Szpieg (Cooper, 1829-30)/Tom I/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Romans amerykański
Tom I
Rozdział VII
Wydawca A. Brzezina i Kompania
Data wyd. 1829
Druk A. Gałęzowski i Komp
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. H. S.
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Lubię podczas pokoiu skromne ułożenie,
I nieśmiałe rozmowy, i wdzięczne spoyrzenie,
Lecz kiedy odgłos boiu spokoyność zabierze,
Do-broni krwi pragniycie, zuchwali rycerze!
Lubię, kiedy do mordów przyidzie się gotować,
Aby wtenczas tygrysią wściekłość naśladować,
Niech oczy, usta, hardość któréy nic nie nagnie,
Ostrzeże nieprzyiaciół, iak się krwi ich pragnie,

Szekspir.

Położenie kraiu, lasy któremi iest okryty, odległość przedzielaiąca go od Anglii, i owa łatwość z iaką Anglicy, panuiąc na oceanie, mieć mogą w przeniesieniu teatru woyny, i iednego punktu na drugi, wszystko to powodowało naczelników ich rządu do wysłania woysk swoich na uiarzmienie posiadłości Amerykańskich, dobiiaiących się swego politycznego istnienia.
Mimo iednak tak szczytnych zamiarów wielkiéy Brytanii, nie wysłała ona do Ameryki nad dwa pułki regularnéy iazdy; ale za to stosownie do porady dowodzców woysk królewskich, pułki i korpusy całe, z różnego rodzaiu ludzi zbierane, po różnych formowały się prowincyiach. Naywiecéy ochotników przystawało do woyska dla dobrego żołdu; żaden z nich iednak nie znał co to wsiąść na konia, iak bronią robić, i w boiu zachować się należy. Często nawet z pułków pieszych, wybierali do kawaleryi, i rekrut co iuż był trochę służby się poduczył, zapomniał co umiał, a nie znał tego, czego się miał nauczyć. Słowem konna ta infanterya zastępowała lekką, a Hessy ciężką iazdę; obydwie zaś państwu Wielkiéj Brytanii wielkich nie przyniosły korzyści.
Przeciwnie Amerykańska kawaleryia naylepszém nazwać się mogła woyskiem: szczególnie téż pułki z południowey prowincyi, odznaczały się wyborem ludzi, ich karnością i męztwem, i nadewszystko dowódzcami swemi, którzy z rzadką znaiomością sztuki woyskowéy, łącząc miłość oyczyzny, umieli sobie zjednać serca żołnierzy swoich. Wszyscy dobrane i śliczne mieli konie: zgoła możeby w całym świecie trudno było znaleźć w owéy epoce lepszéy iazdy, nad niektóre pułki rzeczypospolitéy Amerykańskiey. Wszakże kiedy Anglicy, ograniczali się na zachowaniu przy sobie portów morskich i miast znacznieyszych, Amerykanie zaymowali prawie wszystkie wsie, i cały środek kraiu.
Pierwsze straże maiora Dunwoodi dały ognia, i cały iego oddział pałał chęcią iak nayprędszego okazania, nowych waleczności swéy dowodów. Nie długo ziściło się to życzenie, gdyż nieprzyiaciel powoli schodząc z gór na płaszczyznę, spotkał się z sformowanemi w kolumny hufcami powstańców. W pośrzód licznych szeregów Angielskich, Maior po zielonych mundurach i okrągłych kapeluszach poznał na przodzie tak nazwanych pastuchów, i za niemi w drugim korpusie w ołowianych hełmach i na ogromnych drewnianych siodłach, postepuiących Hessów.
Wszyscy stanęli naprzeciw domu Bircha, uszykowali się w porządku, gotuiąc się co chwila do boiu. Piechota właśnie téż wtenczas przeszła wąwozy, zmierzaiąc ku zachodniéy stronie rzeki, o któréy iużeśmy powyżéy powiedzieli.
