Szpieg (Cooper, 1829-30)/Tom I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Romans amerykański
Tom I
Rozdział IX
Wydawca A. Brzezina i Kompania
Data wyd. 1829
Druk A. Gałęzowski i Komp
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. H. S.
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

W chwilach, gdy wzrok swóy zdumiony,
W głębią doliny zanurzy,
Słucha, i słyszy ockniony,
Krzyk na kształt dalekiéy burzy;
Wkrótce chełm mignął przed okiem
Jeleń wypada zdyszały,
Ucieka, i lekkim skokiem,
Przesuwa wrzosy, i skały.

Pani ieziora Sir Walter-Skott.

Kapitan Lawton na czele swego oddziału ścigał piechotę Angielską, aż do brzegów morskich, nie mogąc znaleźć ani razu sposobności natarcia na nią w iéy odwrocie. Officer maiący iéy dowództwo, człowiek doświadczony, znał dobrze siły nieprzyiaciela, wiedział że góry naypotężnieyszą są dla niego warownią, i choć mu w niektórych mieyscach drogi nakładać przyszło, tak starał sic zawsze prowadzić swe woysko, iżby nigdy na czystém polu nie stanął: kiedy zaś wypadło zeyść na płaszczyznę ponad brzegami morza leżącą, ustawił swe bataliony w czworoboki, bagnetami ze wszystkich stron naieżone: Lawton dość miał rozsądku, żeby garstką woyska mierzyć się chciał nietylko z wprawnieyszym, ale nierównie przemagaiącym nieprzyiacielem. I tyle tylko zyskał na swéy pogoni, iż był świadkiem iak cała piechota, z całym swym ładunkiem wsiadłszy na statki, wypłynęła na morze. Zawiedziony w swych planach, musiał się wrócić nazad, i połączyć z oddziałem Majora Dunwoodi.
Słońce iuż zaszło i dobrze zmierzchać się zaczynało, gdy w rozciągniętéy szeregiem linii wolnym postępuiąc krokiem, ku południowi zwrócić rozkazał. Sam ze swym Porucznikiem iechał na przodzie. — Młody Chorąży, cokolwiek z tyłu maszerował za niemi, i nucąc sobie wesoło, myślał żeby iak nayprędzéy można było wyciągnąć się na wiązce słomy, po całodzienném utrudzeniu.
— Tak iest, mówiłem i powtarzam, odezwał się Porucznik, iż trzeba Kapitanie abyś miał zawsze kogo przy swoim boku, coby cię mógł zastawić od podobnego uderzenia, przez które dzisieyszego rana, z konia zrzuconym zostałeś.
— Nie mów iuż mnie Masonie o tém przeklętém uderzeniu, od którego wszystkie gwiazdy w oczach mi się zaświeciły. To pewna, że ieżeli w tym momencie, mam ukontentowanie znaydować się obok ciebie, to iedynie kaszkietowi moiemu winienem.
— Albo téź grubości twéy czaszki! Kapitanie.
— Tak, tak, rozumiem cię, zawsze się ciebie iakieś żarciki trzymaią, lecz bynaymniéy o nic się nie gniewam. Zapewne, że dzień dzisieyszy mógłby bydź szczęśliwszym dla mego kolegi Syngletona, niż dla ciebie.
— Kapitanie, zaręczam cię, iż ani ia, ani on, nie chcielibyśmy nigdy korzystać z smutnego wypadku śmierci naszego Dowódzcy i przyiaciela. Słyszałem, iż Sytgreaw nie traci nadziei, aby Syngleton nie przyszedł do zdrowia.
— Życzę mu tego z całéy méy duszy zawołał Lawton. Mimo to, że nosa trochę zadziera, Syngleton posiada męztwo osiwiałego w boiach. Ale co mnie zachwyca, że chociażeśmy w iednéy chwili upadli obydwa, żołnierze nasi zachowali się iak tylko można naylepiéy.
