Amy Foster
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Amy Foster |
Pochodzenie | Falk: wspomnienie, Amy Foster, Jutro |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Amy Foster |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Kennedy jest wiejskim doktorem i mieszka w Colebrook, na wybrzeżu Eastbay. Pagórek wznoszący się stromo za czerwonemi dachami miasteczka wygina dziwacznie ulicę High street i przyciska ją do tamy, która broni mieszkańców przed morzem. Za tamą wije się na całe mile rozległem i foremnem zakolem jałowy brzeg pokryty grubym żwirem, ze wsią Brenzett — wyglądającą po drugiej stronie wody jak ciemna grupa drzew z dzwonnicą pośrodku; dalej zaś prostopadła kolumna morskiej latarni, nie większa w dali od ołówka, wskazuje gdzie ląd się kończy. Za Brenzett ciągnie się płaska nizina, lecz zatoka jest doskonale zasłonięta od fal, i zdarza się niekiedy że jaki duży statek, oczekujący na pomyślny wiatr lub też zagnany przez niepogodę, zarzuca kotwicę półtorej mili na północ — licząc odległość od tylnych drzwi gospody „Pod Okrętem“ w Brenzett. Rozwalony wiatrak w pobliżu, wznoszący poharatane skrzydła z pagórka nie wyższego od kupy śmieci, i wieża Martello przykucnięta u skraju wody, pół mili na południe od domków straży nadbrzeżnej, dobrze są znane szyprom małych statków. Są to oficjalne wodne znaki, rozgraniczające obszar dobrego gruntu kotwicznego, który to grunt przedstawiony jest na mapach admiralicji jako nieregularny owal z kropek, z kilku rozsianemi po nim szóstkami, malutką kotwiczką pośrodku i napisem: „muł i muszle“, biegnącym poprzez owe kropki.
Szczyt płaskowzgórza góruje nad czworokątną wieżą kościoła w Colebrook. Zbocze jest zielone i przewiązane białą drogą. Idąc tędy w górę, wchodzi się do szerokiej i płytkiej doliny, rozległego, zielonego jaru z pastwiskami i płotami, które stapiają się w zamykającej widok perspektywie o tonie fjoletowym i falujących linjach.
Ta dolina schodzi do Brenzett i Colebrook, a wznosi się aż do Darnford, targowego miasteczka oddalonego o mil czternaście. Jest to teren pracy mego przyjaciela Kennedy’ego, który zaczął praktykować jako doktór w marynarce, a potem był towarzyszem pewnego znakomitego podróżnika, w czasach kiedy istniały jeszcze kontynenty o niezbadanem wnętrzu. Referaty doktora o faunie i florze zjednały mu sławę w kołach naukowych. A teraz zajął się praktyką wiejską z własnego wyboru. Potężna przenikliwość jego ducha, działająca jak żrący płyn, zniszczyła snać jego ambicję. Inteligencja Kennedy’ego należy do rzędu naukowych; badawcza z nawyku, odznacza się tą nienasyconą ciekawością, która wierzy iż każda tajemnica kryje w sobie cząstkę ogólnej prawdy.
Kennedy zaprosił mnie kiedyś do siebie przed wielu laty, po moim powrocie z zagranicy. Przyjechałem bardzo chętnie, a że nie mógł zaniedbywać pacjentów dla dotrzymywania mi towarzystwa, zabierał mnie na swoje popołudniowe objazdy, które wynosiły czasem około trzydziestu mil. Czekałem na niego na drodze; koń sięgał po liściaste gałęzie, a ja tkwiłem na wysokiem siedzeniu dwukółki i przez nawpół otwarte drzwi jakiejś chaty słyszałem śmiech Kennedy’ego, głośny, serdeczny śmiech, któryby pasował do mężczyzny dwa razy większego. Kennedy miał żywe obejście, ogorzałą twarz i siwe, niezmiernie bystre oczy; miał również talent wyciągania ludzi na swobodną rozmowę i niewyczerpaną cierpliwość w słuchaniu ich opowiadań.
Pewnego dnia, gdy wyjeżdżaliśmy kłusem z dużej wsi, kierując się ku cienistej drodze, zobaczyłem po lewej stronie niską, czarną chatę, z malutkiemi szybkami w oknach, pnącemi roślinami na tylnej ścianie, gontowym dachem i różami, które wiły się zrzadka po zniszczonej kracie wystawki. Kennedy ściągnął lejce i koń przeszedł w stępa. W pełnem słońcu stała kobieta i zarzucała ociekającą wodą derkę na sznur przeciągnięty między dwiema staremi jabłoniami. A gdy kurtyzowany kasztan o długiej szyi, wyrywając się naprzód, szarpnął lewą rękę doktora obciągniętą w grubą, skórzaną rękawiczkę, ten zawołał poprzez płot do kobiety: „Jakże tam twoje dziecko, Amy?“
Miałem czas przypatrzyć się jej tępej twarzy — czerwonej, ale jakby nie od rumieńca tylko od tęgiego policzka; zapamiętałem również krępą jej postać i rzadkie, ciemno brunatne włosy, ściągnięte w ciasny węzeł z tyłu głowy. Wyglądała zupełnie młodo. Jej głos brzmiał cicho i nieśmiało; słychać było wyraźnie że brak jej tchu.
— Chłopiec zdrów, dziękuję panu.
Pojechaliśmy dalej kłusem.
— Pan pytał pewnie o jakiegoś małego pacjenta? — rzekłem, a doktór, zacinając z roztargnieniem kasztana, mruknął:
— Jej mąż był dawniej moim pacjentem.
— Wygląda na tępą — zauważyłem odniechcenia.
— Otóż to właśnie — rzekł Kennedy. — Bardzo jest bierna. Dość spojrzeć na te czerwone ręce, wiszące u końca krótkich ramion, na nieruchawe, wypukłe, piwne oczy, aby zdać sobie sprawę z inercji jej ducha — inercji, która powinna była zabezpieczyć ją nazawsze przed wszelkiemi niespodziankami wyobraźni. A jednak któż z nas jest bezpieczny? W każdym razie Amy, taka jak ją pan widzi, miała dość wyobraźni by się zakochać. Ona jest córką niejakiego Izaaka Fostera, który był drobnym farmerem i zjechał na owczarza; początek jego nieszczęść datuje się od chwili, gdy uciekł z kucharką swego ojca, zamożnego hodowcy bydła, wdowca skłonnego do apopleksji, który w pasji wykreślił z testamentu imię syna i odgrażał się że go zabije. Ale ta stara historja, dość skandaliczna by służyć za temat do greckiej tragedji, wypłynęła z podobieństwa ich charakterów. Są inne tragedje, mniej skandaliczne a subtelniejsze i bardziej przejmujące, które powstają wskutek nie dających się pogodzić rozdźwięków i trwogi przed Niezrozumiałem, co wisi nad głowami nas wszystkich — nad głowami nas wszystkich…
Zmęczony kasztan przeszedł w stępa, a brzeg tarczy słonecznej, całej czerwonej na niebie bez skazy, zetknął się poufale z gładkim szczytem zoranego pagórka blisko drogi, podobnie jak stykał się w mych oczach niezliczoną ilość razy z odległym morskim horyzontem. Jednostajna brunatność zbronowanego pola żarzyła się różową barwą, jak gdyby sproszkowane grudy wypociły w drobniutkich perełkach krwi znój nieprzeliczonych oraczy. Od skraju zagajnika wóz zaprzężony w dwa konie toczył się zwolna wzdłuż grzbietu wzgórza. Wzniesiony na widnokręgu ponad naszemi głowami, rysował się na tle czerwonego słońca tryumfalnie wielki, ogromny, jak rydwan olbrzymów ciągniony przez dwa stąpające zwolna rumaki o fantastycznych rozmiarach. A niezdarna postać człowieka, kroczącego ciężko przed lejcowym koniem, odcinała się na tle Nieskończoności niby jakiś olbrzymi dziwotwór. Koniec bicza woźnicy drżał wysoko w błękicie. Kennedy wciąż mówił.
— Ona jest najstarszą z licznej rodziny. Kiedy miała piętnaście lat, oddali ją na służbę do New Barns Farm. Leczyłem panią Smith, żonę dzierżawcy, i tam zobaczyłem Amy po raz pierwszy. Pani Smith, wykrygowana osoba o ostrym nosie, kazała jej zawsze kłaść czarną suknię po południu. Nie wiem z jakiego powodu wogóle tę dziewczynę zauważyłem. Są twarze, które przyciągają uwagę przez dziwny brak czegoś określonego w wyglądzie; tak samo, idąc wśród mgły, jesteśmy czasem pociągnięci przez jakiś niewyraźny kształt, który może się okazać czemś równie mało ciekawem i osobliwem jak słup przydrożny. Jedynym znakiem szczególnym, jaki w niej zauważyłem, było lekkie zacinanie się, coś w rodzaju jąkania, które mijało po wymówieniu pierwszego słowa. Gdy się kto ostro do niej zwrócił, gotowa była stracić głowę natychmiast; ale serce miała złote. Nie słyszano nigdy, aby wyrażała się nieprzyjaźnie o jakiejkolwiek ludzkiej istocie, a odnosiła się z tkliwością do wszelkich żyjących stworzeń. Przywiązała się do Smithowej, do Smitha, do ich psów, kotów, kanarków; a co się tyczy szarej papugi Smithowej, szczególne właściwości zamorskiego ptaka wywierały na nią istotny urok. Ale kiedy papuga, napadnięta przez kota, skrzeczała o pomoc ludzkim głosem, Amy wypadła na podwórze z zatkanemi uszami i nie zapobiegła zbrodni. Dla Smithowej stanowiło to jeszcze jeden dowód głupoty Amy; z drugiej jednak strony brak wdzięku służącej był wielkim plusem wobec znanej frywolności Smitha. Krótkowzroczne oczy Amy napełniały się łzami litości na widok biednej myszy schwytanej w pułapkę, a raz kilku chłopców widziało dziewczynę jak klęczała w mokrej trawie, opiekując się ropuchą w opałach. Jeśli to prawda że — jak powiedział pewien Niemiec — niema myśli bez fosforu, jeszcze głębszą prawdą jest że niema dobroci bez pewnej dozy wyobraźni. Amy miała trochę wyobraźni. Miała jej nawet więcej niż trzeba aby zrozumieć cierpienie i przejmować się litością. Zakochała się wśród warunków, które nie zostawiają pod tym względem żadnych wątpliwości; albowiem trzeba wyobraźni aby wogóle sobie stworzyć pojęcie piękna, a tembardziej aby odkryć swój ideał w niezwykłej postaci.