Dunwoodi rozkazał się cofnąć swoiemu woysku, zwolna i w naywiększym porządku. Dowódzca Angielskiéy iazdy, nicchcąc utracić sposobności tak łatwego iak mu się zdawało zwycieztwa, natychmiast rotami nacierać postanowił. Pastuchy wówczas tylko odważni, gdy nieprzyiaciela uciekaiącego przed sobą widzieli, przypuścili swe konie, wrzeszcząc przeraźliwym głosem zwycięzkie hasło.
Hessy udali się także za niemi, lecz wolniéy, i nierównie w większym porządku. Co tylko pominęli góry, przy których Lawton ukryty na zasadzce czekał, Duuwoodi kazał odwrócić swym żołnierzom, przypuścić do attaku, i uderzył na nieprzyiaciół, właśnie wchwili kiedy oddział Kapitana różne wydaiąc okrzyki, z tyłu na nich napadł.
Pastuchy, którzy iedynie uciekaiących ścigać umieli, przerażeni tak niespodzianém zjawiskiem, na wszystkie rozprószyli się strony. Hessy pozostali sami na placu; bitne to woysko, przyzwyczaione do surowéy karności, broniło się z nieustraszoném męztwem, lecz gdy ich szeregi wszędzie złamane zostały, i strata coraz bardziéy zwiększać się zaczęła, widząc że dalszy opór byłby niepodobnym, cofnęli się z pola, i zaięli swe stanowisko z tyłu za piechotą, która właśnie w tym momencie z gór na płaszczyznę schodziła. Pastuchy zaś rozpierzchnąwszy się gromadami, nie znaleźli się iak w Harlaem o milę od placu bitwy, gdzie iuż zupełnie bezpieczni bydź mogli. Nie ieden iednak spokoyny rolnik ucierpiał na téy ich ucieczce, bo gorsza od szarańczy, banda tych rabusiów, zabrała lub zniszczyła rąk starowniéyszych pracę.
Że utarczka ta, iakieśmy wyżéy nadmienili, miała mieysce naprzeciw domu Szarańcz, Cezar przeto skrywszy się za ścianę przez ostrożność, aby go przypadkiem kula nie drasnęła, przypatrywał się ciekawie wszystkim obydwóch woysk poruszeniom. Stoiący przy drzwiach szyldwach, który bez obawy piersi swe na niebezpieczeństwo narażał, patrzał na to rozsądne iego stanowisko, z nieiakim szyderskim uśmiechem.
— Mości czarnogłowcze[1] rzekł do niego, zdaie mi się, iż musisz bydź niezmiernie przywiązany do swéy osoby.
— A mnie się zdaie, odpowiedział Cezar, iż kula tak czarnego Afrykana, iak oliwkowego Amerykanina, równie trafić, może.
— Ażebyśmy się o tém lepiéy przekonali! rzekł dragon ściągaiąc rękę do pistoleta.
Zadrżał zrazu Cezar, lecz wkrótce ochłonął z przestrachu, widząc dragona śmieiącego się do rozpuku. Właśnie w tym samym działo się to momencie, gdy oddział Maiora Dunwoodi ustępować zaczął, i co Cezar za prawdziwą wziął ucieczkę.
Powstańcy zwyciężeni rzekł; trudno im ieszcze mierzyć się z woyskiem Króla Jerzego: maior Dunwoodi prawda że odważny, ale cóż on sam nic nieporadzi? daremne rzeczy; regularne woysko zawsze przewagę mieć będzie. —
— Moment! tylko moment! zawołał Dragon, zobaczysz iak tu móy kapitan wyidzie z zasadzki, co się tu zrobi z twoiém regularném woyskiem. —
— Skutek sprawdził przepowiedzenia żołnierza, i stary Negr uyrzał wkrótce z zadziwieniem, zupełną woysk Angielskich rozsypkę.
Dragon zaś postrzegłszy uciekających pastuchów, krzyczeć zaczął z radości, co sprowadziło do okna iego towarzysza, czuwającego w pokoiu nad osobą kapitana Warthon.
— Patrzay Tomaszu, zawołał, patrzay! iak Kapitan przetapia ołowiane hełmy Hessów! a Major! zabił konia pod tym Officerem! do stu piorunów, czemuż lepiéy nie zgładził tego Hollendra, co na nim siedział.