— Powinienbym ci podziękować Kapitanie za to oświadczenie, lecz skromność moia nie pozwala mi niezasłużone odbiérać pochwały. Nadto, robiłem co mogłem aby ich zatrzymać, lecz trudno było co dokazać.
— Jak to? ich zatrzymać w momencie attaku!
— Zdawało mi się, iż nie szli w tę stronę gdzie należało: odpowiedział Porucznik ozięble.
— Ah! to zapewne wtenczas kiedyśmy z koni spadli, i oni pomieszać się musieli na chwilę.
— Bądź tym wypadkiem, bądź téż przez boiaźń aby podobnemu nie uledz: dość na tém żeśmy w naywiekszym byli nieładzie, kiedy Major przybył do nas, i nie mało czasu stracił nim nas zebrać potrafił.
— Dunwoodi! to bydź nie może; wszakże on na prawem skrzydle Hessom kroił podwiązki.
— Właśnie téż skroiwszy, wpadł do nas iak piorun z obłoków, uszykowaliśmy się na nowo; powtórny rozkazał attak, i w mgnieniu oka John Bull ze szczętem powalonym został.
— Naypięknieyszy widok w życiu moiém straciłem, rzekł Lawton z westchnieniem: lecz Massonie, dodał prostuiąc się na koniu, spóyrz na prawo co tam się rusza.
— To człowiek! odpowiedział porucznik.
— Patrząc na niego z tyłu, wygląda z garbem iak wielbłąd, i przypatruiąc się przez perspektywę: Harwey Birch! zawołał, nie uydzie mi iuż teraz żywy lub nie, musi się dostać w moie ręce.
W tych słodach przypuścił konia galopem ku niemu, Masson zaś zleciwszy chorążemu iżby resztę oddziału prowadził, sam wziął z sobą dwunastu żołnierzy, i udał się za swym kapitanem.
Birch tyle był ostrożnym, iż nie zeszedł ze szczytu skały, gdzie go naypierwéy Henryk Warthon spostrzegł, nie tylko po ukończeniu utarczki, ale wtenczas nawet, kiedy się dostatecznie iuż był przekonał, że wszystkie woyska wyszły z płaszczyzny. Czekał spokoynie wieczora, i dopiero iak się iuż dobrze zciemniło, do swego mięszkania udać się ośmielił. Jeszcze czwartą część drogi nie uszedł, gdy usłyszał tentent koni za sobą, i łatwo mógł się domyśleć, iaka za nim kawalerya iechała. Dowierzaiąc wieczornéy ciemności, przyśpieszył kroku i podchlebiał sobie, że go nie spostrzegą, gdy wkrótce poznał głos Lawtona, który wołał na porucznika, aby za nim przybywał. Krew się ścięła w iego żyłach, nogi pod nim zadrżały, widział się zgubionym. Niebezpieczeństwo iednak tak bliskie, dodało mu odwagi, rzucił z siebie swóy kramik, i co prędzéy uciekać zaczął, w nadziei dostania się do lasu. Z tém wszystkiém zawiodły go iego usiłowania; usłyszał bowiem ścigaiących dragonów, nie daléy iak o dwie stai od siebie. Przytomny w każdém zdarzeniu, padł na ziemię i tak się dobrze przyczaił, ze kilka razy przeieżdżali około niego żołnierze, a spostrzedz go nie mogli. Po nieiakim czasie sądząc, źe iuż znacznie o podal odiechać musieli, wstał i zaniechawszy ucieczki do lasu, udał się niby wtył kawaleryi, sprawdzaiąc na sobie to przysłowie, że strach nóg dodaie.
Przebył Charybdy, aby wpadł na Scyllę, gdyż niewiedząc zbliżał się ku głównemu oddziałowi, który chorąży za sobą prowadził. Lawton ciągle czatuiąc na niego zoczył go zdaleka. Harwey Birch! krzyknął wówczas, chwytaycie, albo go zabiycie! kilka karabinowych wystrzałów rozległo się w tym momencie po rosie, a nieszczęśliwy kramarz świszczące około siebie kule usłyszał.
