Falk: wspomnienie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Falk: wspomnienie |
Pochodzenie | Falk: wspomnienie, Amy Foster, Jutro |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Falk |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Kilku z nas siedziało przy obiedzie w małej nadrzecznej gospodzie, nie dalej niż trzydzieści mil od Londynu i mniej niż dwadzieścia od tej płytkiej i niebezpiecznej kałuży, której ludzie z naszej nadbrzeżnej żeglugi nadają wspaniałe miano „oceanu Niemieckiego“. Wszyscy byliśmy mniej lub więcej związani z morzem. Za szerokiemi oknami roztaczał się widok na Tamizę, rozległy widok wzdłuż Lower Hope Reach. Ale obiad był ohydny i tylko oczy brały udział w rozkosznej uczcie.
Rozmowę naszą zaprawiał smak słonej wody, która dla tak wielu z nas była prawdziwą wodą żywota. Ten kto zaznał goryczy Oceanu, zachowa jej smak w ustach nazawsze. Lecz paru ludzi z naszej kompanji, rozpieszczonych przez życie na lądzie, uskarżało się na głód. Nie dało się nic przełknąć z tego jedzenia. I naprawdę, wszystko tu miało cechę dziwnej zmurszałości. Drewniana jadalnia sterczała nad błotnistym brzegiem jak nadwodne mieszkanie; deski w podłodze wydawały się zbutwiałe; zgrzybiały kelner dreptał rozczulająco tam i z powrotem przed stoczonym przez robaki, przedpotopowym bufetem; poszczerbione talerze wyglądały, jakby je wygrzebano z jakiegoś przedhistorycznego kopca w pobliżu jeziora z nadwodnemi mieszkaniami, a kotlety przypominały przeszłość bardziej jeszcze zamierzchłą. Przywodziły nieodparcie na myśl mroki pradawnych wieków, gdy pierwotny człowiek, wyłaniając ze swej mętnej świadomości podstawy sztuki kucharskiej, przypalał kawałki mięsa na ogniu z chróstu, w towarzystwie swych zacnych kompanów; potem zaś, nasycony i szczęśliwy, zasiadał wśród obgryzionych kości, aby snuć niewyszukane opowieści o różnych przeżyciach — o głodzie, o polowaniu — a może i o kobietach!
Ale na szczęście wino okazało się równie stare jak kelner. Tedy rozsiedliśmy się wygodnie — nieco głodni lecz wcale zadowoleni — i rozpoczęliśmy niefrasobliwą gawędę. Mówiliśmy o morzu i wszelkich jego sprawach. Morze nie zmienia się nigdy, a jego sprawy — wbrew ludzkim opowiadaniom — spowite są w tajemniczość. Ale zgadzaliśmy się wszyscy, że czasy się zmieniły. I mówiliśmy o dawnych okrętach, o wypadkach na morzu, o zatonięciach statków, o pokładach ogołoconych z masztów, a także i o człowieku, który przeprowadził cało swój okręt z River Platte do Liwerpoolu pod prowizorycznym takielunkiem. Mówiliśmy o wrakach, o zmniejszonych racjach marynarskich i o bohaterstwie — a przynajmniej o tem co dzienniki nazwałyby bohaterstwem na morzu — o przejawach cnót różniących się zupełnie od bohaterstwa czasów pierwotnych. A niekiedy zapadało wśród nas milczenie i wszyscy razem wpatrywaliśmy się w rzekę.
Przejechał statek z linji Śródziemnomorsko-Wschodniej, kierując się wdół ku morzu. „Pyszne obiady jada się na tych okrętach“, zauważył któryś z naszej kompanji. Ktoś inny o bystrym wzroku wyczytał nazwę na rufie: Arcadia. „Cóż to za piękny okaz statku!“ szepnęło kilku z nas. Za okrętem jechał mały parowiec towarowy, zaś flaga, którą właśnie podniesiono, wskazywała że jest to statek norweski. Parowiec wypuścił mnóstwo dymu, a nim wiatr zwiał go zupełnie, pojawił się przed oknami krótki, drewniany bark o wysokich bokach, pod balastem, ciągnięty przez holownik. Wszyscy majtkowie byli zajęci na dziobie przy podnoszeniu przednich żagli, na tylnym zaś pokładzie kobieta w czerwonym kapturze, sam na sam z człowiekiem u steru, przechadzała się miarowo wzdłuż rufy tam i z powrotem, robiąc na drutach coś z popielatej wełny.
Któryś z naszej gromadki mruknął: — To pewnie Niemcy. — Szyper ma żonę na pokładzie — zauważył ktoś inny; a blask szkarłatnego zachodu, rozgorzały za dymem londyńskim, rzucił żar bengalskich ogni na maszty barku i zniknął z nad Hope Reach.
Wówczas jeden z nas, dotychczas milczący, człowiek po pięćdziesiątce, który dowodził statkami przez ćwierć wieku, rzekł, patrząc na bark sunący teraz wdal, cały czarny wśród blasku rzeki:
— To przypomina mi pewien idjotyczny epizod, który przytrafił mi się przed wielu laty, kiedy zostałem pierwszy raz dowódcą żelaznego barku, przyjmującego ładunek w pewnym wschodnim porcie morskim. Ów port był zarazem stolicą wschodniego królestwa, leżącego nieco w górę od ujścia rzeki, tak jak nieprzymierzając Londyn leży nad tą naszą starą Tamizą. Niema co się nad ową miejscowością rozwodzić; tego rodzaju przygoda mogła wydarzyć się wszędzie, gdzie się znajdują okręty, szyprowie, holowniki i bratanice sieroty o nieopisanej krasie. Idjotyczny ów epizod dotyczy tylko mnie, mego wroga Falka i mego przyjaciela Hermanna.
Słowa „mego przyjaciela Hermanna“ były wypowiedziane jakby ze specjalnym naciskiem, który skłonił któregoś z nas (mówiliśmy właśnie o bohaterstwie) do leniwego i niedbałego pytania:
— A czy ten Hermann był bohaterem?
— Wcale nie, odparł nasz siwy przyjaciel. Bynajmniej. Był to Schiff-Führer: konduktor okrętu. Tak nazywają w Niemczech kapitana statku. Wolę naszą nomenklaturę. Brzmi dobrze i jest w niej coś, co daje nam, jako całości, poczucie wspólnoty — uczeń, pomocnik, kapitan — w dawnym i zaszczytnym morskim zawodzie. Co się tyczy mego przyjaciela Hermanna, może i był skończonym mistrzem w tym zaszczytnym kunszcie, lecz zwano go oficjalnie Schiff-Führerem, a wygląd jego prosty i ociężały — jak u zamożnego farmera — był zarazem nacechowany dobrodusznym sprytem drobnego sklepikarza. Jego wygolony podbródek, okrągłe członki i ociężałe powieki nie przypominały bynajmniej pracownika morza, jeszcze zaś mniej miłośnika morskich przygód. Jednakże po swojemu pracował znojnie na morzu, jak sklepikarz za ladą. A okręt był źródłem utrzymania dla jego wzrastającej ciągle rodziny.
Statek Hermanna, była to ciężka, silna, tępodzioba machina, przywodząca na myśl prymitywną solidność, podobnie jak drewniany pług naszych praojców. Z wielu względów machina ta sprawiała swojskie i sielskie wrażenie. Wystające w dziwaczny sposób drewniane historyjki u steru — których nie widziałem nigdy na żadnym innym statku — sprawiały, że ten czworokątny ster był podobny do tylnej części młynarskiego wozu. Ale cztery rufowe iluminatory kajuty — każdy zaopatrzony w sześć zielonawych szybek i ujęty w drewniane okienne ramy pomalowane na bronzowo — mogły być równie dobrze okienkami wiejskiej chaty. Malutkie białe firaneczki i zieleń doniczek z kwiatami dopełniały podobieństwa. Raz czy dwa, gdy wypadło mi przepłynąć pod rufą statku, dostrzegłem z łódki okrągłe ramię nachylające polewaczkę i zgiętą, gładką głowę dziewczyny, którą będę zawsze nazywał bratanicą Hermanna, ponieważ naprawdę nie słyszałem nigdy jej imienia, pomimo mej zażyłości z całą rodziną.
Ale zażyłość ta rozwinęła się później. Tymczasem zaś, na równi z całą bracią żeglarską tego wschodniego portu, nie mogłem żywić żadnych wątpliwości co do wyobrażeń Hermanna o hygjenie w zakresie odzieży. Był najwidoczniej zwolennikiem noszenia na skórze porządnej, grubej flaneli. Prawie co dnia oglądało się małe sukienki i fartuszki schnące na olinowaniu środkowego masztu, lub rząd drobnych skarpeteczek powiewający na sygnałowych linkach; ale raz na dwa tygodnie cała rodzinna bielizna była obowiązkowo wystawiona na pokaz. Zapełniała caluteńką rufę. Przedwieczorny powiew pobudzał do dziwacznej, flakowatej ruchliwości tę stłoczoną ciżbę bielizny, mającą jakąś niejasną analogję z utopioną, okaleczałą i spłaszczoną ludzkością. Bezgłowe ciała kiwały na człowieka ramionami pozbawionemi rąk; nogi bez stóp kopały fantastycznie powietrze z oklapłym rozmachem; były tam również długie, białe szaty, które chłonęły wiatr przez obszyty koronką otwór u szyi, wydymając się przez chwilę gwałtownie, jakby wskutek przesuwania się jakichś otyłych, niewidzialnych kadłubów. W owe dni można było dostrzec statek na wielką odległość z powodu różnobarwnego, dziwacznego rozruchu panującego na rufie, za środkowym masztem.
