Trzecia płeć/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzecia płeć |
Rozdział | 2 |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ” |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady Graficzne „FENIKS“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Dziewanowski stał jeszcze chwilę na chodniku i palił papierosa, jakby czekał powrotu Anny. Nie skłamał jej, mówiąc, że wywarła na nim bardzo silne wrażenie i w rzeczywistości nie mógł zdobyć się na analizę tego dziwnego uczucia. Nigdy nie polował na kobiety. Jeżeli takie myśliwskie porównanie było dopuszczalne, raczej bywał zwierzyną. Zdarzało się to jednak bardzo rzadko. Dziewanowski unikał kobiet, one zaś zwracały nań tyle uwagi, ile ściągnąć może mężczyzna absolutnie pozbawiony agresywności, a przytem biedny. Nie wstydził się swego smutnego stanu materjalnego. Jego stosunek do pieniędzy zawsze wyrażał się całkowitą obojętnością, ponieważ zaś renta dwustu złotych, którą otrzymywał od stryjenki tytułem jakichś działów rodzinnych, właściwie rzecz biorąc, wystarczała na opędzenie najniezbędniejszych wydatków, nic nie zmuszało go do szukania sposobów powiększenia budżetu. Ilekroć robił coś w tym kierunku, wynikało to z nacisku, wywieranego nań przez stryjenkę, która od czasu do czasu wpadała w ambicje rodowe, lub naskutek żądania kobiety, która dopatrywała się w nim zapoznanego genjusza.
Lubił wprawdzie ten przymus i bez oporu poddawał się mu tak długo, aż dany plan nie ulegał przekreśleniu mocą okoliczności przeciwnych.
Jednym z zasadniczych czynników we wszystkich jego niepowodzeniach był niewątpliwie jego chroniczny brak woli i Dziewanowski doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
— Moja wola jest nienaładowanym akumulatorem — mówił kiedyś Wandzie — natężenie tej woli wyraża się nikłym prądem, niezdolnym zarówno do wytrwałego działania, jak i do nagłego wybuchu.
A właśnie Wanda mniej niż inne kobiety umiała i chciała podsycić jego energję. Mówiła wprawdzie czasami:
— Powinieneś napisać studjum o inteligencji. Koniecznie zabierz się do tego.
Lecz już nazajutrz zapominała o tej konieczności i prosiła, by zrobił nowy przekład Homera, lub też wystarał się dla siebie o posadę w Mundusie. Impulsy były słabe i różnokierunkowe, to też nie dawały żadnych wyników. A Dziewanowski czuł, że pod innym, bardziej konsekwentnym i mocniej nasilonym wpływem znalazłby dość wytrwałości do takiego czy innego działania. Wandzie jednak na tem nie zależało. Chciała go mieć dla siebie i wyłącznie dla siebie, chciała, by całą swoją istotą koncentrował się w ich wzajemnym stosunku, by myślał dla niej i przy niej, by ona była jakby anteną dla jego uczuć i umysłu. Poprostu, jak twierdził jej mąż, była dioneą, takim egzotycznym lepkim kwiatem, który zamyka w swych płatkach nieostrożne owady i żywi się niemi. Wanda jest dioneą, piękną owadożerną rośliną, która karmi się przy pomocy rozchylonego kwiatu. Rozchylenie jej ust do pocałunku, rozchylenie jej czerwonych wilgotnych ust, gdy słucha cudzych słów — to tosamo. W jej lenistwie, w jej powolnych ruchach i w bezsilnem brzmieniu głosu czai się właśnie ta nie dająca się nazwać potęga, która go obezwładnia, hipnotyzuje, pociąga.
Nie pragnął bynajmniej wyzwolenia z jej aury. Nie kochał jej, lecz odczuwał rozkosz przynależności, a gdyby ona go kochała, możnaby powiedzieć, że tylko pozwalał się kochać. Jednak sentymentu Wandy nie mógłby nawet nazwać miłością. Było to coś całkiem innego, co możnaby nazwać eksploatacją, gdyby to słowo nie było tak brutalne. W swojej pasji wiecznego analizowania Dziewanowski po tysiąc razy zagłębiał się w gmatwaninie tych nici, które splatały się w węzeł ich romansu. Idąc wytrwale wzdłuż każdej niteczki, odnajdywał niezliczone kłębki i pieczołowicie umieszczał je w niezliczonych szufladkach, lecz gdy już wszystko zdawało się być gotowe, nagły odruch Wandy, jedno jej inne spojrzenie, czy słowo — niweczyły całą konstrukcję. I znowu niewiadomo było, co jest dlaczego, gdzie jest czego początek i jaka jest treść wszystkiego. Był dość wprawdzie spostrzegawczy, by zauważyć źródła przemian Wandy. Zetknięcie się z każdym człowiekiem, z każdą książką, z każdem zdarzeniem, odbijało się w niej natychmiast, jak na wyczulonej kliszy. A że nie było to wierne odbicie lustrzane, że czas trwania odbicia nie mijał wcale, że nowy obraz wtapiał się niejako w konglomerat całości i zmieniał dotychczasową logikę układu — niepodobna było dojść do jakiejkolwiek pozytywnej konkluzji.
Tem wszystkiem Wanda imponowała mu. Nie swoją objektywną wartością, gdyż miarą wartości nie mierzył ludzi ani zjawisk, lecz bogactwem wewnętrznem, różnolitością, mnogością i zmiennością uwarstwień, nieustającą ewolucją, której celu ani kierunku nie umiał odkryć. Jeżeli Szczedroń odmawiał swej żonie jakiejkolwiek wartości, czynił to pod społecznym kątem widzenia, dla Dziewanowskiego jednak ten kąt nie istniał. Zresztą kwestja pożyteczności Wandy dla ogółu, dla środowiska, dla narodu, dla rodziny, czy klasy społecznej piętrzyła się komplikacjami i antynomjami, których przedyskutowania nawet z tak ukategoryzowanym umysłem, jaki należało przyznać Szczedroniowi, było niepodobieństwem. Pozatem Szczedroń odmawiał jej także wartości ludzkich — lecz nie przeszkadzało mu to — kochać ten chodzący brak wartości.
— Kocham w niej nie człowieka — zapalczywie bronił się Szczedroń — gdyż człowieka w niej niema. Kocham kobietę.
— Egzemplarz fizjologiczny?
— Nie. Fizjologiczny, psychiczny, słowem całość.
— Nie rozumiem — potrząsał głową Dziewanowski i na tem zwykle kończyły się ich rozmowy.
Dziewanowski nigdy nie mógł wywnioskować, czy Wanda w jakimś stopniu odwzajemnia uczucia męża, czy żyje z nim, czy nie?... Ciekawość Dziewanowskiego w tym kierunku nie wynikała z zazdrości kochanka, ani z pretensji do niepodzielności. Brakowało mu tego tylko do obrazu psychiki i natury Wandy.
Stosunek ich trwał od kilku miesięcy. Zaczął się prawie przypadkowo, a utrwalił się — jak się Dziewanowskiemu zdawało, na długo — dzięki sile obustronnego zainteresowania, no i dzięki zmysłom. Obie strony pod tym względem odpowiadały sobie temperamentami, obie nie znały i nie szukały namiętności, która by pochłaniała, znajdowały zaś premedytowaną rozkosz, którą można było pochłaniać, kontemplować, przeżywać i pić kropla po kropli.
Z Wandą było mu dobrze jeszcze i dlatego, że niczem nie mąciła mu spokoju, a spokój był dlań jedyną bodaj koniecznością. Od dziecka przyzwyczaił się doń w pustym domu rodziców. Ojciec rzadko się zjawiał, prowadząc budowę kolei na Syberji, wpadał do Warszawy na kilka tygodni w ciągu roku. Matka odsiadywała dwukrotnie kilkoletnie więzienie za swoją działalność polityczną, a gdy była w domu, nie mąciło to w niczem ciszy i ustalonego ładu, gdyż pracowała wiele, zamykając się w swoim pokoju. Właściwie wychowanie dzieci, chociaż odbywało się ściśle według regulaminu przepisanego przez matkę, spoczywało wyłącznie w rękach miss Trusby, starszej, wyblakłej damy, która zbliżyła się z panią Dziewanowską na jakimś międzynarodowym zjeździe, gdzie tak się zaprzyjaźniły, że miss Trusby porzuciła Londyn i przyjęła stanowisko wychowawczyni w Warszawie. Marjan pamiętał, że między obu paniami zachodziły poważne różnice poglądów politycznych: matka była socjalistką, miss Trusby zaś liberałką, jednak w kwestji wychowania zgadzały się zupełnie.