— Jak w niej powstała ta możliwość i co sprzyjało jej rozwojowi jest niezgłębioną tajemnicą. Amy urodziła się w tej wsi i nigdy nie wyruszała z niej dalej jak do Colebrook lub może do Darnford. Służyła przez cztery lata u Smithów. New Barns jest osamotnioną fermą położoną o milę od drogi i Amy dzień w dzień zadawalniała się widokiem tych samych pól, dolinek, wyniosłości, tych samych drzew i żywopłotów, a także i twarzy czterech fornali pracujących w fermie, zawsze tych samych — dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nie zdradziła się nigdy z chęcią rozmowy i — jak mi się zdawało — nie umiała się uśmiechać. Czasami w piękne niedzielne popołudnie wkładała najlepszą suknię, grube trzewiki, duży, popielaty kapelusz ozdobiony czarnem piórem (widziałem ją w tym stroju), chwytała śmiesznie długą i cienką parasolkę, i minąwszy dwie kładki, wędrowała przez trzy pola oraz dwieście jardów drogi — nigdy dalej. Stała tam chata Fosterów. Amy pomagała matce poić herbatą młodszą dzieciarnię, poczem myła naczynia, całowała dzieci i wracała na fermę. To było wszystko. Cały jej wypoczynek, cała rozmaitość, całe wytchnienie. Zdawała się nigdy niczego więcej nie pragnąć. A potem zakochała się. Zakochała się skrycie, uporczywie — może bezwolnie. Przyszło to powoli, ale kiedy już nią owładnęło, działało jak potężny czar; była to miłość jak ją rozumieli starożytni — władczy, nieuchronny poryw — opętanie! Tak, ona miała w sobie tę zdolność poddania się czarowi czyjejś twarzy, czyjejś obecności, nieodparcie, jakby była pogańską czcicielką kształtu pod radosnem niebem — i w końcu ocknęła się z tego tajemniczego zapamiętania, z tego czaru, z tych uniesień — wśród trwogi podobnej do niepoczytalnego strachu bydlęcia…
Pod słońcem wiszącem nisko u swego zachodniego kresu przestrzeń łąk, ujętych z obu stron w szkarpy wznoszącego się gruntu, oblokła się we wspaniałość i mrok. Uczucie dojmującego smutku, niby natchnione przez jakąś uroczystą melodję, płynęło z ciszy pól. Ludzie, których spotykaliśmy, przechodzili koło nas wolnym krokiem, bez uśmiechu, ze spuszczonemi oczami, jakby melancholja przemęczonej ziemi obciążyła ich nogi, pochyliła ramiona, wbiła w ziemię oczy.
— Tak — rzekł doktór w odpowiedzi na moją uwagę — możnaby pomyśleć że ziemia jest przeklęta, bo ze wszystkich jej dzieci te, które najściślej z nią współżyją, wyglądają nieokrzesanie i mają chód tak ołowiany, jakby ich serca były spętane łańcuchem. Ale tu na tej samej drodze można było zobaczyć pośród niezdarnych ludzi człowieka zwinnego, giętkiego, o długich członkach, prostego jak sosna, rzekłbyś rwącego się w górę, jak gdyby serce w jego piersi było lekkie. Może działo się to tylko siłą kontrastu, ale gdy człowiek ten mijał któregoś z tutejszych wieśniaków, stopy jego zdawały się nie dotykać kurzu na drodze. Skakał przez kładki, przemierzał zbocza długim, elastycznym krokiem, który można było rozpoznać na wielką odległość, a oczy miał czarne i świecące. Różnił się tak dalece od ludzi z tych okolic, że jego swobodne ruchy, łagodne, trochę lękliwe oczy, oliwkowa cera i obejście pełne wdzięku — cała jego istota przywodziła mi na myśl jakiś leśny stwór. Przybył stamtąd.
Doktór wskazał batem; ze szczytu zbocza ujrzeliśmy ponad rozchwianemi wierzchołkami drzew w parku, ciągnącym się obok drogi, gładkie morze daleko pod nami, jak posadzkę olbrzymiego gmachu wykładaną pasami ciemnych zmarszczek i spokojnemi smugami blasku, które zlewały się w taśmę szklistej wody u stóp nieba. Leciutki cień dymu z niewidzialnego parowca rozpływał się w wielkiej przejrzystości widnokręgu jak mgła oddechu na zwierciadle; a bliżej lądu białe żagle nadbrzeżnego statku zdawały się wyplątywać powoli z pod gałęzi i oddzieliły się wreszcie od drzew.
— Rozbił się z okrętem w tej zatoce? — rzekłem.
— Tak; był to rozbitek. Biedny emigrant ze środkowej Europy, jadący do Ameryki i wyrzucony przez morze na brzeg podczas burzy. Dla niego, który nic o świecie nie wiedział, Anglja była jak kraj jeszcze nie odkryty. Dopiero po pewnym czasie nauczył się jego nazwy; a jak mi się zdaje, mógł się spodziewać że znajdzie tu dzikie bestje lub dzikich ludzi. Pełznąc w ciemności po morskiej tamie, stoczył się na drugą jej stronę i wleciał do stawu, gdzie się znów jakimś cudem nie utopił. Lecz walczył instynktownie o życie jak zwierzę schwytane w sieci, i ślepe to szamotanie wyrzuciło go na brzeg. Był widać z twardszej gliny niż się zdawało, jeśli wyżył mimo ciężkiego potłuczenia, nadludzkich wysiłków i trwogi. Opowiadał mi później tą swoją łamaną angielszczyzną, dziwnie podobną do mowy małego dziecka, iż oddawał się już Bogu w opiekę, myśląc że jest na tamtym świecie. I doprawdy — dodawał — skądże miał wiedzieć? Walczył na czworakach o drogę z deszczem i wichurą, i doczołgał się wreszcie między owce zbite w kupę pod żywopłotem chroniącym je od wiatru. Rozbiegły się na wszystkie strony, becząc w ciemności, a on powitał z radością ten pierwszy znajomy głos, który posłyszał na brzegu. Musiała być wtedy jaka druga nad ranem. Oto wszystko co wiemy o jego wylądowaniu, choć nie przybył bynajmniej sam jeden. Tylko że jego straszna kompanja dostała się na brzeg dopiero znacznie później, już za dnia…
Doktór zebrał lejce i cmoknął; zjechaliśmy kłusem ze wzgórza. Potem prawie natychmiast skręciliśmy pod ostrym kątem na ulicę High Street; dwukółka zaturkotała po kamieniach i byliśmy w domu.
Późnym wieczorem Kennedy otrząsnął się z posępności, która go była napadła, i powrócił do swej historji. Paląc fajkę, chodził z końca w koniec po długim pokoju. Stojąca lampa skupiała całe światło na papierach leżących na biurku. Siedząc przy otwartem oknie, widziałem po bezwietrznym, upalnym dniu chłodną wspaniałość mglistego morza leżącego nieruchomo pod księżycem. Żaden szept, żaden plusk, żadne skrzypnięcie żwiru, kroki czy westchnienie nie dochodziły z dołu od ziemi, żaden znak życia prócz woni pnącego jaśminu; a głos Kennedy’ego, który opowiadał za memi plecami, przechodził przez szeroki otwór okienny i znikał w chłodnej, wspaniałej ciszy.
— …Dawne relacje z katastrof okrętowych mówią nam o wielkich cierpieniach. Zdarzało się często, że rozbitkowie ocaleli od utonięcia tylko po to aby umrzeć z głodu na jakiemś wybrzeżu; inni padali ofiarą gwałtownej śmierci lub niewoli, pędząc latami życie niepewne jutra wśród ludzi, dla których obcość ich była źródłem podejrzeń, niechęci lub trwogi. Czytaliśmy o tych rzeczach, budzących wielką litość. Zaiste, ciężko jest człowiekowi, gdy stanie się zagubionym, bezsilnym, niezrozumiałym cudzoziemcem o tajemniczem pochodzeniu, rzuconym w jakiś głuchy kąt ziemi. A jednak wśród poszukiwaczy przygód, co ulegali rozbiciu w przeróżnych stronach świata, niema zdaje mi się ani jednego, któremuby przypadł los tak prosty w swoim tragizmie, jak człowiekowi o którym mówię, temu najniewinniejszemu z miłośników przygód, wyrzuconemu przez morze w zakątku zatoki prawie że dostrzegalnym z tego oto okna.
— Ów człowiek nie wiedział jak się nazywał jego okręt. Z czasem odkryliśmy, że nie wiedział iż wogóle okręty mają nazwy — „jak chrześcijanie“, a gdy pewnego dnia ujrzał ze szczytu Talford Hill morze rozpostarte przed sobą, zapatrzył się w dal, ogarnięty niezmiernem zdumieniem, jakby nigdy w życiu nie widział nic podobnego. I pewnie tak było. O ile się mogłem dorozumieć, został zapędzony wraz z wielu innymi na pokład statku dla emigrantów przy ujściu Elby; zbyt był oszołomiony aby zwrócić uwagę na otoczenie, zbyt przemęczony aby spostrzec cośkolwiek, zbyt niespokojny by go coś mogło obchodzić. Zagnano ich wdół do międzypokładu i zamknięto tam od samego początku; znaleźli się w niskiem, drewnianem pomieszczeniu — opowiadał — z belkami na suficie, jak w chatach w jego kraju, ale schodziło się tam po drabinie. Izba ta była bardzo wielka, bardzo zimna, wilgotna i ciemna, z komórkami nakształt drewnianych skrzyń, gdzie ludzie musieli spać jedni nad drugimi — a wszystko to kołysało się ciągle na wszystkie strony od samego początku. Wczołgał się do jednej z tych skrzyń i położył się tam — w odzieniu, w którem opuścił był rodzinny dom przed wielu dniami — trzymając koło siebie zawiniątko swoje i kij. Ludzie jęczeli, dzieci płakały, woda kapała, światła gasły, ściany trzeszczały, a wszystko tak się trzęsło, że w swojej małej skrzyni człowiek nie śmiał unieść głowy z posłania. Stracił z oczu swego jedynego towarzysza (młodzieńca z tej samej co i on doliny, jak opowiadał), a przez cały czas słychać było nazewnątrz straszny huk wiatru i ciężkie uderzenia — bum! bum! Napadła go okropna słabość, tak ciężka że zaniedbywał się w modlitwie. W dodatku nie można było rozpoznać czy to jest rano czy wieczór. Zdawało się że w tej izbie noc trwa bez końca.