Przy parkanie otaczaiącym podwórze domu, stały przywiązane konie obydwóch Dragonów. Dway z rozbitego korpusu pastuchy przelecieli w galopie około tego parkanu, zmierzaiąc ku lasowi niedaleko za domem leżącego. Skłonność do grabieży iedyną było namiętnością owéy hołoty, iakżeby więc i ci spokoynie przeiechać mogli, widząc dwa konie bez dozorcy, a nie zabrać ich z sobą? Zsiedli zatem ze swoich podiezdków, i gdy żołnierskie konie odwiązywać zaczęli, waleczny Dragon stoiący przy drzwiach na warcie, pobiegł ku nim z pistoletem w reku, grożąc śmiercią napastnikom, ieżeliby się natychmiast nie poddali. Towarzysz iego pilnuiący Henryka, wychylił się aż do połowy okna, wrzeszcząc co miał siły, różne przeklęstwa i groźby dla odstraszenia dwóch zuchwałych maruderów.
Przyiazna to właśnie była dla Kapitana Warthona pora. Pułk iego nie był iak o milę odległości, konie zaś luźne na wszystkie strony, po górach i płaszczyźnie biegały. Porwawszy zatem za nogi swego piorunuiąccgo Argusa, oknem go zdomu wysadził. Okno choć na piérwszém piętrze nie było bardzo wysokie, a ziemia iak często się zdarza, od tyłu domu chwastami zarosła. Dragon nie skaleczył się przeto, ani omdlał po swéy niespodzianéy przeiażdce. I owszem, zerwał się prędko, pogroził Henrykowi, i pobiegł ku drzwiom chcąc powrócić do domu, ale Cezar iuż ie był na klucz zamknął, i ze swym połączył się Panem.
Podczas tego, drugi Dragon ucieraiąc się z Pastuchami wołał na gwałt swoiego kolegi, który widząc iak był przez dwóch rabusiów opadnięty, pobiegł mu na pomoc i zrównał ich sile. Pierzchnęli nakoniec włóczęgi, uprowadzaiąc z sobą iednego konia, lecz Dragony puścili się w pogoń za niemi, dogonili, a z zaszłéy pomiędzy niemi utarczki, szczęk broni i wzaiemne złorzeczenia, słychać tylko było w powietrzu.
— Uciekay teraz, młody Panie! zawołał Cezar, uciekay czém prędzéy!
— Zapewne, Cezarze! odpowiedział Henryk, iest to iedyny moment ucieczki. I obróciwszy się do swego oyca, który widząc nienaygrzecznieysze obeyście się syna z dozorcą swoim, przerażony i prawie odrętwiały, na stołku siedział. Kochany Oycze, uściskay za mnie me siostry, rzekł, i zeszedł ze schodów co żywo.
Jego myślą było uciekać tyłem od ogrodu: lecz widząc przy parkanie stoiącego iednego konia Dragonów, pobiegł ku niemu, odwiązał go i wsiadłszy na niego, popędził w galopie wąwozami, maiąc to na uwadze, że choć tym sposobem nierównie ialćy drogi nałoży, będzie sic mógł iednak połączyć z piechotą królewską, która zawsze zaymowała pozycyą prawego brzegu rzeki.
Nie posiadał się z radości wolnym zostawszy, i szczęśliwy iakby się na świat drugi raz narodził, udał się na prawo zmierzaiąc ku rzece, gdy w tém usłyszał głos dobrze sobie znaiomy wołaiący na siebie.
— Brawo, Kapitanie Warthon! brawo! nie oszczędzay konia ani ostróg, ale daléy ieszcze na lewo, bezpieczniéy rzekę przebędziesz.
Podniósł oczy w górę zkąd głos wychodził, i nad wszelkie spodziewanie swoie uyrzał Harweya Bircha siedzącego na urwisku skały, i przypatruiącego się poruszeniom woysk obydwóch. Niedługo myślał nad iego poradą: zwrócił konia w wskazaną sobie stronę i przebywszy rzekę po moście, o iakimeśmy nadmienili, spotkał się wkrótce z Pułkownikiem Welmer, dowodzącym piechotą Królewską, po za którą Hessy formowali się na nowo.
