<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Tamten
Podtytuł Dramat współczesny w 5 aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom V
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT CZWARTY.
Pokój do badań w cytadeli — wysoki, dość obszerny, okna zakratowane. Stół na środku pokryty zielonem suknem, za nim duży fotel skórzany z oparciem — kilka krzeseł — w głębi dwie wysokie szafy z przegródek złożone — pomiędzy niemi portret cara. Lampa jedna pali się na stole i oświetla scenę.
SCENA PIERWSZA.
Korniłof — Botkin (wchodzą szybko w szynelach).
ஐ ஐ

KORNIŁOF. Każ pan obudzić Wielhorskiego i Lasocką. Niech się ubiorą i przywieść ich tutaj.
BOTKIN. Lasocka chora.
KORNIŁOF. Nie umierająca. Spacer jej na zdrowie posłuży. Muszę ją dziś przesłuchać. Czy pan wiesz napewno, gdzie znajdziesz Strełkofa?
BOTKIN. Teraz będzie w cyrku. Nasz człowiek chodzi za nim według rozkazu pana pułkownika i teraz telefonowano mi z Marszałkowskiej, że Strełkof jest w cyrku.
KORNIŁOF. Idź-że pan i oddaj mu tę kartkę. Trzeba, ażebyś ustnie dopełnił, co tu jest napisane. Chodzi o to, ażeby Strełkof sądził, iż wołamy go na świadka w sprawie zajścia, jakie było pomiędzy nim a Wielhorskim w restauracji u Matałkowskiej. Nie pozwalaj mu pan wstępować do domu pod żadnym pozorem. Postępuj z nim nadzwyczaj grzecznie i oględnie, ale nie dozwól mu się wymknąć. Przedewszystkiem niech się nie domyśli prawdy. Jeżeli trzeba, spój go porządnie w bufecie, w cyrku. Masz pan przy sobie pieniądze?
BOTKIN. Mam — nie wiele.
KORNIŁOF. To wystarczy. Strełkof pije samą wódkę... To nie drogo wyniesie. Nie pozwól mu również zajechać do Matałkowskiej, aby nie dowiedział się, że ona i Józia jeszcze nie wróciły. Najlepiej — niech będzie pijany.
BOTKIN. Dobrze, panie pułkowniku.
KORNIŁOF (zatrzymując Botkjna). A jak się nam wszystko powiedzie, to już ja ciebie za sobą wysoko pociągnę. — Tylko zręcznie mój druhu! zręcznie!
BOTKIN. Postaram się, panie pułkowniku.
KORNIŁOF. A do rewizji kogo wybrałeś?
BOTKIN. Siemipudowa, Streluszkę, Mordochlestowa.
KORNIŁOF. A, wystarczą. Chodzi o to, aby zabrali z mieszkania Strełkofa tylko wszystkie papiery.
BOTKIN. Postaram się, panie pułkowniku.
KORNIŁOF. Tak — to on znalazł u Lasockiej na piecu owe broszury... Idź pan!... I wracaj pomyślnie!

SCENA DRUGA.
Korniłof sam — później Anna Lasocka. (Korniłof idzie do szafy, wyjmuje z pod klucza pakę broszur, związanych sznurkiem, listów — i niesie na stół. Poczem idzie do drzwi, woła dyżurnego żandarma, mówi do niego coś po cichu. Gdy otwiera drzwi widać wązki kurytarz, oświetlony małym naftowym kinkietem i dwóch żandarmów, opartych o ścianę, Korniłof wraca na przód sceny i założywszy ręce, chodzi tam i napowrót po chodniku, przeciągniętym przez scenę. — Otwierają się drzwi — wyprowadzają żandarmi Annę, odzianą w czarną spódnicę, niemodne, długie palto watowane. Włosy ma luźno splecione w warkocze. Jest bardzo blada. Na nogach ma grube, filcowe pantofle).