Statek Hermanna miał swoje miejsce postoju tuż przedemną, nazywał się zaś Djana — ale nie z Efezu tylko z Bremy. Oznajmiały to białe litery długie na stopę, rozmieszczone w wielkich odstępach wpoprzek rufy (coś w rodzaju napisu na szyldzie) pod sielskiemi okienkami. Ta śmiesznie nieodpowiednia nazwa uderzała swą impertynencją dla pamięci najczarowniejszej z bogiń; gdyż pomijając fakt, że stary statek był fizycznie niezdolny do wzięcia udziału w jakichkolwiek łowach, mieszkała na nim gromadka czworga dzieci. Wyglądały z nad burty, przypatrując się przepływającym łodziom i niekiedy upuszczały w nie różne przedmioty. I tak, w czasach, kiedy jeszcze nie znaliśmy się z Hermannem na tyle aby z sobą rozmawiać, dostałem kiedyś w kapelusz ohydną lalką z gałganów, należącą do najstarszej córeczki Hermanna. Ale naogół dzieciaki zachowywały się grzecznie. Miały jasne główki, okrągłe oczy, małe okrągłe noski jak kartofelki i bardzo były podobne do ojca.
Ta Djana z Bremy była najniewinniejszym ze starych okrętów i zdawała się nic o złem morzu nie wiedzieć, tak jak i na lądzie bywają rodziny, które nie wiedzą nic a nic o zepsutym świecie. A uczucia, które budziła, były zwyczajne i należały przeważnie do kategorji uczuć domowych. Djana była rodzinnem ogniskiem. Wszystkie te kochane dzieciaki nauczyły się chodzić na jej obszernym tylnym pokładzie. W rozważaniu takich faktów jest coś ładnego a nawet wzruszającego. Wyobrażam sobie naprzykład, że te bąki gryzły końce olinowania przy wyrzynaniu się zębów. Obserwowałem wiele razy małego Hermanna (Mikołaja), gdy żuł koniec brasu przedniej górnej rei. Najbardziej lubił przebywać pod kołkownicą głównego masztu. Z chwilą gdy go puszczono luzem, czołgał się tam natychmiast i pierwszy z brzegu majtek, który się pokazał, przynosił malca z powrotem do drzwi kajuty, trzymając go troskliwie i podnosząc wysoko w rękach powalanych smołą. Przypuszczam że działo się to naskutek stale obowiązującego rozporządzenia. W czasie takich przenosin Mikołaj, który był jedyną gwałtowną osobą na statku, usiłował bić po twarzy tych dzielnych młodych majtków niemieckich.
Pani Hermann, miła, zażywna gosposia, nosiła na pokładzie workowate niebieskie suknie w białe kropki. Gdy się zdarzyło raz czy dwa, że zastałem ją przy ładnej małej balijce, trącą energicznie białe kołnierzyki, dziecinne skarpetki i letnie krawaty Hermanna, oblewała się rumieńcem jak młoda dziewczyna, i podniósłszy mokre ręce, witała się zdaleka, kiwając życzliwie głową raz po raz. Rękawy jej były zakasane aż po łokcie, a złota obrączka na palcu połyskiwała wśród mydlin. Miała miły głos, pogodne czoło, gładkie pasma bardzo jasnych włosów i wesoły wyraz oczu. Była macierzyńska i w miarę rozmowna. Przy uśmiechu tej prostodusznej matrony młodzieńcze dołeczki ukazywały się na świeżych, szerokich policzkach. Natomiast nie widziałem nigdy, aby małomówna bratanica Hermanna, sierota, próbowała się kiedy uśmiechnąć. Nie była to jednak u niej posępność lecz powściągliwość młodocianej powagi.
Wozili ją z sobą wszędzie przez ostatnie trzy lata, aby była wyręką przy dzieciach i towarzystwem dla pani Hermann, jak mi jej mąż kiedyś nadmienił. Bardzo im się bratanica przydawała, póki starsze dzieci nie podrosły, dodał ze strapioną miną. Jej to ramię właśnie i gładka główka mignęły mi pewnego rana w okienkach kajuty na rufie, nad doniczkami z fuksją i rezedą; ale gdy pierwszy raz ujrzałem ją w całej postaci, poddałem się urokowi jej kształtów. Uwieczniły mi tę dziewczynę w pamięci, tak jak wielka piękność, wielka inteligencja, bystry umysł, lub dobroć serca mogły były mi upamiętnić w równym stopniu jakąś inną kobietę.
W niej zaś dominowała harmonja proporcyj i wzrostu. Majestatyczny jej czar tkwił w indywidualności fizycznej. Może była także wyjątkowo dowcipna, inteligentna i dobra. Nie wiem, i nie o to tu chodzi. Wiem tylko, że była wspaniale zbudowana. Zbudowana, to jest jedyne właściwe słowo. Była zbudowana, była niejako wzniesiona z królewską hojnością. Zapierało dech na widok beztroskiej rozrzutności materjału zużytego na to dziewczątko. Mimo swej młodzieńczości wydawała się nawskróś dojrzałą, jakby należała do szczęśliwego grona nieśmiertelnych. Musiała być także i ciężka, ale to nic nie szkodzi. Wrażenie jej trwałości było przez to jeszcze wyraźniejsze. Miała zaledwie dziewiętnaście lat. Ale co za barki! Co za krągłe ramiona! Co za rozpęd potężnych członków, gdy w trzech długich susach rzucała się na przewróconego Mikołaja — niepodobna wprost tego opisać. Robiła wrażenie dobrej, spokojnej dziewczyny, czujnej na potrzeby Leny, upadki Gustawa, stan noska kochanego Karola — dziewczyny sumiennej, ciężko pracującej i tak dalej. Ale jakież wspaniałe miała włosy! Bujne, długie, gęste, płowe. Mieniły się połyskiem drogocennego metalu. Nosiła je splecione ciasno w warkocz zwisający dziewczęco na plecy; koniec jego sięgał pasa. Zdumiewała masywność tego warkocza. Słowo daję, przypominał maczugę. Twarz dziewczyny była duża, urodziwa, o niezamąconym wyrazie. Cerę miała ładną, a niebieskie jej oczy tak były blade, że zdawały się patrzeć na świat z bezbarwną, białą niewinnością posągu. Nie można było jej nazwać przystojną. Uroda jej wywierała daleko głębsze wrażenie. Prosty ubiór, bujność kształtów, imponująca postawa i niezwykle silna żywotność, która zdawała się z niej bić jak woń z kwiatu, wszystko to nadawało jej urodzie cechę sielską i olimpijską. Gdy się patrzyło, jak sięgała ku linie z suszącą się bielizną obojgiem ramion wzniesionych wysoko nad głową, zaduma pełna jakiejś pogańskiej czci ogarniała człowieka. Workowate, bawełniane stroje zacnej pani Hermann miały u szyi i u dołu coś w rodzaju prymitywnej koronki, lecz perkalowe suknie dziewczyny nie były ozdobione nawet zmarszczkami, tylko spódnice jej układały się w parę prostych fałd spływających do ziemi, a kiedy stała bez ruchu, fałdy te nabierały jakiegoś surowego i posągowego charakteru. Miała w sobie wrodzony spokój, czy przyszło jej siedzieć czy stać. Ale nie chcę przez to powiedzieć, aby była posągowa. Za bujne w niej było życie; mogła jednak mimo to służyć za wzór do alegorycznego posągu Ziemi. Nie mam na myśli tej zużytej ziemi, jaka jest w naszem władaniu, ale o Ziemi młodzieńczej, o dziewiczej planecie nie napastowanej przez wizje przyszłości, rojące się od potwornych kształtów życia i śmierci, wizje pełne zgiełku okrutnych bojów głodu i myśli.
Sam zacny Hermann nie wzbudzał szczególnego zainteresowania, choć mówił po angielsku zupełnie zrozumiale. Nie mogłem natomiast zrozumieć pani Hermann, która za każdą wizytą zwracała się do mnie conajmniej z jedną przemową, wypowiedzianą gościnnym, serdecznym tonem (prawdopodobnie w narzeczu platt deutsch). Co się tyczy ich bratanicy, miło było na nią patrzeć (przyczem ogarniał jakoś człowieka optymizm co do przyszłości ludzkiego rodu), ale zachowywała się nieśmiało i milcząco, zajęta najczęściej szyciem; niekiedy tylko, jak zauważyłem, zapadała nad robotą w dziewczęcą zadumę. Ciotka siedziała naprzeciwko niej, także coś szyjąc, z nogami opartemi na drewnianym stołeczku. Po drugiej stronie pokładu Hermann i ja ustawialiśmy parę krzeseł z kajuty i zasiadaliśmy aby palić i zamieniać zrzadka kilka spokojnych słów. Przychodziłem prawie co wieczór. Zastawałem Hermanna w kamizelce. Z chwilą gdy wracał z brzegu na pokład swego statku, zdejmował natychmiast marynarkę, poczem kładł na głowę haftowaną, okrągłą czapeczkę z kutasem i zamieniał trzewiki na parę sukiennych pantofli. Następnie zaś palił u drzwi kajuty, przypatrując się dzieciom z miną pełną obywatelskiej cnoty, póki ich nie powyłapywano jednego za drugiem i nie zaniesiono do łóżek rozmieszczonych w różnych kabinach. Wreszcie wypijaliśmy trochę piwa w kajucie, gdzie stał drewniany stół na skrzyżowanych nogach i czarne krzesła o prostem oparciu, co przypominało raczej wiejską kuchnię niż kajutę na statku. Miało się wrażenie, że morze i wszystkie jego sprawy zostały odsunięte gdzieś bardzo daleko od gościnności tej wzorowej rodziny.