Wychowanie to polegało na wczesnem, od niemowlęctwa stosowanem uświadamianiu, na wykreśleniu wszelkiej hipokryzji, na bezwzględnej prawdzie. Pytania dzieci nigdy nie pozostawały bez odpowiedzi i to bez odpowiedzi zgodnej z rzeczywistością starszych. Dobro i zło ludzkie nie były dla nich osłaniane żadną tajemniczością. Wcześnie wiedziały, że nędza rodzi zbrodnie, że świat jest niesprawiedliwy, a religje służą do ujarzmiania mas w ciemnocie. Przechodząc obok kościoła dzieci z litością patrzyły na owe ujarzmione masy i różnice, jakie dostrzegały między swojemi schludnemi ubrankami a ubogim tłumem, tłumaczyły sobie jego ciemnotą. Sfera życia płciowego nie miała dla nich zagadek. Dziewięcioletni podówczas Kazik i sześcioletni Maryś byli obecni w sypialni matki, by na jej żądanie widzieć, jak przychodzi na świat mała czerwona i płacząca istotka, ich nowa siostrzyczka Irenka. Dla obu chłopców, szczególniej zaś dla Marjana chwila ta była obrazem tak potwornym, że długo potem budził się w nocy z krzykiem przerażenia. Dorastał z przekonaniem, że życie jest okrutne, surowe i krzywdzące, że najlepiej trzymać się od ludzi tak daleko, jak tylko się znajdował. Ojciec umarł mu, gdy miał zaledwie lat osiem, matka w pięć lat później. Jeżeli śmierci jej nie odczuł zbyt dotkliwie, było to wynikiem ich wzajemnego stosunku. Pani Dziewanowska nigdy nie pieściła dzieci, nigdy nie gawędziła z niemi. Tę odrobinę czasu, którą mogła im poświęcić, zużywała na rozmowę, na wyjaśnienia, na wskazówki i uwagi. Był to system racjonalny, wychowawczy, raczej oficjalny. Matka była poprostu instancją, dla której miało się nie miłość, nie pietyzm, lecz szacunek i ufność. W mniejszym stopniu te same uczucia budziła miss Trusby, a gdy obu nie stało — stryjenka Barbara Dziewanowska.
Marjan przypuszczał, że to właśnie wywarło decydujący wpływ na powstanie w nim wręcz organicznej potrzeby obcowania z kobietami, których wpływom mógłby z inercyjnem zaufaniem ulegać, które stanowiły indywidualność, rzucającą dostatecznie wielki cień, by w nim można było czuć się zależnym, bezpiecznym i spokojnym. Nie szukał takich kobiet, lecz spotkawszy, nie mógł przejść obok nich obojętnie. Pociągały go, jak magnes pociąga ku sobie luźne opiłki żelazne. To zatrzymywało go przy Wandzie, o tem nie wątpił.
Tosamo również zelektryzowało go wówczas, gdy w poczekalni Mundusu zobaczył Annę. A przecież trudno sobie wyobrazić dwa bardziej różne typy niż one. Anna zresztą, już u Szczedroniów, a zwłaszcza po drodze wydała mu się zupełnie inną, dziwnie jasną, zdumiewająco prostą, emanującą tem ciepłem, jakiego nie znał, a jakie wyobrażał sobie w przeciętnych uczuciach przeciętnych matek. To mówiły obserwacje, instynkt jednak pozostawał przy pierwszem wrażeniu kobiety świadomej, silnej, władającej. Pozatem już sam fakt
uzyskania przez Annę kierownictwa działu w tak wielkiej instytucji potwierdzał nieomylność instynktu.
— Instynktu, czy autosugestji, wynikającej z pobożnych życzeń? — zatrzymał się na rogu ulicy i uśmiechnął się do siebie, jakby przyłapał się na wykrętnej wolcie myśli.
Ciepło było, niebo już stawało się szare i przeźroczyste, latarnie gasły. Zawrócił do domu. W mieszkaniu stryjenki zajmował duży pokój, zawalony stosami książek. Zdarzały się całe tygodnie, kiedy nie wychodził zeń wcale. Nie golił się wówczas, nie ubierał, nie brał do ręki słuchawki telefonu i tylko czytał. Nie było dziedziny wiedzy, którąby mógł uważać za obcą, jak nie było też i takiej, w jakiej czułby się szczególniej swojo. Okresami pochłaniała go filozofja, historja, biologja, matematyka, botanika, astronomja, teorja sztuki i ekonomja, socjologja i religjoznawstwo, paleontologja i fizyka, etnografja i muzyka, równie dobrze znał koran, jak teorję kwantów, a Szekspira, jak mapę układów pozagalaktycznych. Ta jego pasja, — jeżeli pasją nazwać można nieustający głód, — nadawała najwyrazistsze rysy zewnętrzności zajmowanego przezeń pokoju. Nie brakło tu jednak i innych, stanowiących ślady epok trzech, czy czterech kobiet, kilka ekspresjonistycznych płócien na ścianach, dziwaczne biblociki buddyjskie, niedokończony biust Lukrecji Borgia w marmurze, hełm samochodowy z zielonej skóry i purpurowa pidżama z czarnemi trójkątami. Ta ostatnia należała do Wandy i pachniała orchideą.
I z tem wszystkiem było obco, zimno, było beztreściwie.
Niewiadomo dlaczego przyszło mu na myśl, że brak tu czyjejkolwiek obecności, brak nawet jego samego, że to rekwizytornia ubiegłych lat i godzin, lat i godzin nie łączących się ze sobą niczem. A Anna byłaby tu jakąś niezrozumiałą niespodzianką.
— Anna — powiedział głośno i w dźwięku tego imienia znalazł tęsamą ciepłą nutę, która dźwięczała w jej śmiechu, w głosie, w rytmie kroków.
Zasnął dopiero wczesnym rankiem, a obudzono go popołudniu. Dzwoniła Wanda i przyszła nim zdążył się ubrać. W czarnym kostjumie wyglądała znowu inaczej, tylko oczy wciąż były tesame, zamyślone i odległe, a usta rozchylone, jak kwiat dionei.
Przyniosła korektę swego artykułu. Nie była pewna niektórych zawartych w nim danych i cytat. Marjan musiał przejrzeć to i sprawdzić. Tytuł, jak zawsze u niej, fascynował oryginalnością: „Sukcesorowie kłamstwa“. Na marginesie świeżo wydanej powieści jednej z autorek francuskich Wanda rozwijała tu szereg uwag o obyczajowości przedwojennego świata, przeciwstawiając ówczesną moralność i doktrynerstwo nakazom życia, które uzyskały prawo obywatelstwa w ostatniej dobie.
Piękny i barwny styl Wandy, bogactwo jej słownika i temperament pisarski sprawiały to, że artykuł jako całość wywierał sugestję doskonałości.
Co do treści jednak mogły być zastrzeżenia. Marjan czytając robił długie pauzy przy każdem niemal zdaniu, konkluzje według niego były zbyt krańcowe, wnioski zbyt pośpieszne, argumenty nie oparte na pewnikach. Zwykle przy takich okazjach dyskutował z Wandą nie dotykając wszakże meritum sprawy. Spór zasadniczy irytował Wandę, jeżeli irytacją można było nazwać lekkie rumieńce i ledwie dostrzegalne podniecenie. Dziś jednak czuł się trochę rozleniwiony i wiedząc, że i tak wiele nie wskóra, ograniczył się do sprostowania kilku mylnych odwołań się do autorytetów, które nie miały sposobności dzielenia poglądów z autorką artykułu.