KORNIŁOF (kłania się jej bardzo grzecznie). Przepraszam panią, że kazałem ją obudzić, ale pragnąłem z nią koniecznie pbmówić... (Anna milczy). Pani podobno cierpiąca? Czy życzy pani sobie, aby przywołano lekarza? (milczenie). Ponieważ nie wolno pani jeszcze przyjmować przesyłek, kazałem dać pani palto, które nam pozostało po innej uwięzionej... jeszcze z roku przeszłego... Widzę, że je pani ma na sobie i bardzo się z tego cieszę (milczenie. Pani, jak widzę, przyjęła system milczenia. Ale to już zużyty i nadużyty. To do niczego nie doprowadzi. Wam się zdaje, że w ten sposób wyrażacie nam swoją pogardę. To głupie... Ten system wprowadził Ludwik XVII, gdy był zamknięty w Tempie. Ale on miał siedm lat, o ile mi się zdaje, a pani ma dwadzieścia trzy. Czasby nabrać rozumu! (krótko). Niech pani siada! (idzie do stołu i bierze do ręki broszurkę). To u pani znaleźli?
ANNA. U mnie.
KORNlLOF. A! przemówiła pani nareszcie. To dobrze — to nam badanie uprości... Więc pani się do winy nie przyznaje?
ANNA. Jeśli to jest winą — przyznaję się do niej w zupełności.
KORNIŁOF. Ślicznie, Choć w tem okazuje pani zdrowy rozsądek. Więc pani — działała?... Proszę! Czy nie lepiej było zajmować się czemś innem?

(Poruszenie Anny).

No, ale trudno. Ja panią rozumiem... Pani młoda — ten i ów pięknie mówi, porwie, uniesie... Wielkie słowa: lud — — poświęcenie — męczeństwo — posłannictwo — to ciągnie romantyczne umysły... U mnie siostra taka była... Kubek w kubek, ona w Kijowie zamieszała się... et!... co tam o tem mówić — ale ja współczuję, rozumiem... Ją zgubili rozwiewatiele, co to niby do czynu zachęcają, a w chwili stanowczej usuwają się i ot — nieszczęście gotowe. Tu — u pani musiał działać niejeden taki rozwiewatiel...

(Poruszenie Anny).

O! panią to oburza, że ja o tych apostołach tak mówię — ale co zrobić pani droga — to jest tak. Ja ich wszystkich znam na wylot, tych pięknych mówców, którzy was uwlekają pięlcnemi słowami. Oni podczas badań są zupełnie inni — i gdyby pani mogła te akta tu zamknięte przeczytać, to nie patrzyłaby pani na mnie takiemi oczami, jak w tej chwili.., (po pauzie zmieniając ton, od niechcenia przeglądając broszurki). A ci, którzy panią do tego namówili i poprowadzili, także nie wiele są warci. Zresztą od nich właśnie dowiedziałem się, jakiemi drogami pani do tych broszurek doszła... I wyznam pani, że źle umieściłaś swoje zaufanie.

(Anna milczy).

Choć wiem wszystko dokładnie — pragnę jednak dla pani dobra... ażeby mi pani sama wszystko opowiedziała. Być może, iż tamci, pragnąc zrzucić ze siebie winę, nadto panią obarczyli. Ja mam dla pani cześć i szacunek, bo pani wydajesz mi się wyjątkową istotą. Dlaczego pani ma odpowiadać za winy tych, którzy broniąc swej skóry, panią denuncjowali. Niech pani przestanie milczeć — niech pani przedemną powie wszystko, jak przed... ojcem. Ja panią może z tego labiryntu wyplączę. Mnie pani żal... No, no... kto pani te książeczki przez granicę przewoził? to główne — skoro pani mi to powie — to wina pani się zmniejszy...

(Anna milczy).

Nie chce pani na to odpowiedzieć? — No, to nie — ale teraz może mi pani powie, dlaczego narzeczony pani mieszał się w to wszystko? Po co? na co? On mi mówił! (poruszenie) — co? pani nie wierzy, iż on w tej kwestji ze mną rozmawiał? Ależ pani — on sam mi wszystko powiedział, jak i co — w jaki sposób odbywała się kolporterja. Tylko niech go pani za to nie wini. On dobry chłopak, ale on ma słaby charakter — on nic ukryć nie może. Przytem niestały... dziś pani, jutro tamta...

(Anna podnosi głowę).

Co pani chce? to przecież jeszcze bardzo młode — przytem chodził to tu, to tam... Ładna dziewczyna — nie umiał się oprzeć pokusie... Tylko mnie to dziwi, że mając taką narzeczoną, mógł równocześnie zawrzeć znajomość z jakąś dziewczyną z restauracji...
ANNA. Milcz pan... nie kłam dłużej!
K0RNIŁOF. Nie, panno Anno — ja nie kłamię. Ja z czystego serca mówię całą prawdę.. O, patrz pani — tu podczas rewizji w jego papierach znaleźliśmy fotografję tej Józi... ona się nazywa Józia, służy w restauracji na Marszałkowskiej ulicy. Widzi pani — o tu — napisała ta panna: „Drogiemu Kaziutkowi na imieniny od jego Józi“. (Podsuwa pod oczy Anny fotograf ją z napisem — Anna w milczeniu patrzy na fotograf ją i napis). Tu data — niedawna... o!... Widzi pani, co to jest taki rozwiewatel... Pani za jego namową wolność traci, a on sobie z drugiemi... No! no! Więc państwo tak razem te broszurki rozsyłali... i jakże... przecież nie przez pocztę?

