Szpieg (Cooper, 1829-30)/Tom I/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Romans amerykański
Tom I
Rozdział VIII
Wydawca A. Brzezina i Kompania
Data wyd. 1829
Druk A. Gałęzowski i Komp
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. H. S.
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Zdaleka miecz srogi, i płomienie,
Krainie naszéy przyniosły zniszczenie,
Matki, dzieci, zginęły w ofierze,
Krew ich buyne zrosiła murawy,
I iacyż to zwycięzcy, iacy to rycerze?
Téy okrutnéy dobiiaia, się sławy?

Bezimienny.

Ucichła iuż woienna wrzawa, a mieszkańcy Szarańcz ieszcze o iéy skutku nie wiedzieli. Franciszka przyszła z resztą pocieszyć się, obok swéy ciotki i siostry. Pan Warthon przyłączył się także do nich, i właśnie gdy opowiadać zaczął o wszystkich szczegółach uwolnienia się Henryka, Cezar drzwi otworzył od pokoiu, i wprowadził Kapitana Warthon otoczonego trzema ochotnikami.
— Henryk, móy syn! zawołał oyciec, wyciągaiąc swe ręce ku niemu, a nie maiąc dość siły do podniesienia się z krzesła. Ciebież to oglądam? iestżeś więźniem na nowo, życie twoie maże bydź ieszcze zagrożone?
— Szczęście sprzyiało powstańcom, odpowiedział Henryk, robiłem co mogłem dla ocalenia wolności moiéy, ale można powiedzieć, że duch buntowniczy opanował nawet same bydlęta. Koń ów, na którego wsiadłem, uniósł mnie wpośród woysk Dunwoodiego.
— Ranny! zawołały razem obydwie siostry spostrzegaiąc bandażami obwinioną iego rękę.
— Lekka to rana, rzekł Henryk, prostuiąc rękę dla lepszego ich przekonania, iż żadnego niebezpieczeństwa nie było: z tém wszystkiém pozbawiony przez to obrony zostałem, w naypotrzebnieyszym razie.
— I potyczka iuż skończona? zapytał Pan Warthon.
— Koniec dość szczęśliwy, odpowiedział poufale ieden z ochotników; mogę pana zaręczyć, że Anglicy nie będą iuż śmieli powetować straty swoiéy.
Franciszka rumieniąc się i blednąc na przemiany, drżącym nakoniec zapytała głosem, czyby który z Officerów nie był rannym, iak z iednéy tak z drugiéy strony?
— Nie byłoby woyny, gdyby się bez tego obeszło, odpowiedział tenże sam ochotnik. Mówiono mi że Kapitan Singleton zabity, a Maior Dunwoodi.......
Franciszka nie potrzebowała iuż słyszeć więcéy, i bez zmysłów na krzesło upadła. Prędka pomoc oczuciła ią wkrótce, i Henryk obracaiąc się do ochotnika: czy Maior ranny? zapytał:
— Ranny! nie: zdrów zupełnie: Gdyby go kula trafić mogła, nie powinienby żyć na świecie, lecz iak mówi przysłowie, kto ma wisieć nie utonie. Chciałem tylko powiedzieć, że Maior mocno iest dotknięty śmiercią Kapitana Syngletona. Ale gdyby mnie się kto zapytał: dla czego ta ładna Panienka zemdlała, ieszczebym się w tém lepiéy wytłumaczył.
Franciszka zarumieniła się na nowo, i odeyść właśnie miała, gdy stary Negr, Majora Dunwoodi oznajmił. Uśmiechnęła się łagodnie uyrzawszy go wchodzącego, lecz w momencie niespokoyność, i smutek zaczął trwożyć iéy duszę, kiedy w iego twarzy nieprzewidzianą zmianę dostrzegła. — Trudami ieszcze boiu znużony, myśląc o środkach iakieby przedsięwziąść wypadało, gdyby Anglicy pokazali się na nowo na płaszczyźnie, lękaiąc się o życie mężnego Officera, do którego szczerze był przywiązany; zasmucony, iż los woyny poddał Henryka w tak niebezpieczne dla niego położenie, czuł on i cierpiał więcéy w téy chwili niżeli mu miłość, uyrzenie kochanki swoiéy, i zdobyte laury, cieszyć się pozwalały.