Trochę zmartwiło to Wandę, gdyż należało z gruntu przerobić dwa „acapity“, co znacznie osłabiało ekspresję:
— Wiesz, mój drogi, — powiedziała, zawijając korektę — że nie mam ochoty do tych zmian.
— Jednakże wydają mi się konieczne.
— Ach, nikt napewno nie spostrzeże tego, zresztą kto u nas czytał Massinsa, czy Hebinga?!
— No, naprzykład, chociażby ja.
— Ty jeden.
— Napewno znajdą się i inni — nalegał.
Wanda wzruszyła ramionami:
— Czytałam to dziś Bernardowi i jeżeli on nie zauważył...
Marjan pojednawczo kiwnął głową:
— Jak chcesz. Nie wątpię, że lepiej odemnie wiesz, co czytają u nas. Szawłowski jednak nie może być przykładem dla tej prostej przyczyny, że on wogóle nic nie czyta.
— Przesadzasz — spokojnie zauważyła Wanda.
— Bynajmniej. Nie przeczę, że kiedyś coś-nie-coś przeczytał. Może zatem niektóre rzeczy Hebinga zna, natomiast ani Massinsa, ani żadnego z nowszych nie tknął. Twój mąż utrzymuje, że Bernard czyta tylko własne książki. Będzie mu to policzone na tamtym świecie, jako umartwienie dobrowolne. Ale, chciałem ci zwrócić uwagę na ten utarty zwrot: na tamtym świecie. Czy zauważyłaś, że brzmi to podobnie do patrjotycznej deklaracji naszych chłopów kresowych? Zapytani o narodowość, odpowiadają: tutejszy. Tosamo spotykamy u wielu plemion, znajdujących się na niskim szczeblu kultur, u Indjan, Murzynów, Eskimosów. Prymitywizm naszego umysłu, mówię o ludziach inteligentnych, wyraża się dobitnie owym truizmem o „tamtym świecie“. U chłopów nazywamy „tutejszość“ wąskością horyzontu, a u siebie skrótem kompleksu pojęć. Najciekawsze zaś jest to, że nasza tutejszość w życiu, w czasie, w przestrzeni, jest bodaj najmędrszą definicją egzystencji człowieka.
Wanda słuchała uważnie ze swoim czarującym wyrazem skupienia w oczach.
— Czy wiesz, Mar, — powiedziała po chwili — jak Szczedroń określa was obu?
— Nas, to znaczy?...
— No, nie obrażaj się, ciebie i Bernarda.
— To mnie nie obraża. Skądże — wzruszył ramionami — nawet z chłopcem od windy nie byłbym sam.
— Otóż Szczedroń powiada, że: Dziewanowski wszystko wie, a twierdzi, że niczego nie rozumie, Szawłowski zaś niczego nie rozumie, twierdzi zaś, że wie wszystko.
Zaśmiała się cicho i pocałowała go w czoło:
— Dowidzenia. Mar, przyjdź do kawiarni po mnie.
— Dobrze. A Hebinga lepiej wykreślić.
— Zobaczę — skinęła głową i wyszła.
Szczedroń jednak znał ją dobrze. Przynajmniej niektóre cechy: namiętność do abstrakcyjnych tematów przy ściąganiu wszystkiego do faktów, do rzeczywistości, do przedmiotów. Marjan nie zgadzał się oczywiście z poglądem jej męża, że nie jest zdolna do pojmowania abstrakcyj. To była przesada. Jednakże tkwił w niej napewno swego rodzaju utylitaryzm myślowy. Bezużyteczność pracy intelektu znajdowała się poza granicą jej możliwości. W istocie tak pozbawionej zmysłu praktycznego było to nie do wytłumaczenia.
— A jaka jest tamta? — pomyślał o Annie i przyłapał siebie na słowie „tamta“. Dlaczego użył właśnie jej, jako przeciwstawienia?...
Jednocześnie przyszło mu na myśl, że Anna może przyjść do kawiarni, by zobaczyć się z Wandą. A to byłoby miłe. Wystarczy podnieść słuchawkę telefonu i zadzwonić do Mundusu, zapytać, czy nie zechciałaby przyjść. Jeżeli zdziwi się, nic łatwiejszego, niż powiedzieć jej poprostu:
— Bo ja chciałbym panią zobaczyć.
— Dlaczego właśnie mnie i dlaczego właśnie pan? — zapyta Anna.
Na to nie umiałby odpowiedzieć. Chciałby z tak wielu prawdopodobnie pobudek, że niepodobna odkryć, która jest główna, która istotna... Zbliżył się do aparatu i położył na nim rękę. Ostatecznie w tem wszystkiem nie byłoby nic krzycząco nieprzyzwoitego...
Podniósł słuchawkę, lecz gdy odezwała się telefonistka, zrezygnował z zamiaru.
— Przepraszam panią — powiedział — ja tylko tak...
— Z którym numerem?... — niecierpliwie zadźwięczał w membranie głos.
— Z żadnym. Przepraszam.
— Czas tylko zabierają! — gniewnie wyłączyła telefonistka.
Marjan czemprędzej położył słuchawkę. Ten drobny i śmieszny incydent wytrącił go z równowagi. Należało odrazu nacisnąć widełki i nic nie odpowiedzieć. Należało wogóle nie podnosić słuchawki. Ta niedorzeczna manja usprawiedliwiania się! Ma się rozumieć pragnienie usprawiedliwienia się wynika z uczucia wstydu, bo przecie wstydzi się swego braku decyzji i wiecznego cofania się.
Spojrzał w lustro i stwierdził, że jest zaczerwieniony. Ta nikła i właściwie bezosobista kompromitacja już go wzburzyła. Każdy podobny wypadek przyczyniał się do coraz postępującego niedowładu woli, do odruchowej obawy przed jakiemkolwiek działaniem. Położył się i wrócił do „Pamiętników“ Manon Roland de la Platière, energji żyrondystów. Jej mąż odebrał sobie życie w dniu, gdy dowiedział się o zgilotynowaniu ukochanej żony, która miała wówczas coś około pięćdziesiątki. To jest miłość. Miłość wogóle równa się poświęceniu i zatraceniu siebie... To ofiara. Nie byłby do niej zdolny. Manon Roland miała płomienne oczy, które fascynowały mężczyzn i płomienny temperament, a nadto żelazną wolę. Pani Anna Leszczowa jest zupełnie inna. Przymknął oczy i usiłował zmusić wyobraźnię do przywołania jej sylwetki w szarym obcisłym kostjumie... Jakiś inny jest jej spokój. Manon panowała nad sobą, Wanda jest spokojna zupełnie inaczej. Jest to spokój dionei, spokój sieci pajęczej, intensywny spokój ciemności, w której bezgłośnie coś się dzieje. Spokój Anny... Nie umiał tego określić.
Wstał, wziął kapelusz i wyszedł z domu. Do kawiarni trzeba było skręcić na prawo, lecz zegar na rogu wskazywał siódmą. O siódmej Anna wychodzi z Mundusu. Zawrócił i bardzo wolno szedł przed siebie.
Wychodziła właśnie z biura, lecz nie była sama. Towarzyszyła jej jakaś młoda panienka. Gdy go mijały, szybko odwrócił się do witryny sklepu i tylko w szybie widział odbicie jej postaci.
— Co za głupota i jakie to męczące — pomyślał.