A jeszcze przedtem podróżował długi, długi czas drogą żelazną. Wyglądał przez okno, które miało dziwnie czystą szybę, a drzewa, domy, pola i długie drogi zdawały się latać i latać wkoło niego, aż mu się zakręciło w głowie. Dał mi do zrozumienia, że po drodze widział niezliczone mnóstwo ludzi — całe narody — a wszyscy byli ubrani w suknie, jakie noszą bogaci. Raz kazano mu wyjść z wozu, i przespał noc na ławce w ceglanym domu ze swojem zawiniątkiem pod głową; a innym znów razem musiał siedzieć przez wiele godzin na podłodze z płaskich kamieni i drzemał, podniósłszy kolana, trzymając zawiniątko między nogami. Nad nim był dach zrobiony jakby ze szkła, a taki wysoki, że najwyższy z górskich świerków, jakie widział, byłby mógł tam rosnąć swobodnie. Parowe maszyny wjeżdżały z jednej strony a wyjeżdżały z drugiej. Ludzi roiło się więcej niż w dzień świąteczny naokoło cudownego obrazu na dziedzińcu w klasztorze Karmelitów — tam w dole na równinie — dokąd przed wyjazdem z domu zawiózł był drewnianym wózkiem swoją matkę, pobożną staruszkę, która pragnęła się pomodlić i uczynić ślub na intencję bezpieczeństwa syna.
— Nie umiał mi wypowiedzieć jakie owo miejsce było wielkie i wysokie, pełne hałasu, i dymu, i mroku, i szczęku żelaza, ale ktoś mu powiedział, że ta miejscowość nazywa się Berlin. Potem uderzono w dzwon, przyjechała druga parowa maszyna i znów go wieźli i wieźli przez kraj, który aż męczył wzrok, taki był płaski; nigdzie nie spostrzegało się ani śladu pagórka. Przepędził jeszcze jedną noc, zamknięty w budynku podobnym do porządnej obory, z podściółką ze słomy na podłodze, strzegąc swego zawiniątka wśród mnóstwa ludzi — a nikt nie mógł zrozumieć ani jednego jedynego słowa z tego co mówił. Rano poprowadzono ich wszystkich w dół na kamienny brzeg bardzo szerokiej błotnistej rzeki, płynącej nie wśród pagórków, ale wśród domów, które się wydawały olbrzymie. Była tam parowa maszyna, chodząca po wodzie, a oni wszyscy stali na niej ciasno stłoczeni, tylko, że teraz znajdowało się z nimi wiele kobiet i dzieci, które bardzo krzyczały. Padał zimny deszcz, wiatr dmuchał w twarze; człowiek był przemoczony do nitki i szczękał zębami. Wzięli się za ręce z młodzieńcem pochodzącym z tej samej co i on doliny.
— Myśleli że wiozą ich wprost do Ameryki, lecz nagle parowa maszyna uderzyła o bok czegoś, co wyglądało jak wielki dom na wodzie. Ściany tego domu były gładkie i czarne, a z wierzchu wznosiły się, jakby wyrastając z dachu, nagie drzewa w kształcie krzyżów, niezmiernie wysokie. Tak to mu się wówczas wydało, bo nigdy przedtem nie widział okrętu. To był właśnie statek, na którym mieli płynąć przez całą drogę aż do Ameryki. Rozlegały się krzyki, wszystko się chwiało naokół; była tam drabina, która kołysała się w górę i w dół. Wszedł po tej drabinie na czworakach, bojąc się śmiertelnie żeby nie wpaść do wody, pluskającej bardzo głośno. Rozdzielono go z towarzyszem, a gdy zeszedł na dno tego statku, zdawało mu się że serce w nim nagle zamarło.
Wtedy to także, jak mi opowiadał, stracił na dobre kontakt z jednym z trzech ludzi, którzy poprzedniego lata wędrowali po wszystkich miasteczkach u stóp wzgórz w jego stronach rodzinnych. Przyjeżdżali w targowe dni na chłopskim wózku i otwierali biuro w gospodzie albo jakim innym żydowskim domu. Było ich trzech, jeden miał długą brodę i wyglądał czcigodnie; wszyscy mieli czerwone sukienne kołnierze u szyi i złote tasiemki na rękawach, jak państwowi urzędnicy. Siedzieli dumnie naokoło długiego stołu, a w sąsiednim pokoju, tak aby pospólstwo nie mogło słyszeć, trzymali chytrą maszynę od telegrafu, zapomocą której mogli rozmawiać z cesarzem Ameryki. Ojcowie trzymali się u drzwi, ale młodzież z gór gromadziła się naokoło stołu, zadając wiele pytań, bo w Ameryce można było dostać pracę jak rok okrągły po trzy dolary dziennie, a do wojska nie brali tam wcale.
— Ale amerykański cesarz nie każdego chciał wziąć, o nie! Jego samego przyjęto z wielką trudnością, a czcigodny człowiek w mundurze musiał kilka razy wychodzić z izby, aby telegrafować w jego sprawie. Wreszcie amerykański cesarz zgodził go za trzy dolary dziennie, zważywszy na jego młodość i siły. Lecz wielu zdolnych młodzieńców wycofało się, bojąc się wielkiej odległości; a przytem tylko tych zabierano, którzy mieli pieniądze. Byli tacy co posprzedawali swoje chaty i ziemię, bo jazda do Ameryki kosztuje mnóstwo pieniędzy; ale kiedy się już człowiek tam znajdzie, zarabia po trzy dolary dziennie, a spryciarze to potrafią wynaleźć miejsca, gdzie szczere złoto można z ziemi podnosić. Jego rodzinny dom był już przepełniony. Dwóch jego braci żonatych miało dzieci. Obiecał że będzie im posyłał z Ameryki pieniądze dwa razy na rok. Ojciec sprzedał starą krowę, parę srokatych górskich kucyków własnego chowu, a duża polanka — piękne pastwisko na słonecznem zboczu wąwozu pokrytego sosnami — poszła w ręce żydowskiego szynkarza na zapłatę dla ludzi ze statku, którzy zabierają naród do Ameryki, aby się tam prędko bogacił.
— Musiał to być zaiste prawdziwy miłośnik przygód, bo ileż największych przedsięwzięć, dążących do podboju ziemi, zaczęło się właśnie od takiego przehandlowania ojcowskiej krowy za miraż prawdziwego złota hen, daleko! Powtórzyłem panu mniej więcej własnemi słowami to, czego dowiedziałem się od niego dorywczo w ciągu dwóch lub trzech lat; rzadko kiedy ominąłem sposobność aby z nim przyjaźnie pogawędzić. Opowiadał mi o tych swoich przygodach, błyskając białemi zębami i rzucał żywe spojrzenia czarnemi oczyma; z początku mówił jakby jakimś stroskanym dziecinnym szczebiotem, potem, gdy już przyswoił sobie nasz język, wyrażał się bardzo płynnie, ale zawsze tym śpiewnym, miękkim a zarazem dźwięcznym tonem, który nadawał dziwnie przejmującą siłę najpospolitszym angielskim wyrazom, jakby to były słowa jakiegoś nieziemskiego języka. W końcu wracał zawsze, kiwając wyraziście głową, do tego okropnego uczucia, kiedy serce w nim jakby zamarło, z chwilą gdy się znalazł na owym statku. Potem na jakiś czas stracił pewno zupełnie świadomość, w każdym zaś razie nie zdawał sobie sprawy z faktów. Musiał być z pewnością okropnie chory na morską chorobę i okropnie nieszczęśliwy — ten łagodny i namiętny miłośnik przygód; odcięty od wszystkiego co było mu bliskie, czuł gorzko, leżąc w emigranckiej koi, swoje zupełne osamotnienie, gdyż naturę miał niezmiernie wrażliwą. Dalej wiemy o nim z pewnością, że krył się na pastwisku dla świń u Hammonda, przy drodze prowadzącej do Norton, sześć mil od morza jak strzelił. Nie lubił mówić o tych swoich przejściach; miałem wrażenie że przeżarły mu duszę jakiemś ponurem zwątpieniem i zgrozą. Z pogłosek obiegających okolicę jeszcze wiele dni po jego przybyciu, wiemy że ktoś nachodził w nocy rybaków w West Colebrook i straszył ich, stukając mocno w obite deskami ściany chat i wykrzykując przenikliwym głosem dziwne słowa wśród nocy. Kilku z nich wyszło nawet na dwór, ale rozbitek zapewne uciekł, przejęty nagłym strachem przed ich szorstkiemi, gniewnemi głosami, nawołującemi się w ciemnościach. Coś w rodzaju szału pomogło mu chyba dostać się na strome wzgórze w Norton. Jego to napewno znalazł nazajutrz wczesnym rankiem — leżącego (zapewne w omdleniu) na przydrożnej trawie — woźnica z Brenzett, i nawet zeskoczył aby mu przyjrzeć się z bliska, lecz cofnął się potem, onieśmielony jego zupełną nieruchomością i czemś dziwacznem w wyglądzie tego włóczęgi, śpiącego tak spokojnie pod ulewą. Nieco później kilkoro dzieci wpadło do szkoły w Norton w takim strachu, że nauczycielka wyszła na dwór i ofuknęła z oburzeniem „wstrętnie wyglądającego człowieka“ stojącego na drodze. Cofnął się o parę kroków, zwiesiwszy głowę, a potem nagle uciekł z nadzwyczajną chyżością. Furman od Bradleya, rozwożący mleko na wózku, nie taił że ściągnął batem jakiegoś włochatego Cygana, który wyskoczył na drogę u zakrętu niedaleko Vents i chciał chwycić kuca za uzdę. Furman pomacał go batem jak się patrzy, a trafił akurat w twarz, tak że tamten rozciągnął się w błocie jeszcze prędzej niż przedtem wyskoczył; ale kuc bardzo był nastraszony i z jakie pół mili nie dało się go osadzić na miejscu. Prawdopodobnie rozbitek próbował zatrzymać wózek, usiłując rozpaczliwie uzyskać jakąś pomoc i porozumieć się z kimkolwiek. Także trzech chłopców przyznało się później, że rzucali kamieniami na dziwacznego włóczęgę, który, przemoknięty, zabłocony i — jak się zdawało — porządnie pijany, wałęsał się po wąskiej, głębokiej dróżce koło wapniarni. Wszystko to omawiano w trzech wioskach przez szereg dni; ale mamy również niezawodne świadectwo Finnowej (żony woźnicy służącego u Smitha), która widziała jak ów włóczęga przelazł przez niski murek otaczający pastwisko dla świń u Hammonda i zatoczył się prosto na nią, Finnową, głośno coś szwargocząc; już sam jego głos mógł człowieka przyprawić o śmierć ze strachu. Finnowa miała przy sobie dziecko w wózku; krzyknęła na włóczęgę żeby sobie poszedł precz, a gdy mimo to podchodził coraz bliżej, uderzyła go odważnie parasolką po głowie, i nie spojrzawszy za siebie ani razu, pobiegła z wózkiem jak na skrzydłach aż do najbliższego domu we wsi. Zatrzymawszy się bez tchu, zagadała do starego Lewisa, kującego młotem w kamienie; staruszek zdjął swoje olbrzymie okulary ochronne z czarnego drutu i dźwignął się na trzęsące nogi, aby spojrzeć w stronę gdzie pokazywała ręką. Oboje ścigali wzrokiem postać człowieka biegnącego przez pole; widzieli jak upadł, podniósł się i biegł znowu w kierunku New Barns Farm, potykając się i wymachując nad głową długiemi ramionami. Od owej chwili człowiek ten jest już wyraźnie w sieci swego mrocznego i wzruszającego przeznaczenia. Niema wątpliwości co do dalszych jego dziejów. Wszystko już teraz jest pewne: okropny przestrach pani Smith; przekonanie Amy Foster, przy którem wytrwała nieugięcie — mimo nerwowego ataku Smithowej — że „ten człowiek nie miał żadnych złych zamiarów“; rozjątrzenie Smitha (po jego powrocie z Darnford Market), gdy zastał psa zachrypniętego od szczekania, tylne drzwi domu zamknięte, żonę w histerycznym ataku; a wszystko to z powodu nieszczęsnego, brudnego włóczęgi, który — jak podejrzewano — zaczaił się wśród stogów. Czyżby tak było naprawdę? Trzeba mu dać porządną nauczkę, żeby kobiet nie straszył.