— Kapitanie Warthon! zawołał Pułkownik, co widzę w niebieskim surducie, i na koniu Amerykańskiego Dragona? zkądże iak z obłoków do nas zstąpiłeś?
— Bogu niech będą dzięki, odpowiedział Henryk, żem wolny i bezpieczny z wami, nie ma pięciu minut iak byłem więźniem, zagrożonym szubienicą.
— Szubienicą! ci zdraycy śmieliżby ieszcze iedno popełnić zabóystwo? czyż iuż im niedosyć na nieszczęśliwym Andrzeiu? cóż ieszcze mogli mieć za powody, do podobnego tobie zagrożenia?
— Te same, iakich użyli do zgubienia Andrzeia rzekł Kapitan, i opowiadać zaczął zebranym około siebie Officerom, całą historyą niewoli swoiéy, podczas kiedy niedobitki Heskie ściągać się powoli zaczęły.
— Winszuię ci z całéy duszy, kochany Henryku, zawołał Pułkownik, po stokroć razy szczęśliwym nazwać się możesz, żeś się potrafił wryrwać z rąk ich morderczych.
— Nie można nazwać mordercami, Pułkowniku! rzekł Henryk z nieiakiém uniesieniem, tych to ludzi, któremi Major Dunwoodi dowodzi.
— Mnieysza o to, póydziemy na nich, będziesz miał porę powetowania swéy krzywdy.
— Sądziszże Pułkowniku, iż skutkować co będzie, kiedy przeydziemy rzekę, i staniem naprzeciw wybornéy kawaleryi, ożywionéy ieszcze energią świeżo odniesionego zwycieztwa?
— Nazywaszże zwycięztwem ucicczkę tych niedołęgów Heskich? sądzisz tak o naszéy przegranéy, i o twym sławnym Dunwoodi, iak gdyby gwardye królewskie całkiem iuż zniesione były.
— Pozwól sobie powiedzieć Pułkowniku, iż gwardye Królewskie spotkawszy się z tą dzielną kawaleryą, szanować tu ią pewnie nauczą. Dunwoodi albowiem iest iednym z znakomitych dowódzców w woysku Washingtona.
— Dunwoodi! powtórzył Pułkownik, podobno, że znam gdzieś to imię, i zdaie mi się, żem nawet widział te figurę.
— Mówiono mi, żeś go poznał w domu moiego oyca w New-York.
— Ach! przypominam sobie owego młodego trzpiota, rzekł Welmer z złośliwym uśmiechem, i takimże to Rycerzom niepodległy kongres Amerykański, powierza dowództwo woysk swoich?
— Pułkowniku! zapytay się komendanta Hessów, czyli Major Dunwoodi godnym iest tego wyboru, odpowiedział obrażony Henryk, tém lekkiém swoiego przyiaciela cenieniem.
Welmer czuł w sobie dość dumy i meztwa, iżby nieprzyiacielowi jakąkolwiek wyższość nad siebie przyznawał. Oddawna służył on i walczył w Ameryce, ale przypadek zdarzył, iż zawsze miał do czynienia z nowemi rekrutami, nad któremi łatwo mógł odnieść zwycięztwo. Zresztą patrząc codziennie na swoie woysko z Anglików złożone, których lud dobrany, prosta postawa, zaczesane peruki, wyglansowane karwasze, którzy maszerowali regularnie, i wszystkie obroty naydokładniéy wykonywali, uważał za niepodobieństwo, iżby tacy żołnierze przez pospolite ruszenie Amerykanów, zwyciężeni bydź mogli.
— Chciałżebyś Kapitanie, rzekł rozgniewany Pułkownik, iżbyśmy ustąpili temu motłochowi, i nie zerwali tych laurów, któremi nadymać się gotowi, a które ty im przyznaiesz?
— Chciałbym Pułkowniku, ażebyś wprzódy zastanowił się na iakie niebezpieczeństwo żołnierzy swych narazić możesz?