W kawiarni, jak zwykle o tej porze, był tłok, gwar, wszystkie stoliki zajęte. Nad kontuarem kasy wznosiła się masywna pełnobiusta pani Markiewiczowa, tak zwana „jej obszerność pani Markiewiczowa“. Przy stoliku Kolchidy siedziało już kilka osób z nieodzownym Szawłowskim, wymachującym rękami i mówiącym tak głośno, by ziarna jego cennych myśli mogły obsiać przynajmniej tuzin pobliskich stolików, gdzie grupowali się co wieczora pomniejsi, cisi i zachwyceni wielbiciele tego Olimpu, tej właśnie Kolchidy. Wielcy argonauci dzielili tu złote runo mądrości, skromnym zaś kibicom udawało się od czasu do czasu uszczknąć cenny kłaczek złotej wełny, by olśniewać nim profanów przez szereg dni, aż do zupełnego zużycia. Nazwa Kolchidy powstała niewiadomo w jakich okolicznościach, jeszcze zanim Dziewanowski uzyskał przywilej zaliczenia siebie do uprawnionych, a stałych bywalców i uczestników tego permanentnego symposionu. On jeden też nie należał oficjalnie do Olimpu. Kilku malarzy, pisarzy, muzyków, dziennikarzy, aktorów, kilka kobiet, literatek i poetek — stanowili to, co decydowało o sukcesie lub klęsce każdego śmiertelnika, wkraczającego w życie artystyczne. Tu sublimowały się sądy, mierzyły się talenty, powstawały hasła, oceny i kryterja miarodajne dla wszystkiego, co mieściło się w ramach zagadnień kulturalnych.
Wprowadzenie do Kolchidy Dziewanowskiego nie wywołało żadnych sprzeciwów ani czynnych, ani biernych już z racji, że nastąpiło z woli Wandy Szczedroniowej, a jego zaaklimatyzowanie się było wynikiem jego przydatności. Z poetami umiał mówić o poezji, z muzykami o muzyce, z aktorami o teatrze, z dziennikarzami o wszystkiem. Umiał mówić i w każdej niemal dziedzinie dysponował wielkim zapasem wiadomości.
— Panie Marjanie — zaczynało się — co to jest ten Behaim, o którym Landau napisał studjum?
I Dziewanowski mówił. Monografja Landaua miała siedemset stron, życiorys Michała Behaima pióra Kornberga przeszło dwieście. Pozatem dużo jest jeszcze literatury o Meistersingerach.
— Pan jest szczęśliwy — wzdychał poinformowany — pan ma czas na czytanie.
A nazajutrz szedł do druku artykuł, w najlepszym zaś wypadku zaczynano dyskutować o brakach landauowskiej monografji.
Z tem wszystkiem Dziewanowski czuł się w gronie Kolchidy wcale dobrze i nie godził się z Szczedroniem, że nazwa ta powinna być uwspółcześniona i nosić miano gubernji Kutaiskiej.
— Trzeba szanować nomenklaturę geografji — mówił Szczedroń, zacierając ręce.
W kawiarni Mazowieckiej bywał rzadko, o każdym z jej bywalców miał coś uszczypliwego do powiedzenia, zaś Szawłowskiego nazywał Orfeuszem i przepowiadał mu rozszarpanie przez Menady, z Wandą oczywiście na czele.
Marjan jednak znajdował w Kolchidzie towarzystwo ciekawe i nudził się tu tylko wówczas, gdy tematem sporów stawały się jakieś osobiste rozgrywki, jakieś zabiegi kuluarowe i plany realnej akcji. O tem wszakże mówiono rzadko. Tego dnia na tapecie był artykuł Wandy o dziedzictwie kłamstwa, w związku z czem Szawłowski mówił — o sobie. W sposób barwny opisywał swoje zetknięcia się z różnemi wybitnościami z przed lat trzydziestu, gdy jako młodzieniec zapędzał je ma się rozumieć w kozi róg, posługując się swoją rzeczywistością, nie uznającą obsłonek.
— Czy nie przyjdzie ta twoja kuzynka? — zapytał Dziewanowski, pochylając się do Wandy.
— Anna? — zdziwiła się.
— Tak.
— Podoba ci się?
— Nie wiem — wzruszył ramionami.
Wanda spojrzała nań przelotnie, zapaliła papierosa i zapytała:
— Nie sądzisz chyba, bym chciała ją tu wprowadzić?... Jeżeli cię jednak interesuje... Nic łatwiejszego, jak zatelefonować do niej. Mieszka u mojej matki, znajdziesz numer w katalogu.
— Czy to ma być zazdrość? — skrzywił się Marjan.
Wanda wybuchnęła cichym śmiechem:
— Ależ nie, nie, mój drogi. Tylko nie mogę pojąć, co cię zajęło w Annie? Uroda?...
— Nie wiem — powtórzył obojętnie — jeżeli nie chcesz, mogę jej wogóle nie widzieć. Nie zależy mi na tem.
Do stolika zbliżyło się jeszcze kilka osób i musieli przerwać rozmowę, z czego zresztą Dziewanowski był zadowolony. Nie znosił zatargów z kimkolwiek, a zwłaszcza z Wandą i postanowił nie wracać już do kwestji, która wprowadzała pewne zaburzenie w ich stosunku.
To też ani tego dnia ani następnych nie wspominali Anny. Wanda wprawdzie kilkakrotnie próbowała dotknąć tego tematu, lecz że działo się to w obecności Szczedronia lub Szawłowskiego, Marjan mógł nie podejmować rękawicy. Pewnego razu spotkali w teatrze Żermenę. Marjan znał ją mało i nie lubił jej. Działała mu na nerwy. Była uosobieniem ustawicznego ruchu, pędu, pogoni. W ciągu pięciu minut zdążyła opowiedzieć, że kupiła szenszyle za psie pieniądze, że jakiemuś bokserowi, z którym jechała, pękła kierownica pod Miechowem, że wystąpi w filmie, bo chce sprawdzić, czy jest fotogeniczna, że pani Jelska-Szermanowa została wybrana na delegatkę do Amsterdamu, że dzisiejszy mecz w Pradze czeskiej skończył się porażką „Polonii“, gdyż Cybuch drugi zwichnął nogę i zastępował go Piskalczyk, ten, co kupił czerwonego „Fiata“ od Porzękowskiego, że ona rozwodzi się z Kubą i że po przedstawieniu idą na dancing z bokserem, szalenie miłym chłopcem i z Anną, po którą muszą wstąpić na Polną, gdyż jeszcze nigdy w Adrji nie była.
— A może i wybyście się wybrali? — zakończyła swą tyradę.
Wanda spojrzała na Marjana, lecz ten zanim jeszcze przyszło mu na myśl, że nie ma pieniędzy, oświadczył, że nie pójdzie. Decyzja negatywna była dlań zawsze łatwiejsza niż pozytywna. Pomimo tej rezygnacji przez cały wieczór nie mógł zapomnieć o Annie i zły był o to na Żermenę.
— Twoja bratowa — powiedział Wandzie — jest dla mnie najjaskrawszym dowodem bezcelowości życia. Pomyśl tylko w jakiem tempie porusza się ona wśród zdarzeń i poco to robi? Chrząszcz w zamkniętem pudełku.
— Nie sądzę — zaprzeczyła Wanda. — Żermena wydobywa maksimum przyjemności z życia. Łyka je haustami. A jeżeli chodzi o tempo, to kwestja temperamentu, zakres zaś upodobań jest dla każdego do wyboru. Sam jesteś do pewnego stopnia epikurejczykiem.
— Ale u niej to nie epikureizm! — To hedonizm. Dyktatura naskórka.
— Każdemu wolno poddać się dyktaturze tego czy innego swego organu.
— Gdybym umiał naśladować Szawłowskiego, powiedziałbym: nieprawda! Płeć! Kompleksy! Freud! A reszta to zbieg wypadkowości. Żermena ma rację. Nie walczyć z tem, co jest naszą istotą! Niby gdzie jest napisane, że trzeba się przemagać? Co?
Wanda z uśmiechem przyglądała się jego wysiłkom w naśladowaniu Bernarda. Sama wyznawała i propagowała te poglądy, lecz przepadała za taką karykaturą, jaką dawał Marjan.
— Na zakończenie Bernard dodałby — podpowiedziała — że trzeba słuchać Oskara Wilde’a: najlepszym sposobem pozbycia się pokus jest uleganie im.
— Tak — zgodził się Dziewanowski — tylko on przypisałby to zdanie komuś innemu. Czy ja wiem?... Tołstojowi, albo Savonaroli...
Zaśmieli się oboje.