— Smith znany jest ze swej gwałtowności, ale stanął jak wryty na widok nieopisanego, utytłanego w błocie stworu, który siedział ze skrzyżowanemi nogami wśród rozrzuconej słomy, kiwając się jak niedźwiedź w klatce. Podniósł się przed Smithem, milcząc; wyglądał od stóp do głów jak jedna masa błota i brudu. Smith, sam na sam z tą zjawą między swemi stogami — wśród niepogody i zmierzchu rozbrzmiewającego wściekłem szczekaniem psa — poczuł strach jak przed czemś dziwacznem a niepojętem. Ale kiedy stwór rozdzielił czarnemi rękoma długie, poplątane loki zwisające mu na twarz — jak się rozsuwa dwie połowy firanki — i spojrzał na Smitha błyszczącemi, dzikiemi oczyma, połyskując białkami, farmer osłupiał wobec dziwaczności tego niemego spotkania. Przyznawał się potem (gdyż historja ta była oczywiście przedmiotem rozmów w okolicy przez całe lata), że się cofnął, i to więcej niż o krok. Nagły wybuch szybkiej gadaniny bez sensu przekonał go odrazu, że ma do czynienia ze zbiegłym warjatem. Wrażenie to właściwie nigdy się w zupełności nie zatarło. W gruncie rzeczy Smith do dziś dnia pozostał przy swem wewnętrznem przekonaniu, że ów człowiek miał źle w głowie.
Stwór podchodził coraz bliżej, szwargocząc w sposób bardzo niepokojący, a Smith (nie zdając sobie sprawy że dziwaczna istota nazywa go „wielmożnym panem“ i zaklina na imię Boga aby nie odmówił strawy i schronienia), przemawiał doń stanowczo ale łagodnie, wycofując się jednocześnie na podwórze. W końcu schwytał w lot odpowiednią chwilę, rzucił się nagle na warjata i wepchnął go na łeb na szyję do drewutni, zasuwając natychmiast rygiel. Zrobiwszy to, obtarł pot z czoła, choć wieczór był zimny. Spełnił swój obowiązek wobec społeczeństwa, przymykając wędrownego i prawdopodobnie niebezpiecznego manjaka. Smith nie jest bynajmniej człowiekiem twardym, ale w jego mózgu nie mogło się nic pomieścić poza tem wyobrażeniem o obłędzie. Zamało miał wyobraźni aby zadać sobie pytanie, czy ten człowiek nie ginie przypadkiem z zimna i głodu. Tymczasem manjak hałasował strasznie w drewutni. Pani Smith krzyczała na górze, gdzie zamknęła się w swojej sypialni, a Amy Foster szlochała żałośnie u drzwi kuchennych, łamiąc ręce i pomrukując: „Nie trzeba tak robić! nie trzeba!“ Wyobrażam sobie że ten wieczór dał się Smithowi porządnie we znaki; jedna hałasowała na górze, druga na dole, a na dobitkę ten obłąkańczy, niepokojący głos krzyczał uporczywie przeze drzwi, podsycając jeszcze gniew farmera. Niepodobna mu było powiązać w myśli tego kłopotliwego warjata z zatonięciem okrętu w Eastbay, o którem rozeszły się pogłoski na targu w Darnford. Sądzę że człowiek zamknięty w drewutni był bardzo bliski szaleństwa tej nocy. Nim jego podniecenie minęło i nim utracił przytomność, rzucał się gwałtownie w ciemnościach, tarzał po jakichś brudnych workach, i gryzł pięści z wściekłości, głodu, zimna, zdumienia i rozpaczy.
— Był to góral ze wschodniego łańcucha Karpat, statek zaś — który zatonął poprzedniej nocy w Eastbay — był hamburskim statkiem dla wychodźców i nazywał się Herzogin Sophie-Dorothea, przerażającej pamięci.
— W parę miesięcy później pojawiły się w gazetach sprawozdania złodziejskich „Agencyj dla Wychodźców“, rozwijających działalność wśród słowiańskiego włościaństwa z dalszych prowincyj Austrji. Zamiarem tych łotrów było owładnąć zagrodami biednej, ciemnej ludności i w tym celu sprzymierzali się z miejscowymi lichwiarzami. Wywozili swoje ofiary głównie przez Hamburg. Co się zaś tyczy statku Herzogin Sophie-Dorothea, przypatrywałem mu się z tego oto okna, gdy wjeżdżał do zatoki pod skróconemi żaglami w pewne mroczne, groźne popołudnie. Stanął na kotwicy ściśle według wskazówek mapy, naprzeciw budynku straży nadbrzeżnej w Brenzett. Przypominam sobie że nim noc zapadła, wyjrzałem znów przez okno aby popatrzeć na zarysy masztów i takielunku, rysujące się ciemno i strzeliście na tle poszarpanych, mrocznych chmur, niby druga, drobniejsza wieżyczka na lewo od wieży kościelnej w Brenzett. Wieczorem podniósł się wiatr. O północy słyszałem, leżąc w łóżku, straszliwe porywy wichury i szum pędzącej ulewy.
— Mniej więcej w tym samym czasie wydało się strażnikom nadbrzeżnym, że widzą światła parowca nad kotwowiskiem. Znikły po chwili, ale okazało się potem, że jakiś inny statek szukał także schronienia w zatoce w tę okropną, ślepą noc i ugodził niemiecki okręt w sam środek kadłuba (dziura — jak mówił mi potem jeden z nurków, „że możnaby przez nią przepłynąć na barce z Tamizy“), a potem opuścił zatokę, nietknięty czy też uszkodzony, kto się kiedy tego dobada; ale uszedł niepostrzeżenie, nieznany i złowrogi, aby zginąć tajemniczo na morzu. Nigdy się o tym statku niczego nie dowiedziano, a przecież taki krzyk i gwałt podniósł się wówczas na całym świecie, że byliby go wyszperali, gdyby istniał gdziekolwiek na powierzchni mórz.
— Tajemnicza doskonałość i zatajone milczenie — jak po zręcznie popełnionej zbrodni — cechują tę morderczą katastrofę, która, jak pan może sobie przypomina, miała swego czasu okropną sławę. Najgłośniejsze krzyki na okręcie nie byłyby mogły dosięgnąć wybrzeża z powodu wichru, a na sygnały wzywające o pomoc czasu widać nie starczyło. Była to śmierć bez hałasu. Hamburski statek napełnił się wodą odrazu i wywrócił, tonąc, tak że o świcie nawet końce masztów nie wystawały nad poziom zatoki. Zauważono naturalnie zniknięcie okrętu, i z początku strażnicy nadbrzeżni przypuszczali, że powlókł się na kotwicy albo zerwał z łańcucha nocą i został zagnany przez wiatr na morze. Potem, kiedy się prąd odwrócił, rozbity statek trochę się widać przesunął i uwolnił niektóre z ciał, bo dziecko — małe jasnowłose dzieciątko w czerwonej sukience — przypłynęło na brzeg nawprost wieży Martello. Popołudniu widać było na jakie trzy mile wzdłuż brzegu ciemne, bose postacie, które się ukazywały i ginęły w kotłującej się pianie; poniesiono długą procesją — na noszach, na rogożach, na drabinach — mężczyzn o nieokrzesanym wyglądzie, kobiety z surowemi twarzami, dzieci, przeważnie jasnowłose — wszystkich sztywnych i ociekających wodą — obok drzwi gospody „Pod Okrętem“, aby ich ułożyć pokotem pod północną ścianą kościoła w Brenzett.