Poluią na mnie iak na dzikie zwierze, i kto ieszcze? pomyślał sobie: życie zdawało mu się ciężarem, i iuż chciał się poddać wręce nieprzyiaciół swoich, lecz natura przemogła nad rozpaczą. Wiedział dobrze, iż ieżeli schwytanym zostanie, tyle nawet względu na niego miéć nic będą, aby go pod sąd oddali, lecz że iednéy godziny bez żadnych form proccssu, bez wyroku, haniebną śmiercią ginąć mu każą. Już raz bliskim był poniesienia tak smutnego losu, i tylko szczęśliwém zdarzeniem, uniknąć go potrafił. Zebrawszy zatém wszystkie swe siły, uciekał bez wytchnienia: przypadek zrządził, iż natrafił na zwaliska starego gmachu, oparkanione z iednéy strony nadgniłym iuż płotem, któren przeskoczył w nadziei, iż po za temi ruinami uyść zdoła natarczywości nieprzyiaciół swoich. Nie zbyt daleko leżała skalista znaioma mu góra, na którą byle się dostał, mógł żartować z nieprzyiaciół swoich. Lecz Lawton był na ich czele, widział gdzie się schronił: spiął zatem konia ostrogami, przesunął przez niską zagrodę, i o kilka kroków ujrzał przed sobą kramarza.
Podday się lub zginiesz! zawołał kapitan. Harwey drżąc cały, obeyrzał się za siebie i przy świetle księżyca poznał człowieka, którego naybardziéy obawiał się w swém życiu, zbliżaiącego się teraz ku sobie z wyniesionym w górę pałaszem; przestrach, osłabienie, rozpacz, taki skutek na nim zrobiły, iż bez duchu upadł na ziemię. Koń Lawtona pędząc w wielkim galopie, przeląkł się leżącego Bircha, raptem w bok skoczył, i związawszy się w swym pędzie, wraz z swym przewrócił się ieźdcem. Równie prędki iak przezorny Birch zerwał się w momencie, uchwycił za pałasz kapitana, i końcem do iego piersi przyłożył. Zemsta iest namiętnością ludziom właściwą: i Harwey miał myśl zrazu zabezpieczyć się od swego naygłównieyszego nieprzyiaciela. Lecz szlachetnieysze nim powodowało uczucie. Daruię ci życic, rzekł do niego, rzucaiąc mu pałasz pod nogi, a sam dalszą ratuiac się ucieczką.
Masson ze swemi dragonami, przez wyłom starego zwaliska, spostrzegł o podal kramarza, który iuż dochodził do owéy obronnéy dla siebie góry, z tą radością, z iaką żeglarz po okropnéy burzy do portu zawiia.
— W galop! w galop, zawołał porucznik, daléy za nim! chwytaycie!
— Stóy! krzyknął donośnym głosem kapitan, ani kroku bez mego rozkazu. Masson! pomóż mi podnieść się, bo niezmiernie iestem, potłuczony, ruszyć się nie mogę.
Masson, iakkolwick zdziwiony nadzwyczayną zmianą woli swego kapitana, w milczeniu musiał mu bydź posłusznym, a osłupiali dragony zdawali się bydź nierozdzielną częścią bydląt, na których siedzieli.
— To spadnięcie nierównie iest gorsze iak pierwsze, rzekł Lawton podnosząc się z ziemi: wszystkie kości mnie bolą.... Niema Sytgreawa, żeby mnie opatrzył. Poruczniku! poday rękę, i pomóż mi wsiąść na mego Roanoke.
— Sytgreaw iest ztąd o dwa kroki, rzekł Masson, ma on rozkaz pozostać w domu Warthona, dopóki Syngleton całkiem nie wyzdrowieie.
— To dobrze, poiedziemy do niego. Stary Warthon okazał się dla mego oddziału bardzo gościnnym: nie wypadałoby żebym ocierał się około iego bramy, a do niego nie wstąpił. Zresztą w takim czasie i o téy porze potrzeba zmusza.