Po przedstawieniu odprowadził Wandę i wracając do domu przypomniał sobie, że w Adrji może spotkać Annę. Miał przy sobie zaledwie kilka złotych, lecz to powinno wystarczyć. Nie zastanawiał się dłużej i wszedł.
Zdaleka już zauważył stolik, przy którym siedziała. Była sama, bokser tańczył z Żermeną. Może cofnąłby się znowu, lecz Anna dostrzegła go i skinęła mu głową.
Przesunął się między stolikami i pocałował wyciągniętą rękę:
— Przechodziłem mimo i jakoś... — usprawiedliwił się.
— Ależ to doskonale. Bardzo się cieszę — wskazała mu krzesło.
— Cieszy się pani?
— Dlaczegóżby nie?! — roześmiała się. — Przybywa jeszcze jeden danser. Czyż to nie wystarczający powód do zadowolenia?
— Ja nie tańczę.
— Nie lubi pan?
— Nie umiem.
— To szkoda — westchnęła.
— Radość była zatem przedwczesna — powiedział żartobliwie, lecz zrobiło mu się smutno.
— Bynajmniej — zaprotestowała — i tak się cieszę. Dawno pana nie widziałam. To jest, widziałam pana przed kilku dniami na ulicy. Stał pan przed oknem sklepu jubilerskiego i był tak zajęty, że nie zauważył mnie.
Dziewanowski spojrzał na końce swoich palców i potrząsnął głową:
— Owszem, widziałem panią.
— I dlaczego pan się odwrócił?
— Dlaczego? Ja, widzi pani, umyślnie szedłem, by panią spotkać... Ale pani nie była sama.
— Byłam z milutką panienką z Mundusu. Ale nie rozumiem dlaczego pan...
W tej chwili umilkła orkiestra. Żermena ze swoim bokserem wrócili do stolika. Zaczęła się ogólna rozmowa. Jednocześnie zjawił się kelner i Dziewanowski zamówił oranżadę. Myślał, że to będzie prawdopodobnie najtańsze i że na to wystarczy mu pieniędzy. Jednak już po chwili przeraził się przypuszczeniem, że zabraknie. I to mu nie dawało spokoju, póki nie zapłacił. Do następnego tańca bokser poprosił Annę, Żermena zaś zaczęła opowiadać historję jakiejś pani siedzącej w trzeciej loży.
— Więc pani się rozwodzi z mężem? — zapytał Marjan.
— Tak. Rozwodzę się. Dużo rzeczy na to się składa. A przedewszystkiem...
— Niezgodność charakterów — podchwycił.
— Ach, nie! Przyczyna, dla której kobieta rozwodzi się, nigdy nie tkwi w jej mężu, lecz w tym przyszłym.
— Zatem już jest i przyszły.
— Naturalnie! Czy widział pan taką, któraby rozwodziła się inaczej, jak dla innego?
— Więc miłość?
— Miłość — skinęła główką.
— Sądząc ze sposobu, w jaki ten wybrany patrzy na panią, można ręczyć, że wzajemna.
— Który wybrany? — szeroko otworzyła oczy.
— No, ten mistrz pięści — wskazał ring taneczny.
— Ależ to nie on!
— W takim razie niewiele rozumiem.
— Wychodzę zamąż za Henryka Piltza. Wie pan: „Arnold Piltz i syn?“ Właśnie za tego syna. Też pomysł — zaśmiała się — wyjść za boksera! Przecie on jest goły, jak święty turecki. Dobrze tańczy, jest reprezentacyjny, niebrzydki, no i sławny.
— Zespół walorów — z uznaniem pochylił głowę Dziewanowski — całkowicie usprawiedliwiający zaszczyt towarzystwa pani.
Skrzywiła się i powiedziała:
— Jestem zbyt tępa, by ocenić, czy pańskie odezwanie było impertynencją, złośliwością, czy aluzją.
— Aluzją?
— Och, myśli pan, że nie wiem?... Ilekroć pokazuję się tu i ówdzie w towarzystwie takiego czy innego mężczyzny, wszyscy podejrzewają w nim mego kochanka.
— Nie ja — zastrzegł się serjo Dziewanowski.
— Och, bo to pana wogóle nie interesuje. Ja pana nie interesuję.
Dziewanowski bezradnie rozłożył ręce:
— Jakże mam na to odpowiedzieć?
— Ale — ciągnęła Żermena — powiem panu coś. Otóż proszę sobie wyobrazić, że nigdy nie miałam kochanka. Nigdy. Nie przez pruderję, broń Boże. Poprostu nie lubię tego.
— Zdradzania męża?
— Oczywiście. Miałam ich trzech i żadnego nie zdradzałam. Bo i poco? Gdy mi się ostatecznie znudził, rozwodziłam się z nim i wychodziłam za innego. Zapewniam pana, że mąż jest instytucją o wiele wygodniejszą od kochanka. W stosunku z mężem nie istnieją skrupuły finansowe, nie trzeba udawać namiętności, można robić co się chce.
— O tyle, o ile on się na to zgodzi.
— Jeżeli nie zgodzi się, jeżeli nie stać go moralnie i materjalnie na związek z taką kobietą, jak ja — może sobie wybrać inną. Oto wszystko. Sam sobie winien, jeżeli przeżyje rozczarowania. Ja jestem całkowicie przeciw nim uodporniona. Zgóry wiem, że każdy mężczyzna jest egoistą.
— Aż każdy? To zależy, jak interpretujemy ten wyraz.
— Bardzo proste — wzruszyła ramionami — egoistą jest ten, kto nie dba o sprawienie mi przyjemności.
Anna z bokserem wróciła do stolika i oświadczyła, że musi już śpieszyć do domu. Z Żermeną i bokserem rozstali się przy wyjściu z dancingu. Szli pieszo. Anna swoim spokojnym melodyjnym głosem opowiadała o biurze. Nawet o pracy, o codziennych ludziach i sprawach mówiła z tą niespotykaną życzliwością, z istotnem zainteresowaniem, z dbałością. I Marjan nie wiedział, czy części tego ciepła nie należy zaliczyć na dobro słuchacza, na swój rachunek.
— Więc dobrze tam pani?
— Bardzo. Będę miała tylko jedną przykrą historję, niezmiernie przykrą.
— Mianowicie?
— Nie chcę mówić o tem. Noc taka piękna... Zresztą panu powiem: mój poprzednik, pan Komitkiewicz, zgodził się na warunki proponowane mu kiedyś przez dyrekcję. To znaczy, że będę musiała walczyć o utrzymanie się na stanowisku.
— Okropność.
— Tak. Widzi pan, on ma tu żonę i dzieci i nie chce się z niemi rozstawać. Bardzo mu współczuję. Ale przecie ja nie zawahałam się rozstać z córeczką, gdy było trzeba. Ostatecznie nie wolno mi ustąpić. Nie wolno.
— I cóż pani zrobi?
— Wszystko. Zgodzę się na najniższe warunki, zgodzę się zwiększyć zakres moich obowiązków, przedłużyć godziny pracy. Ja nie mam prawa wyrzec się tej posady. Czy znajduje pan, że postępuję nieuczciwie?
— Ależ bynajmniej. Tylko dziwię się, że ma pani w sobie dość odwagi i stanowczości.
Zatrzymała się i spojrzała mu prosto w oczy:
— Niech pan powie szczerze, zupełnie szczerze, czy nie uważa pan, że to z mojej strony brzydko?...
Twarz Anny była tak blisko jego twarzy, że czuł jej ciepło. Duże piękne oczy stawały przed nim otworem, jak drzwi otwarte, drzwi do ciepłego macierzyńskiego, jakiemś jasnem macierzyństwem domu. Zapomniał o czem mówili, o Mundusie, o posadzie, o walce, nawet o Annie samej zapomniał. Opanowało go męczące i słodkie pragnienie: wejść przez te oczy, wgarnąć się, przemienić, przetopić, znaleźć tam siebie innego, nowego, z nową krwią w żyłach i z nowym rytmem serca.
— Nie odpowiada pan — dotknęła jego ręki — pan mnie potępia?...