A mnie się to podobało, ponieważ miałem dość dużo kłopotów na własnym statku. Urzędowe rozporządzenie wydane przez brytyjskiego konsula powierzyło mi dowództwo tego okrętu po człowieku, który zmarł nagle, zostawiając jako wytyczne dla swego następcy kilka nie pokwitowanych rachunków — co wyglądało podejrzanie — parę kosztorysów z suchego doku zalatujących przekupstwem i mnóstwo dokumentów stwierdzających trzyletnią rozrzutną gospodarkę; wszystko to leżało jak groch z kapustą w zakurzonem starem pudle od skrzypiec, wysłanem rubinowym aksamitem. Pozatem znalazłem dużą książkę rachunkową, lecz gdy ją otworzyłem, pełen nadziei, okazało się ku memu niesłychanemu pognębieniu, że pełna jest wierszy — stronica za stronicą — jowialnych i nieprzyzwoitych wierszydeł, napisanych drobniutkiem pismem, najporządniejszem jakie kiedykolwiek widziałem. W tem samem pudle była i fotografja mego poprzednika, robiona ostatnio w Sajgonie, przedstawiająca na tle ogrodu, w towarzystwie kobiety przybranej w dziwaczne draperje, starszego, krępego człowieka o surowej powierzchowności i ponurym wyrazie twarzy, odzianego w niezgrabne ubranie z czarnego sukna; włosy nad skroniami zaczesane miał ku przodowi w sposób przypominający kły odyńca. Jedynym śladem po skrzypcach było to pudło, niby pozostała po nich łupina; natomiast po dwóch frachtach, które okręt z całą pewnością niedawno zarobił, nie zostało się nawet łupiny. Niepodobna było odgadnąć, gdzie się podziały te wszystkie pieniądze. Na statku ich nie było. Nie zostały również wysłane do kraju, gdyż znalazłem w jakiemś biurku list od właścicieli — zachowany widać tylko przez czysty przypadek — z dość łagodnemi wyrzutami, że kapitan nie zaszczycił ich ani słowem już od osiemnastu miesięcy. Zapasów nie znalazłem na statku prawie żadnych — ani cala liny, ani łokcia żaglowego płótna. Statek był ze wszystkiego ogołocony, i przewidywałem trudności bez końca zanim go wyszykuję do odjazdu.
Ponieważ byłem wówczas młody — nie miałem jeszcze trzydziestu lat — brałem bardzo poważnie i siebie, i swoje kłopoty. Stary pomocnik, który odegrał rolę głównego żałobnika na pogrzebie kapitana, nie był wcale zachwycony mojem przybyciem. Ale on sam nie miał właściwie kwalifikacyj potrzebnych do sprawowania dowództwa, konsul zaś był obowiązany w miarę możności dać statkowi marynarza z odpowiedniemi świadectwami. Co się tyczy drugiego pomocnika, nic o nim nie mogę powiedzieć, wyjąwszy to, że nazywał się Tottersen, czy coś w tym rodzaju. Miał zwyczaj noszenia na głowie (w tym podzwrotnikowym klimacie) wyleniałej futrzanej czapki. Był to bez kwestji najgłupszy człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałem na statku. I wyglądał też na głupiego. Wyglądał tak beznadziejnie głupio, że się zawsze dziwiłem gdy odpowiadał na zawołanie.
Towarzystwo ich — w najlepszym razie — nie było dla mnie wielką pociechą, i gnębiła mię perspektywa odbycia z tymi osobnikami długiej podróży. A także i inne moje samotne rozważania nie przedstawiały się rozkosznie. Załoga była chora, ładunek nadchodził bardzo wolno; przewidywałem, że będę miał mnóstwo kłopotów z właścicielami, i wątpiłem czy wypłacą mi dość pieniędzy na wydatki związane z okrętem. Postawa szefów w stosunku do mnie była nieprzyjazna. Szło mi jak z kamienia. Odkrywałem o różnych dziwacznych porach (przeważnie około północy), że brak mi zupełnie doświadczenia, że nie mam pojęcia o prowadzeniu interesów, że jestem beznadziejnie nieodpowiedni na dowódcę jakiegokolwiek okrętu; a gdy jeszcze przyszło mi oddać do szpitala stewarda z objawami cholery, uczułem się pozbawiony jedynej przyzwoitej osoby na rufie. Była wszelka nadzieja że wyzdrowieje, ale narazie musiał go zastąpić jakiś inny służący. Z polecenia niejakiego Schomberga, właściciela mniejszego z dwóch hoteli znajdujących się w mieście, zgodziłem Chińczyka. Schomberg, krzepki, włochaty Alzatczyk i straszny plotkarz, zapewniał mnie że wszystko będzie w porządku. „Ten boy jest pierwszorzędny. Przybył ze świtą jego ekscelencji komisarza Tsenga — pan wie. Jego ekscelencja Tseng mieszkał tu u mnie przez trzy tygodnie“.
Cedził głośno i z wielkiem namaszczeniem imię chińskiej ekscelencji, ale mimo to członek świty nie wydał mi się bardzo obiecujący. Lecz wówczas jeszcze nie wiedziałem, jakim Schomberg jest nieodpowiednim blagierem. „Boy“ mógł mieć lat ze czterdzieści, albo i sto czterdzieści, o ile mogłem sądzić; twarz jego należała do chińskiego typu „trupiej czaszki“ i była absolutnie nieprzenikniona. Zanim trzy dni upłynęły, okazał się zdecydowanym palaczem opium, szulerem, niesłychanie zuchwałym złodziejem i pierwszorzędnym szybkobiegaczem. Gdy uciekł — rozwinąwszy największą swą szybkość — i zabrał trzydzieści dwa funty z mych własnych ciężko zarobionych pieniędzy, była to już ostatnia kropla. Chowałem je na wypadek, gdyby trudności doszły do zenitu. Teraz, kiedy ta rezerwa przepadła, czułem się równie biedny i nagi jak fakir. Nie zniechęcałem się jednak do mego statku, mimo wszelkich udręk jakie mi sprawiał, ale czego nie mogłem wytrzymać, to długich, samotnych wieczorów w kajucie, której powietrze, nasycone zapachem cieknącej lampy, drżało od chrapania pomocnika. Ów człowiek zamykał się w swej dusznej kabinie punktualnie o ósmej i wydawał grube, odrażające odgłosy, jak nalana wodą trąba. To było doprawdy okropne, że nie mogłem się nawet martwić w spokoju na własnym okręcie. Wszystko na tym świecie, rozmyślałem, nawet dowództwo ładnej małej barki, może się okazać ułudą i pułapką dla nieoględnej ludzkiej pychy.
Miło mi było uciekać od takich rozmyślań na pokład bremeńskiej Djany. Zdawało się że żadne podszepty o niegodziwości tego świata nigdy jej nie dosięgły. A jednak żyła na szerokiem morzu; a tragiczne i śmieszne morze, morze ze swą ohydą i osobliwemi skandalami, morze pełne ludzi i rządzone przez żelazną konieczność jest niewątpliwie częścią świata. Ale nic z tego nie docierało do tej patrjarchalnej starej balji, niby do jakiegoś świętego zakątka. Była dla świata nieprzemakalna. Widocznie czcigodna jej niewinność okiełznała ryczące żądze morza. A jednak zadługo znałem już morze, aby wierzyć w jego szacunek dla zacności. Żywiołowa moc jest bezlitośnie szczera. Może był to skutek marynarskiej sprawności Hermanna, ale ja miałem wrażenie, jakgdyby zjednoczone oceany same się powstrzymywały od zmiażdżenia wysokiego nadburcia, wyrwania ciężkiego steru, przejęcia zgrozą dzieci, i wogóle otwarcia oczu całej rodzinie — poprostu przez powściągliwość. To wyglądało jak powściągliwość. Okrutne wyjawienie prawdy przypadło wkońcu człowiekowi; człowiekowi dość na to silnemu i żywiołowemu, którego pchnęła do odsłonięcia niektórych tajemnic morza potęga prostego i żywiołowego pragnienia.