— I dawszy trochę wypocząć naszemu woysku, odprowadzę go potem do Czterokątów. Ale żebyśmy znowu nie ogłodzili bardzo Warthona? spodziewam się, iż ieszcze teraz znaydziemy podostatek wszystkiego, i samo wyobrażenie, takiéy kolacyi, iakie nam dał dziś śniadanie, bardzo wielki ma wpływ na moie zdrowie.
— Jedźmy! iedźmy! zawołał wesoło porucznik, nie umrzesz kapitanie z twego upadnięcia, kiedy myślisz o iedzeniu.
— Umrę za godzinę, ieśli mi ieść nie dadzą, odpowiedział nieco obrażony tym żartem kapitan.
— Kapitanie, rzekł sierżant zbliżaiąc się ku niemu, niedaleko iesteśmy domu tego szpiega kramarza, pozwolisz nam żebyśmy go z dymem puścili.
— Nie! krzyknął piorunuiącym głosem Lawton, maszże mnie za podpalacza? niech tylko iskierkę ognia u którego zobaczę, posiekam go na sztuki.
— Dla Boga! zawołał chorąży, któren na wpół iuż usnął był na swym koniu, a którego olbrzymi głos Lawtona przebudził, ieszcze nasz kapitan ma głos dość mocny, chociaż się dziś potłukł po dwa razy.
Lawton z Massonem w milczeniu dalszą przeiechali drogę obok siebie: ostatni nie mógł dość sobie wyobrazić, coby spadnięcie z konia, mogło mieć za wpływ na zmianę charakteru człowieka tak surowego, iakim był Lawton. Przybyli nakoniec do domu pana Warthona. Woysko stanęło przed bramą, Kapitan zaś zsiadłszy z konia, opieraiąc się na ramieniu swego porucznika, ku domowi postąpił.
Pułkownik Welmer dość wcześnie oddalił się był do swego pokoiu, Warthon zamknął się z synem, a doktor Sytgreaw, zmieniwszy trochę swą toaletę, i nawiedziwszy obydwóch pacyentów, przyszedł towarzyszyć damom, które go do siebie na herbatę zaprosiły. Kilka odpowiedzi na zapytanie Miss Peyton w inném go wystawiły świetle, niżeli o nim mniemała. Znał on całą iéy familią w Wirginii: nie przypominał nawet sobie, czyli iéy saméy tam nie widział. Nie sądziła ona iednak aby go znać miała: dość bowiem raz było zobaczyć taki oryginał iakim był doktor, aby o nim zapomnieć można. Okoliczność ta podała materyą do rozmowy, tak często pomiędzy dwiema obcemi sobie osobami wyszukiwanéy, a doktór, uprzywileiowany gaduła, wszedłszy w tryb mówienia, nikomu odezwać się nie dał.
— Już iakiem powiedział bratu Pani, rzekł, pomieszkanie przy bagnach, lub nad błotami, zawsze zdrowiu szkodzi, bo zwykle, różne przy nich panuią wyziewy, tym wiecéy że......
— Wielki Boże! cóż to znaczy? zawołała Miss Peyton usłyszawszy kilka wystrzałów, wymierzonych do Bircha.
— Bardzo się to coś wydaie, odpowiedział doktór, piiąc spokoynie herbatę na odgłos karabinów rozlegaiący się po rosie. Rozumiałbym, że kapitan Lawton ze swoim oddziałem powraca, lecz żołnierze iego pałaszem tylko robić umieią.
— Ależ zapewne nie musiał ranić nikogo.
— Ranić! powtórzył Sytgreaw, Kapitan ieszcze nikogo nie ranił, broń iego śmierć zadaje, śmierć nieuchronną, mimo wszelkich moich uwag, i proźb iakie mu robiłem.
— Wszakże kapitan Lawton iest ten sam, który dziś był zrana, i iak się spodziéwam iest przyiacielem pańskim, odezwała się Franciszka, widząc przestrach maluiący się na twarzy swéy ciotki.