Stali w środku chodnika. Mijali ich jacyś ludzie, jezdnią przebiegały warczące auta. On jednak nie rozumiał tego, nie koordynowało się to w jego mózgu w żadną całość. Półprzytomny wpatrywał się w oczy Anny. Dotyk jej ręki był jakby prądem, który uruchomił jego myśl. Wargi mu drżały, gdy ledwie dosłyszalnie powiedział:
— Kocham... Pani Anno... Proszę mi wybaczyć. Zdaje mi się, że kocham panią.
Anna odruchowo cofnęła się o pół kroku.
— Panie, co pan mówi, panie Marjanie!
— Tak, kocham panią... — opuścił głowę i poraz pierwszy w życiu było mu absolutnie obojętne, co pomyśli, co powie osoba, do której mówił. Zajęty był teraz wyłącznie sobą. W każdym nerwie, w każdym mięśniu czuł cierpką słodycz bezwładu, jak w momencie orgazmu. Oto słowa wypowiedziane stworzyły w nim uczucie. Kochał, pojmował miłość. Nie zespół impulsów psychofizycznych rodzi słowo, lecz słowo stwarza nową istotę. In principio erat verbum...
Teraz dopiero otrzeźwiła go niepokojąca myśl:
— Ona mnie odepchnie...
I nie wierzył w to. Oczywiście nie wiedział jaką formę, jaki wyraz, jaki oddźwięk znajdzie jego bezrozumne wyznanie w jej świadomości. Nie przesądzał ku czemu to wszystko ma prowadzić. W gruncie rzeczy absolutnie było mu obojętne, jakie z kolei znaczenie w życiu przybierze ich wzajemne ustosunkowanie się, wiedział tylko, że Anna nie może, nie ma prawa zbyć go krzywdą zimnego słowa, czy konwencjonalnym frazesem. Nie żądał niczego. Błagał o ratunek dla czegoś niespodziewanie cennego, co się w nim narodziło. Oczekiwał bodaj łaski milczenia.
I Anna milczała. Zwolna odwróciła się od niego i szła zamyślona. Nie próbował odczytywać, odgadywać z jej rysów jakiejkolwiek odpowiedzi. Nagle obudziła się w nim, w bezmiarach zwątpień, wielka wiara w słowo. Skądżeby się zjawiło poza jego umysłem, poza świadomością, poza wolą? Jakież tajemnicze potęgi, jakie nieznane nakazy zawiązały się w nim niczem owoc odrazu dojrzały?... I nagle stało się dlań jasne, że u początku wieków w bezdennej pustce przestrzeni, na progu czasów, w nicość padło słowo i słowo stało się kształtem. In principio erat verbum...
Myśli rozpierzchały się we wszystkie zakątki mózgu, lecz nie szukały tym razem, tym w jego życiu pierwszym razem odpowiedzi, sprawdzianu, miary i wagi. Może później przyjdą refleksje, może później odżyje krytycyzm i zażąda argumentów, lecz w tej chwili wiedział, że się nie myli, a czyż wiedzieć nie jest miljonkroć większe niż rozumieć?... A wie się tylko wiarą. A wiara jest uczuciem. A uczucie jest kształtem słowa. In principio erat verbum... A słowo było od Boga, a Bogiem było Słowo... Wiedzieć można tylko przez siebie, nie przez świat, nie przez mądrość, nie przez myśl, lecz przez to, co jest początkiem rzeczy, co jest rdzeniem
ducha, przez uczucie, co staje się słowem i przez słowo, które stwarza uczucie, a przez nie tworzy resztę istnienia.
Oto prawda.
Podniósł odruchowo oczy na niebo, na niebo, w którem przez tysiąclecia wzrok ludzki szukał odpowiedzi, przed którem kajał się pokorą, które smagał bezsilnem bluźnierstwem. A przecież odpowiedź tkwiła w rdzeniu ducha ludzkiego...
Gwiazdy bladły. Zalewał je seledyn świtu.
— Na wschodzie niebo staje się srebrne — powiedziała Anna.
Spostrzegł, że stoją przed jej domem. Chciał prosić ją, by teraz nic nie mówiła, by zostawiła mu wolność rozmyślań, by nie konkretyzowała tego, co w zetknięciu z konkretem może przecie utracić swój istotny głęboki sens. Sens prawdy — zdefinjował — leży poza konkretem... Nie, nie... tylko teraz nie analizować, nie myśleć, nie szperać. Trzeba znaleźć w sobie siłę, by zmusić mózg do milczenia.
— Panie Marjanie — odezwała się Anna.
Spojrzał na nią. Szeroko otwarte oczy patrzyły jasno i szczerze.
— Panie Marjanie... Pan jest taki rozumny...
— Nie, nie... — przerwał przerażony, że banałem perswazji odbierze mu wszystko — proszę nic nie mówić.
— Muszę — uśmiechnęła się blado — muszę powiedzieć panu, że są rzeczy, które trudno jest przyjąć... W prawie karnem istnieje obrona dla tych, którzy wskutek nieznajomości winy... Pan przecie nic nie wie o mnie.
— Boże, poco to pani mówi! — zacisnął palce.
— Muszę.
— Pani Anno!
— Już kończę. Otóż ja wiem tylko to, że nic mi pan nie powiedział. To było zbyt nagłe i może pan sam zechce o tem zapomnieć.
Jakże jej miał wytłumaczyć, że stało się coś nieskończenie wielkiego? Zaczął mówić, mówiąc o swej wewnętrznej przemianie, o tem, że sam pojąć nie umie tajemnicy niespodziewanego odkrycia, że wszystko to jej zawdzięcza i niczego od niej nie żąda, o nic nie prosi...
Słuchała w milczeniu.
— Rozumie mnie pani?
— Zdaje mi się, że tak — szepnęła po chwili wahania.
— Dziękuję.
Podała mu rękę i powiedziała:
— To takie dziwne... Jakkolwiek małe w tem wszystkiem ja miejsce zajmuję... i tak jest ono dla mnie za duże... Gubię się w tem... Błagam, niech pan zapomni... nie, nie to, niech pan przemyśli wszystko... Dowidzenia...
— Dowidzenia pani.
— I niech pan już idzie — nacisnęła dzwonek w bramie.
— Zaczekam, aż otworzą.
— Nie, nie, proszę już iść — nalegała nerwowo.
— Jak pani każe.
Zdjął kapelusz, ukłonił się i już był o kilka kroków od niej, gdy go zawołała:
— Panie Marjanie! Panie Marjanie!
— Słucham panią?
— Ja do pana napiszę. Dobrze?
— Będę czekał.
Dziewanowski nie omylił się: zaraz nazajutrz opadły go refleksje. Gorzkie, ironiczne, dręczące. Ekstaza, a raczej egzaltacja wczorajszego wieczoru wydała mu się śmieszna, dziecinna, nieuzasadniona niczem, poza jakiemś podnieceniem, nad którem nie umiał zapanować. Zachował się jak smarkacz wobec kobiety, z którą rozmawiał drugi raz w życiu. Gotowa go posądzić o komedjanctwo, o płytką sztukę, wykoncypowaną, by wleźć do jej łóżka.
Następstwem tych rozmyślań była ciężka depresja. Wykręcił się byle pretekstem od spotkania z Wandą, od obiadu u stryjenki, od udziału w jakimś idjotycznym sądzie konkursowym dla początkujących autorów dramatycznych i czytał „Historję Matematyki“ Schlenga, nie rozumiejąc ani jednego zdania. Dopiero ze zmrokiem zaczął wracać do równowagi. Ciemność zawsze działała nań kojąco. Zapalono już latarnie uliczne, gdy wyszedł z domu.
Okna u Szczedroniów były nieoświetlone. Tylko w pokoju Stanisława paliły się silne lampy, co dowodziło, że pracował.
Rzeczywiście Wandy nie zastał. Szczedroń przyjął go prawie radośnie:
— Siadaj pan, siadaj, pogadamy.
Marjanowi przyszło na myśl, że Szczedroń, gdyby był zazdrosny, a raczej gdyby jego zazdrość należała do pospolitego gatunku — mógłby go oblać kulturą jakichś zarazków.