Stało się to jednak znacznie później, a tymczasem chroniłem się prawie co wieczór na ten pogodny stary okręt. Jedyną osobą z pośród jego mieszkańców, która robiła wrażenia zatroskanej, była mała Lena, i niebawem zauważyłem, że zdrowie lalki z gałganów jest więcej niż delikatne. Ów objekt dożywał niejako ostatka swych dni w drewnianem pudełku ustawionem przy pachołkach na prawej burcie — dozorowany i pielęgnowany z największem współczuciem i troskliwością przez wszystkie dzieci, którym przybieranie smutnego wyrazu twarzy i chodzenie na palcach sprawiało wielką radość. Tylko najmłodsze bobo — Mikołaj — rzucało na lalkę z ukosa spojrzenia zimne i brutalne, jakby należało do zupełnie innego plemienia. Lena wciąż się martwiła nad swojem pudełkiem, a i cała dzieciarnia brała to bardzo tragicznie. Niepodobna było zrozumieć, w jaki sposób dzieci mogły wzbudzić w sobie współczucie dla tego utytłanego przedmiotu, któregobym nie dotknął nawet szczypcami; sądzę że ćwiczyły i rozwijały na owej kukle właściwy swej rasie sentymentalizm. Ta wiązka gałganów była tak bardzo, tak podejrzanie brudna, że nie mogłem wyjść z podziwu iż pani Hermann pozwala Lenie pielęgnować ją i tulić z takiem oddaniem. A pani Hermann podnosiła z nad roboty swe piękne, bardzo kobiece oczy i przypatrywała się dzieciom z żartobliwem współczuciem, nie dostrzegając jakoś, że przedmiot ich miłości rzuca cień na nieskazitelność statku. Nieskazitelność, nie zaś czystość, jest tu słowem właściwem. Posunięta była tak daleko, że i w tem zdawałem się odkrywać sentymentalną przesadę, jak gdyby usuwanie brudu ze statku wypływało z prawdziwej miłości. Niepodobna dać wyobrażenia o schludności tak drobnostkowej. Zdawałoby się, że każdego ranka czyszczono pracowicie ten okręt zapomocą... zapomocą szczoteczek do zębów. Nawet tualetą bukszprytu zajmowano się trzy razy na tydzień, szorując go mydłem i kawałkiem miękkiej flaneli. Statek był przystrojony bez pretensji — muszę powiedzieć przystrojony — w dwa kolory: drewniane części w olśniewającą białą farbę, a żelazne w ciemno zieloną; prostoduszne rozmieszczenie tych barw przywodziło na myśl obrazy prostodusznego spokoju, arkadyjskiej szczęśliwości; a dziecinna komedja choroby i smutku uderzała mnie czasem jak wstrętna, rzeczywista plama na tym idealnym stanie rzeczy.
Bardzo się nim rozkoszowałem i ze swej strony wprowadziłem do atmosfery trochę łagodnego podniecenia. Nasza zażyłość wywiązała się przy ściganiu owego złodzieja. Działo się to wieczorem, i Hermann, który wbrew swym przyzwyczajeniom długo bawił dnia tego na lądzie, gramolił się właśnie tyłem z małego czółenka na brzegu rzeki, kiedy pościg go mijał. Hermann połapał się w mig w położeniu, jakby miał oczy na łopatkach, dopadł nas jednym skokiem i wysforował się naprzód. Chińczyk leciał bezgłośnie, jak rączy cień, po kurzu niezmiernie wschodniej drogi. Biegłem za nim. Daleko z tyłu mój pomocnik pohukiwał jak dzikus. Młody księżyc rzucał nieśmiałe światło na równinę podobną do potwornie wielkiego ugoru; w oddali architektoniczna masa buddyjskiej świątyni rysowała się na niebie głuchą czernią. Złodziej uszedł nam naturalnie, ale mimo iż doznałem zawodu, musiałem podziwiać przytomność umysłu Hermanna. Szybkość, na jaką ten ociężały mężczyzna się zdobył w interesie zupełnie obcego człowieka, wzbudziła moją gorącą wdzięczność; w jego wysiłku było coś szczerze życzliwego.
Zdawało się że jest równie zawiedziony jak ja, gdy nie zdołaliśmy schwytać złodzieja, i nie słuchał prawie mych podziękowań. Odrzekł że to drobnostka i z miejsca zaprosił, abym przyszedł do niego na pokład i wypił szklankę piwa. Przez chwilę przetrząsa liśmy jeszcze sceptycznie krzaki, zajrzeliśmy bez przekonania do paru rowów. Nic się tam nie ruszało; płaty szlamu przebłyskiwały niewyraźnie wśród trzciny. Gdyśmy się wlekli ociężale z powrotem, schyleni pod cienkim sierpem księżyca, posłyszałem jak Hermann mruczy pod nosem: „Himmel! Zwei und dreissig Pfund!“. Był pod wrażeniem rozmiarów mojej straty. Już od dłuższego czasu przestały nas dochodzić pohukiwania i wrzaski mego pomocnika.
— Każdy ma swoje biedy — rzekł do mnie Hermann, i gdyśmy szli dalej, zauważył, że nigdyby się o tem wszystkiem nie dowiedział, gdyby go jakimś niezwykłym zbiegiem okoliczności kapitan Falk nie przetrzymał na brzegu. Dodał z westchnieniem, że siedzieć długo na brzegu nie lubi. Cień smutku w jego głosie przypisałem oczywiście współczuciu dla mojej niedoli.
Na pokładzie Djany piękne oczy pani Hermann wyrażały duże zainteresowanie i współczucie. Zastaliśmy obie kobiety szyjące naprzeciwko siebie pod otwartą luką świetlną, w silnym blasku lampy. Hermann wszedł pierwszy, zaczynając już we drzwiach ściągać marynarkę i zapraszając mię głośnemi, gościnnemi wykrzyknikami: „Niechże pan wejdzie! Tędy! Niechże pan wejdzie, kapitanie!“ Z marynarką w ręku zaczął natychmiast wszystko żonie opowiadać. Pani Hermann złożyła z podziwu dłonie; ja się kłaniałem, uśmiechając się z ciężkiem sercem; bratanica wstała od szycia aby przynieść pantofle Hermanna i jego haftowaną czapeczkę, którą włożył pontyfikalnie, rozprawiając cały czas (o mnie). Fale białego materjału leżały między krzesłami na podłodze kajuty; dosłyszałem słowa: „Zwei und dreissig Pfund“, powtórzone po kilka razy, i wkrótce przyniesiono piwo, które piłem z rozkoszą, gdyż zaschło mi w gardle od biegu i wzruszeń pościgu.
Wyszedłem od nich dopiero dobrze po północy, długo po usunięciu się kobiet. Hermann prowadził handel na wschodzie przez trzy lata lub więcej, wożąc głównie ładunki ryżu i budulca. Djana, znana dobrze we wszystkich portach od Władywostoku do Singapuru, była jego własnością. Dochody przynosiła umiarkowane, lecz wystarczało to na potrzeby rodziny, póki dzieci były jeszcze małe. Za jaki rok mniej więcej Hermann się spodziewał, że będzie mógł sprzedać starą Djanę za porządną cenę firmie japońskiej. Zamierzał wrócić do kraju, do Bremy, parowcem, drugą klasą, z żoną i dziećmi. Mówił to wszystko flegmatycznie, pykając zwolna z fajki. Zmartwiłem się, kiedy wytrząsnął tytoń i zaczął sobie przecierać oczy. Byłbym siedział z nim do samego rana. Poco się miałem spieszyć na pokład swego statku? Aby zobaczyć w kajucie wyłamaną, ograbioną szufladę? Brr! Na samą myśl o tem słabo mi się robiło.
Stałem się codziennym ich gościem, jak już wiecie. Zdaje mi się, że Hermannowa uważała mnie od samego początku za romantycznego człowieka. Oczywiście nie wyrywałem sobie włosów z głowy coram populo nad swoją stratą, a ona to brała za wielkopańską obojętność. Opowiedziałem im potem niektóre ze swoich przygód — jakie tam miałem do opowiedzenia — i dziwowali się wielce rozległemu memu doświadczeniu. Hermann tłumaczył ustępy, które uważał za najbardziej uderzające. Wstawał z krzesła, i jakby wypowiadając odczyt o jakimś fenomenie, zwracał się, gestykulując, do obu kobiet, które zwolna opuszczały robotę na kolana. A ja tymczasem siedziałem nad szklanką piwa, usiłując przybrać skromną minę. Pani Hermann spoglądała na mnie przelotnie od czasu do czasu, wykrzykując zlekka: „Ach!“ Dziewczyna nie odzywała się nigdy. Nigdy! Ale i ona wznosiła czasem blade oczy aby spojrzeć na mnie łagodnem, jakby niewidzącem spojrzeniem. Jej wzrok nie był głupi bynajmniej; promieniał miękko i rozlewnie jak księżyc świecący nad krajobrazem — zupełnie inaczej niż badawcze, śledzące nas gwiazdy. Człowiek tonął w tych oczach i miał wrażenie że jego kontury się rozpływają. A jednak ten sam wzrok, skierowany na Krystjana Falka, musiał działać równie silnie jak reflektor wojennego okrętu.
Falk był drugim gościem, odwiedzającym pilnie statek, ale z jego zachowania można było wnioskować, że przychodzi z wizytą do kabestanu na rufie. Nie ulega wątpliwości iż wpatrywał się w niego często, dotrzymując nam towarzystwa przed drzwiami kajuty. Muskularne ramię Falka było przerzucone przez poręcz krzesła; długie, kształtne nogi, w bardzo ciasnych białych spodniach, wyciągał daleko przed siebie, a obuty był w czarne trzewiki obszerne jak łódki. Znalazłszy się na pokładzie, Falk potrząsał, mrucząc, ręką Hermanna, kłaniał się kobietom, i zasiadał przy nas ze zwykłą sobie, niedbałą miną odludka. Odchodził zaś raptownie, zrywając się z krzesła, i dopełniał jakby w popłochu ceremonji mruknięć, uścisków ręki, ukłonów. Niekiedy podchodził do kobiet z pewnego rodzaju dyskretnym a konwulsyjnym wysiłkiem, i zamieniał z niemi kilka cichych słów, najwyżej z jakie pół tuzina. W takich razach zwykłe spojrzenie Hermanna stawało się szkliste, a na pełną dobroci twarz Hermannowej wybijał się rumieniec. Dziewczyna nigdy nawet nie drgnęła.