— Według urzędowego sprawozdania ciało dziewczyneczki w czerwonej sukience jest pierwszym objektem, który dostał się na wybrzeże z tego okrętu. Ale pacjenci moi z pośród marynarskiej ludności West Colebrook poinformowali mnie nieoficjalnie, że bardzo wczesnym rankiem dwaj bracia — którzy zeszli byli nad morze aby zobaczyć co się dzieje z ich łódką wyciągniętą na brzeg — znaleźli dobry kawał za Brenzett zwykły kojec okrętowy, zupełnie suchy, leżący wysoko na brzegu z jedenastu utopionemi kaczkami. Rodziny tych ludzi zjadły kaczki, a kojec został porąbany toporem na paliwo. Nie jest wykluczone aby człowiek mógł dopłynąć do brzegu na tym kojcu, jeśli się znalazł na pokładzie w chwili wypadku. To jest możliwe. Przyznaję że nie wygląda to prawdopodobnie; ale oto był wśród nas ten przybłęda i przez całe dni — ale gdzietam, tygodnie — nawet nie postało nam w głowie że mamy wśród siebie żyjącą duszę, która ocalała w tej katastrofie. A sam rozbitek, nawet kiedy nauczył się mówić po angielsku, bardzo mało umiał nam opowiedzieć. Pamiętał że czuł się już lepiej w ostatnich chwilach przed katastrofą (prawdopodobnie gdy okręt zarzucił kotwicę), i że ciemność, wiatr i deszcz tamowały mu oddech. To wygląda jakby owej nocy był jakiś czas na pokładzie. Ale nie trzeba zapominać że znajdował się w otoczeniu zupełnie sobie obcem, że cierpiał na morską chorobę i był zamknięty przez cztery dni na dole w międzypokładzie, a przytem nie miał żadnego pojęcia o statku ani o morzu i dlatego nie mógł zdać sobie sprawy co się z nim właściwie dzieje. Znał się z deszczem, wiatrem, ciemnością; rozumiał beczenie owiec, i pamiętał swój ból, swoje nieszczęście i nędzę, swe żałosne zdumienie że nikt jego niedoli nie widzi i nie rozumie, swą trwogę, gdy się przekonał że wszyscy mężczyźni naokoło są źli, a wszystkie kobiety okrutne. To prawda, zbliżał się do nich jako żebrak; ale w jego kraju, nawet jeśli nic żebrakowi nie dadzą, odzywają się do niego łagodnie. W jego stronach nie uczy się dzieci, aby rzucały kamieniami na tych co błagają o litość. Strategja Smitha pokonała go doszczętnie. Drewutnia miała okropny wygląd więzienia. Co też z nim teraz zrobią?… Nic dziwnego że Amy Foster ukazała się jego oczom w aureoli świetlanego anioła. Myśli o nieboraku nie dawały spać dziewczynie, i rano, zanim Smithowie wstali z łóżka, wymknęła się przez podwórze. Uchyliwszy drzwi drewutni, zajrzała do środka i podała przybłędzie pół bochenka białego chleba — „takiego jak to u nas jedzą bogaci“, zwykł był opowiadać.
— Wówczas dźwignął się zwolna z pomiędzy wszelakiego śmiecia, zdrętwiały, głodny, trzęsący się, nieszczęśliwy i nieufny. „Może to zjecie?“ zapytała swym łagodnym, nieśmiałym głosem. Wziął ją prawdopodobnie za jaką „dziedziczkę“. Pożerał żarłocznie, a łzy padały na kromkę. Nagle puścił chleb, chwycił jej rękę i wycisnął na niej pocałunek. Nie bała się włóczęgi. Mimo jego okropnego wyglądu zauważyła że jest przystojny. Zamknęła drzwi i wróciła zwolna do kuchni. Znacznie później opowiedziała to wszystko pani Smith, którą dreszcz przejmował na samą myśl że owo stworzenie mogłoby jej dotknąć.
— Przez ten akt miłosierdzia rozbitek dostał się z powrotem do ludzkiej społeczności i nawiązał stosunki ze swem nowem otoczeniem. Nigdy tego Amy nie zapomniał — nigdy.
— Tego samego rana stary Swaffer, najbliższy sąsiad Smitha, przyjechał aby udzielić mu rady, i skończyło się na tem że zabrał z sobą przybłędę. Biedak stał potulnie, chwiejąc się na nogach, pokryty warstwą nawpół zaschniętego błota a tamci dwaj rozmawiali przy nim niezrozumiałym dlań językiem. Pani Smith oświadczyła, że nie zejdzie na dół póki ten szaleniec się nie wyniesie; Amy Foster śledziła ich z głębi ciemnej kuchni przez otwarte tylne drzwi, a on usiłował wykonać w miarę możności wszystko, co mu nakazywano na migi. Lecz Smith był pełen podejrzeń. „Proszę pana, niech pan uważa! Może to tylko podstęp z jego strony“, krzyknął kilkakrotnie ostrzegawczym tonem. Gdy Swaffer zaciął konia, opłakany stwór, siedzący pokornie obok niego, o mało co nie wyleciał przez tylne oparcie wysokiego, dwukołowego wózka — taki był osłabiony. Swaffer zabrał go wprost do domu. I wówczas właśnie ja się pojawiłem na scenie.
— Zostałem wezwany przez staruszka w bardzo prosty sposób: kiwnął na mnie palcem zza wrót swego domu, gdy zdarzyło mi się tamtędy przejeżdżać. Zeskoczyłem oczywiście z kabrjoletu.
— „Coś panu pokażę“ — mruknął, prowadząc mnie do szopy stojącej w pobliżu zabudowań fermy.
— Tam to zobaczyłem rozbitka po raz pierwszy w długiej, niskiej izbie, która stanowiła część budynku przypominającego wozownię. Gołe ściany były pobielone wapnem, a w jednej z nich, u końca izby, widniał mały czworokątny otwór o brudnej, pękniętej szybce. Włóczęga leżał nawznak na posłaniu ze słomy pod paru końskiemi derkami; miało się wrażenie że zużył resztę sił na oczyszczenie się z błota. Nie mógł prawie wcale mówić; derki miał podciągnięte pod brodę, a szybki jego oddech i połyskliwe, niespokojne czarne oczy przypominały mi dzikiego ptaka schwytanego w sidła. Podczas gdy go badałem, stary Swaffer stał u drzwi, milcząc, i przesuwał palce po wygolonej wierzchniej wardze. Wydawszy kilka poleceń, przyrzekłem że przyślę butelkę z lekarstwem i naturalnie zadałem kilka pytań.
— „Smith złapał go między stogami w News Barns“ — rzekł stary po swojemu, rozważnie i obojętnie, jak gdyby tamten był naprawdę czemś w rodzaju dzikiego zwierzęcia. „I w taki sposób dostał się do mnie. Dziwny okaz, prawda? Niechno mi pan powie, doktorze — pan zwiedził przecież cały świat — czy pan nie myśli, że to coś w rodzaju Hindusa wpadło nam w ręce?“
— Bardzo byłem tem wszystkiem zdziwiony. Długie, czarne włosy przybłędy, rozrzucone po słomianem posłaniu, odbijały od oliwkowej bladości jego twarzy. Przyszło mi na myśl że mógłby być Baskiem. Nie wynikało stąd koniecznie aby umiał po hiszpańsku, ale mimo to wypróbowałem na nim kilka znanych mi słów hiszpańskich i usiłowałem także porozumieć się z nim po francusku. Dźwięki, które pochwyciłem, nachyliwszy ucho do jego ust, były dla mnie zupełną zagadką. Tegoż popołudnia młode panie z probostwa (jedna z nich czytała Goethego ze słownikiem, a druga latami zmagała się z Dantem) przyszedłszy w odwiedziny do panny Swaffer, usiłowały porozumieć się z włóczęgą po włosku i po niemiecku, stojąc u progu izby. Cofnęły się, nieco przestraszone potokiem namiętnych słów, któremi je powitał, odwróciwszy się na swej pryczy. Przyznawały że jego mowa była przyjemna dla ucha, miękka, dźwięczna ale — może w połączeniu z wyglądem chorego — brzmiała zastraszająco; takie te dźwięki były jakieś porywcze, takie niepodobne do wszystkiego co się kiedykolwiek słyszało. Chłopaki ze wsi właziły na ławkę aby zajrzeć przez mały, kwadratowy otwór do środka wozowni. Każdy był ciekaw co też Swaffer pocznie z przybłędą.
— A Swaffer trzymał go poprostu u siebie.
— Ludzie byliby uznali starego za dziwaka, gdyby go tak nie szanowano. Mówią o nim, że siaduje aż do dziesiątej godziny w nocy, czytając książki, i mówią także, iż bez wahania gotów jest napisać czek na dwieście funtów. A on sam mógłby panu powiedzieć, że ród Swafferów siedzi tu już od trzystu lat na własnej ziemi, między Colebrook a Darnford. Stary ma lat z osiemdziesiąt pięć, ale nie wygląda ani trochę starzej niż wtedy, gdy przyjechałem tu po raz pierwszy. To znakomity hodowca owiec, a pozatem prowadzi jeszcze rozległy handel bydłem. Jeździ na wszystkie jarmarki w promieniu kilku mil bez względu na pogodę; powozi schylony nisko nad cuglami, rzadkie jego, siwe włosy wiją się po kołnierzu ciepłego płaszcza, a zielony pled okrywa nogi. Spokój podeszłego wieku użycza powagi jego obejściu. Nie nosi zarostu; wargi jego są cienkie i wrażliwe; coś surowego i zakonnego w układzie rysów nadaje pewną podniosłość charakterowi jego twarzy. Wiadomo że jeździł nieraz w deszcz całe mile aby zobaczyć nowy gatunek róży w czyimś ogrodzie, lub olbrzymią głowę kapusty wyhodowaną przez wieśniaka. Lubi pasjami słuchać o rzeczach, które nazywa „cudzoziemskiemi“ i lubi je oglądać. Może właśnie ta „cudzoziemskość“ przybłędy wywarła wpływ na starego Swaffera. A może był to poprostu niewytłumaczony kaprys. Wiem tylko, że po upływie trzech tygodni spostrzegłem człowieka uznanego przez Smitha za warjata, jak kopał u Swaffera w ogrodzie warzywnym. Odkryto że umie posługiwać się szpadlem. Kopał boso.
— Czarne włosy spływały mu na ramiona. Przypuszczam że to Swaffer dał mu starą perkalową koszulę w pasy; ale przybłęda wciąż miał jeszcze na sobie rodzime spodnie z brunatnego sukna (w których burza wyrzuciła go na brzeg), obciskające nogi nakształt trykotów; przepasany był szerokim skórzanym pasem nabijanym małemi krążkami z mosiądzu; a we wsi nie odważył się jeszcze pokazać ani razu. Ziemia, na którą patrzał, wydawała mu się utrzymana starannie, niby grunta naokoło domu dziedzica; rozmiar koni pociągowych wprawiał go w zdumienie; trakty były jak spacerowe drogi, a wygląd mieszkańców, szczególniej w niedzielę, świadczył o dostatku. Przybłęda zastanawiał się, czemu ci ludzie mają tak twarde serca i takie zuchwałe dzieci. Dostawał swoją strawę u drzwi od tyłu, niósł ją oburącz do szopy, i siedząc samotnie na pryczy, robił znak krzyża, poczem zabierał się do jedzenia. Przed pójściem na spoczynek klęczał obok tej samej pryczy wśród wczesnego mroku krótkich dni, odmawiając głośno Ojcze nasz. Za każdym razem gdy spotykał starego Swaffera, kłaniał mu się ze czcią w pas, poczem stawał wyprostowany, staruszek zaś trzymał palce na górnej wardze, patrząc na niego badawczo w milczeniu. Kłaniał się nisko także i pannie Swaffer, która oszczędnie prowadziła ojcu gospodarstwo; była to czterdziestopięcioletnia kobieta o szerokich plecach, grubych kościach i siwych, spokojnych oczach; kieszeń od sukni miała zawsze pełną kluczy. Należała do kościoła anglikańskiego — jak twierdzono — (ojciec jej był natomiast kuratorem kaplicy Baptystów); u pasa nosiła mały, stalowy krzyżyk. Nie zdejmowała nigdy surowej czarnej sukni przez pamięć na jednego z niezliczonych Bradleyów z sąsiedztwa, za którego miała wyjść zamąż przed jakiemiś dwudziestu pięciu laty; był to młody farmer, który skręcił sobie kark na polowaniu w wilję ślubu. Panna Swaffer miała obojętną twarz ludzi głuchych, mówiła bardzo rzadko, a wargi jej, cienkie jak u ojca, zdumiewały czasami tajemniczą ironją wyrazu.