— Bez wątpienia, żyię z nim naylepiéy, w gruncie duszy człowiek to bardzo dobry, i officer rzadkiego meztwa. Jedna w nim tylko nieszczęsna wada, iż nie chce się nauczyć, iak ma ciąć pałaszem, aby resztę sztuce moiéy zostawił. Każdy musi mieć swóy sposób do życia, a tu proszę państwa: z czego doktór utrzymać się może, kiedy iego pacyenci wprzód umieraią, nim on ich zobaczyć zdoła?
Mówiono ieszcze o powodach, iakieby bydź mogły do tak późnych wystrzałów, gdy w tém mocne po kilka razy do drzwi zastukanie, wszystkie trzy damy strwożyło. Zerwał się prędko Doktor, dobył z kieszeni małéy piłki, którą w nadaremném oczekiwaniu przez cały dzień przy sobie nosił, zwrócił się do dam prosząc iżby się uspokoić chciały, i sam pobiegł ku drzwiom, które przestraszony Cezar, drżącą ręką otworzył.
Kapitan Lawton! zawołał Sytgreaw, spostrzegaiąc go wchodzącego do sieni, i opieraiącego się na ramieniu swego porucznika. —
— Ah! móy drogi Doktorze, rzekł Kapitan, pragnąłem iak naypredzéy widzieć się z tobą, żebyś mnie opatrzył, gdyż nieznośne bóle w całym sobie czuię. Lecz przedewszystkiém porzuć tę utrapioną piłkę, na którą patrząc dreszcz mnie całego przenika. —
Masson w kilku słowach opowiedział Doktorowi całe zdarzenie Kapitana, i ledwie skończył, gdy Miss Peyton, ośmielona przekonaniem, iż żadnego nie było niebezpieczeństwa, ku drzwiom się zbliżyła, zapraszaiąc obydwóch Officerów amerykańskich, iżby weyść do pokoiu chcieli. Doktór zaś maiąc sobie przez nią wyznaczony pokóy dla Kapitana, poszedł przygotować wszystkie narzędzia, iakich zwykle przy opatrywaniu ran używał. Podczas iego oddalenia się, Miss Peyton zapytała swych gości: czyliby się posilić po podróży nic chcieli? a otrzymawszy od Lawtona głośne zezwolenie, kazała na prędce przynieść różnych zimnych potraw, któremi w momencie stół zastawiono. Obydwa Officerowie nic dali się prosić, zwłaszcza téż Lawton, który z bólu krzywiąc się czasem, wszystko piorunem sprzątał ze stołu. Właśnie był w samym trakcie swego apetytu, gdy Doktor powrócił oznaymuiąc, że wszystko co potrzeba w osobnym pokoiu urządził.
— Jak to Kapitanie! zawołał zdziwiony, iesz i to ieszcze z takim apetytem, chcesz chyba umrzeć wyraźnie?
— Naymniéy bym tego sobie życzył, odpowiedział Lawton, i dlatego téż siły swe pokrzepiam.
Nie pomogły żadne uwagi Sytgreawa: Kapitan nie wstał od stołu, dopóki wszystkiego wraz z kolegą swoim nie uprzątnął; poczém nisko ukłoniwszy się damom, wraz z Doktorem i Massoncm, do przygotowanego sobie odszedł pokoiu.
Zwyczaiem wówczas było w Ameryce, iż wszystkie znacznieysze domy, musiały miéc u siebie tak nazwany salon zbytkowy. Salon taki w Szarańczach, dzięki taiemnemu wpływowi Sary, dostał się Pułkownikowi Welmer. Przepyszna adamaszkowa kotara, złotem przerabiana, zasłaniała iego łoże, pokryte kołdrą z naydelikatnieyszcgo puchu: przy nim na hebanowych stolikach, stały srebrne naczynia ozdobione herbami familii Warthonów i w kilku karawkach różne chłodniki. Przeciwnie zaś w pokoiach obydwóch Kapitanów, wełniane na łóżkach kołdry, proste olszowe meble, i niektóre porcelanowe sprzęty, całą ozdobę składały. Sara mimo wszelkich innych względów, słusznie zachowała tę różnicę dla Pułkownika angielskiego. Kapitan bowiem Lawton przyzwyczaiony naywięcéy przepędzać nocy nie rozbieraiąc się wcale, często w obozie na polu, nie wymyślał nad małym pokoikiem do którego go zaprowadzono, a w którym znalazł wszystko do swéy wygody potrzebne, nadewszystko zaś butelkę z winem, która na samym wstępie czułe od swego gościa odebrała powitanie.