— Żołnierz Angielski nie zna niebezpieczeństwa.
— Dayże rozkaz do marszu, zawołał Warthon, a zobaczysz czyli Kapitan 60 pułku mniéy czuie w sobie męztwa, od Pułkownika Gwardyi!
— Poznaię ciebie w tym zapale, kochany Henryku! rzekł pułkownik łagodniéyszym tonem, ale ieżali masz co do przytoczenia przeciwko zamiarowi naszemu, powiedz a chętnie słuchać cię będę. Znasz zapewne siły powstańców? iak wielka ich liczba może bydź na zasadzce?
— Oddział piechoty, rozstawiony iest po nad brzegiem lasu z prawéy strony, a kawaleryą masz przed sobą.
— Póydziemy ią wyprzeć z iéy stanowiska. Panowie! przeydziemy rzekę kolumnami i rozwiniemy się na drugim brzegu; inaczéy gdybyśmy tu rok stali, ci waleczni Yankessy na wystrzał karabinowy zbliżyć się do nas nie ośmielą. Kapitanie Warthon! proszę cię chciey przy mnie mieysce adjutanta zastąpić.
Henryk oświadczył, że gotów iest na każde zawołanie swego starszego, lecz w duchu nie upatrywał w owém działaniu, tylko nierozsądek, i zawczesną zuchwałość.
Podczas téy narady i przygotowań, zaszłych pod okiem Amerykanów, Dunwoodi zgromadził swe woysko, kazał odprowadzić kilkunastu zabranych jeńców, i powrócił w te same stanowiska, gdzie na początku attakowanym został, sposobiąc się na nowo do boiowego szyku. Kapitan Lawton przy boku Majora będący, rozpoznawał przez perspektywę pozycyą nieprzyjaciela, i myślał nad tém, czyby mu wzbronić przeyścia rzekł, czyli téź dopiero na drugim brzegu, stanowczo z nim się rozprawić.
— Co to za ieden, uwiia się w tym niebieskim surducie, zawołał iedną razą:
— Na honor! to istota inego wynalazku: to Kapitan Warthon! ale iak on się tu dostał, iakim sposobem uszedł z pod straży dwóch moich naylepszych Dragonów?
Jeden z nich przybył w tymże samym czasie, prowadząc dwa konie oprócz swoiego. Zostały się one po pastuchach, którzy w potyczce utracili życie lecz i towarzysz iego wkrótce umarł. Przybyły, opowiedział całe zdarzenie z Kapitanem Warthon, tłómacząc się, ze w tém nie iego była wina, gdyż zmarły Dragon więźnia pilnował w pokoiu, on zaś stał na warcie przede drzwiami, i wypełnił powinność swoią, niepozwalaiąc aby dway rabusie konie ich zabrać mieli. Lawton słuchał owego doniesienia, więcéy z litością, niż z gniewem, nad owym niebacznym postępkiem Henryka.
Dunwoodi cieszył się w duszy z uwolnienia swego przyiaciela, i tłumił w sobie wewnętrzne z téy wiadomości ukontentowanie, gdy Lawton, który przez perspektywę ciągle nieprzyiaciela obserwował, zawołał: brawo! bravissimo! John Bull wpada samo chcąc w pułapkę. —
— Jak to! rzekł Dunwoodi widząc królewską piechotę przechodzącą po moście przez rzekę. Nieprzyiaciel chciałżeby się rozwinąć na téy stronie? niepodobna. Położenie nasze, nierównie iest korzystnieysze, i spodziewam się, że Warthon musiał widziéć ochotników naszych, rozstawionych na zasadzce. Jeżeli ten błąd popełnią, nie wiele im ludzi zostanie, coby do New-Yorku klęskę swą zanieśli.
Wkrótce sprawdziły się iego powątpiewania; albowiem kolumny Angielskie stanąwszy na płaszczyznie, formować się zaczęły z tym porządkiem i regularnością, iaka ich przed kościołem, w dniu świątecznym w Heyder-Park zalecała.
— Na konia! zawołał Dunwoodi.