— Takim to ludziom przybłęda winien był posłuszeństwo. Przytłaczająca samotność zdawała się nań padać z ołowianego nieba podczas tej zimy bez słońca. Wszystkie twarze były smutne. Nie mógł mówić do nikogo, i nie miał nadziei iż kiedykolwiek kogo zrozumie. Zdawało mu się że to są twarze ludzi z tamtego świata — ludzi umarłych — jak mi nieraz mówił całe lata później. Słowo daję, dziwię się że nie zwarjował. Nie wiedział gdzie jest. Gdzieś bardzo daleko od swoich gór — gdzieś nad wodą. Był bardzo ciekaw czy to nie Ameryka?
— Gdyby nie stalowy krzyżyk u pasa panny Swaffer — wyznał mi kiedyś — nie byłby wiedział czy wogóle znajduje się w kraju chrześcijańskim. Rzucał na ów krzyżyk ukradkowe spojrzenia i to go pocieszało. Wszystko tu było inne niż w jego ojczyźnie! Ziemia i woda były inne; nie spotykało się wizerunków Zbawiciela nad drogami. Nawet trawa była inna, a także i drzewa; wszystkie drzewa, prócz trzech starych norweskich sosen rosnących na kawałku łąki przed domem Swaffera, które przypominały mu ojczyznę. Wyśledzono go raz o zmierzchu, jak oparł czoło o pień jednej z nich, szlochając i mówiąc coś do siebie. Utrzymywał później, że te świerki były mu jak bracia. Wszystko pozatem wydawało mu się obce. Niechże pan sobie wyobrazi życie tego rodzaju — mroczne, dławione przez wydarzenia powszedniego dnia jak przez senne zmory. W nocy, gdy nie mógł spać, myślał wciąż o dziewczynie, która dała mu pierwszy kawałek chleba zjedzony przez niego w tym obcym kraju. Nie była dla niego ani zła, ani okrutna i nie bała go się. Pamiętał jej twarz, jedyną zrozumiałą wśród wszystkich tych twarzy, równie zamkniętych, równie tajemniczych i równie niemych jak twarze umarłych, którzy posiadają wiedzę dla żywych niedosięgłą. Ciekaw jestem, czy to pamięć o jej współczuciu wstrzymała go od poderżnięcia sobie gardła? Ale dość tego! Jestem prawdopodobnie starym romantykiem i zapominam o wrodzonej miłości do życia, którą może zwyciężyć jedynie siła wyjątkowej rozpaczy.
— Powierzoną sobie robotę wykonywał z inteligencją, która zadziwiała starego Swaffera. Z czasem okazało się że umiał pomagać przy orce, doić krowy, karmić byki w cielętniku, że można się nim było wyręczać przy owcach. Zaczął też szybko chwytać pojedyncze słowa; i nagle, pewnego pięknego wiosennego poranku, uratował od przedwczesnej śmierci wnuczkę starego Swaffera.
— Młodsza córka Swaffera jest za Willcoxem, adwokatem i urzędnikiem magistratu w Colebrook. Regularnie dwa razy na rok Willcoxowie przyjeżdżają na kilka dni aby pobyć ze starym. Jedyne ich dziecko, dziewczyneczka nie mająca jeszcze wówczas trzech lat, wybiegła sama z domu w białym fartuszku, i przelazłszy przez trawę ogrodu schodzącego tarasami, zleciała z niskiego murku, głową naprzód, do stawu, w którym pławiono zwykle konie na podwórzu.
— Rozbitek był razem z woźnicą przy pługu i orał pole blisko domu. W chwili gdy zawracał aby zacząć świężą brózdę, zobaczył przez szparę w bramie coś, co dla każdego innego człowieka byłoby tylko mignięciem czegoś białego. Ale on miał otwarte, żywe, dalekosiężne oczy, które zdawały się cofać i tracić swą zdumiewającą siłę tylko wobec ogromu morza. Chodził boso i wyglądał tak egzotycznie, jak tego tylko serce Swaffera mogło pragnąć. Zostawiwszy konie na zakręcie, ku niezmiernemu niezadowoleniu woźnicy, puścił się długiemi susami przez zorane pole; ukazał się nagle przed matką, wetknął jej dziecko w ramiona i odszedł wielkim krokiem.
— Staw nie był bardzo głęboki, ale gdyby nasz rozbitek nie miał tak dobrego wzroku, dziecko byłoby marnie zginęło — udławiwszy się lepkiem błotem, zaściełającem dno na grubość stopy mniej więcej. Stary Swaffer wyszedł powoli w pole, czekał aż pług z nim się zrówna, popatrzył długo na przybłędę, i nie mówiąc ani słowa, wrócił do domu. Ale od tego czasu strawę dla rozbitka stawiano w kuchni na stole; z początku panna Swaffer przychodziła, cała w czerni i stawała u progu z niezbadaną twarzą, patrząc jak przybłęda robi wielki znak krzyża, nim się weźmie do jedzenia. Zdaje mi się także, że od tego dnia Swaffer zaczął mu płacić stałą pensję.
— Nie mogę opowiadać krok za krokiem dziejów naszego bohatera. Obciął sobie włosy; widywano go we wsi i na drodze, krzątającego się przy robocie jak wszyscy ludzie. Dzieci przestały za nim wołać. Z czasem zdał sobie sprawę z różnic społecznych, ale przez długi czas dziwiło go nagie ubóstwo kościołów wśród takiego bogactwa. Nie mógł także zrozumieć, dlaczego kościoły w powszedni dzień są zamknięte. Niema tam przecież nic do ukradzenia. Czy chodzi o to żeby ludzie za często się nie modlili? Probostwo bardzo się interesowało rozbitkiem w tych czasach, i zdaje mi się że młode panie z plebanji starały się przygotować grunt dla jego nawrócenia. Nie mogły go jednak odzwyczaić od żegnania się znakiem krzyża, choć doprowadziły do tego że zdjął z szyi tasiemkę z paru miedzianemi medalikami wielkości sześciopensowej monety, malutkim metalowym krzyżykiem i czemś w rodzaju czworokątnego szkaplerza. Powiesił to wszystko na ścianie obok łóżka, i co wieczór słyszano jak odmawiał Ojcze nasz niezrozumiałemi słowami, powolnym, żarliwym tonem, jak czynił to jego ojciec staruszek, klęcząc na czele wszystkich członków rodziny, i dorosłych, i dzieci, każdego wieczoru w życiu. Choć przybłęda nosił teraz przy robocie welwetowe spodnie, a w niedzielę ciemno popielate tandetne ubranie, nieznajomi spotykający go na drodze odwracali się i patrzyli wślad za nim. Jego cudzoziemskość miała szczególne i niezatarte piętno. W końcu ludzie oswoili się z jego widokiem. Z nim jednak nie oswoili się nigdy. Szybki jego, polotny krok, smagła cera, kapelusz zsunięty na lewe ucho, zwyczaj noszenia podczas ciepłych wieczorów kurtki zarzuconej na jedno ramię nakształt huzarskiego dolmanu; sposób w jaki skakał przez kładki, nie dla popisywania się zręcznością, ale poprostu aby posuwać się naprzód — wszystkie te dziwactwa ściągały nań pogardę i były kamieniem obrazy dla mieszkańców wsi. Oni nie leżeliby w trawie w obiadowej porze, wyciągnięci nawznak i zapatrzeni w niebo. Nie wałęsaliby się również po polach, wykrzykując ponure melodje. Ileż razy słyszałem wysoki jego głos z za grzbietu jakiegoś pochyłego pastwiska, lekki i bijący w górę jak u skowronka — głos o rzewnem, ludzkiem brzmieniu — nad naszemi polami, które słyszą tylko śpiew ptaków. I jabym się lękał go także na miejscu tamtych wieśniaków. Ach! Człowiek ten niepodobny był do nikogo; serce miał niewinne, pełne dobrej woli, której nie potrzebował nikt, i — jakby go przeniesiono na inną planetę — był oddzielony niezmierną przestrzenią od swej przeszłości, i zupełną niewiedzą od tego co go czekało. Jego szybki, żarliwy sposób mówienia poprostu każdego raził. „Takie porywcze licho“, mówiono o nim. Pewnego wieczoru w oberży „Pod czwórką koni“, przybłęda, napiwszy się trochę whisky, wyprowadził wszystkich z równowagi, śpiewając którąś z pieśni miłosnych swego kraju. Wsiedli na niego, i to mu sprawiło przykrość; ale cóż kiedy Preble, kulawy kołodziej, i tłusty kowal Vincent, a także i inne znakomitości, wszyscy pragnęli popijać wieczorne piwo w spokoju. Innym znów razem usiłował pokazać im jak się tańczy. Kurz wznosił się kłębami z posypanej piaskiem podłogi, a on wyskakiwał prosto w górę wśród drewnianych stołów, uderzał piętą o piętę, kucał przed starym Preblem, wyrzucając nogę przed siebie, wydawał dzikie i radosne okrzyki, zrywał się znów i wirował na jednej nodze, strzelając z palców nad głową — tak że jakiś obcy woźnica, który popijał sobie coś w oberży, zaczął kląć i wyniósł się do baru, trzymając w ręku swój półkwaterek. Ale gdy przybłęda wskoczył nagle na stół i tańczył w dalszym ciągu wśród szklanek, oberżysta się temu sprzeciwił. Nie potrzebował żadnych „cyrkowych sztuk“ w swojej gospodzie. Przeszkodzono tańczyć przybłędzie. Cudzoziemiec pana Swaffera był już po paru kieliszkach i usiłował protestować; został wyrzucony przemocą; podbito mu oko.