Falk był Duńczykiem, a może Norwegiem, tego już sobie nie przypominam. W każdym razie pochodził ze Skandynawji, pozatem zaś był nadętym pyszałkiem, a przyczyniał się do tego jego monopol na rzece. Może i nie znał słowa monopol, ale o samej rzeczy miał jasne wyobrażenie. Jego taryfa cen, pobieranych za holowanie statków w górę i w dół rzeki, stanowiła najbrutalniejszy, najbardziej bezwzględny dokument tego rodzaju jaki kiedykolwiek widziałem. Był dowódcą i właścicielem jedynego holownika w tym porcie, bardzo schludnego statku o objętości stu pięćdziesięciu ton lub więcej, wymuskanego jak jaki jacht, z okrągłą sterownią wznoszącą się niby oszklona wieżyczka wysoko nad spiczastym przodem, gdzie stał jeden jedyny smukły maszt powleczony pokostem. Przypuszczam że jest jeszcze kilku szyprów na morzu, pamiętających bardzo dobrze Falka i jego holownik. Wydzierał swoje półtora krwawego funta nam wszystkim szyprom handlowym z pewnego rodzaju nieugiętą obojętnością, za którą go niecierpiano, a nawet bano go się. Schomberg rzucał często uwagę: „Nie będę mówił o tym człowieku. Przez rok okrągły nie wypije pewnie i sześciu szklanek w moim zakładzie. Ale radzę wam, panowie, nie zadawajcie się z nim broń Boże, jeśli tylko możecie“.
Ta rada — pominąwszy nieuniknione stosunki z Falkiem z powodu interesów — łatwa była do wykonania, ponieważ nie narzucał się nikomu. Porównanie szypra holowniczego statku do centaura wydaje się absurdem, a jednak Falk przypominał mi rycinę, przestawiającą centaury nad strumieniem, z małej książeczki, którą miałem będąc chłopcem; otóż był tam jeden centaur na pierwszym planie, wspinający się na tylne kopyta, z łukiem i strzałami w ręku, o regularnych, surowych rysach i olbrzymiej, kręconej, falistej brodzie spływającej na piersi. Twarz Falka przypominała mi owego centaura. W dodatku Falk robił wrażenie istoty złożonej. Nie był człowiekiem-koniem, to prawda, nie był człowiekiem-statkiem. Mieszkał na swoim holowniku, który pędził wiecznie w górę albo w dół rzeki, od wczesnego ranka aż do rosistego wieczoru. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca można było dostrzec daleko w dole rzeki jego brodę powiewającą wysoko na białej budowli, sunącej pod prąd wśród spienionej wody aby zarzucić na noc kotwicę. Na mostku widać było tors biało ubranego mężczyzny i ciepłą plamę bronzowej brody, ale od pasa ów mężczyzna był ukryty za poprzecznemi, białemi linjami poręczy mostkowych, które prowadziły oko do spiczastych, białych zarysów dziobu prującego błotnistą wodę rzeki.
Rozłączony ze swoim statkiem, Falk robił wrażenie — przynajmniej na mnie — niekompletnego. A i holownik bez głowy i torsu swego dowódcy na mostku wyglądał jak okaleczały. Lecz Falk opuszczał go bardzo rzadko. Przez cały czas mego pobytu w przystani widziałem Falka tylko dwa razy na brzegu. Pierwszy raz spotkałem go u dzierżawców mego statku; wszedł z miną mizantropa aby odebrać należność za holowanie francuskiej barki w dniu poprzednim. Za drugim razem ledwie mogłem uwierzyć własnym oczom, gdyż zobaczyłem go w bilardowym pokoju Schomberga, siedzącego na trzcinowem krześle, z brodą wspartą o łokieć.
Bardzo było zabawnie patrzeć jak wyraźnie Schomberg Falka ignoruje. Sztuczność tego ignorowania odbijała jaskrawo od naturalnej obojętności Skandynawa. Okazały Alzatczyk rozmawiał głośno ze swymi gośćmi, chodząc od stolika do stolika, tylko obok krzesła Falka przechodził z oczyma utkwionemi prosto przed siebie. Falk siedział z nietkniętą szklanką u łokcia. Musiał znać z widzenia i nazwiska każdego z białych znajdujących się w pokoju, ale nie odzywał się absolutnie do nikogo. Zareagował na moją obecność opuszczeniem powiek, i to było wszystko. Siedział na krześle, wyciągnąwszy nogi przed siebie, i niekiedy przesuwał rękoma po twarzy z góry na dół, wzdrygając się przytem zlekka prawie niedostrzegalnym ruchem.
Takie miał przyzwyczajenie, i znałem je oczywiście doskonale, ponieważ nie można było spędzić godziny w towarzystwie Falka, nie dziwiąc się temu gestowi, przerywającemu często długi okres bezruchu. Był to gest namiętny i niewytłumaczony. Zjawiał się we wszystkich możliwych okolicznościach, naprzykład po wysłuchaniu przez Falka szczebiotu małej Leny o cierpiącej lalce. Dzieciarnia oblegała zawsze szczelnie jego nogi, choć się trochę przed nią cofał w łagodny sposób. Odnosiło się jednak wrażenie, że Falk bardzo jest przywiązany do całej rodziny. Szczególniej do samego Hermanna. Ubiegał się o jego towarzystwo. Naprzykład w wypadku o którym mówię, musiał właśnie czekać na Hermanna, bo z chwilą gdy ten się pokazał, wstał śpiesznie i obaj wyszli razem. Po ich odejściu Schomberg wykładał w mojej obecności trzem czy czterem gościom swoją teorję o Falku; zapewniał że Falk kocha się w bratanicy kapitana Hermanna, i twierdził z całą pewnością że nic z tego nie będzie. Zupełnie to samo było zeszłego roku, kiedy kapitan Hermann przyjechał tu po ładunek.
Nie wierzyłem oczywiście Schombergowi, ale przyznaję że przez pewien czas obserwowałem pilnie co się dzieje. Nie spostrzegłem nic poza pewnem zniecierpliwieniem Hermanna. Na widok Falka wchodzącego na schodnię, zacny ten człowiek zaczynał mruczeć pod nosem i żuć w zębach coś co wyglądało na niemieckie przekleństwa. Ale, jak już zaznaczyłem, nie znam niemieckiego języka, a z łagodnej, okrągłookiej fizjonomji Hermanna nic się nie dało wyczytać. Patrząc tępo przed siebie, witał Falka słowami: „Wie geht’s“, albo angielskiem: „How are you?“ wypowiadanem gardłowym tonem. Dziewczyna spoglądała przelotnie w górę, poruszając zlekka wargami; pani Hermann opuszczała ręce na kolana i mówiła płynnie do Falka przez jaką minutę lub dwie swym miłym głosem, zanim znów się wzięła do szycia. Falk rzucał się na krzesło, wyciągał długie nogi i zwykle przesuwał namiętnie rękami w dół po twarzy. W stosunku do mnie nie był wyraźnie impertynencki, wyglądało to raczej, że się nie może zaprzątać takiemi drobnostkami jak moja egzystencja; w gruncie rzeczy zaś, mając w ręku monopol, nie potrzebował wysilać się na uprzejmość. Był i tak pewien, że otrzyma wymuszoną przez siebie opłatę za holowanie — czy będzie się srożył czy uśmiechał. Ściśle mówiąc, nie robił ani jednego ani drugiego; ale wkrótce zdołał zadziwić mię niepomału i rozpętać bardziej niż kiedykolwiek język Schomberga.