— Na konia! powtórzył Lawton tak donośnym głosem, że się aż mury w Szarańczach zatrzęsły.
Piechota Angielska wolnym postępowała krokiem. Welmer sądził, iż Ochotnicy stoią na zasadzce po drugiéy stronie lasu: lecz Dowódzca ich, za rozkazem Maiora, podsunął się iak tylko można było naybliżéy ku rzece, i gdy Anglicy obieraiąc dla siebie naykorzystnieyszą pozycyą, po nad lasem szykować się zaczęli, niespodzianie gradem kul obsypani zostali.
Welmer kazał dwom kompaniom wyrugować ich ztamtąd bagnetami, lecz ochotnicy ustepuiąc w głąb lasu, ciągły ogień dawali, a nieprzyiaciel wysławszy za niemi nieużytecznie część sił swoich, główny przez to sobie korpus osłabił.
Nieprzewidziane to zdarzenie pomieszało zupełnie Anglików. Dunwoodi nie omieszkał z tego korzystać, uderzył w sam środek, piechoty, przeciął komunikacyą dwóch wysłanych kompanii, i przybył w sam czas właśnie, gdy Pułkownik Welmer z konia zsadzony, poledz miał z ręki walecznego Dragona. Lubo środek i prawe skrzydło przełamane zostało, lewe w którém się i Kapitan Warthon znaydował, chociaż wystawione na nieustanny ogień ochotników, dotrzymało placu naydłużéy, i obydwa woyska znalazłszy się godnemi siebie, wygranę pomiędzy sobą ważyły.
Wiadomo czytelnikom naszym, iż Henryk ratował się na koniu Amerykańskiego Dragona. Walczącego naprzeciw oyczystych znaków kula w prawe ramię trafiła, puścił zatém cugle, w lewą rękę wziął oręż, a koń nie czuiąc wędzidła uniósł go pomiędzy swe szeregi, i mimo chęci swoiego ieźdca, stanął z nim obok oddziału Lawtona.
— Ah! Ah! zawołał Amerykanin, koń lepiéy niżeli Pan iego, zna dobrą sprawę. Kapitanie Warthon! chociaż zapóźno przybywasz pomiędzy przyiaciół Wolności, starać się oni będą, aby cię więcéy nie puścili od siebie.
Spostrzegłszy w tym momencie płynącą krew po iego ramieniu, rozkazał odprowadzić go w bezpieczne mieysce, i miéć o nim staranie, iakiego stan iego wymagał.
Podczas gdy się to działo, Dunwoodi zniósł zupełnie prawe skrzydło, uderzył na Hessów formuiących rezerwę Angielską, i zmusiwszy ich do ustąpienia z pola, do swego głównego korpusu powrócił.
Mimo iednak wszystkie korzyści, iakie miéć zaczynał, lewe skrzydło dotąd nietylko, że nie ustąpiło ieszcze z placu, ale nadto zmocnione resztą prawego skrzydła i środkowych pułków, rozwiiać się na nowo zaczęło. Pierwszy przedmiot co w oczy uderzył Majora, był Jerzy Singleton krwią własną zbroczony. Młody ten Kapitan, syn amerykańskicgo kolonisty, pełen nadziei, i znakomitych talentów, nayściśleyszą połączony był z nim przyiaźnią. Obok niego Lawton leżał na ziemi bez zmysłów, słaby tylko znak życia daiąc po sobie. Żołnierze iego zsiedli z koni, chodzili, rozmawiali z sobą, i zdawało się iż każdy z nich więcéy o sobie, iak o zwycieztwie myślał. W takim to stanie znalazł Major czoło woyska swoiego gdy do niego przybył; natychmiast zebrał ie do porządku, wskazał na swoich walecznych żołnierzy, których za sobą prowadził, a iaki skutek to iego zachęcenie sprawiło, dowiodły niespełna dwie godziny, które losy dnia tego roztrzygnęły. Anglicy ze wszystkich mieysc swoich wyparci, ustąpić nakoniec musieli, i ci którzy uszli pogromu zwycięzców, w lesie szukali schronienia, gdzie iuż ich daléy nie ścigano.
