Za Apeninami/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za Apeninami |
Wydawca | „Ziarno” |
Data wyd. | 1906 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rzym!... Któż nie zadrży na dźwięk tego wyrazu, komu nie rozpłomieni się wzrok, gdy się znajdzie na ulicach tego grodu! Kiedy się bowiem wspomni i na myśl swą przywiedzie, czego to miasto świadkiem było, jakie zasługi położyło dla cywilizacyi, kiedy się przed oczyma duszy postawi, i bohaterskie czyny jego mężów, i ciche cnoty domowe jego niewiast, które „w domu siedząc i wełnę przędząc“, po wsze wieki i czasy, niedościgłym wzorem, są i będą dla kobiet wszystkich epok i narodów, — kiedy się o tem wspomni, kiedy się to oczyma ducha ujrzy, dreszcz jakiś święty przebiegnie całe ciało, a z piersi wyrwie się okrzyk zachwytu i zdumienia, że się tu, na tem pamiętnem miejscu, we własnej osobie znajduje, że się na to własnemi rzeczywistemi oczami patrzy, że się dotyka rękami swemi tych ścian i tych omszałych murów, których się dotykali wielcy owi, na których ludzkość spoglądać przywykła cała, jako na pionierów cywilizacyi człowieczej. A cóż dopiero, gdy się wspomni, te roje męczenników świętej wiary, którzy paleni tu na stosach i lwom na pożarcie oddawani, nie ulękli się przecież prześladowców, nie skłonili przed pogaństwa potęgą głowy, którzy jak krety zaryci w ziemię póty toczyli zmurszały gmach barbarzyństwa, aż go rozsypali w kawałki, cóż, gdy się przeniesie na skrzydłach myśli w owe uroczyste chwile, które zlane potokami krwi człowieczej, są przecież czcigodnym rodzicem dzisiejszych czasów, z ich rozterkami i wewnętrznemi walki!...
O, wtedy jakaś niewysłowiona radość opanowuje człowieka, że przybył tu, ponad te Tybru wody, że oddycha tem rzymskiej Kampanii powietrzem, a radość tę ten tylko pojmie i zrozumie, kto sam kiedyś znalazł się w tych pamiętnych murach, z majestatem i wspaniałością których, chyba tylko jedne Jerozolimy mury porównane być mogą. I błogo mu się jakoś na duszy robi, i w sercu rozlewa się jakiś czar dziwny, a proces duchowy jaki się dokonywa w jego wnętrzu, wszakże to proces udoskonalenia.
Wczesnym rankiem dnia.. mniejsza już o to którego, kolej żelazna wyrzuciła mnie na bruk Rzymu. Wyrzuciła, — pociąg bowiem nie zatrzymywał się w wiecznem mieście, ale biegł dalej do Neapolu, na południe. Tłumy tragarzy opadły mnie, gdym wyszedł z dworca, każdy zalecał usługi swoje, każdy za walizę mą chwytał. I trzeba było prawdziwej śmiałości, aby obronić się od tej zgrai, żądnej i głodnej zarobku, i dojść swobodnie do dorożki stojącej na przyległym placyku.
— Hotel Minerwa! — krzyknąłem, rad żem się otrząsnął przed napastnikami, a za chwilę, powóz unoszony rączymi końmi, potoczył się z turkotem po bruku.
Był ranek wilgotny i chłodny. Deszcz który nawiedził mnie, już, gdym zwiedzał przed samym wyjazdem kościół Santa Croce we Florencyi, znaczył swe ślady i na ulicach wiecznego grodu, mniejszymi i większymi kałużami; słońce nie mogąc przegryźć chmur zalegających widnokręgu powierzchnię, nieśmiało tylko i zrzadka darzyło uśmiechami swemi ziemię. Wtulony więc w głąb pudła powozowego, patrzyłem dokoła ciekawym wzrokiem, czepiając zdumione źrenice, to na fontannach, to na murach, które niby szkła w kalejdoskopie dziecięcym, mijały mnie zastępując się wciąż innemi.