Stało się to w sposób następujący. Przy ujściu rzeki znajdowała się płytka mielizna, którą należało usunąć; tymczasem władze państwa były pobożnie zajęte złoceniem na nowo wielkiej buddyjskiej pagody, i przypuszczam że nie miały pieniędzy na pogłębianie dragą rzeki. Nie wiem jak to tam teraz wygląda, ale w czasach, o których mówię, mielizna ta była wielką przeszkodą przy ładowaniu towarów na okręt. Wynikało stąd między innemi, że statki o pewnem zanurzeniu, jak naprzykład statek Hermanna i mój, nie mogły przyjąć całego towaru na miejscu. Zabrawszy z sobą ładunku ile się tylko dało, musiały opuścić rzekę aby ładowanie do końca doprowadzić. Cała ta procedura była nieskończonem nudziarstwem. Kiedy się przypuszczało, że na statku jest już tyle towaru, ile można przewieść bezpiecznie przez mieliznę, szło się i zawiadamiało swoich agentów. Ci z kolei zawiadamiali Falka, że taki a taki gotów jest do odjazdu. Wówczas Falk (który uzależniał holowanie niby to od ogólnego rozkładu swej pracy, ale Bogiem a prawdą postępował dowolnie według własnego widzimisię), upewniwszy się w biurze dokładnie, że mają dosyć pieniędzy na uregulowanie rachunku, podjeżdżał niechętnie, wpatrując się z mostka w człowieka żółtemi oczami, poczem wyholowawszy statek z nieczułym pośpiechem, jakby na egzekucję, zostawiał go z potarganym takielunkiem i pokładem w nieładzie. W dodatku zmuszał nas do użycia swej własnej liny holowniczej, za którą naznaczona była oczywiście specjalna dopłata. Kiedy się wykrzykiwało, protestując przeciw temu wymuszeniu, wielki tułów Falka, z ręką na telegrafie do maszynowni, potrząsał tylko brodatą głową ponad pluskiem, hałasem i kłębami dymu, holownik zaś, cofając się na swoje miejsce wśród wodnego pyłu, wznieconego przez obracające się koła, zachowywał się jak dzikie i niecierpliwe stworzenie. Załoga jego składała się z bandy najbezczelniejszych krajowców, jakich kiedykolwiek widziałem, a Falk pozwalał im krzyczeć impertynencko na swoich klijentów. Po umocnieniu liny porywał statek z miejsca, jakby mu było obojętne co się na pokładzie potrzaska. Trzeba było wlec się za nim osiemnaście mil w dół rzeki, a potem jeszcze trzy wzdłuż wybrzeża, do miejsca gdzie grupa niezamieszkanych, skalistych wysepek otaczała zaciszne kotwowisko. Okręt stał tam na jednej jedynej kotwicy, z nagiemi rejami zwróconemi w stronę bardzo błękitnego morza, usianego jałowemi fragmentami lądu. Nic tam zresztą nie było do oglądania prócz nagiego wybrzeża, błotnistego skraju brunatnej równiny z wijącą się po niej ciemnozieloną rzeką, którą się dopiero co opuściło, i Wielką Pagodę, co wznosiła się samotnie, masywnie, i połyskiwała na falistych wygięciach, najeżona wieżyczkami, jak wspaniały, kamienny wykwit podzwrotnikowych skał. Nie miało się tam nic do roboty, tylko trzeba było czekać z irytacją na dokończenie ładunku, który nadsyłano rzeką jaknajnieregularniej. I wolno było człowiekowi pocieszać się myślą, że ostatecznie ten okres nudów zwiastuje, iż odjazd od tamtych brzegów naprawdę wreszcie się zbliża.
Obaj z Hermannem musieliśmy przejść przez tę fazę, i było między nami pewnego rodzaju ciche współzawodnictwo co do tego, czyj okręt będzie pierwej gotów. Trzymaliśmy się na jednej linji prawie aż do końca, gdy wygrałem ostatecznie wyścig, idąc osobiście do biura przed południem, aby zawiadomić że odjeżdżam; tymczasem Hermann, który z trudem się decydował na odwiedzenie lądu, dotarł do biura swych agentów dopiero nad wieczorem. Powiedziano mu że mój statek jest pierwszy z kolei i wyrusza nazajutrz rano; odrzekł — o ile pamiętam — że mu się nie spieszy. Dogadzało mu wyjechać dzień później.
Tego wieczoru siedział na pokładzie Djany, rozstawiwszy szeroko grube kolana, wpatrując się przed siebie i pykając z wygiętego ustnika fajki. Niebawem odezwał się do bratanicy z pewną niecierpliwością, że czas już aby dzieci szły spać. Pani Hermann, która mówiła właśnie do Falka, zatrzymała się nagle i spojrzała niespokojnie na męża, ale dziewczyna wstała natychmiast i zapędziła dzieci do kajuty. Po krótkiej chwili Hermannowa musiała nas opuścić, gdyż sądząc po odgłosach dochodzących z kajuty, wybuchnął tam niebezpieczny rokosz, który należało poskromić. Na to Hermann zaczął coś mruczeć pod nosem. Jeszcze przez jakieś pół godziny Falk, zostawiony z nami sam na sam, kręcił się na krześle, wzdychał lekko, wreszcie przesunąwszy rękami wdół po twarzy, wstał, i jakby porzuciwszy nadzieję że potrafi się wypowiedzieć (nie otworzył ust ani razu), rzekł po angielsku: „No więc… dobranoc, kapitanie Hermann“. Zatrzymał się chwilę przed mojem krzesłem i spojrzał na mnie przeciągle, mogę nawet powiedzieć, że spiorunował mię wzrokiem, przyczem zdobył się nawet na głęboki, gardłowy pomruk. Było w tem wszystkiem coś tak znaczącego, że po raz pierwszy w ciągu naszej dalekiej znajomości, polegającej na kiwaniu głową i pomrukach, wzbudził we mnie coś w rodzaju zaciekawienia. Ale rozczarował mię natychmiast — bo odszedł spiesznie wielkim krokiem, nie kiwnąwszy mi nawet głową.
Obejście jego było zazwyczaj dziwaczne i nie zwracałem na nie oczywiście wielkiej uwagi; ale tym razem zastanowiło mię w nim to coś szczególnego, co niby ukryty zamysł zdawało się zawsze czyhać w głębi jego nonszalancji, jak ostrożny stary karp w stawie; otóż to coś jeszcze nigdy nie znalazło się tak blisko powierzchni. Pobudził wyraźnie moje zainteresowanie. Nie byłbym w stanie powiedzieć, czego się spodziewałem, lecz w żadnym razie nie spodziewałem się idjotycznych wypadków, które spadły na mnie już nazajutrz o samym świcie.
Pamiętam tylko, iż owego wieczoru zachowanie Falka było tak znaczące, że po jego ucieczce wyraziłem głośno ciekawość, o co właściwie mu chodzi. Na to Hermann odrzekł, zakładając z rozmachem nogę na nogę, przyczem ze złością odwrócił się ode mnie na krześle:
— Ten drab sam nie wie o co mu chodzi.
Powyższa uwaga nie była pozbawiona wnikliwości. Nie odpowiedziałem nic, a on dodał, wciąż odwrócony:
— Takusieńki był i zeszłego roku, gdyśmy tu stali.
Kłąb tytoniowego dymu obwinął mu głowę, jak gdyby jego zniecierpliwienie wybuchło nakształt prochu.
Przez chwilę chciałem zapytać go prosto z mostu, czy nie wie przynajmniej dlaczego Falk, znany odludek, odwiedza jego statek tak pilnie. Przyszło mi nagle na myśl, że to jest jednak rzecz niezmiernie dziwna. Ciekaw jestem, coby Hermann był wówczas odpowiedział. Tymczasem stało się tak, że nie dopuścił do tego pytania. Zapominając najwidoczniej o Falku, zaczął monologować o swoich planach na przyszłość: o sprzedaży okrętu, o powrocie do kraju, i wpadając w nastrój pełen rozwagi i przezorności, mruczał przez zęby o kosztach wśród miarowych wytrysków dymu. Konieczność wydatku na podróż całego swego plemienia zdawała się go nurtować w sposób tembardziej uderzający, że skądinąd żadnych przejawów skąpstwa nie zdradzał. A jednak rozwodził się markotnie nad perspektywą tej jazdy parowcem do kraju, jak zadomowiony kupiec korzenny, który postanowił wyruszyć na zwiedzenie świata. Przypuszczam że był z natury oszczędny, jak większość jego współziomków, i zapewne stanowiło to dla niego zupełną nowość, że musiał płacić za podróż, która była normalnym trybem życia dla jego rodziny, a dla większości jej członków nawet od samej kolebki. Widziałem że żałował już z góry każdego szylinga, który będzie musiał wydać w tak idjotyczny sposób. Było to dosyć zabawne. Rozwodził się nad tem żałośnie, a potem znowu wzdychał z irytacją i wyrażał przypuszczenie, że niema na to żadnej rady; będzie musiał wziąć trzy bilety drugiej klasy — a tu jeszcze i za czworo dzieci przyjdzie zapłacić. Taki wielki jednorazowy wydatek. Kupa pieniędzy.
Siedziałem z nim, przysłuchując się (nie po raz pierwszy) tym zwierzeniom, póki nie ogarnęła mnie senność; wówczas pożegnałem go i wróciłem na pokład swego statku. O świcie obudził mię jazgot wrzaskliwych głosów, któremu towarzyszył wielki rozruch na wodzie i krótkie, naglące świsty parowej gwizdawki. Falk zjawił się po nas na holowniku.
Zacząłem się ubierać. Zastanowiło mię, że hałaśliwy odzew na moim statku i tupot nóg nad głową nagle ustały. Posłyszałem natomiast oddalone, gardłowe głosy, które zdawały się wyrażać zdumienie i rozdrażnienie. Potem doszedł mnie głos mego pomocnika, wyjący na odległość jakieś wymówki. Przyłączyły się do niego inne głosy, najwidoczniej oburzone; odpowiedział chór złożony jakby z wymyślań. Od czasu do czasu rozlegał się pisk gwizdawki.
Ten niepotrzebny zgiełk był naogół męczący, ale tam na dole w kajucie brałem go spokojnie. Za chwilę, mówiłem sobie, będę jechał wdół po tej nędznej rzece, a najdalej za tydzień porzucę na dobre to wstrętne miejsce i wszystkich tych wstrętnych ludzi.