Sierżant, który otrzymał rozkaz odprowadzenia kapitana Warthon, zatrzymał się iedną razą przed człowiekiem, zaymuiącym szczególnie uwagę Henryka. Łysa iego głowa całkiem była odkryta, i tylko co z kieszeni iego kamizelki wyglądały mu włosy, dobrze upudrowanéy peruki. Żadnego nie miał na sobie munduru, rękawy u koszuli pozaginane aż do łokci, zresztą ręce, ramiona, odzienie, i twarz cała, krwią obryzgana. W ustach trzymał cygaro, a w prawéy ręce chirurgiczne narzędzie. Przy nim młody ieszcze człowiek, niosący puzderko, i kosz z lekarstwami, zdawał się bydź pomocnikiem, lub téż praktykuiącym uczniem chirurga. Trzech ochotników lekko ranionych, stało od niego o dwa kroki, i oparci na swych karabinach, przypatrywali się nieukończonéy wówczas ieszcze potyczce. Sam zaś Eskulapiusz, wpatrywał się pilnie w zabitego żołnierza Heskiego, który przed nim rozciągniony na ziemi leżał.
— Masz Pan Doktora, rzekł Sierżant do Henryka z naywiekszą flegmą, w mgnieniu oka on Panu ranę opatrzy.
I zaleciwszy trzem przewodnikom, aby iak nayściśléy pilnowali ieńca, sam pobiegł czém prędzej połączyć się z towarzyszami swemi.
Henryk przystąpił ku nieznaioméy facyacie, i tylko co miał przemówić, następuiące usłyszał dumania.
— Pewien iestem, iż ten człowiek zginął z reki kapitana Lawtona, iak gdybym na to patrzał, tyle go iuż razy przestrzegałem, uczyłem, iak ma ciąć swego przeciwnika, aby go życia nie pozbawił. To barbarzyństwo! obchodzić się tak z ludźmi, a zresztą trzebaż przecie i nam cóś do działania zostawić.
— Mości Panie! rzekł Henryk, ieżeli masz czas, racz łaskawie ranę moią opatrzyć.
— Ach! zawołał Doktor, mierząc go od stóp do głowy, ztamtąd przychodzisz? cóż tam? co tam słychać?
— Mogę mu tylko odpowiedzieć, że dość ciepło, rzekł Henryk, gdy mu chirurg do zdięcia surduta pomagał.
— Ciepło! powtórzył doktór, to dobrze, gdzie ciepło tam i życie, a gdzie życie, tam i nadzieia! Ah! kula przeszła iedynie przez ciało, kości wcale nie naruszyła. Jakżeś szczęśliwy żeś się dostał w ręce starego praktyka, inaczéy pewnie byłbyś rękę utracił.
— Doprawdy! zawołał Henryk, nie sądziłem aby moia rana tak ciężką bydź miała, iżby aż......
— Oh! rana nic nie znaczy: ale ukontentowanie odcięcia ręki mogłoby bardzo zachęcić iakiego doświadczaiącego młodzika. —
— Co za piekielne ukontentowanie, ludziom członki obcinać.
— Móy Panie! amputacya sztuczna iest naypieknieyszém dziełem chirurgii, i w takim przypadku w iakim iestwś, uczący się dla wiadomości swoiéy, pcwnieby ręki twéy nie oszczędził.
Inni ranni przybywaiący w tym momencie, zniewolili doktora do zaięcia się swą pracą, i skoro opatrzył Henryka, trzech przewodników odprowadzili go do iego oyca, w którego domu lazaret na prędce, dla Officerów urządzonym został.
Anglicy utracili w téy potyczce blisko trzy części swéy piechoty: reszta rozproszyła się po lesie, i Dunwoodi dla wszelkiego bezpieczeństwa, zostawił na poboiowisku Lawtona, zalecaiąc mu, izby ich na każdy przypadek pilnie miał na oku. Officer ten albowiem ogłuszony iedynie został od cięcia pałaszem, które mu szczęśliwie płazem poszło po głowie.






  1. Blueskin.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.