(Po twarzy Anny spływają dwie łzy — ona stoi dalej, milcząc, z rękoma zwieszonemi wzdłuż ciała).

Pani sama widzi, że pani nie ma kogo bronić i ochraniać. To straszna obelga — dla pani, że on wolał nad panią taką dziewczynę z restauracji, on ją bardzo kochał... ja ich tam widziałem...

(Anna pada na krzesło, kryjąc głowę w rękach. Korniłof nachyla się nad nią).

I ona go kochała... całe wieczory spędzali razem — potem on ją odprowadzał.. A gdy wrócił, to przychodził do pani i udawał apostoła... posyłał panią nad granicę po te broszurki — prawda? A może sam przewoził? ha? Bo tak — to pani sama na Sybir pojedzie — a gdyby pani powiedziała, jaka była jego wina... to pojechalibyście we dwoje razem... O! pani by go nie zostawiła tu z tą dziewczyną. — Bo on do niej wróci... ona na niego czeka...
ANNA (Wstaji powoli, ociera oczy i mówi wolno, prosto, bez przesady). Spójrz pan! (odchyla na piersiach palto). Czy pan widzisz te plamy? Czy pan wiesz, po kim daliście mi ubranie? Po tej, która uciekając przed waszemi badaniami, kawałkiem szkła zdołała sobie gardło poderżnąć. To jej krew... ja ją tu mam przy sobie — na mojej piersi... to moja tarcza, jak ta umarła nic nie powiedziała — tak i ja nic wam nie powiem. Tak mi Boże dopomóż!

(Korniłof chwilę stoi i patrzy na Annę — poczem skłania się przed nią i woła żandarma).

KORNIŁOF. Odprowadzić! (po Wyjściu Anny). Woti będzie uparta sztuka...

(Anna wolno wychodzi).


SCENA TRZECIA.
Korniłof sam — później Botkin i Strełkof. (Korniłof chowa broszurki, wyjmuje z szafy butelkę z wódką, tackę z zakąskami, ustawia na stole, nalewa kieliszek jeden — łamie bułkę, robi nieporządek — tak, jakby przedtem jadł przekąskę — poczem siada znużony na fotelu z przymkniętemi oczyma).
ஐ ஐ

BOTKIN (we drzwiach do Strełkofa). Wejdźcie, Aleksy Harytonowiczu! Piotr Pawłowicz na was czeka.
STREŁKOF (pijany). Idu, Iwan Nykałajewicz, no tylko na minutku. U mnie dziś świdanje s majej luboszkoj, a ja dżentielmien i na świdanje pierwej pawinien się jawić.
BOTKIN. Naturalnie. Ale ot i pułkownik.
KORNIŁOF (nadzwyczaj serdecznire). Zdrastwujtie, Aleksy Harytonowiczu! jakże wasze dieła?
STREŁKOF. Niczewos! — ale gdie eto ja miałem cześć poznać się z wami?
KORNIŁOF. Jakto? nie pamiętacie? a w angielskiej gostinnicy — późną nocą po prazdniku waszego pułku.
STREŁKOF. Nie pomnim. Na prazdniku ja niemnoszka napił się.
KORNIŁOF (śmiejąc się głośno i zabawnie). Nu, my wszyscy sobie troszkę wtedy podpili.

(Na znak Korniłofa i Botkin wybucha śmiechem, z nimi Strełkof).

KORNIŁOF (dobrodusznie). A ot — ja tu sam tak siedzę i nuda mnie napadła — więc ja sobie przekąskę kazał narządzić. Sławna tu w cytadeli przekąska... U Matałkowskiej takiej nie ma. Ot — Aleksy Harytonowiczu — stakańczyk — do mnie.
STREŁKOF. Jej Bohu... nie magu. Piłem już dużo. A to Iwan Nikałajewicz w cyrkie w bufecie mnie tak ugaszcział, że prosto dusza czeławiek. Nie magu...
KORNIŁOF. Jakże? ja będę pił sam? Ot i Iwan Nikałajewicz gołubczyk z nami, a wy Aleksy Harytonowiczu, duszeńko miła... Toż ty mój ziemlak — my obaj z jarosławskoj gubernij... Pij, ziemlak...

(Strełkof rozrzewniony pije).
KORNIŁOF. Ot ładno! ot maładiec — a teraz wy gałubczyk Iwan Nikałajewicz... a tu siga i kawior nie solony — a ot moskiewska kiełbasa — prost z Moskwy. Ja to sprowadził i tu w cytadeli dla siebie w protokółach trzymam. Jej Bohu!