— Zdaje mi się że odczuwał wrogość swego otoczenia. Ale był twardy zarówno na ciele jak i na duchu. Tylko wspomnienie morza przejmowało go strachem — tą nieokreśloną grozą, którą zostawia po sobie zły sen. Rodzinny jego dom był daleko, do Ameryki już mu się jechać nie chciało. Tłumaczyłem mu często, że niema takiego miejsca na świecie, gdzieby można znaleźć złoto leżące na ziemi i wziąć je sobie bez trudu, poprostu schyliwszy się po nie. Więc jakżeby mógł wracać do domu z pustemi rękoma, pytał, kiedy tam sprzedali krowę, dwa kuce i kawał ziemi żeby zapłacić za jego podróż? Oczy jego napełniały się łzami; odwracał wzrok od olbrzymiego, iskrzącego się morza i rzucał się twarzą w trawę. Ale czasem przekrzywiał zawadjacko kapelusz na głowie ze zwycięską miną i lekceważył sobie moją mądrość. Znalazł swą grudkę szczerego złota. Było to serce Amy Foster, „serce złote i czułe na ludzką biedę“, mawiał tonem niewzruszonego przekonania.
— Nazywał się Janko. Wyjaśnił nam że to znaczy mały John; a ponieważ powtarzał bardzo często że jest mieszkańcem gór, używając przytem słowa, brzmiącego w jego języku: góral, więc też dostał to słowo za przydomek. Jedyny to po nim ślad, który następne wieki mogą odnaleść w spisie małżeństw parafji. Stoi tam — Janko Góral — wypisane ręką proboszcza. Koślawy krzyżyk zrobiony przez rozbitka, krzyżyk, którego nakreślenie wydało mu się z pewnością najbardziej uroczystą chwilą z całej ceremonji, oto wszystko co pozostało aby uwiecznić pamięć jego imienia.
— Konkury Janka trwały przez jakiś czas, począwszy od chwili, gdy zdobył niepewny punkt oparcia w naszem społeczeństwie. Zaczęło się od tego, że kupił w Darnford dla Amy Foster zieloną jedwabną wstążkę. Taki był zwyczaj w jego ojczyźnie. Kupowało się wstążkę w żydowskim kramie w dzień świąteczny. Nie sądzę aby dziewczyna wiedziała co ma z tem począć, ale Janko zdawał się myśleć, że uczciwe jego intencje nie mogą być źle zrozumiane.
— Dopiero gdy ujawnił swój zamiar ożenienia się, zrozumiałem w całej pełni jak dalece był — czy mam użyć wyrazu wstrętny? — dla całej okolicy, z powodu tysiąca rzeczy błahych i nieuchwytnych. Pogłoska o jego małżeństwie wywołała poruszenie wśród wszystkich starych bab we wsi. Smith, natknąwszy się na niego w pobliżu farmy, obiecał że łeb mu rozwali, jeśli go znowu tam spotka. Ale Janko podkręcił czarnego wąsika tak wojowniczo, a jego wielkie, czarne oczy zmierzyły Smitha tak groźnem spojrzeniem, że się skończyło na niczem. Smith powiedział jednak dziewczynie, że chyba straciła rozum, żeby się wiązać z człowiekiem, który ma z pewnością źle w głowie. Mimo to, gdy rozległ się o zmierzchu głos Janka, gwiżdżący za sadem strofki dziwacznej i ponurej melodji, Amy rzucała cokolwiek jej się zdarzyło mieć w ręku, odchodziła od pani Smith, nie wysłuchawszy jej do końca, i biegła na jego wezwanie. Smithowa wymyślała jej od bezwstydnych dziewek. Amy nic nie odpowiadała. Wogóle nie mówiła nic do nikogo i szła dalej po swojej drodze jak gdyby była głucha. Zdaje mi się że tylko ona i ja na całą okolicę umieliśmy ocenić istotną piękność Janka. Był bardzo ładny, miał obejście pełne niezmiernego wdzięku i coś dzikiego w wyglądzie, jakby był leśnem stworzeniem. Matka Amy zawodziła nad nią złowieszczo, gdy dziewczyna miała wychodne i przyszła do rodziców. Ojciec był opryskliwy, ale udawał że nie wie o niczem; i tylko Finnowa powiedziała jej raz wyraźnie: „ten człowiek, moja droga, zrobi ci jeszcze kiedy co złego“. Tak to szło coraz dalej. Widywano ich na drogach; Amy kroczyła ciężko w swym najpiękniejszym stroju — popielata suknia, czarne pióro, grube trzewiki, białe bawełniane rękawiczki, rzucające się w oczy już o sto jardów, — a on z kurtką zarzuconą malowniczo na ramię, stąpał u jej boku pełen galanterji i rzucał czułe spojrzenia na dziewczynę o złotem sercu. Ciekaw jestem, czy zdawał sobie sprawę jaka była pospolita. Może nie umiał się połapać w typie tak różnym od tych, które zwykł był widywać, a może pociągnęła go boską cechą swego miłosierdzia.
— Tymczasem Janko był w wielkim kłopocie. W jego kraju prosi się jakiegoś starszego mężczyznę na dziewosłęba. Nie wiedział jak się do tego zabrać. Aliści pewnego dnia, wśród stada owiec na polu (Janko był teraz u Swaffera młodszym owczarzem przy Fosterze), zdjął kapelusz przed ojcem Amy i poprosił pokornie o jej rękę. „Widzi mi się że dość jest na to głupia, żeby wyjść zamąż za ciebie“, było całą odpowiedzią Fostera. „A potem“ — opowiadał Janko — „wsadził kapelusz na głowę, spojrzał na mnie ponuro, jakby mnie chciał zarżnąć, gwizdnął na psa i poszedł sobie, zostawiając mi wszystko na karku“. Naturalnie że Fosterom nie poszła w smak utrata pensji zarabianej przez dziewczynę; Amy oddawała matce wszystkie swoje pieniądze. Ale pozatem tkwił w Fosterze bardzo istotny wstręt do tego małżeństwa. Przyznawał że przybłęda doskonale umie sobie radzić z owcami, ale mimo to uważał iż nie jest odpowiedni na męża dla żadnej dziewczyny. Po pierwsze, chadza wzdłuż żywopłotów, mrucząc coś pod nosem jak skończony warjat, a po drugie, ci cudzoziemcy obchodzą się nieraz bardzo dziwnie z kobietami. A nuż będzie chciał ją gdzieś wywieźć — albo też sam ucieknie. To nie jest wcale bezpieczne. I Foster kładł swojej córce w głowę, że ten człowiek mógłby ją w jakiś sposób skrzywdzić. Nic się na to nie odzywała. Opowiadano sobie po wsi, że to tak wygląda, jakby ten człowiek zadał czego dziewczynie. Wszyscy rozprawiali na ten temat z wielkiem przejęciem, a tych dwoje w dalszym ciągu „chodziło razem“ w oczach opozycji. Nagle wydarzyło się coś niespodzianego.
— Nie wiem czy stary Swaffer zdawał sobie sprawę, jak dalece jego cudzoziemski sługa odnosił się doń jak do ojca. W każdym razie stosunek ich był w ciekawy sposób feudalny. To też gdy Janko poprosił formalnie o rozmowę — „i żeby panienka także przy tem była“ — (nazywał surową, głuchą pannę Swaffer poprostu panienką) — okazało się że chce uzyskać pozwolenie na ożenek. Swaffer wysłuchał go z niewzruszoną miną, odprawił skinieniem głowy, poczem krzyknął to, co usłyszał, w lepsze ucho panny Swaffer. Nie była tem zaskoczona i rzekła tylko ponuro głuchym, bezbarwnym głosem: „Żadna inna dziewczyna z pewnością by go nie chciała“.
— W kilka dni potem okazało się że Swaffer darował Jankowi chatę (tę samą którą pan widział dziś rano) i coś około morgi gruntu — przekazał mu to na bezwzględną własność. Cała zasługa tej hojności spada na pannę Swaffer. Willcox sporządził odpowiedni akt i pamiętam jak mi mówił, że przygotowywał go z wielką przyjemnością. Dokument tak się zaczynał: „Ze względu na ocalenie życia mojej ukochanej wnuczce, Bercie Willcox“.
— Naturalnie że po tym fakcie żadna siła ludzka nie mogła zapobiec ich małżeństwu.
— Amy była wciąż ślepo zakochana. Widywali ją ludzie, jak wychodziła wieczorami aby się spotkać z przybłędą. Wpatrywała się bez mrugnięcia urzeczonemi oczyma w stronę, skąd miał nadejść swobodnym krokiem, kołysząc się w biodrach i nucąc którąś z pieśni miłosnych swojego kraju.
Kiedy im się urodził chłopiec, Janko podchmielił sobie w gospodzie „Pod czwórką koni“, spróbował znowu śpiewać i tańczyć, i został znów wyrzucony. Ludzie użalali się nad losem kobiety zaślubionej temu djablikowi z pudełka. A jemu było wszystko jedno. Istniał już teraz na świecie człowiek (powiedział mi to z przechwałką), któremu mógł śpiewać i do którego mógł mówić w swoim ojczystym języku — a z czasem i uczyć go tańca.
— Ale doprawdy nie rozumiem. Zaczęło mi się wydawać iż chód Janka staje się mniej sprężysty, ciało ociężalsze, oczy mniej przenikliwe. Było to zapewne przywidzenie, lecz teraz myślę, że sieć losu zacieśniała się już wówczas wkoło niego.
— Pewnego dnia spotkałem go na ścieżce wijącej się po wzgórzu Talford. Powiedział mi że „kobiety są dziwne“. Słyszałem już przedtem o nieporozumieniach między nimi dwojgiem. Ludzie opowiadali, że Amy Foster zaczyna rozumieć za jakiego człowieka poszła. Patrzył na morze obojętnemi, niewidzącemi oczami. Żona wyrwała mu raz dziecko z rąk, gdy siedział na progu, nucąc pieśń, którą matki śpiewają dzieciom w jego górach. Zdawała się myśleć, że on wyrządza dziecku jakąś krzywdę. Kobiety są dziwne. I nie chciała żeby się Janko modlił głośno wieczorem. Dlaczego? Spodziewał się że z czasem chłopiec będzie powtarzał za nim głośno pacierze, tak jak i on je odmawiał za starym ojcem — jako dziecko — w swym kraju. I odkryłem że Janko czekał z tęsknotą na podrośnięcie swego syna aby mieć z kim rozmawiać w tym języku, który dla naszych uszu brzmiał tak niepokojąco, tak namiętnie i tak dziwacznie. Czemu żonie ta myśl się nie podobała, nie umiał powiedzieć. Ale utrzymywał że to minie. I przechyliwszy znacząco głowę, uderzył się zlekka w piersi, dając do zrozumienia że Amy ma dobre serce: ani twarde, ani okrutne, zdolne do współczucia, miłosierne dla biednych!