— I cóż Wanda, panie Dziewanowski — zapytał odsuwając mikroskop — puściła dziś pana kantem?
Marjan był przyzwyczajony do repertuaru wyrażeń Szczedronia, nie raziło go to zbytnio, a dziś szczególniejszą nawet sprawiało przyjemność. Towarzystwo tego człowieka o grubych manierach działało, jak alkohol, jak mocna niesmaczna wódka, zalatująca fuzlem, ale pobudzająca nerwy do szybszych i śmielszych reakcyj. I rzecz godna uwagi: Szczedroń specjalnie z nim mówił takim językiem, jakby umyślnie starał się być wulgarny.
— Nie widziałem dziś pani Wandy. Nie byłem w Kolchidzie.
— Nerwy? — odwrócił się doń Szczedroń.
— Prawdopodobnie.
— Ech, ślamazara z pana, panie Dziewanowski. Poprztykał się pan z nią?... Ach, nauczyłbym ja pana, jak należy obchodzić się z kobietami. Nauczyłbym... gdybym sam umiał.
Zaśmiał się swoim suchym, nieszczerym śmiechem i zawołał:
— Trzeba je znać!
Dziewanowski wiedział, że znów zacznie mówić o żonie i nie omylił się.
— Naprzykład Wanda — zmarszczył brwi Szczedroń — Wanda z całym swoim fałszem jest nijaka. Konglomerat przypadkowości. Grzechotka. Nie znajdzie się w niej żadnego pionu, bo to żelatyna. Taka, jak w tej probówce, gdzie hoduję takie, a mógłbym hodować inne bakterje.
— Pan, panie Stanisławie — odezwał się Marjan — lepiej i dłużej zna panią Wandę.
— Napewno — z pogardliwym uśmiechem zapewnił Szczedroń.
— I... bardzo przepraszam... i kocha ją pan?
— To może być zabawne, ale nie przestaje pokrywać się z prawdą na całe sto procent.
— Dlaczego więc, daruje pan, dlaczego? Przyszedłem właśnie nauczyć się czegoś od pana. Niech mi pan, człowiek par excellence zdrowy, niech mi pan wytłumaczy, co to jest — miłość?
Szczedroń zdjął okulary i wybałuszył oczy:
— Z byka pan spadł, panie Dziewanowski, czy ki djabeł? Mam panu zrobić nowy aforyzm o miłości? Poco to panu?... A powtóre, kto panu powiedział, że jestem par excellence zdrowy?
— Takie miałem wrażenie. Oczywiście chodzi o psychikę.
— Zawracanie głowy. Człowiek wyrywający się ze swego przyrodzonego środowiska nie może być zdrowy. Może chciał pan przyłapać u mnie tak zwany „chłopski rozum“?... Cha... cha... cha... Pomyłka w adresie. Wywietrzał mi, a nowego nie nabrałem. Można być chamem, synem chama i wnukiem chama, można zachować strusi żołądek i wytrzymałość wołu, ale psychiki normalnej nie można wynieść z chałupy i stróżówki do parkietów, dywanów, do „przestrzeni nieabsorbującej“. Trzeba rozstać się ze zdrową normalną psychiką.
— To jest śmieszne — z niezadowoleniem powiedział Dziewanowski — że pan tyle przypisuje wagi przesądom klasowym.
— Ależ nie klasowym. Kiedyś wierzyłem w istnienie klas społecznych, w znaczeniu ekonomicznem i socjalnem. Ale klas niema. Są tylko środowiska. Tak, panie, środowiska. Wyrywanie się ze środowiska jest patologiczne, już samo przez się.
— Pan przesadza. Dążenie do polepszenia swego bytu jest powszechne i całkiem normalne.
— Głupstwa pan mówi, panie Dziewanowski. Dążenie takie istnieje i jest oczywiście normalne. Ale wówczas, gdy polepszenie bytu nie zmienia istoty, tworzywa tego bytu. Chłop nie przestaje być chłopem, jeżeli dokupi sobie ziemi. Ilościowo zmieni swój byt, jakościowo pozostanie tosamo... Tosamo, panie Dziewanowski. Właśnie ci, którzy tylko ilościowo zmienili swój byt, mogą zachować psychikę zdrową. A ja co? Uciekłem z przyrodzonego środowiska. Takich jest sto tysięcy, miljon. Uciekliśmy nie dlatego, że wessała nas cywilizacja, nie dlatego, że pociągały nas środowiska inne, lecz, że mierziło nasze. Mierziło! Jeszcze nie wiedząc o tem, już odgrodziłem się odeń niechęcią. To mnie parło ku górze. Zatrzasnąłem drzwi między sobą a środowiskiem. Sądzę, uważa pan, że w człowieku jest instynkt gniazda. Zbiera źdźbła i ziarna bodaj po całym świecie, a tylko śledzić go, to się zobaczy, jaki to ptak. Może i upierzenie ma inne, może i lot zmienił, ale jeżeli znajdziemy gniazdo, do którego ciągnie go — już wiemy, co zacz. U nas w Polsce tego mniej, ale weź pan Zachód. Tam chłop często kilkadziesiąt lat dorabia się po miastach, po portach, zbiera wiedzę na uniwersytetach i pieniądze, a wszystko poto, by wrócić do gniazda, do gniazda, panie Dziewanowski, by je wzbogacić, rozszerzyć, a nie zamienić na inne. Tosamo robi u nas co drugi robotnik, stróż, rzemieślnik: tylko marzy o powrocie do dawnego środowiska, na rolę. Zbić forsę i ziemi dokupić.
Umilkł i zaczął zapalać papierosa z tą nadmierną automatyczną uwagą, która cechuje chwile zupełnej nieświadomości wykonywanych ruchów.
— A myśmy, ja i mnie podobni, — ciągnął po pauzie — nie wrócili do gniazda. Stworzyliśmy sobie inne, na innych drzewach, w innych klimatach. Mniejsza o to, źle czy dobrze w nich się czujemy, pozostaje faktem, że obco i nieswojo. Asymilacja całkowita wymaga kilku pokoleń. Jesteśmy intruzami, jakkolwiek nikt nam tego nie wypomina. Przenikanie ze środowiska do środowiska istniało zawsze, ale dopiero dzisiejsza demokracja wzmogła tę osmozę do rozmiarów społecznie groźnych. Tak, panie Dziewanowski, może to pana zdziwić, że typowy produkt takiej penetracji, że były komunista i bezsprzecznie wróg arystokratyzmu mówi w ten sposób, ale magis amica veritas: żyjemy w epoce masowego mezaljansu i to jest jedną z głównych przyczyn rozkładu społeczeństw. Powiedz pan, co może łączyć rodzinę Szermanów z rodziną Szczedroniów?... Nic! Absolutnie nic. Dawniej każde małżeństwo było jakby nową klamrą, uszczelniającą więź społeczną. Rodzina łączyła się z rodziną, powstawała sieć mocna i coraz mocniejsza. Dziś jesteśmy świadkami wręcz odmiennego procesu. Małżeństwo to wyłuskanie się dwojga ludzi ze swych środowisk i ukonstytuowanie nowego, mikroskopijnego środowiska, które pływa sobie luzem.
— Ale z biegiem czasu z luźnych komórek może powstać nowy organizm — zaoponował Marjan.
— Nawet napewno powstanie, gdy rozproszkowanie dojdzie do apogeum — wzruszył ramionami Szczedroń, — ale to kwestja kilku pokoleń, może kilkunastu. I cóż nam z tego? Tymczasem rozkład trwa i przybiera na powszechności. A ja jestem klasycznym produktem tego rozkładu. Więc gdzież to rzekome moje zdrowie, panie intelektualisto?
Dziewanowski uśmiechnął się: wiedział przecie, że Szczedroń nie tylko utrzymuje stosunki ze swymi rodzicami, nie tylko bywa u nich i zaprasza ich do siebie, lecz wydatnie pomaga im finansowo i nietylko finansowo. Sam kiedyś spotkał Szczedronia, idącego ze starą kobietą w chustce i niosącego wyżymaczkę do bielizny. Ta kobieta była matką Szczedronia.