Ledwie ukłonił się wchodząc, zbliżył się do Gospodarza domu:
Panie Warthon, rzekł do niego z prędkością ubliżaiącą wprawdzie grzeczności, lecz którą sama nagłość czasu wymagała: ieden z moich przyiaciół, niebezpiecznie, może i śmiertelnie ranionym został, w nadziei, więc dobroci twoiéy przynieść go tu kazałem.
Naylepiéy zrobiłeś Maiorze! odpowiedział Warthon, wiedząc iak ważną było rzeczą dla iego syna, zjednać sobie względy woysk Amerykańskich: dom móy, dodał daléy, zawsze iest otwarty dla współrodaków moich, szczególnie téż dla przyiaciół Maiora Dunwoodi.
— Bardzo Panu dziękuię, rzekł Maior, za siebie, iako téż i za tego, który w téy chwili oświadczyć mu swéy wdzięczności nie iest w stanie. Prosić tylko będę o wskazanie mieysca, gdzieby ów nieszczęśliwy mógł leżeć spokoynie.
— W tym momencie, rzekł Warthon, i wstał z krzesła dla pokazania mu przeznaczonego pokoiu.
Franciszka odprowadziła ich aż do sieni, i dotkliwie uczuła, że odchodząc Maior nawet na nią nie spoyrzał. Wracaiąc do siebie spostrzegła w téy chwili człowieka, bardziéy do trupa podobnego, którego na płaszczach niesiono, Dunwoodi pobiegł ku niemu, wziął go za rękę, i niosącym go ludziom, ostrożność i uwagę zalecał, okazuiąc się dla niego tyle troskliwym, ile nim tylko prawdziwy przyiaciel bydź może. Franciszka trąciła przypadkiem Maiora, i gdy ten się obeyrzał, anielskiém weyrzeniem rzuciła na niego, na które nie otrzymawszy wzaiemnego czułości dowodu, zmartwiona, pomieszana, do swego osobnego odeszła pokoiu.
Kapitan Warthon, zaręczywszy słowem honoru, iż nie będzie więcéy szukał sposobów ucieczki, wolnym od dozoru został. Zaymował się on właśnie urządzeniem potrzebnych wygód, amerykańskiemu Kapitanowi, przykazuiąc ludziom iżby mu na niczém nie zbywało, gdy w tém w sieni spotkał się z Doktorem, który go na placu bitwy opatrzył, a którego Major do kapitana Syngletona przywołać kazał.
— Ah! zawołał przybywaiący Eskulapiusz, z ukontentowaniem widzę dobre skutki pomocy moiéy; ale zaczekay, rękaw masz rozdarty, a tu czas nagli...... nie masz szpilki? nie, nie; znalazłem przecie iedną, nie należy tego pokazywać żeś ranny, boby ieszcze który z naszych chirurgów gotów ci rękę amputować.
— Niech go Bóg odwraca odemnie, żadnego w życiu moim znać nie chcę, odpowiedział Kapitan.
— Sytgreaw! zawołał Dunwroodi, ze schodów, Sytgreaw pośpieszay! biedny Syngleton iuż umiera; bo mu się, krew niezmiernie teraz puściła.
— Jak to! ten Syngleton! biedny Jerzy! zawołał Doktor przyśpieszaiąc swe kroki. Nieba iakaż go szkoda! iednak żyie, a gdzie iest życie, tam i nadzieia. Piérwsza to rana iaką dziś widziałem, żeby z niéy wyprowadzić można. Kapitan Lawton nauczył iuż żołnierzy swoich, że każdy z nich zaraz na śmierć zabiia. Szczęście że Jerzy razem z nim służy, i że iak mi mówi od kuli raniony.