STREŁKOF. Sławnaja zakuska...
KORNIŁOF. Jeszcze po jednemu!
STREŁKOF. Niet! niet! nie magu...
KORNIŁOF. Nu... jakże? my tu zwyczajni tak już po ruskim obyczaju... Przed diełem stakańczyk... od czystego serca! (wylewa swój kieliszek, na podłogąę.
STREŁKOF (pije). Chyba, że od czistawa serca...
KORNIŁOF. Szkoda, że tu panny Józi nie ma... ot szykowna panna...
STREŁKOF (pijany). Sławnaja dziewuszka... Ja w niejo wlublon — strach!
KORNIŁOF. Nie — u — że — li? A ot ona podobno lubi tego polaka... Wielhorskiego...
STREŁKOF (b. pijany). Kawo? Polaka? na-plewat mnie na niewo! on uże prapał... ja jewo urządził i to na wsiu żiźń... on... (opamiętując się). Czort z nim! czort z nim! (krzyczy). Czort z nim!
KORNIŁOF. Tak, tak... my jego zamknęli. No ale on może niewinny, jego można uwolnić...
STREŁKOF. Da kakże uwolnić? to nie można... to nie wolno. — On plany zdejmował... eto strogoje prestuplenie... plany... o!...
KORNIŁOF. On musiał chyba jeździć do Nowogieorgiewska.
STREŁKOF. Nu znaczyt pojechał... cóż? kolej nie drogo... Tam i nazad cztery rubla... jej Bogu...
KORNIŁOF. Nie, Aleksy Harytonowiczu. Ty się mylisz. Bilet kosztuje pięć rubli z kopiejkami...
STREŁKOF. Da co mnie gawaritie? czetyre rubla — tam i nazad. Mało ja raz jeździł — ha?

(Rzuca trochę przytomniejszy wzrok dokoła).

KORNIŁOF. A... u was znajomi mieszkają w fortecy?
STREŁKOF (krótko). Da. (Wstaje). Wy mnie pazwali po diełu naszej kłótni z temi tam u Matałkowskiej... Nu, co chcecie wiedzieć? Mnie pora do domu — ja mam świdanje z mojej kochankoj...
KORNIŁOF. Ona zaczeka.
STREŁKOF. Da nie nużno, żeby czekała. Chatia ono tolko służanka, no wsio taki dama... Dama nie możet czekać... (pada na krzesło). Ja w niej wlublon... ja dla niej toby drugowo ubit i pagubit gatow... ot co...
KORNIŁOF (do Botkina, cicho). Ludzie nasi pojechali do jego mieszkania?
BOTKIN (cicho). Już dawno.
KORNIŁOF. Telefonuj pan — po generała. Niech przywiezie ze sobą komendanta pułku...
BOTKIN. Panie... pułkowniku! Piotrze Pawłowiczu...
KORNIŁOF. Co ci to? boisz się...
BOTKIN. Gdzie dowody??
KORNIŁOF. Rób co ci każę! I wracaj tu natychmiast...

(Botkin wychodzi).

KORNIŁOF. Ej! gałubczyk... jeszcze kieliszeczek! Za zdrowie Józi... No — pamiłuj — Boh trojcu lubit!
STREŁKOF. No walaj! jeszczio adin stakan! (piją).
BOTKIN (wraca — cicho do Korniłofa). Wielhorski czeka — a w tamtej komnacie jest jego matka.

KORNIŁOF (do Strełkofa). Wiecie co druzia — ot... nam tu niewygodnie, nieujutno. My weźmiemy ze sobą butelki i do małej komnatki. Tam cicho i dobrze. Jeszcze butelkę węgierskiego dobierzem, no i o diełach pogawędziemy. Chodźcie!...
(Botkin pół żartem, pół serjo wyprowadza na lewo Strełkofa. Na progu Korniłof ich przepuszcza. Wnosi za nimi tacę — wychodzi i woła „Pst“ — zjawia się Botkin).

KORNIŁOF. Odbierz mu pan żartując broń — wynajdź sposób... i zabaw go tam — Nie wpuszczaj tu...

(Botkin znika. — Korniłof zamyka za nimi drzwi, idzie do głównych drzwi, mówi do żandarmów; „Pazwat Wielhorskawo“, wyjmuje z szafy paczkę z broszurami — kładzie na stole).

BOTKIN (ukazuje się i podaje Korniłofowi szablę). Oto szaszka.
KORNIŁOF. Dobrze! — w danej chwili zawołam was obu.