Przyjezdny, wysiadający w Rzymie na dworcu, korespondującym z florenckim, i jadący do hotelu Minerwa, nie doznaje żadnego wrażenia. Wygląd miasta jest tu zupełnie nowoczesny. Stare mury, o których naczytało się tyle, ukazują się tylko wdali, wspaniałe pałace arystokracyi rzymskiej chowają się gdzieś w głębi, a ty jedziesz ulicami zwykłemi, wśród domów najzwyklejszych w świecie, i tylko tu i owdzie ukazujące się wodotryski mówią ci, że nie jesteś na przedmieściu Warszawy, Wiednia albo Berlina. Kto więc chce doznać wrażenia, grodu jedynego w swoim rodzaju na całej ziemskiej kuli, niechaj zasłoni ręką oczy, i odejmie ją wtedy dopiero, kiedy się znajdzie na niewielkim placyku, w środku którego znajduje się staroświecki obelisk, w jednym boku kościół „Santa Maria sopra Minerva“, w drugim hotel mianem bogini mądrości ochrzczony, a w głębi wspaniały i starożytny Panteon, z jego skarby i historycznemi wspomnieniami. Niechaj odejmie, — a ujrzy wtedy, że znajduje się w niezwykłem miejscu, że spoglądają na niego jak ze szczytów piramid, dziesiątki wieków, że jak na szczytach piramid, ukazują mu się cienie, setek do grobu niegdyś złożonych pokoleń.
Tu dopiero poznaje on, że się znajduje w Rzymie, że oddycha rzymskiem powietrzem, a choć powietrze to będzie jeszcze powietrzem Cezarów, przecież przyniesie mu ono podmuch czasu rozkwitu sztuk pięknych, czasów Rafaela, Tiziana i protektora nauki i sztuki, Leona X-go.
Czem Wawel z grobami królów w Krakowie, meczet Sofii w staroświeckim Stambule, grobowiec Mahometa w Mekce, tem w Rzymie i dla rzymian, jest kościół Ś-go Piotra. Mówię dla rzymian, znaczenie bowiem jego w chrześcijańskim świecie i dla chrześcian, z niczem, zaiste porównać się nie da. Bo pomijam jego obszar i wspaniałość, zamykam oczy na bogactwa wiekami nagromadzone w jego wnętrzu, i skarby sztuki, jakim równych żadna świątynia na obu półkolach nie posiada, — symboliczna kościoła tego doniosłość, jest tak potężna, że potęgi podobnej darmoby zaiste gdzieindziej szukać. „Piotrze ty jesteś epoka, na tej epoce, zbuduję ja kościół mój,“ — powiedział do pierwszego apostoła Chrystus, i te słowa każdy widzi, kto próg tej katedry przestępuje. Co więcej, kiedy minąwszy zamek Anioła, wejdzie się na podwórze świątyni, której skrzydła niby macierzyńskie ramiona, w miłosny uścisk zaraz każdego przyjmują, kiedy się rzuci okiem na wspaniały obelisk, na szczycie którego umieszczony krzyż, jasno mówi, że krzyż wszystko zwyciężył, i wyobrazi sobie tłum stotysięczny, odbierający tu rok rocznie, z rąk przewodnika wiary naszej błogosławieństwo, uczuwa się nieopisany zachwyt, dla tej potęgi nie z tego świata, która fizycznej siły pozbawiona, nie wsparta żadną bronią, władzą jedynie moralną pokonywa wszystkich swoich wrogów.
I nic się wtedy nie robi sobie z „kulturkampfu“, nic z gromów jakie przeciwko kościołowi ciskał potężny kanclerz z Warcina, nic z praw majowych, jakie dla zwalczenia wpływu kościoła wymyślał, bo się czuje, że to są wszystko daremne sprawy, że złość ludzka darmo się miota bezsilna, nie obali bowiem tego, co szeregiem wieków ugruntowane, szeregi wieków istnieć będzie, patrząc spokojnem okiem, jak walić się będą w proch dzisiejsze potęgi, tak jak tyle potęg wczorajszych, w obliczu jego zdruzgotanych już zostało.
Zdruzgotanych... Istotnie, kiedy się stanie tu na tym placu, twarzą zwróconym w stronę kościoła, kiedy się spojrzy na gmach Watykanu, wyłaniający się w olbrzymich kształtach, niby Tytan wśród otoczenia Pigmejów, na myśl przychodzą wtedy chętnie historyczne wspomnienia, pasmo wieków przesuwa się przed oczyma.