— Rozmawiaiąc tak z sobą wszedł do pokoiu, gdzie młody Kapitan na śmiertelnéy leżąc pościeli, podniósł swe oczy na niego, i wymuszonym powitał go uśmiechem. — To iego weyrzenie, to uczucie nieiakiéy radości, które tłómaczyć się zdawał, iż w nim całą życia swoiego widział nadzieję, wzruszyło czułe z natury serce Doktora Sytgreaw, że aż musiał zdiąć okulary dla otarcia łez, które mu wzrok ciemniły.
W mgnieniu oka wziął się do opatrzenia chorego, lecz i w tym razie, nie mógł się, utrzymać od nałogowego sobie wielomówstwa.
— Kiedy rana, rzekł, od kuli ieszcze pochodzi, nie tracę ia nigdy nadziei. Kula albowiem, albo rozrywa od razu wszystkie muszkularne części, albo ich wcale nie narusza. Zupełnie co innego rana od pałasza; zwłaszcza iak żołnierze kapitana Lawtona, co rąbią bez litości; żaden z nich nie tnie żeby nie przeciął żył arterycznych, lub czaszki z głowy nie zdiął, i oczywiście takie rany uleczyć się nie dadzą, bo zawsze ranny wprzód umrze, nim chirurg przybędzie. Założę się o każde mieysce, gdzie tylko kapitan Lawton przeszedł ze swoim oddziałem.
Dunwoodi przyzwyczaiony do obszernych rozpraw swego chirurga, nie przerywał mu, ani téż słowa nie odpowiedział, i tylko z niespokoynością czekał zdania Doktora.
Z nadzwyczayną cierpliwością Syngleton za pomocą kulociągu, wytrzymał wydobycie z siebie kuli. Zresztą na pierwszy moment ból mu ustał, i Sytgreaw uśmiechnąwszy się rzekł:
— Prawdziwie trzeba bydź chirurgiem, żeby uczuć co to za rozkosz sprawia wyszukanie w ciele ludzkiém takiéy, iak ta iest kuli, która obiegła wszystkie części żywotne, ani na włos ich nic naruszywszy; lecz kiedy swym pałaszem kapitan Lawton......
— Mnieysza oto, przerwał Dunwoodi, powiedz czy iest iaka nadzieia? można znaleźć kulę.
— Nie trudno to znaleźć, co się trzyma w ręku, odpowiedział Doktór pokazuiąc mu kulę.
I rozłożywszy na stole dostarczone przez gospodarza domu szarpie i bandaże: taki obrót wzięła, dodał, iakiegoby nigdy kapitan Lawton pałaszem swym nie zachował, chociażem go uczył iakie powinno bydź cięcie, aby nie było szkodliwe. Czy uwierzysz Majorze, że dziś na poboiowisku widziałem konia z łbem odciętym. — Nikt tylko Lawton podobnie uderzyć może.
— Mylisz się, rzekł Dunwoodi, który o swym przyiacielu iuż pewną powziął nadzieię, to ia tego konia zabiłem.
— Major! zawołał zdziwiony Sytgreaw puszczaiąc z reki przygotowany bandaż, ale wiedzieć przecież musiałeś, że to koń był tylko.
— Przyznaię, że w tem miałem nieiaką wątpliwość, odpowiedział Major z uśmiechem.
— Nie godzi się, rzekł Doktor, żeby ludziom takie olbrzymie zadawać ciosy: inaczéy wszelkie usiłowania sztuki naszéy na nic się nie zdadzą. I pytam co tego za potrzeba? czy ich woyna wymaga; wszakże nayważnieyszą iest rzeczą zostać panem bitwy, czegóż pastwić się nad nieprzyiacielem, który nigdy człowiekiem bydź nie przestaie. Gdybyś wiedział Majorze, ile to ia czasu straciłem, aby dać uczuć kapitanowi Lawton...
— Myśl teraz lepiéy o kapitanie Syngleton, przerwał z niecierpliwości Dunwoodi.