— No, pan jednak wcale nie zerwał ze środowiskiem, z rodziną — zauważył głośno.
— Ja? — oburzył się Szczedroń — zwarjował pan? Zupełnie zerwałem. Zapewniam pana. Jeżeli widuję się z nimi, a nawet afiszuję się, jest w tem tylko przekora i zawziętość, może, jeżeli pan chce, pewna doza snobizmu. Ale psychicznie jestem od nich o sto mil. Zatrzasnęły się między nami drzwi od stróżówki. Jak panu nie wstyd sądzić tak powierzchownie! Tu wchodzi w grę nawet nie sentyment, nawet nie poczucie obowiązku, lecz jakiś gatunek cynizmu. Tak, panie Dziewanowski! Popełniłem mezaljans, gdyż mierziła mnie suteryna, a droga na frontowe schody była dość łatwa. Demokracja zniosła wszelkie przegródki i publika wali masowo. A wie pan dlaczego? Wie pan, jaki czynnik tu zadecydował?... Niezależność kobiety. Póki rodzina dyktowała małżeństwo, mezaljans był rzeczą trudną i nieliczne tylko egzemplarze przedostawały się z jednego środowiska do drugiego. Im było ich mniej, tem łatwiej następowała asymilacja. Dziś kobieta jest niezależna i wybiera samca z dowolnej stajni. Ot co, panie Dziewanowski. I jeszcze bardziej pana zdziwię, gdy powiem, że djabli wiedzą, jaki system więcej marnował osobistego szczęścia ludzkiego, ten dawny, czy ten nowy?... Pytał pan, co sądzę o miłości. W dawnych czasach ożeniłbym się z jakąś szwaczką, czy panną sklepową, żeby mieć swoją kobietę. Nie z miłości, nie dla interesu, poprostu z racji nierozumowanego zwyczaju. A ożeniłem się z Wandą, u której rodziców mógłbym być lokajem, ożeniłem się z miłości. Tak, panie Dziewanowski, z miłości. Więcej panu powiem. Miłość ta była jednym z głównych motorów mojej karjery.
— Przecie poznał pan panią Wandę już kończąc uniwersytet?
— Tak, ale zanim ją poznałem, zanim wiedziałem, że wogóle istnieje, już byłem predestynowany do tej miłości.
— Nie rozumiem — potrząsnął głową Dziewanowski.
Szczedroń przygryzł dolną wargę i zmarszczył brwi:
— Byłem synem stróża, stróża, w bogatej kamienicy. Taki chłopak często wozi windą lokatorów, wozi eleganckie, pachnące panie, które codzień się kąpią, codzień zmieniają jedwabną bieliznę i nie spostrzegają, poprostu nie spostrzegają służby, której wydają polecenia. Są wysokie, zgrabne, dobrze zbudowane, bo wychowywano je w hygjenie, pod dozorem lekarzy, są inteligentne i subtelne, bo życie w ich środowisku jest wielowymiarowe, skomplikowane, wielobarwne. Ręce ich przypominają kwiaty, których nie może dotknąć syn stróża. Rozumie pan: czar dystansu. Na kuchennych schodach też się obejmują i całują, ale to jest macanie, a na frontowych to pieszczoty. Na kuchennych kobiety są bliskie, swojskie, znane. Mają łydki i cycki, ręce, nogi i brzuch, a tamte mają ciało. Jak tego dotknąć? Jak dowiedzieć się, co taka pani myśli? Co czuje? Dlaczego nie widzi mnie nawet wówczas, gdy na mnie patrzy?... Dlaczego nie można w tem dopatrzeć się ani pogardy, ani lekceważenia dla siebie, tylko obojętność? I coby się stało, gdyby nagle rzucić się na taką, zdusić, zgnieść, wykręcić ręce, zmusić ją, by nie mówiła przy mnie w obcych językach, których nie rozumiem, by zapłakała z mego powodu, by zaśmiała się do mnie?... Im dalej było od kuchennych schodów do takiej pani, tem goręcej jej pragnąłem. W stróżówce ludzie jedzą, śpią, pracują i to wszystko. A tam żyją. Życie tam się zaczyna, a jakie ono jest, można się dowiedzieć wówczas, gdy się zdobędzie taką właśnie kobietę. Chodziłem już do gimnazjum, bywałem u kolegów, którzy mieli takie siostry, matki, kuzynki i wciąż nic nie wiedziałem o ich życiu, wciąż byłem synem stróża z suteryny, której nienawidziłem coraz bardziej, jak też zaczynałem nienawidzieć całego niedostępnego dla mnie świata. Stąd zrodził się, prawdopodobnie stąd, mój komunizm, który nigdy zresztą nie był we mnie ideą pozytywną, lecz tylko negacją: zniszczyć świat wysokich, pięknych, subtelnych kobiet, pachnących wyszukanemi perfumami i grających w tenisa.
Zaśmiał się i urwał, kręcąc w swoich grubych palcach płowy kosmyk niesymetrycznej bródki.
— Wreszcie spotkałem Wandę, która łączyła w sobie wszystkie zewnętrzne cechy swego środowiska. A że miałem ją na długość ramienia, że mogłem po nią sięgnąć, napełniłem tę zewnętrzność tysiącem domniemań, schlebiających moim wymaganiom. Robotę zaś wykonałem tak solidnie, że nawet wówczas, gdy przekonałem się o głupocie owych domniemań, nie dało się ich odlepić. I to jest, panie Dziewanowski, moja miłość. Wyobraź pan sobie fanatycznego wyznawcę, który za ołtarzem świątyni wybudował maszynę do robienia cudów, w cudy przestał wierzyć, lecz ilekroć maszyna zostanie wprawiona w ruch, pada plackiem przed jej sztuczkami. Oto masz pan mój zdrowy chamski rozum i moją zdrową psychikę.
Dziewanowski był oszołomiony. Często rozmawiał z Szczedroniem i nieraz podziwiał jego odwagę cywilną w demonstrowaniu własnych przeżyć najbardziej intymnych. Było to bohaterstwo, na które Dziewanowski w normalnych okolicznościach nie potrafiłby się zdobyć, zwłaszcza wobec innego mężczyzny. Nie potrafiłby zrezygnować z tej osłony, jaką daje skrytość. Czułby się bezbronny i jeszcze bardziej słaby. A Szczedroń, co najciekawsze, nawet teraz wydawał się równie silny i niezwyciężony. Może dlatego, że każde jego twierdzenie budziło w Dziewanowskim protest, przy każdym jego wniosku wyrastały w umyśle Dziewanowskiego długie szeregi znaków zapytania. Jednego był teraz bardziej pewien niż przedtem: kochał Annę. Więcej: potrzebował jej, zdawała mu się niezbędna. U niego działają nie ambicja, nie snobizm, u niego jest zupełnie inaczej...
Nie umiał swobodnie rozmyślać, gdy nie był sam, a szczególniej, gdy patrzyły nań oczy tak badawcze, jak oczy Szczedronia.
Pożegnał się i wyszedł. Na ulicy spotkał wracającą Wandę i Szawłowskiego, który, wymachując rękoma, o czemś ją zapewniał. Przywitali się, ponieważ jednak Szawłowski nie przestawał perorować, musiał stać i słuchać. Gdy wszakże Szawłowski złapał go za guzik i natarczywie zapytał:
— Prawda, co? Prawda?!
Dziewanowski miał już tego dość.
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi — rzucił poirytowany, pocałował Wandę w rękę i oddalił się. Usłyszał jeszcze za sobą zdumione: — a temu co się dziś stało? — i przyśpieszył kroku.
W domu było już zupełnie cicho. Wszyscy spali. Na konsoli w przedpokoju, oparty o paterę leżał list w bladoniebieskiej kopercie, list zaadresowany do niego okrągłem, ładnie wystylizowanem pismem. List od Anny.
Wziął go i wszedł do pokoju. Nie zdejmując kapelusza usiadł na tapczanie i wpatrywał się w niebieskie znaki atramentu; i nie miał dość odwagi, by otworzyć kopertę.