— Odszedłem w zamyśleniu; zastanawiałem się nad tem, czy jego odrębność, jego obcość nie przejmują odrazą tej tępej natury, którą z początku przyciągały nieodparcie. To mię zaciekawiało…
Kennedy podszedł do okna i patrzył na chłodną wspaniałość morza — olbrzymiego we mgle — które jak gdyby ogarniało całą ziemię ze wszystkiemi sercami zatraconemi wśród uniesień miłości i trwogi.
— Otóż fizjologicznie — rzekł, odwracając się nagle — było to możliwe. To było możliwe.
Jakiś czas milczał. Potem ciągnął znów dalej:
— Tak czy owak, gdy zobaczyłem go następnym razem, był chory — jakaś płucna historja. Organizm miał silny, ale myślę że nie zaaklimatyzował się tak dobrze, jak przypuszczałem. Zima była ciężka, pozatem ci górale miewają od czasu do czasu ataki nostalgji; a takie stany depresji czynią człowieka podatnym na choroby. Leżał wpół ubrany na dole na tapczanie.
— Stół nakryty ciemną ceratą zajmował cały środek małego pokoju. Stała tam kołyska pleciona z wikliny, kocioł buchający parą na blasze, a na kracie przed kominkiem suszyło się trochę dziecinnej bielizny. W pokoju było ciepło, ale, jak pan pewnie zauważył, drzwi wychodzą prosto na ogród.
— Miał silną gorączkę i wciąż coś mruczał pod nosem. Amy siedziała na krześle i poprzez stół wpatrywała się w niego brunatnemi, mętnemi oczami.
— „Dlaczego on nie leży na górze?“ zapytałem.
— Drgnęła i odrzekła, jąkając się nieśmiało:
— „Ach, proszę pana doktora, jabym nie mogła wysiedzieć z nim tam na piętrze“.
— Dałem jej parę wskazówek i powtórzyłem, wychodząc, że powinien leżeć w łóżku na górze. Załamała ręce.
— „Nie mogę. Nie mogę. On ciągle coś mówi — a ja nie wiem co“.
— Mając w pamięci wszystko co kładziono jej w głowę o tym człowieku, przyjrzałem jej się uważnie. Patrzyłem w jej krótkowzroczne oczy, w te nieme oczy, które raz w życiu dostrzegły kształt powabny, lecz teraz, wytrzeszczone na mnie, zdawały się nic już nie widzieć. Dostrzegłem że Amy się niepokoi.
— „Co mu jest?“ — spytała z pewnego rodzaju bezmyślnym przestrachem. — „Nie wygląda na bardzo chorego. Nigdy jeszcze nie widziałam żeby ktoś tak wyglądał…“
— „Czy myślisz“ — zapytałem z oburzeniem — „że on udaje?“
— „Nie mogę się od tego powstrzymać, proszę pana doktora“ — odpowiedziała tępo. Nagle splotła dłonie i spojrzała w prawo i w lewo. — „A tu jeszcze i dziecko. Tak się boję. Chciał właśnie przed chwilą żebym mu dała dziecko. Nie mogę zrozumieć co on do dziecka mówi.“
— „Czy nie możnaby poprosić kogo z sąsiadów, żeby przyszedł na noc?“ — zapytałem.
— „Proszę pana doktora, zdaje mi się że niktby przyjść nie chciał“ — wymruczała, poddając się nagle tępej rezygnacji.
— Powtórzyłem z naciskiem, że chory potrzebuje najtroskliwszej opieki, poczem musiałem odejść. Tej zimy ludzie często gęsto chorowali.
— „Ach, żeby on tylko nie mówił!“ wykrzyknęła pocichu w chwili gdy odchodziłem.
— Nie wiem jak się to stało, że tego nie przewidziałem — ale nie przewidziałem. A jednak, odwróciwszy się na dwukółce, zobaczyłem że Amy wciąż jeszcze stoi nieruchomo przy drzwiach, jak gdyby się zastanawiała czy nie uciec po błotnistej drodze.
— Pod wieczór gorączka Janka się podniosła.
— Przewracał się na posłaniu, jęczał, i od czasu do czasu mruczał jakieś skargi. A ona siedziała, oddzielona stołem od łóżka, śledząc każdy jego ruch i każde słowo; przerażenie, bezsensowne przerażenie przed tym człowiekiem, którego nie mogła zrozumieć, zaczynało ją ogarniać. Nic już w niej teraz nie było oprócz macierzyńskiego instynktu i tej niepoczytalnej trwogi.
— Odzyskując nagle przytomność, Janko poprosił spieczonemi ustami o wodę do picia. Amy nie poruszyła się wcale. Nie zrozumiała go, a on prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy że mówi w swoim języku. Czekał i patrzył na nią, rozpalony gorączką, dziwiąc się milczeniu Amy i jej nieruchomości, aż wreszcie krzyknął niecierpliwie:
— „Wody! daj mi wody!“
— Zerwała się z krzesła, chwyciła dziecko i stanęła bez ruchu. Mówił do niej, a jego namiętne wyrzuty powiększały tylko jej strach przed tym dziwnym człowiekiem. Zdaje się że długi czas do niej mówił, błagając, dziwiąc się, zaklinając, rozkazując — tak sobie to wyobrażam. Opowiadała mi, że znosiła to tak długo jak tylko mogła. Wreszcie ogarnęła go wściekłość.
— Usiadł na łóżku i krzyknął groźnie jakieś słowo — jedne jedyne. Potem — opowiadała — podniósł się jakby wcale nie był chory. I gdy w gorączce, w przestrachu, zdumiony i pełen oburzenia usiłował zbliżyć się do niej, obchodząc stół dokoła, otworzyła poprostu drzwi i wybiegła na dwór z dzieckiem na ręku. Słyszała jak krzyknął za nią dwa razy straszliwym głosem — i uciekła… Ach! gdyby pan był widział z za tępego, zmąconego spojrzenia tych oczu widmo trwogi, które owej nocy ścigało Amy przez trzy i pół kilometra, aż do drzwi chaty Fostera! Ja nazajutrz to widmo widziałem.
— I właśnie ja znalazłem Janka leżącego twarzą do ziemi — w kałuży — tuż za furtką z wikliny.
— Wezwano mnie tej nocy do wsi w jakimś nagłym wypadku; wracając do domu o świcie, przejeżdżałem koło ich chaty. Drzwi stały otworem. Mój furman pomógł mi wnieść Janka do izby. Położyliśmy go na posłaniu. Lampka kopciła, ogień pod blachą wygasł. Smutny żółty papier na ścianach zionął chłodem burzliwej nocy.
— „Amy!“ krzyknąłem głośno, a głos mój zdawał się gubić w pustce tego małego domku, jak gdybym wołał na puszczy.
— Janko otworzył oczy.
— „Uciekła!“ — rzekł wyraźnie. — „Prosiłem ją tylko o wodę — o trochę wody…“
— Był powalany błotem. Nakryłem go i stałem przy nim, czekając w milczeniu; od czasu do czasu dochodziło mnie jakieś słowo wyszeptane przez niego z trudnością. Nie mówił już swoim językiem. Gorączka go opuściła, zabierając z sobą żar życia. Dyszącą piersią i połyskliwemi oczyma przypominał mi znowu dzikie stworzenie w sieci, ptaka schwytanego w sidła. Amy opuściła go. Opuściła go — chorego — bezsilnego — spragnionego. Włócznia łowcy zagłębiła się w duszy Janka.
— „Dlaczego?“ — krzyknął przejmującym i oburzonym głosem człowieka, który woła do swego Stwórcy. Odpowiedział mu plusk deszczu i poryw wichury.
— Kiedy się odwróciłem aby zamknąć drzwi, wymówił słowo: „Miłosierny!“ i skonał.
— Stwierdziłem ostatecznie, że bezpośrednią przyczyną jego śmierci był atak sercowy. Serce musiało rzeczywiście mu nie dopisać, bo inaczej byłby mógł przetrzymać także i doświadczenia owej burzliwej nocy. Zamknąłem mu oczy i odjechałem. Niedaleko od chaty spostrzegłem Fostera idącego żwawo wśród żywopłotów ociekających kroplami deszczu; owczarski jego pies biegł za nim.
— „Czy wiecie gdzie jest wasza córka?“ spytałem.
— „Jakżebym nie wiedział!“ — wykrzyknął. — „Idę właśnie powiedzieć mu parę słów do słuchu. Żeby też biedną kobietę tak nastraszyć!“
— „Już jej więcej straszyć nie będzie“ — rzekłem. — „Nie żyje.“
— Foster stuknął kijem w błoto.
— „A tu jest jeszcze i dziecko.“
— Po chwili głębokiego zastanowienia dodał:
— „Może to i lepiej.“
— Oto dosłownie co powiedział. A ona wcale już teraz o Janku nie mówi. Ani słowa. Nigdy. Czyżby jego wizerunek tak zupełnie opuścił jej duszę, jak giętka, posuwista jego postać i rozśpiewany głos opuściły nasze pola? Niema go już przed jej oczami; niema kto pobudzać jej wyobraźni do namiętnej miłości lub strachu; a wspomnienie o nim znikło, rzekłbyś, z jej tępego mózgu jak cień, który przesunął się po białym ekranie. Amy mieszka w tej samej chacie; panna Swaffer dostarcza jej pracy. Wszyscy nazywają wdowę po Janku „Amy Foster“, a dziecko „chłopcem Amy Foster“. Matka nazywa go Johnny — co znaczy mały Janko.
— Niepodobna powiedzieć czy jej to imię coś przypomina. Czy Amy myśli kiedy o przeszłości? Widziałem ją schyloną nad kołyską małego z namiętną czułością macierzyńską. Malec leżał nawznak; bardzo był cichy i bał się mnie trochę; jego wielkie, czarne oczy i spłoszony wygląd przypominały ptaka schwytanego w sidła. A gdy tak na niego patrzyłem, wydało mi się że widzę znowu tamtego — ojca — którego morze wyrzuciło tajemniczo, aby zginął wśród najstraszniejszej niedoli — wśród samotności i rozpaczy.