Pokrzepiony wielce tą myślą, chwyciłem szczotki do włosów, i patrząc w lustro, zacząłem się czesać. Nagła cisza zapadła po zgiełku, i usłyszałem (iluminatory mojej kajuty były otwarte), usłyszałem — ale nie na pokładzie mego statku — głęboki, spokojny głos, wołający stanowczym tonem po angielsku, z mocnym cudzoziemskim akcentem: „Naprzód!“
Może i zdarzają się w ludzkich sprawach przypływy, które, jeśli je w odpowiedniej chwili wykorzystać… i tak dalej. Ja osobiście wyglądam wciąż takiego ważnego zwrotu. Ale obawiam się, że większość z nas jest skazana na miotanie się wieczne w martwej wodzie stawu, którego brzegi są zaiste jałowe. Natomiast wiem, że przychodzą często na człowieka — niespodziane a nawet irracjonalne — chwile dziwnej przenikliwości, kiedy dźwięk nic nie znaczący skądinąd, a może tylko jakiś nawskróś pospolity gest, wystarcza do odsłonięcia nam całej głupoty, całej zarozumiałej głupoty naszego zadowolenia. Słowo „naprzód“ nie jest szczególnie uderzające, nawet jeśli je z cudzoziemska wymówić; a jednak obróciło mnie w kamień, i to w chwili gdy uśmiechałem się do swojej twarzy w lustrze. Nie chcąc wierzyć własnym uszom, lecz kipiąc już z oburzenia, wypadłem z kabiny i pobiegłem w górę na pokład.
Było to niewiarogodne lecz prawdziwe. Najzupełniej prawdziwe. Oczy moje nie widziały nic prócz Djany. To ją zabierał holownik. Opuściła już swoje leże i pędziła wpoprzek rzeki.
— Jak ten warjat wyszarpnął statek! To coś niesłychanego — rzekł tuż nad mojem uchem przerażony głos pomocnika.
— Hejże! Hallo! Falk! Hermann! Cóż to za podły kawał? — wrzeszczałem w furji.
Nikt mnie nie słyszał. Falk napewno nie mógł mnie słyszeć. Holownik zawracał całym pędem u drugiego brzegu. Druciana lina holownicza między nim a Djaną, naciągnięta jak struna, drgała niepokojąco.
Wysoki, czarny statek przechylił się przy tym strasznym wysiłku. Głośny trzask rozległ się na jego pokładzie, poczem nastąpiło pękanie i rozpadanie się drzewa. „Masz tobie!“ rzekł przerażony głos prosto w moje ucho. „Oderwał im kółko holownicze.“ I pomocnik mój ciągnął dalej z zapałem: „O, niech pan patrzy, panie kapitanie! Widzi pan, o tam na dziobówce, jak te Szwaby zmykają w susach. Mam w Bogu nadzieję, że poprzetrąca im parę kilka kulasów, nim się ta heca skończy!“
Darmo wrzeszczałem, protestując. Promienie wschodzącego słońca, pędząc poziomo nad równiną, grzały mi plecy, ale i tak gotowało się we mnie z wściekłości. Nie byłbym nigdy uwierzył, że zwykły manewr holowniczy może przypominać tak wyraźnie uprowadzenie siłą, porwanie. Falk poprostu uciekał z Djaną.
Biały holownik gnał ku środkowi rzeki. Czerwone łopatki jego kół kręciły się z obłąkaną szybkością, przemieniając w pianę całą wodną przestrzeń. Djana, znalazłszy się w środku rzeki, obróciła się jak w walcu z wdziękiem starej stodoły, i popędziła za gwałtownikiem. Skroś poszarpaną mgłę dymu pędzącą po rzece mignął mi Falk — jego kwadratowe, nieruchome ramiona pod białym kapeluszem, wielkim jak koło od wozu, jego czerwona twarz, żółte, wytężone oczy, wielka broda. Zamiast trzymać straż na przodzie, odwrócił się umyślnie plecami do rzeki, aby wpatrywać się w holowaną przez siebie Djanę. Wysoki, ciężki statek, z którym się nigdy jeszcze nikt tak nie obszedł, wyglądał jakby stracił zmysły; zboczył z drogi, niby szalony, wbrew swemu sterowi, i przez chwilę leciał wprost na nas, groźny i niezgrabny, jak zbiegła góra. Gnał przed sobą piętrzącą się, syczącą, kipiącą falę, która sięgała do połowy sztaby na tępym dziobie; załoga moja zawyła jednym wielkim głosem — i wstrzymaliśmy oddech w piersiach. To była groźna chwila. Ale Falk trzymał Djanę! Miał ją w swych szponach. Zdawało mi się że słyszę świst stalowej liny holowniczej, rozkołysanej na dziobówce Djany, wśród majtków uciekających przed nią we wszystkich kierunkach. To była groźna chwila. Hermann ze zwichrzonemi włosami, w tabaczkowej flanelowej koszuli i spodniach koloru musztardy, rzucił się z pomocą do koła. Widziałem jego okrągłą twarz pełną zgrozy; widziałem nawet jego zęby, odsłonięte w okropnym, nieruchomym grymasie; i wśród potężnego, rozkołysanego zgiełku wód między obu statkami Djana przesunęła się tak blisko, że byłbym mógł rzucić szczotką w głowę Hermanna, gdyż zdaje mi się że przez cały czas trzymałem obie szczotki w rękach. Jednocześnie zaś pani Hermann siedziała spokojnie na luce świetlnej z wełnianym szalem na plecach. Zacna kobieta w odpowiedzi na moje gesty pełne oburzenia powiała ku mnie chustką, kiwając głową i uśmiechając się w najuprzejmiejszy sposób. Chłopcy, nawpół ubrani, skakali po rufówce w niezmiernem rozradowaniu, pokazując jaskrawe szelki; a Lena w krótkiej, szkarłatnej spódniczce niańczyła z oddaniem lalkę z gałganów, tuląc ją cienkiemi, gołemi ramionkami o spiczastych łokciach. Cała rodzina przesunęła się przedemną, jakby ją wleczono przez teren jakichś rozszalałych wypadków. Na ostatku zobaczyłem bratanicę Hermanna, stojącą oddzielnie z najmłodszem Hermanniątkiem na ręku. Wyglądała wspaniale w obcisłej sukni w rzucik, a z jawnej doskonałości jej kształtów biło coś tak władczego, że słońce zdawało się wstawać wyłącznie dla niej. Potok światła uwydatniał i otaczał chwałą bujność i młodzieńczą siłę jej postaci. Przesunęła się w zupełnym bezruchu, jakby pogrążona w zamyśleniu, tylko kraj jej sukni kołysał się w powiewie; promienie słońca załamywały się w jej gładkich, płowych włosach; a ten łysogłowy brutal, Mikołaj, bił ją w plecy. Widziałem jego drobne, tłuste ramionko wznoszące się i opadające ruchem robotnika przy pracy. Potem zaś cztery wiejskie okienka Djany ukazały się, sunąc szybko wdół rzeki. Ramy okienne były podniesione i jedna z białych perkalowych firanek powiewała poziomo jak chorągiew nad skłębioną wodą brózdy żłobionej przez okręt.
Żeby kogoś tak nabrać i złamać prawo kolejności, to był wypadek wprost niesłychany. W biurze mego agenta, dokąd poszedłem natychmiast aby się poskarżyć, zapewnili mnie wśród przeprosin, że nie mogą zrozumieć jakim sposobem taka pomyłka mogła się zdarzyć; lecz Schomberg, gdy wpadłem później do restauracji aby przełknąć coś na śniadanie, choć zdziwił się na mój widok, wyjaśnienie miał zaraz gotowe. Zastałem go siedzącego u końca długiego, wązkiego stołu na przeciwko żony — wychudzonej kobieciny o długich lokach i niebieskim zębie, uśmiechającej się idjotycznie w przestrzeń; robiła zawsze przestraszoną minę, kiedy było się do niej odezwać. Między nimi rozkołysane punkah wachlowało dwadzieścia pustych trzcinowych krzeseł i dwa rzędy błyszczących talerzy. Trzech Chińczyków w białych kurtkach wałęsało się z serwetami w ręku naokoło pustego stołu. Ukochany table-d’hôte Schomberga nie miał tego wieczoru wielkiego powodzenia. Schomberg opychał się zapamiętale i wyglądał na przepełnionego goryczą.
Rozkazał brutalnym głosem aby mi przyniesiono kotlety, poczem rzekł, odwracając się na krześle:
— Powiedzieli panu że to pomyłka? Nic podobnego! Niech pan nie wierzy w to ani na chwilę, panie kapitanie! Falk, to nie jest taki człowiek żeby się mylić — chyba że pomyli się naumyślnie.
Miał nieugięte przekonanie, że ten Falk przez cały czas usiłował wkraść się tanim kosztem w łaski Hermanna.
— Tanim kosztem, niech pan to zapamięta! Nie zapłaci ani centa za wyrządzenie panu tej zniewagi, a kapitan Hermann wyprzedzi o dzień pański statek. Czas to pieniądz! Co? Zdaje mi się, że pan jest na bardzo dobrej stopie z kapitanem Hermannem, ale cóż z tego, człowiek musi się cieszyć z każdej drobnej korzyści, jaką może uzyskać. Kapitan Hermann zna się na interesie, a w interesach przyjaźń nie istnieje. Czy nie mam racji? — Pochylił się naprzód, i jak zwykle zaczął zerkać ukradkiem. — Ale Falk jest i był zawsze nędznikiem. Jabym nim pogardzał.
Mruknąłem kwaśno, że nie mam szczególnego szacunku dla Falka.