(Botkin odchodzi).


SCENA CZWARTA.
Korniłof — Wielhorski. (Żandarmi wprowadzają Wiel-horskiego, który ma na sobie nocną koszulę — na niej palto wierzchnie. Żandarmi odstępują do drzwi. Korniłof daje im znak, aby wyszli — oni wychodzą. Korniłof długą chwilę chodzi tam i napowrót — wreszcie staje przed Wielhorskim).
ஐ ஐ

KORNIŁOF. Ja nie spodziewałem się tu pana widzieć, panie Wielhorski... Ja bardzo jestem zmartwiony, że się tak na panu zawiodłem. Przez te trzy dni nie mogłem nawet zdecydować się, ażeby pana do siebie pozwać i z panem pomówić. To bardzo, bardzo źle z pana strony... Mnie to bardzo boli.
KAZIMIERZ. Panie pułkowniku, mnie jeszcze więcej nad więzienie boli ta myśl, iż pan przypuszczać możesz, że ja złamałem dane ci słowo. Ja sam nie wiem, co to wszystko ma znaczyć. Padłem ofiarą czyjejś intrygi, zemsty — nie wiem wreszcie... ale tak jest. Chciej mi pan wierzyć. Ja po wyjściu z cytadeli do niczego się nie mieszałem...
KORNIŁOF. Istotnie? do niczego?... I może mi pan na to dasz słowo honoru?
KAZIMIERZ (żywo). Daję na to słowo!
KORNIŁOF (ironicznie). Pana, widzę, nie wiele kosztuje dawać na prawo i na lewo słowa honoru.
KAZIMIERZ (gwałtownie). Panie Korniłof.
KORNIŁOF (gwałtownie). Co? czego? i milczeć! Odkąd pan swojem postępowaniem skompromitowałeś i mnie, straciłeś prawo do mojej względności. Pan rozumiesz? pan mnie naraziłeś! Ja za pana ręczyłem, ja!!! ja w zakład stawiałem siebie, swoją rangę, dwadzieścia lat mej służby. Ja ręczyłem, że pan będziesz porządnym człowiekiem.
KAZIMIERZ. Jestem nim.
KORNIŁOF. Ten, co się buntuje przeciw władzy, nie jest porządnym człowiekiem.
KAZIMIERZ. Ja powtarzam panu, że jestem ofiarą jakiejś mistyfikacji.
KORNIŁOF. Ja nie mówię w tej chwili o sprawie owych planów... my cokolwiek później do niej powrócimy — ale dlaczego pan wplątałeś się znów w ludową propagandę? ha?
KAZIMIERZ. Ja?
KORNIŁOF. Nie zaprzeczaj pan! Na nic się nie zda. Narzeczona pana przed chwilą wyznała wszystko.
KAZIMIERZ. Anna?
KORNIŁOF. Tak! Znam teraz całą sprawę z najdrobniejszymi szczegółami. Wiem, jaki był pana udział w tem wszystkiem. Wiem, w jaki sposób dostawaliście broszury z zagranicy i jaki system przyjęliście dla kolporterji! Pozwól pan jednak sobie powiedzieć, że to był właśnie najgorszy system! Mogliście zatrzymać dawny, był stanowczo lepszy... Prawda? co?
KAZIMIERZ. Słucham ze zdumieniem słów pana. O jakich broszurach tu mowa? o jakim systemie?
KORNIŁOF. Ach Boże mój! Po co to udawanie? Pan wiesz dobrze o czem mówię. Lepiej powiedz mi pan całą prawdę: Trzy lata temu nie chciałeś taksamo nic powiedzieć — no i my bez twego zeznania wszystko wiedzieli. I tak siedziałeś pan cały rok, a może, gdybyś pan zeznał, to byłoby pół roku, może dwa miesiące, może miesiąc... My duże lgoty dajemy tym, którzy się przyznają. A jeśli się pan będziesz upierał, to znów posiedzisz... w tym samym pokoiku... a jakże... będziesz spał na tej samej pryczy... i będziesz znów sam! sam!...
KAZIMIERZ (cicho). Sam! sam!
KORNIŁOF. I to nie rok, a może dwa, może trzy — może... Bóg wie, jak tam zasądzą... (po chwili). Sam jeden! odcięty od świata, od ludzi, bez książek, bez pracy... ot dzień za dniem i tak lata całe!... ha! to będzie ciężko...
KAZIMIERZ (z nagłym wybuchem). Nie! nie! ja nie chcę tam wracać!... nie zamykajcie mnie, ja nie chcę być znów sam, ja nie mogę znieść samotności! Powieście mnie — wyślijcie mnie do katorgi, do min, wszędzie... tylko mnie nie każcie wracać tam — tam ja nie mogę!... ja nie mogę! ja nie mogę!... (pada na krzesło przy stole).