Widzi się cóż?
Ubogi rybak, na głos Odkupiciela Świata, osiada nad Tybru brzegami, i tu idąc za głosem Boskiego rozkazodawcy, zakłada państwo mające objąć w uściski swoje świat cały. Niema broni, niema armii na skinienie jego posłusznych, nie mają ich i następcy jego pierwsi, mimo to wszystko korzy się przed ich wolą, u stóp leży w skrusze i prochu. I świat stary, świat uzbrojony w miljony mieczów, podnosi się jak jeden mąż z posad swoich, czując wroga, który mu grunt z pod nóg usuwa i w pierś jego wszystkie groty swoje kieruje, mimo to rozlawszy krwi potoki, pada zemdlony na ziemię, a z gruzów jego, niby feniks z popiołów, podnosi się pierwiastek nowy, gnieciony i prześladowany dotąd, przecież nieosłabiony krwi upustem, i mający objąć wkrótce w posiadanie swoje wszystko.
Pod skrzydły opiekuńczemi nowych porządków, rozwija się i do równowagi układa wszystko. Na trupie zmurszałego i zgangrenowanego Rzymu, na narodowych podstawach oparte, powstają nowe, niemożliwe przy dawnym, pogańskim ustroju państwa. Chrześcijanizm wszystko ożywia, i we wszystko wlewa uzdrawiające soki, a choć chwile pierwszej jego władzy, to chwile ciemności i chaosu, chaos ten jest jednak prostem następstwem gwałtownej przeciw dawniejszym porządkom reakcyi, i w wnętrzu swojem nosi zarodek przyszłej światłości, jak w łonie chmur, czarną oponą zalegających podczas burzy niebo, mieszczą się zarodki ogników, odświeżających i odradzających atmosferę.
Państwa te rosną, rozwijają się i padają, Watykan trwa w ustroju, jaki mu dał założyciel jego święty, zmieniają się jak obrazy w panoramie formy rządów, papiestwo jedno nie przeobrażone wciął stoi nie doznając w istocie swojej zmian żadnych.
Blumtshli powiedział, że żywot państwowego organizmu, z żywotem ludzkim porównany być może, że tak jak człowiek rodzi się by się rozwinąć i wzmocnić, wzmacnia i rozwija się on, by umrzeć. Niechaj tu przyjdą, tu, na progi tego przybytku, jego ideje, które tylu zwolenników mają, niechaj spojrzą oko w oko tej władzy, która to z niczego poczęta, dziś politycznie do nicości sprowadzona, ogołocona z armii i broni, odarta z ziemi i w murach Watykanu zamknięta, nietylko nie zmniejszyła się i nie zamarła, jak tyle politycznych władz na tym świecie, ale owszem, rozrosła się i spotężniała, rosnąc i potężniejąc nieledwie z dniem każdym.
I powiem, że Watykan mniej był potężnym w chwili gdy rozkazywał terytoryom, mniej majestatycznie wyglądał, gdy cesarzom klękać u stóp swych kazał (Grzegorz VII), niż dziś, gdy z terytoryów jest ogołocony, niż wczoraj, gdy prosty minister z Berlina, urągał mu i nad nim się natrząsał.
Znikło bowiem to, co było ziemskiego, a co jako ziemskie jest biedne, drobne i przechodnie, pozostała Boska istota, co jest bogatą, olbrzymią i wieczną.
Znikło ciało, pozostał duch, który się oprze lat tysiącom, znikła forma, została treść święta i niezmienna.