— Nie zapomnę o nim: biedny Jerzy! trzeba przyznać, że i tak wyszedł szczęśliwie. Ale żebyś wiedział Majorze, ile to razy po bitwie stoczonéy, przez kapitana Lawton szukałem na poboiowisku takiego rannego, którego wyleczyć niemałym byłoby zaszczytem: lecz nie: same tylko zadrażnienia, albo śmiertelne ciosy. Ah! Majorze, oręż u takiego Samsona iak Lawton, iest to samo, co u szalonego miecz w reku.
W tym momencie goniec oznaymił Majorowi, iż iego obecność na polu bitwy, niezwłocznie iest potrzebną.
Uścisnąwszy za rękę swoiego przyiaciela, pożegnał go z zapewnieniem, iż wkrótce do niego przybędzie, i mrugnąwszy na Doktora, wyszedł z nim razem z pokoiu.
— Jakże myślisz, będzie uleczonym?
— Może bydź, odpowiedział krótko Sytgreaw.
— Bogu niech będą dzięki, zawołał Dunwoodi schodząc ze schodów, gdy tymczasem Doktór do pokoiu rannego powrócił.
Nim Major odiechał, przyszedł ieszcze na moment do salonu, gdzie cała familia zebraną była. Nie miał on iuż w swych rysach dawnego smutku i niespokoyności wyrazu, i owszem łagodny uśmiech, lice iego ożywiał.
— Dość cię zobaczyć, móy kuzynie! odezwała się do niego Miss Peyton, aby wiedzieć iż Doktor zapewnić cię musiał o zdrowiu twego przyiaciela, który cię tak mocno obchodzi.
— I który rzetelnie na to zasłużył, dodał Major z zapałem. Nie ma Officera, niema żołnierza w naszym pułku, któryby Syngletona nie kochał iak brata. On iest tak otwarty, tyle dla każdego uprzeymy, iż iego charakter, ułożenie, prawdziwie kochać go każe; dobry, łagodny, w godzinę bitwy łączy nieustraszoną odwagę, i wówczas z baranka, w lwa się zamienia. Bogu chwała, iż żyć będzie, ale potrzebuie wielkiego starania, i temu polecam go wam, moie Panie! dodał spoglądaiąc na Miss Peyton i na obiedwie iéy siostrzenice, i czułe swe weyrzenie zatrzymuiąc na Franciszce, któraby téy chwili pociechy, za żadne skarby wówczas mieniać nie chciała.
— Powinieneś bydź przekonany, rzekła do niego, iż przyiaciel twóy, znaydzie w domu oyca moiego tę troskliwość, iakiéy tylko stan iego wymaga.
— Nie wątpię o tém bynaymniéy, chciałbym iednak wyższe dla niego wyiednać względy, niźli te, które gościnność udziela, chciałbym żeby iako należący do familii mógł bydź uważany. Mogę miéć to przyrzeczenie? zapytał Major Franciszki, w powtórném spoyrzeniu, nayżywsze swe maluiąc uczucia.
— Nie będziem robić żadnéy różnicy, między naszym bratem, a przyiaciclcm twoim, odpowiedziała Franciszka.
— A Pani Miss Warthon, zapylał Sary, zechcesz że zapomnieć, że Syngleton nie nosi na sobie znaków stronnictwa, któremu sprzyiasz?
— Cierpiący do żadnego stronnictwa nie należy, rzekła Sara z powagą.
— Dziękuię po tysiąc razy za tę iéy dobroć, dziękuię, i obracaiąc się do kapitana Warthon: Henryku rzekł, honor droższy mi iest nad życie, i spodziewam się, iż równie go cenisz. Nie daię ci żadnéy warty: słowo naylepszą iest dla mnie rękoymią. Zostań tutay dopóki z tych stron nie wyidziem, co za kilka dni zapewne nastąpi. —
— Nie nadużyię twoiego zaufania, Majorze Dunwoodi! odpowiedział Henryk podaiąc mu rękę, chociażbym wiedział, że mnie czeka ten sam wyrok, iaki z rozkazu waszego Washingtona na maiorze Andrzeiu wykonanym został.