Rozebrano go, i położono w łóżku. Doktor trzymaiąc w lewém reku swą piłkę, prawą opatrywał mu niektóre części iego ciała.
— Sytgreaw! zawołał jedną razą Lawton, zaklinam cię, porzuć tę piłkę, gdyż mi na sam iéy widok krew się ścina w mych żyłach.
— Jak to? Kapitanie! człowiek który tyle razy narażał się na śmierć lub kalectwo, lękać się tak użytecznego instrumentu może?
— Spodziewam się, iż nie doświadczę na sobie, aby mi mógł bydź użytecznym.
— Nie chciałżebyś korzystać z pomocy tego narzędzia, któreby ci zachowało życie, odcięciem nicbezpiecznéy części, grożącéy zepsuciem całego ciała?
— Zapewne że go nigdy znać nie chcę, chociaż naybardziéy byłbym ranny.
— Jakże? tobyś umrzeć wolał?
— Zapewne! na mą duszę. — Nigdybym nie pozwolił, żeby mnie iak barana ćwiartowano. Lecz skończmy o tém: sen mnie morzy. Mamże iakie żebro złamane?
— Nie.
— Które wybite?
— Nie.
— Wszystkie zatem moie kości zdrowe?
— Tak iest.
— Masson! zawołał podnosząc się z łóżka, przysuń tu do mnie butelkę. I wychyliwszy ią do dna, obracaiąc się na drugi bok:
— Dobranoc Massonie! rzekł do towarzyszów swoich, dobranoc kochany Galileuszu!
Kapitan Lawton wielce poważał wiadomości chirurgiczne, ale zato w żadne lekarstwa działaiące wewnętrznie nie wierzył. Mawiał on często, iż człowiek byle miał żołądek pełny, serce odważne, i czyste sumienie, nie potrzebuie nigdy Doktora. Natura obdarzyła go stałością serca, i nadzwyczaynym apetytem; lecz co do trzeciego artykułu, prawda po nas wymaga, iżbyśmy dodali, że lepiéy sobie wyobrażał, niżeliby się w ścisłym okazało rachunku. Przypatrzył on się znacznéy liczbie umieraiącym towarzyszom swoim, tak na polu bitwy, iak i po szpitalach, i sądził, że człowiek do saméy śmierci zachowuie organizacyą wewnętrzną zupełnie zdrową, dopóki oczy i usta, swych funkcyi pozbawione nie zostaną: ztąd wnosił, że dyeta iest przeciwną naturze, i że dokąd oczy są czynne, potrzeba takie przyimować pokarmy, któreby choremu znośne bydź mogły. Nie dziw zatem, iż przejęty tak dziwaczną opinią, dowiedziawszy się, iż żadna zewnętrzna część iego ciała naruszoną nie iest, potrzebę Doktora za zbyteczną osądził.
Sytgreaw z politowaniem spoyrzał na niego, schował na powrót do swéy polowéy apteczki, dwie flaszki z lekarstwem które był dobył, porwał za swą piłkę, i wstrząsnąwszy nią z tryumfuiącą miną, odwiedzić kapitana Syngleton poszedł. Masson zbliżył się do swego przyiacicla, życząc mu dobréy nocy lecz uyrzawszy iż Lawton zasnął, pożegnał się z uprzeymemi gospodyniami domu, wsiadł na konia, i na czele oddziału, w zastępstwie Kapitana, udał się do małego miasteczka tak nazwanego Cztero-Kąty.



KONIEC TOMU PIERWSZEGO





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.