I dobrze że tak jest, bo wszyscy wydziedziczeni i biedni, patrząc dziś na tę, ztąd biorącą swój początek siłę bez siły, na tę tu zaklętą władzę bez władzy, potężnieją na duchu swoim, w mglistą przyszłość pogodniej spoglądają, krzepiąc i potęgując w sobie to, co jest nieśmiertelne i wiekuiste, jak nieśmiertelnym i wiekuistym jest Ten, który skinieniem Wszechmocnej woli swojej, światy do życia woła, albo w grób je strąca.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Więc dopiero przyjezdny z florenckiego dworca, na placyku hotelu Minerwy, czuje że się znajduje w wiecznem mieście. Tak jest, czuje. Czuje co więcej, słaby refleks starożytnej Romy, na gruzach której, rozsiadł się Rzym nowy, rojny dziś tłumem zwiedzających ten gród cudzoziemców. Tu oto dźwiga się piękny kościół, ale co mu za podstawę służy? Oto świątynia pogańskiej bogini, która mądrość uosobiła w sobie. Mądrość!... Biedna, z rozdartem po ukrzyżowaniu Syna, sercem Marja, zwyciężyła bogatą, uśmiechniętą od zbytku szczęścia, Minerwę, i tam gdzie jej palono wczoraj ofiary, dziś przyjmuje korne modły i wiernych swoich pokłony. A tam wdali, po za tą wązką uliczką, która wpływa do tego wielkiego placu, niby potok do szerokiego jeziora, jakiż to gmach roztacza wspaniale swoje wdzięki? To Panteon, zrazu za pogan świątynia, potem, za papiestwa kościół, a dziś Mauzoleum sławnych ludzi, grób Wiktora Emanuela.
„Il re galantuomo“ w Panteonie! Czyż mógł marzyć, że się tu kiedy znajdzie, syn zgnębionego na Nawarry błoniach wojownika, później królik maleńkiego Piemontu? Czyż śnił o tem w śnie najweselszym swoim wtedy nawet, gdy we Florencyi rozkazywał, nawet wtedy, gdy mu cezar Francyi, na wiązanie Wenecję u stóp składał? Czyż śnił? Czyż nie wiedział, że Napoleonowska Francja całą siłą swojego wpływu bronić będzie Rzym od najścia, czyż nie słyszał, jak wszechpotężny minister wyrzekł głośno, że Włochy „nigdy“ grodu tego nie zajmą? A jednak przyszła zawierucha straszna, żelazne pułki odziane w pruskie pikielhauby, pociągnęły z „Wacht am Rhein“ na ustach, na Zachód, potęga na glinianych osadzona nogach, runęła pod uderzeniem taranu, zaświtał groźny dzień Sedanu. Synowiec i spadkobierca wielkiego i krwiożerczego cezara, poszedł w mury rozkosznego Kasselu, aby już nigdy brzegów Francyi nie widzieć, i bez wypowiedzenia wojny, bez walki, prawie że bez wystrzału, włoscy żołnierze znaleźli się na ulicach wiecznego miasta, a on sam w Kwirynału podwojach.
„Jesteśmy tu i pozostaniemy“, miał powiedzieć, gdy Pius IX zamknął się szczelnie w Watykanie, i rzeczywiście pozostał, i spoczywa snem nieprzespanym w gmachu, gdzie niegdyś bogom palono na ofiarę kadzidła.
Dziwny jest pietyzm, jakim Włosi otaczają grób swojego monarchy. „Il re galantuomo“ leży po prawej stronie świątyni, za balustradą, przy której spoczywa księga do zapisywania nazwisk odwiedzających. Trumny nie dojrzy gołe oko, zarzucona wieńcemi i szarfami, spoczywa w tajemniczem zagłębieniu. I ktoby nie wiedział że to grób króla, nie dostrzegłby tego nigdy, chyba po twarzach tych, którzy tu co chwila napływają.
— Znakomity człowiek, pamięć jego nie zaginie nigdy — rzekł pewien Włoch, spoglądając w stronę gdzie sarkofag spoczywał.
Istotnie znakomity, pomyślałem, zapisując moje nazwisko, do przeznaczonej na ten cel księgi, on pierwszy urzeczywistnił plan, o jakim marzyły tysiące, on zamienił w ciało słowo, będące w sercach wszystkich, on dokonał kolosalnego dzieła, na samą myśl o trudnościach którego, z rozpaczą opadały ręce najodważniejszym.
Niech więc śpi tu, pod tą kolumną wawrzynu, niech wypoczywa po trudach życia całego, niech uczy grobowcem swoim czcią otoczonym, odwagi bojaźliwych, wytrwałości łatwo oddających się rozpaczy i zniechęcaniu.