(Korniłof idzie ku drzwiom — otwiera je — w sieni ukazuje się pomiędzy dwoma żandarmami Wielhorska, oparta o ścianę. Korniłof daje jej znak, ona wchodzi).

KORNIŁOF (wskazując na syna). Pani zna swój obowiązek!... (usuwa się w głąb).


SCENA PIĄTA.
Wielhorska — Korniłof, Kazimierz. (Kazimierz spostrzega matkę i rzuca się ku niej — ona wstrzymuje go jednym ruchem ręki).
ஐ ஐ

WIELHORSKA. Powiedz mi... Kaziu... powiedz ale na popioły ojca szczerą prawdę... czy ty byłeś szpiegiem?

KAZIMIERZ. Nie! nigdy!... przysięgam ci mamo!
(Wielhorska wyciąga ręce z głośnym płaczem — Kazimierz rzuca się do jej kolan).

KAZIMIERZ. Mamo! mamo!
WIELHORSKA. Ja wiedziałam, że to nieprawda! ja wiedziałam i wiesz? oni powiedzieli, że to za pieniądze...
KAZIMIERZ. Mamo! mamo! Tyś temu nie wierzyła?
WIELHORSKA. Nie, nie... ty mój biedaku! tyś wychudł... tobie zimno... ty mi znów zachorujesz, jak dwa lata temu. O Boże! czy ty nie będziesz już mieć nad nami zmiłowania A Macia! gdzie ona? Panie pułkowniku, ja tu mam także i córkę... ja chciałabym ją widzieć... ja...
KORNIŁOF. To niepodobna — ja według rozkazu pana generała mogłem pozwolić na widzenie się z synem. Tylko pani przekracza najzupełniej rozporządzenie, jakie pani wydane zostało. Pani wie, o co ja panią prosiłem... przez drogę. Miała pani skłonić swego syna do wyznania całej prawdy w sprawie patrjotycznej propagandy, w jaką się wbrew danemu słowu wmieszał... Niech pani pamięta, że my wiemy już o wszystkiem, ale systemem u nas przyjętym musimy usłyszeć prawdę z ust syna pani. Inaczej trzymać go będziemy tak długo, aż prawdy całej, nie powie, (po chwili). A syn pani jest bardzo nerwowy i chorowity — odosobnienie fatalnie na niego działa. Takie natury nie przenoszą czasem dłuższego więzienia. Ja mówię otwarcie od czystego serca i jak ojciec... U mnie był brat... ot, on się zaplątał w Kijowie między nihilistów, no i w więzieniu zwarjował...
WIELHORSKA. Oh! panie pułkowniku!
KORNIŁOF. No... tak jest ja prawdę całą mówię — ja szczery człowiek — wolę ostrzedz. Pani widziała co dwa lata temu z synem pani się działo, kiedy sam siedział... Był bliski obłędu...
KAZIMIERZ (gwałtownie). Mamo! mamo! nieprawda! nie wierz! to kłamstwo — mnie się nic nie stanie — ja wszystko przeniosę... ja posiedzę, jeśli mnie już niesprawiedliwie zasądzą... ale mnie nic nie będzie... ja jestem silny... zdrów... zdrów zupełnie... mój mózg wytrzyma... mamo nie płacz.
WIELHORSKA (płacze i ściska konwulsyjnie syna). Kaziu! Kaziu! Kaziu!
KORNIŁOF. Niech pani nie płacze — do syna tak przemówić, żeby on siebie z nieszczęścia wyratował.
KAZIMIERZ. Nie mów mamo nic! bo to się na nic nie zda. Nie wierz temu, co oni mówią. Czy ja powiem cokolwiek — czy nie, to wszystko jedno, bo oni mnie taksamo zasądzą... To zasadzka!... (z wybuchem). Dlaczego mi pan matkę torturujesz? dlaczego?
KORNIŁOF. Pan oszalał już teraz? ja z dobrego serca grzecznie i przyzwoicie się do matki pana odnoszę...
KAZIMIERZ. Och! wasza grzeczność! Ależ spójrz pan na nią... Pan straszysz ją widmem mojego obłędu — pan grasz na jej sercu! Nie mów nic mamo! Ja ci przysięgam, że się w nic nie mieszałem przez miłość dla ciebie i dla Maci — choć Bóg jeden wie ile mnie to kosztowało. Jedź do domu — bądź spokojna... nam się tu żadna nie dzieje krzywda, my niedługo będziemy wolni... my przyjedziemy do Włocławka... Mamo! mamo!
WIELHORSKA. Ja... przyniosłam ci... panie pułkowniku... ja przyniosłam dla moich dzieci trochę pieniędzy... (wyjmuje drżącemi rękami zniszczoną portmonetkę). Co mogę... to pięć rubli dla ciebie, trzy ruble dla Maci... pan pułkownik pozwoli...
KORNIŁOF. Pani odda na moje ręce.
KAZIMIERZ. Nie trzeba. Mamo — tu nam nic nie brakuje — a ty sama przecież.
WlELHORSKA. Nie! nie! weź — nie możecie być bez pieniędzy... Może dasz na wódkę żołnierzom, to oni będą lepsi dla ciebie. Ja jeszcze przywiozę więcej. Tylko teraz nie mogłam.
KAZIMIERZ. Nie mateczko.. nie trzeba. Idż stąd... ty drżysz cała... nie płacz!... Bądź zdrowa!
WIELHORSKA (tuląc go do siebie). Ty mój biedaku znów! znów!... cię tu zostawiam.
KAZIMIERZ (ociera jej oczy). Nie płacz mamo — nie trzeba, aby widzieli łzy twoje...
WIELHORSKA. Tak — tak — (całuje go). Bądź zdrów! (robi nad jego czołem krzyż). Niech cię Bóg strzeże, (odchodzi tłumiąc łzy i nagle Wraca). Oni cię nie biją?
KAZIMIERZ. Nie mamo! nie.
WIELHORSKA (z — oczyma błagalnie w niego utkwionemi). Nie biją?
KAZIMIERZ. Przysięgam ci, że nie.
WIELHORSKA (na progu do Korniłofa). Nie dręczcie go!... on już i tak sił nie ma! (wychodzi powoli).