— Henryku, rzekł uniesiony Major, mało znasz ieszcze Bohatyra, będącego na czele woysk naszych. Byway zdrów, zostawiam cię, gdziebym sam chciał pozostać, i gdzie nieszczęśliwym nazwać się nie można.
Wyszedł spoyrzawszy raz ieszcze na Franciszkę, która saméy sobie wyrzucać zaczęła, iż go zrazu o oboiętność posądzać mogła.
Z przybyciem swoiém na pole bitwy, dowiedział się iż szczątki Angielskiego woyska udały się ku zachodowi, celem odzyskania swych statków, na których wylądowali, iako téż dla powrócenia na nich do New-Yorku. Zamiarem przeto było Kapitana Lawtona, aby im przeciąć kommunikacyą od morza, i nie dopuścić odbicia od stałego lądu, na którym mogliby zniszczyć do reszty iuż i tak o połowę zmnieyszone ich siły. Major iednak z innéy zupełnie strony krok ten za zbyt szkodliwy dla siebie uważał; raz że piechota Angielska przechodziła przez góry, obwarowane skałami, na których kawalerya bez znacznéy straty attakowaćby nie mogła: drugi raz, że inny korpus nieprzyjacielski, pokazał się na pograniczu New-Yorku: nie chciał zatém osłabiać sobie przez to nadaremnie swoiego oddziału, któremu dowodził: i zalecił tylko Kapitanowi Lawton, iżby czuwał z daleka nad obrotem i poruszeniami nieprzyiaciela.
O kilka mil od Szarańcz, leżało małe miasteczko, które dla położenia swoiego spiżarnią tamecznych okolic nazwane zostało. Dunwoodi tak pod względem zapewnienia sobie żywności, iakotéż iż pozycya ta środkowym była punktem woiennych działań, rozkazał żołnierzom swoim udać się do niego i w niém swoią kwaterę założyć.
Sam świadkiem będąc wymarszu, i przewiezienia rannych, spostrzegł pomiędzy ieńcami Pułkownika Welmer, i nie mogąc sobie darować podobnego o nim zaniedbania, zbliżył się ku niemu przepraszaiąc go w naygrzecznieyszych wyrazach, iż dotąd w takiem zapomnieniu zostawał. Ozięble podziękował Welmer swoiemu zwyciezcy, i gdy się uskarżał na ból lewego ramienia, iakiego po swém spadnięciu z konia doznawał, Dunwoodi oświadczył mu iż go każe odprowadzić do domu Warthona, gdzie znaydzie potrzebną pomoc dla siebie, oraz, że mu pozwala pozostać tam na słowo, dopóki dalsze rozkazy nie zaydą: z prawdziwą téż radością Pułkownik w mieysce swego przeznaczenia pośpieszył.
— Pułkowniku Welmer! zawołał Henryk widząc go wchodzącego do pokoiu. Fortuna nie sprzyiała że ci lepiéy odcmnie? zapomniy iednak co cię dotknęło, i bądź pewien, iż cały dom oyca moiego, starać się będzie uprzyiemnić przykre dla ciebie chwile.
Pan Warthon przyiął nowego gościa z pozorną otwartością, iaką w każdym podobnym wypadku zachować umiał. Henryk zaś pobiegł do pokoiu Kapitana Syngletona, uwiadamiaiąc Doktora, iż inny ranny Officer pomocy iego potrzebuie. Sytgreaw porwał na prędce swóy pugilares z instrumentami i co żywo z Kapitanem Warthon zeszli ze schodów. Wchodząc do Pułkownika, spotkali się we drzwiach z trzema damami, które poznawszy ich po głosie w drugim pokoiu, właśnie ztamtąd wychodziły. Miss Peyton zatrzymała się na moment, zapytuiąc się o zdrowie Kapitana Syngletona: Franciszka zaś nie mogła utrzymać się ze śmiechu, na widok pociesznéy facyaty Chirurga, który w takim samym był ieszcze stanie, w iakim go Henryk na poboiowisku znalazł. Nadto idąc na opatrzenie rany Officera Amerykańskiego, przewiązał się szerokim fartuchem, który z przodu iak spódnica się zdawał; co do Sary, zeyście się iéy z Welmerem w tak smutném iego położeniu mocno ią dotknęło, iżby dziwaczny ubiór Doktora zwrócił iéy uwnge. Chociaż bowiem od dawna nie widziała Pułkownika, nigdy iednak o nim zapomnieć nie mogła, i ieżeli w przyszłości kreśliła sobie obraz swego szczęścia, Welmer iedynym zawsze był iego celem. Wprawdzie nie zaymowała ona tak mocno uczuć Pułkownika, z tém wszystkiém nie bez pewnéy przyiemności, uyrzał młodą osobę, któréy w New-York okazywał ciągłe dowody życzliwości swoiéy.