Niech śpi... pamięć jego nie zaginie, póki stać będą te gmachy niebotyczne, póki lazurowe fale Adryatyckiego morza, z szumem pieścić brzegów Włoch nie przestaną. Niech śpi.
Przyznać trzeba, że Rzym od chwili gdy został stolicą potężnego mocarstwa, zyskał wiele na zewnętrznym swoim wyglądzie i powierzchownej wspaniałości. Wprawdzie wspaniałość ta, w niczem wspaniałości, dajmy na to Turynu nie przypomina: ulice jak były pozostały wązkie, domy jak były nizkie i niekształtne, zostały. Mimo to przecież, tam gdzie to jest możliwe, jak grzyby po deszczu, wyrastają pyszne dzielnice, strojąc się w gmachy, mogące być ozdobą Paryża. Młode królestwo, wyświdrowawszy się na pierwszorzędne mocarstwo, chce gwałtem zaimponować światu, nietylko obfitością swego wojska, nietylko pięknością marynarki, stroi więc na przeróżne sposoby, tę Romę starodawną, której zdobycie, po wiekach całych pożądliwości, poczytuje za ostatnie słowo narodowej swej dumy.
Więc Via Nazionale zabudowywa się wzdłuż pałacami, więc pod majestatyczny pomnik Wiktora Emanuela, burzy się mnóstwo zmurszałych domostw, więc Corso czyści się i polewa dniem razy parę, niby Ringi cesarskiego Austryi grodu, lub bulwary francuzkiej respubliki.
I za lat kilka, gdy dzielnice nowe się wykończą, gdy szereg domów, niby linia karnego wojska, stanie tam, gdzie dziś są jeszcze puste place, Rzym będzie najoryginalniejszem miastem na świecie, bo na niewielkiej przestrzeni, zgromadzi wszystkie architektoniczne style, od świątyni Westy pogańskiej, po mansardowy styl domów ulic Paryża.
Dziś już ta oryginalność widnieje wyraźnie, tylko że jeszcze nie pokończono mnóstwa domów, mających być ozdobą siedmiopagórkowego grodu, nie poprowadzono wszystkich linii ulic projektowanych na nowym planie, ale gdy nowe domy staną, gdy na nowych ulicach zakwitnie życie, gdy tramwaje wzdłuż i wszerz przerzną miasto, Rzym wtedy z żadnem miastem na świecie, porównać się nie da, nietylko pod względem historycznych wspomnień i tego podmuchu starego powietrza, jakie nie wieje w żadnym innym punkcie globu, ale i pod względem zewnętrznej swojej powierzchowności, dziwacznej i eleganckiej, biednej i bogatej, staroświeckiej, i ostatnie słowo nowoczesnej architektury streszczającej.
Niedaleko ulicy Nazionale, na placu dziś jeszcze dość opustoszałym, ale który niezawodnie już jutro zabudowanym zostanie pysznemi pałacami, wznosi się villa. Villa ta, na zewnątrz ozdobiona kolorami i w poetycznej drzemiąca ustroni, zielenią i kwieciem niby żywym wiankiem, okolona, musi być villą artysty. Tak jest. Postawił ją znakomity mistrz pędzla, urządziwszy tu sobie wygodną i jasną pracownię. Nazwisko artysty: Siemiradzki. Twórca „Tańca wśród mieczów“ i „Tyberyusza na Capri“, dwóch najświetniejszych, mojem zdaniem płócien, jakiemi wzbogacił sztukę polską, tu w tej uroczej ustroni, na pagórku z którego roztacza się widok na Rzym, pracował, nie spuszczając ani na chwilę z uwagi swego ojczystego kraju, i choć odtwarzał na płótnie sceny z życia starożytnej Romy, choć stawiał przed oczy widzowi epizod palenia męczenników, lub potworny handel kobietą, wszędzie był malarzem polskim, wszędzie mówił, że jego ojczyzną, nie ta jasna, rozkoszna i uśmiechnięta, ale ta inna, chmurna i biedna.