SCENA SZÓSTA.
Korniłof — Wielhorski.
ஐ ஐ

KORNIŁOF. Pan się zuchwali, panie Wielhorski! Pan nie pozwolił matce do siebie przemówić... Mnie się to niepodoba, panie Wielhorski! Pan mnie wobec matki zarzucił złe serce... No! no! A pan wie, co ja dla pana zaryzykował? Pan nic nie wie — i pan nigdy wiedzieć nie będzie. Ja przez pana mogę reputację dobrego urzędnika stracić — bo powiedzą, że ja się na panu pomylił i to mi dalej zaszkodzi... Hm! hm! da!
KAZIMIERZ. Ja nie mogłem pozwolić...
KORNIŁOF (przerywa). Najlepiej niech pan nic nie mówi — bo ja pana gotów... znienawidzieć... Niech pan wraca do celi i tam pomyśli nad sobą. Ja pana znów jutro przesłucham... Panna Anna wszystko już powiedziała, więc jej nie będę już badał... Cóż? Dziwić się nie można, młoda kobieta — nie mogła utrzymać tajemnicy. Nie trzeba jej tego brać za złe.
KAZIMIERZ. Anna nic powiedzieć nie mogła. Raz dlatego, że nic nie popełniła — powtóre, że znam jej charakter. Ani moralną ani fizyczną torturą nie wymoglibyście na niej nic...
KORNIŁOF. Da... da... mądra i piękna panna... no ta Józia od Matałkowskiej milsza... ha? co?
KAZIMIERZ. Oh!...
KORNIŁOF (z udaną dobrodusznością). No co?... tak było... trudno... Dobranoc panu...

SCENA SIÓDMA.
Korniłof — Żandarmi. (Wnoszą w serwecie dywanowej dużo listów — papierów — kopert — drugi żandarm trochę książek — dwa pudełka).
ஐ ஐ

1. ŻANDARM. Eto wsio, czto my naszli.
KORNIŁOF. Haraszos — łożitie — zdzieś — uchoditie prócz!

(Żandarmi kładą pakunek na stole i wychodzą).

KORNIŁOF (sam, wyjmuje rewolwer i kładzie na stole przed sobą). Ot i śmiertelna gra — życie moje na stawkę kładę!...

Słychać za sceną śmiech i śpiew pijanego Strełkowa i Botkina na dwa głosy; — Łunnyja noczy).

KORNIŁOF (szuka gorączkowo w papierach). Nic!... nic!... listy... listy!... raporta!... prykazy!... o!... (po chwili). Ciemno mi przed oczami... to lampa chyba gaśnie... (podkręca lampę, szuka dalej — zaciskając zęby). Zamilczcie... zamilczcie sukinsyny... ja życie moje tracę — (z konwulsyjnem natężeniem szuka — nagle znajduje pomięty i podarty papier. Zbliża się z nim do lampy — ociera pot z czoła i przeczytawszy obraca się ku ikonie w kącie, żegna się i trzy razy bije pokłon). Sława Tobie, Hospody... (wraca na przód sceny, bierze rewolwer, chowa go do kieszeni i triumfalnie obraca się ku drzwiom). No panie generale — teraz my się zmierzymy!