— To Pan bez wątpienia potrzebowałeś moiéy pomocy? rzekł Sytgreaw do Pułkownika wchodząc do pokoiu. Day Boże iżbyś się nigdy nie spotkał z Kapitanem Lawton, gdyż w takim razie pomoc moia byłaby iuż pewnie za późną.
— Musi tu bydź w tém iakaś pomyłka, rzekł Welmer wyniosłym tonem; Major Dunwoodi miał mnie odesłać do swego chirurga, nie zaś do staréy baby, którą widzę przed sobą.
— To Doktór Sytgreaw! rzekł Kapitan, parskaiąc od śmiechu: mnóstwo zatrudnień, iakie miał dzisiay, nic pozwoliły mu przyłożyć starania do swéy toalety.
— Przepraszam bardzo, rzekł Pułkownik, zrzucaiąc z siebie mundur, dla pokazania stłuczonego mieysca, które raną nazywał.
— Mości Panie! zawołał Doktór, ieżeli pięć lat nauk w Edymburgu, dziesięć lat doświadczenia w szpitalach londyńskich, setne amputacye członków ludzkich, teorya i praktyka, w różnych operacyach, iakim tylko człowiek ulegać może, ieżeli zresztą patent na Doktora Chirurgii, przez Stany Amerykańskie wydany, może bydź kwalifikacyą Chirurga, mam prawo i powinienem nim sié nazywać.
— Przepraszam, powtórzył Pułkownik, Kapitan Warthon poprawił właśnie moią omyłkę.
— Bardzom wdzięczny Kapitanowi, odpowiedział Sytgreaw, rozkładaiąc z nayzimnieyszą krwią instrumcnta swoie do amputacyi potrzebne. Teraz proszę mi pokazać swoią ranę. Jak to! to zadraśnienie na ręku, któź go tak skaleczył?
— Dragon z woyska powstańców.
— Niepodobna Mości Panic, znam ia iak oni rąbią. Biedny Syngleton teraz ieszczeby silniéy uderzył. Zresztą, dodał przykładaiąc mu do reki kawałek powszechnie znanéy kitayki angielskiéy, dopełni to pańskiego życzenia, gdyż pewien iestém, iż tego tylko żądałeś odemnie.
— Cóż przez to rozumiesz, Mości Doktorze? zapytał Pułkownik obrażonym tonem.
— Że chcesz uchodzić za rannego, odpowiedział Doktór. — Możesz nawet przydać, iż cię stara Baba opatrzyła, bo i w saméy rzeczy nie potrzebuiesz innego chirurga.
Podczas tego, iazda Amerykańska uporządkowała się i wyszła z płaszczyzny. Na czele iéy dowodził Maior Dunwoodi, moment uniesienia iuż był minął, krew nie tak gorąco wrzała w iego żyłach, iak za daném do boiu hasłem; smutek ogarnął iego duszę, i raz ieszcze obrócił się w te stronę, zkąd było widać Szarańcze. Kobiéta w oknie stoiąca, powiewała chustką w powietrzu: odpowiedział iéy kilkakrotném pałasza skinieniem, a góry za które zachodził, porwały mu z oczu tę, co mu naydroższym w świecic była przedmiotem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.