„Światło świeci w ciemnościach, i ciemności go nie pochłoną“, oto godło tego malarza, który dziełami swemi mówił, że jest wielkim malarzem, i który też ofiarnością swoją na rzecz kraju, prawdziwie zawstydzał najmożniejszych, mówiąc wszystkim wyraźnie i dobitnie, że są warunki i położenia, w których ofiarność jest obowiązkiem.
— Pan w domu? — zapytałem, przestępując próg jego villi.
— Pan w Warszawie, dokąd się udał przed kilkoma dniami.
Wręczyłem służącej „Ogniem i mieczem“ Sienkiewicza, którą to powieść artyście przezemnie przesyłał jego brat adwokat, i odszedłem z prawdziwym żalem, żem nie uścisnął tej zacnej dłoni, co znaczy swoją miłość do kraju taką ofiarnością i takiemi dziełami.
Takich villi jak villa Siemiradzkiego, w nowej części Rzymu wznosi się kilkanaście. Jedne już są wykończone i zamieszkałe, inne podprowadzone pod dach, a wszystkie składają się na całość, nad wyraz i nad opis powabną, ba, powiem więcej, wspaniałą. Villi takich przybywać będzie coraz więcej, coraz więcej bowiem cudzoziemców osiada w Rzymie, w niedalekiej więc już przyszłości, stolica świata, w pewnych przynajmniej porach roku, stanie się stolicą mody i gustu, odbierając Paryżowi jego dotychczasowy charakter magnesu, ściągającego na chwilowy do siebie pobyt obcych.
Kto chce podziwiać nowoczesne gmachy Rzymu, a niechce lub też nie może znaleźć się nad brzegami Tybru, temu polecić możemy całem sercem fotografie Schemboka. Kto jest Schemboke? Jest to szlachcic polski z Radomskiego, który pracując uczciwie hańby imieniowi polskiemu nie przynosi. Niktby z przekręconego jego włoskiego nazwiska nie poznał prawdziwego polskiego, zwie się on bowiem Strzębosz, a pochodzi z rodziny, od wieków na kawałku roli w Polsce osiadłej i dobrze znanej. Mimo że od bardzo dawnego czasu zamieszkały w Rzymie, nie zapomniał języka polskiego, niepotrzebnie tylko przekręcił nazwisko, coprawda trudne do wymówienia przez Włochów. Pan Strzębosz ma najlepszy zakład fotograficzny w Rzymie, a jego artystyczne wystawy, zawsze wynagradzane są medalami.
Przypomina mi się właśnie, że kiedym przed laty bawił, jadąc w głąb Norwegii, w Chrystanii, na pryncypalnej ulicy miasta: „Carl Johans Gade“, również spotkałem pierwszorzędną fotograficzną firmę polską. Równie więc wtedy przyjemnie mi się zrobiło, gdym ujrzał, że rozpierzchnięci po świecie moi rodacy, nie wszędzie wyciągają niegodnie ręce, świat napełniając rozgłosem swoich swarów, ale w pocie czoła trudzą się, pokonywają szalone trudności, i przeciwnościami niezrażeni, zdobywają nieraz sobie wybitne wśród obcych stanowisko, a narodowi do którego należą, poszanowanie, wolne od przymieszki niemęzkiego współczucia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ulica długa i prosta, wązka jak nasza Wierzbowa a ruchliwa jak Krakowskie-Przedmieście, gdzie wieczorem jest istne piekło, gdy się zaroi tłumem przechodniów, a rankiem cisza sakramentalna i poważna, ulica po której, środkiem jedzie, noga za nogą, kareta z wytwomemi strojnisiami, zaprzężona w rumaki warte tysiące lirów, trącając o nędzny wózek ciągniony przez chudego osła, gdzie przechodnie mięszają się z końmi i w jedną dziwaczną z końmi zlewają się gruppę, gdzie otyłe sklepowe wystawy połowę ciasnych chodników zajmują, gdzie przekupki śpiewają głośno zalecając swój towar, a przewoźnicy klną na czem świat stoi, odpędzając cisnące się pod nogi koniom tłumy, istny kalejdoskop, gdzie barw tysiące i tysiące widoków, — to Corso.