SCENA ÓSMA.
Korniłof — Horn — Komendant pułku art. konnej. (Obaj w płaszczach letnich).
ஐ ஐ

KOMENDANT (mały — siwy zupełnie starzec). Pamiłujtie — eto nie wazmożno... wszystko mnie opowiedział wot Aleksander Walentinowicz. To wy Piotrze Pawłowicz taki cień, taką hańbę na mój pułk rzucacie... To dierzost! to zuchwalstwo — to... wam nie ujdzie płazem.. ja...
KORNIŁOF. Patisze — ja pokornie przedłożę to, co w papierach Strełkofa znalazłem.
KOMENDANT. Co!
HORN (gwałtownie). Wy znaleźli jaki dowód.
KORNIŁOF. Oto bruljon ostatniej przesyłki — ot tu na marginesach pół listu anonimowego, który my przedwczoraj pod adresem kancelarji dostali!
HORN. Pokażcie!

(Obaj z komendantem czytają dokument — Horn stoi z rękami opuszczonemi. Komendant zakrywa oczy i pada na krzesło).

KOMENDANT. Jaki wstyd! mój pułk sławny był — czysty! nigdy podłoty!
HORN. To wielka hańba!

(Milczenie — słychać śpiew cichy i śmiech).

HORN (nagle). Gdzie Strełkof?
KORNIŁOF. Tam — z porucznikiem Botkinem.
HORN. On stąd wyjść już nie powinien.
KOMENDANT. Ale jak? jak?
HORN. Czy on ma broń przy sobie?
KORNIŁOF. Nie — kazałem mu odebrać.
HORN. Daj mi Piotrze Pawłowiczu rewolwer, który ci dałem przed godziną. Posłuży... ale nie dla ciebie!

(Korniłof z głębokim ukłonem oddaje Hornowi rewolwer).

HORN (do komendanta). Wy Mikołaju Antonowiczu czyńcie swą powinność. Podajcie mu ten rewolwer... niech się tu cicho — bez skandalu — sam zastrzeli...
KOMENDANT (bierze rewolwer, ociera oczy pełne łez). Siedemdziesiąt lat przeżyłem — a to chyba najcięższa mego życia godzina.
HORN. Wprowadź go tu Piotrze Pawłowiczu — tylko niech przed zobaczeniem nas niczego się nie domyśli.
KORNIŁOF. Słucham panie generale!


SCENA DZIESIĄTA.
Ciż sami — Strełkof i Botkin.
ஐ ஐ

KORNIŁOF (idzie, otwiera drzwi — i udając wesołość, mówi na progu). Chodźcie tu gałubczyki — wot wszyscy poszli — będziemy tu kutit! A ładnie śpiewacie (śpiewa razem z nimi i wyprowadza ich śpiewających do pokoju),
KOMENDANT (mówi wolno i stanowczo). Ałeksiej Harytonowicz! My wszystko uznali — my mamy dowody twej podłoty... ty pułk zbezcześcił — ty mundur splamił.
STREŁKOF (blednieje z przerażenia). Czto? czto?
KOMENDANT. Ot twoje własne pismo!,.. Ty możesz jeszcze pułk od sromoty ocalić, aby nad tobą sądu nie było... Na to trzeba... żebyś ty sam się zabił... wot tobie rewolwer... my wyjdziemy do drugiej komnaty... ty zostaniesz się jeden... postaraj się, abyś miał odwagę... (daje Strełkowowi rewolwer i ocierając oczy, stoi przez chwilę nieruchomy — potem zwraca się ku oknu). Tam ikona — pomódl się — niech Bóg ci duszę twoją rozgrzeszy — bo ludzie nie mogą.

(Wychodzi — za nim powoli Horn, Korniłof i Botkin).

STREŁKOF (sam — ogląda rewolwer — patrzy dokoła błędnemi oczami — potem siada na krześle i powtarza kilkakrotnie). Wot!... wot!... dażdałsia!... (nuci). No śmiert bliska, bliska maja magiła. Kakda umru,.. (dwa razy przykłada rewolwer do skroni i opuszcza rękę — trzeci raz zamyka oczy i strzela mówiąc). E! naplewat’! (pada z krzesła na ziemię).

(Kurtyna spada).
KONIEC AKTU CZWARTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.