-frontem przednim,
zachybotał cały naród,
rozstąpił się przed nim.

Na trzy kroki wokół
zmiótł mu przestrzeń wielką,
przygnieciony nagle ciszą
jak olbrzymią belką.

Stanął Szela w progu,
pchnął go Wicek-strażnik.
Sine oko miał pod szmatą,
nie poznał go w twarz nikt.

Jak na Podniesienie
ksiądz niósł w górę kielich,
nie opuścił się na płyty,
na zbutwiałą biel ich.

Jeno nad gromadą
sztywny stał jak fantom
i zadzwonił łańcuchami
w odgłos ministrantom.

Jak go stójka na śmiech
boso wieść przez wieś miał,
ustawiła wieś mu szpaler,
nikt się jakoś nie śmiał.

Jeno z lasu zamieć
wyszła z wiatrem na błoń,
tańcowali w dworskim sadzie,
przewrócili jabłoń.

A jak wieczór księżyc
wzszedł na niebie cichszem,
zapaliła się obora
pode dworskim śpichrzem.

Zasypało studnie,
znikąd wody nawieź — —
Trzy dni sadza czarnym śniegiem
z chmur pruszyła na wieś.

U dziedzica nos jak świeca,
koło nosa — krosta.
Nie pozwolił zgubić Szeli
tarnowski starosta.

Nie chciał dziedzić słyszeć-wiedzieć,
dziś — choć łaski proście —
Czwórką koni zjechał traktem
do Smarzowy w goście.

Jak się witał, grzecznie pytał,
przywiózł z miasta zakup.
« A czy jest też u was we wsi
« taki Szela Jakób?

« Pan Namiestnik, co ma ludu
« jak ten kopiec mrówczy,
« kazał mu się nisko kłaniać
« i zapytać: zdrów czy?

Jak puścili Szelę z lochu
i przywiedli przedeń,
jakoś bardzo głową kręcił,
a wspominał Wiedeń.

Cięgiem krzyczał po miemiecku
i po polsku cosik,
aż we dworze szyby drżały,
jak te listki osik.

Jak już wsiadał, jeszcze gadał —
wiatr zmiótł parę zgłosek —
« Żeby mi tu temu chłopu
« nie spadł z głowy włosek!

« Bo wam dwór ten z ziemią zoram
« aż do samych pól den — —
I w kosmatą czapkę Szeli
kapnął srebrny gulden.

A i gdzież ty, Szela, chodzisz
raz na tydzień, raz na dwa?
Czy na jarmark, hań, po odzież?
czy po frykas? czy po drwa?

Nie na targ po śliwki w occie,
jeno musi ważniej gdzieś,
kiedy w karczmie późno w noc cię
czeka nieraz cała wieś.






Od Smarzowy do Tarnowa
jedna droga — tęcza.
Wrosła w mech ta ścieżka płowa,
coś nią chodził wtenczas.

Do Tarnowa droga prosta.
Mówił Szeli Breinl-starosta
« Rok do roku — minus — plus —
chłopskim krzywdom prędko szlus.

« Uradziło panów …nastu
powyrzynać wszystkich nas tu.
Uzbierali prochu funt, —
na cesarza knują bunt.

« — Cóżeś — mówią — nam za cysarz,
jak z nas tylko krew wysysasz?
Siódmą skórę z nasbyś kradł,
jenoś chłopom za pan brat.

« — Miast ich fochy władzą zmóc twą,
szerzysz po wsiach bałamuctwo,
wietrzysz belkę w każdem źdźble:
tu im krzywda, tam im źle — —

« — Co nam dzielić chłopską dań z kim?
Rządźmy Polskę rządem pańskim!
Który chłopom mąci w łbach,
tego drągiem po łbie — bach!
 
« Mówi cesarz: — Daj pchle grzędę!
Ja się z nimi bił nie będę.
Mają chłopy do nich złość, —
jest ich na to po wsiach dość.

« — Dosić leli łez jak z rynien.
Jażem krzywdom ich nie winien.
Zrobią tak, by bunt ten scichł —
panom fora, ziemia — ich.

« Z tobą chłopy idą rzeszą.
Tyś do Lwowa chodził pieszo.
Tobie mówię: tak a tak —
Przyjdzie chwila — daj im znak.

 « W waszych rękach teraz los wasz.
Com ci mówił, dobrze rozważ:
Komu ziemia — komu grób.
Co masz robić — idź i rób.

Powstał Szela, zbladł znienacka.
Mówił: « Rada — rzecz gromadzka.
« Wieś odmierzy w garść jak w ćwierć
komu wola, komu śmierć.

Idźże, Szela, głowę skrobże.
Cożeś słyszał, rozważ dobrze.
Chodzą lasem wilcy trzej.
Myśl domyśleć w lesie lżej.

Nocą cień się chowa za pnie.
Stoją w śniegu pnie jak w wapnie.
Trzeszczy las jak pokrak srok.
Ziemia — niebo — śnieg i krok.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.