Łazienki nasze lub Pola Elizejskie w Paryżu, wykwintny Prater lub Thiergarten w Berlinie, miejsce spaceru szukających wczasu Rzymian i cudzoziemców, zielony salon, w którym popołudniu słyszysz pomięszane języki całego świata, zkąd rozciąga się przepyszny na Rzym widok, gdzie patrząc na Watykan i Colosseum, masz jak na dłoni cały szereg wieków, z ich zbrodniami, cnotami i krwią przelaną, gdzie znużony nieznośną spiekotą, uciekasz codzień by poszukać ochłody i wypoczynku, — to Monte Pincio.
Dwa te miejsca, Corso i Monte Pincio, zlewają się w jedną całość z sobą; jedno jest rzeką toczącą bystro burzliwe fale, drugie jeziorem, przyjmującem w swoje łono wody rzeki, a u wrót jednego i drugiego stojące dwie piękne świątynie, są niby wyspy, gdzie żeglujący po tych wodach, znajdują zawsze pokrzepienie i posiłek.
Jechałem tak po pysznych alejach Monte Pincio, przyglądając się pięknemu zegarowi, który woda wprawiała w ruch, gdy nagle oko moje uderza znana mi dobrze z lat bardzo dawnych, twarz księdza. Wyskakuję z pojazdu, i widzę przed sobą człowieka, którego życie spłynęło zaiste nie po różach, a który będąc kiedyś nauczycielem moim, zyskał tem samem tytuł do mojego szacunku.
Ks. Grabowski, to istny człowiek idei. W zaraniu lat swoich poświęcał się wychowaniu młodzieży, wszczepiając w jej nieskażone jeszcze dusze, prawdy wiary i zasady moralności, później, gdy powrócił za miłość Polski z wygnania, znalazł się w wiecznem mieście, poświęciwszy się odosobnieniu i dobrym uczynkom. Cierpienie i rezygnacya wyryły się na jego twarzy, i wyżłobiły na niej swoje ślady. On, niegdyś tak wesoły i wielomówny, stał się, kiedym go spotkał poważnym i milczącym, oko jego przysłoniło się mgłą zadumy, na czole ukazała się zmarszczka, symbol żywy cierpienia, a w kątach ust żywy goryczy symbol. Mimo to, z czoła nie znikła ta pogoda, która przyświecała mu kiedyś, i nam uczniom, tak miłym go robiła, mimo to, serce jego nie zgorzkniało dla tego świata, który go przecież piołunem karmił. Tylko że ten świat przestał go już tyle zajmować co dawniej, tylko że zobojętniał dla jego znikomych rzeczy, zatopiony w rozmyślaniu i modlitwie, cały się wpatrzył w ten świat tajemniczy i nieznany, gdzie niema walk, gdzie wieczny pokój panuje, a w którym spotkamy się przecież kiedyś wszyscy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Dziwaczna myśl, — mówił pewien, oparty o różnobarwny parasol, Anglik spoglądając na wspaniałą świątynię. — Tu, w tem miejscu w takiem oddaleniu od środka miasta, — dziwaczna myśl.
Istotnie, pomyślałem, — dziwaczna. Staliśmy obaj przed kościołem Ś-go Pawła.
Co podało myśl Papieżowi, który tę świątynię zaprojektował, wydawać miliony lirów, na stawienie tak wspaniałej świątyni, w takiem odosobnieniu i w tej od Rzymu odległości?
Co podało? Powiadają, że w tem właśnie miejscu, Ś-ty Paweł poniósł śmierć męczeńską, że tu duch jego uleciał na Chrystusowe łono, by połączyć się z duchami innych męczenników wiary, i że to właśnie skłoniło Głowę Kościoła, iż pamięć tego Świętego zapragnął tu uczcić pomnikiem. I uczcił ją prawdziwie po po monarszemu. Kościół Ś-tego Pawła, na to zgodzą się zemną wszyscy, w nowym Rzymie należy do najwspanialszych budowli, i majestatycznością swoją wewnątrz, bodaj czy katedry Ś-go Piotra nie przechodzi.
Szkoda tylko powtarzam, szkoda, że jest on tak od Rzymu odległy, i że w żaden sposób, włączyć go nie można do świetnego łańcucha nowych budowli, które z czasem wieczne miasto zamienią, w jeden z najpiękniejszych grodów Europy.