— Jabym tam nim pogardzał — powtórzył z naciskiem jakby niespokojnie, co byłoby mnie zabawiło, gdybym nie był szczerze zgryziony. Każdy młody człowiek, dosyć sumienny i tak pełen dobrej woli jak to się zdarza tylko u młodych, bierze zwykłe przeciwności życia za szczególne okrucieństwo. Młodość, która ma jeszcze tak mało doświadczenia, że wierzy w winę, w niewinność i w siebie, gotowa jest zawsze przypuszczać, iż może na swój los zasłużyła. Walczyłem z kotletem, chmurny i pozbawiony apetytu; pani Schomberg siedziała ze swym wiecznym, głupim grymasem na ustach, a stek głupstw wypowiadanych przez Schomberga rósł z każdą chwilą.
— Coś panu powiem. Tu chodzi o tę dziewczynę. Nie wiem na co kapitan Hermann czeka, ale gdyby się mnie zapytał, mógłbym mu coś nie coś o Falku powiedzieć. To nędznik. A przytem jest skończonym niewolnikiem. Tak go właśnie nazywam. Niewolnikiem. Zeszłego roku zacząłem prowadzić ten table d’hôte i porozsyłałem zawiadomienia — jak panu wiadomo. Myśli pan że choć raz przyszedł tu coś zjeść? Że choć raz spróbował? Nic podobnego. Wynalazł sobie teraz jednego kucharza z Madrasu, skończonego oszukańca, którego trzciną z kuchni wygnałem. Nie nadaje się na kucharza dla białych. Nawet i nie dla psów białych ludzi; ale, uważa pan, panu Falkowi wystarczy byle jaki parszywy krajowiec, który potrafi uwarzyć garnek ryżu. Falk kupuje sobie za parę centów ryżu i małą rybkę na czółnie rybackim w porcie, i to jest jego pożywienie. Trudno temu uwierzyć, prawda? Żeby biały człowiek tak postępował…
Obtarł usta, wywierając swój gniew na serwecie i spoglądając na mnie. Mimo zgnębienia przyszło mi na myśl, że jeśli mięso na mieście podobne jest do tych kotletów, to Falk właściwie ma słuszność. Miałem to już na końcu języka, ale wzrok Schomberga był onieśmielający. Mruknąłem więc zamiast tego:
— Może on jest wegetarjaninem.
— On jest skąpcem. Nędznym skąpcem — twierdził hotelarz z wielką siłą. — Naturalnie że mięso nie jest tu takie dobre jak w kraju. I drogie w dodatku. Ale przecież pan widzi. Biorę tylko dolara za śniadanie, a dolara pięćdziesiąt centów za obiad. Niech mi pan pokaże gdzie jest taniej. A dlaczego ja to robię? Korzyści z tej zabawy mam mało. Falk nie chciałby nawet spojrzeć na taki zarobek. A ja to robię dla tutejszej białej młodzieży, która nie miałaby gdzie zjeść porządnego posiłku w przyzwoitem, szanującem się towarzystwie. U mojego stołu jest zawsze towarzystwo pierwszorzędne.
Ogarnął puste krzesła tak pewnem spojrzeniem, że się poczułem jak natręt, który wtargnął do towarzystwa duchów.
— Biały powinien jeść jak białemu przystoi, do stu djabłów — wybuchnął gwałtownie. — Powinien jeść mięso, musi jeść mięso. Ja umiem zdobywać mięso dla moich klijentów jak rok okrągły. Może nie? U mnie się nie pitrasi dla bandy nędznych kulisów; może jeszcze kotlet, panie kapitanie? Nie? Ty tam, boy! zabieraj to.
Oparł się gwałtownym ruchem o tylną poręcz krzesła i czekał posępnie na curry[1]. Nawpół zamknięte żaluzje przyciemniały pokój przesiąknięty zapachem świeżej farby; rój much brzęczał i opadał kolejno, a uśmiech biednej pani Schomberg zdawał się ogniskować głupotę wszystkich durniów, jacy tylko w tych gołych ścianach zabierali głos, oddychali, i byli karmieni wstrętnem mięsem bawolem. Schomberg zamilkł i otworzył usta dopiero po to, aby w nie wsunąć łyżkę tłustego ryżu. Zawrócił śmiesznie oczyma przy połykaniu gorącego pokarmu i zaczął mówić na nowo.
— To jest wprost poniżające. Zanoszą mu do sterowni tacę z półmiskiem i nakryciem, a on zamyka oboje drzwi zanim się weźmie do jedzenia. Naprawdę! Musi się sam siebie wstydzić. Niech pan zapyta maszynisty. Nie może się obejść bez maszynisty, rozumie pan, a ponieważ od żadnego szanującego się człowieka nie można oczekiwać, że się zgodzi na taki wikt, Falk dodaje im na strawne jeszcze piętnaście dolarów miesięcznie. Ręczę panu, że to prawda! Niech pan tylko zapyta Ferdynanda da Costa. Tak się nazywa maszynista, którego Falk ma teraz na statku. Musiał go pan widzieć w moim zakładzie; delikatny, ciemnowłosy młodzieniec o bardzo pięknych oczach i małym wąsiku. Przybył tu przed rokiem z Kalkuty. Mówiąc między nami, domyślam się że tamtejsi lichwiarze musieli na niego nastawać. Chwyta każdą okazję, żeby wpaść do mnie na obiad czy na śniadanie, bo niechże mi pan powie, cóż to za przyjemność dla dobrze wychowanego młodzieńca jadać samotnie w swojej kajucie — jak dzika bestja? Falk sobie wyobraża, że jego maszyniści będą znosili takie rzeczy za piętnaście dolarów pensji extra. A te krzyki na statku za każdym razem gdy jakiś lekki zapach kuchenny rozejdzie się po pokładzie! Nie uwierzyłby pan! Któregoś dnia da Costa namówił kucharza żeby mu usmażył kotlet — i to kotlet z żółwia, wcale nie wołowy — no i tłuszcz się przypalił, czy coś w tym rodzaju. Młody da Costa sam mi to opowiadał, tu, w tym pokoju. „Panie Schomberg — mówi do mnie — gdyby pokrywa od cylindra wyleciała przez lukę świetlną z powodu mojego niedbalstwa, kapitan Falk nie byłby mógł bardziej się wściekać. Tak kucharza nastraszył, że ten już nic nie chce dla mnie gotować“. Biedny da Costa miał łzy w oczach. Niechże pan spróbuje postawić się na jego miejscu, panie kapitanie; to taki wrażliwy chłopiec i dżentelmen. Czy ma jeść wszystko na surowo? Ale cały Falk w tem jest, jak żywy. Niech się pan zapyta kogo pan tylko chce. Przypuszczam że te piętnaście dolarów extra, które musi wyłoić, gryzą go bezustanku — o tutaj.
I Schomberg uderzył się w męską pierś. Siedziałem nawpół ogłuszony przez jego niedorzeczną paplaninę. Nagle wziął mnie ostrożnie za ramię w znaczący sposób, jakby naprawdę chciał mię wprowadzić do jakiejś jaskini zwierzeń.
— Wszystko to nic innego tylko zawiść — rzekł zniżonym tonem, który podniecił zmęczony mój słuch. — Nie zdaje mi się żeby w tem całem mieście była jedna jedyna osoba, o którąby nie był zazdrosny. Mówię panu, że on jest groźny. Nawet ja przed nim bezpieczny nie jestem. Wiem z pewnością, że usiłował otruć…
— Cóż znowu! — wykrzyknąłem z oburzeniem.
— Ależ ja wiem to napewno. Sami ci ludzie przyszli i opowiedzieli mi o tem. Chodzi wszędzie i rozpowiada, że jestem dla tego miasta gorszą zarazą niż cholera. Wygaduje na mnie od samego początku, od chwili kiedy otworzyłem ten hotel. Kapitana Hermanna także jaknajgorzej do mnie usposobił. Poprzednim razem, kiedy Djana przyjmowała tu ładunek, kapitan Hermann przychodził dzień w dzień żeby coś wypić, albo wypalić cygaro. A teraz nie przychodzi nawet dwa razy na tydzień. Jak mi pan to wytłumaczy?
Ścisnął mi ramię i wydusił ze mnie coś w rodzaju pomruku.
— Zarabia dziesięć razy więcej odemnie. Jest tu jeszcze drugi hotel, z którym muszę walczyć, a drugiego holownika na rzece niema. Przecież mu nie wchodzę w drogę, nieprawdaż? Nie umiałby prowadzić hotelu, gdyby się wziął do tego. Ale taka już jego natura. Nie może znieść myśli, że zarabiam na życie. Mam nadzieję że mu to porządnie dopieka. I taki jest pod każdym względem. Lubiłby bardzo zjeść porządnie. Ale nie robi tego — dla zaoszczędzenia kilku centów. Nie może się na to zdobyć. To przechodzi jego siły. Ja to nazywam niewolnictwem. A taki jest niegodziwy, że zaraz robi skandal kiedy mu się sprzeciwić. Rozumie pan? To go świetnie maluje. Skąpiec i zawistnik. Nie można sobie tego w inny sposób wytłumaczyć. Czy nie prawda? Obserwowałem go pilnie przez te ostatnie trzy lata.
Chciał koniecznie abym się zgodził na jego teorję. I rzeczywiście, kiedy się zastanowiłem, wyglądało mi to dość prawdopodobnie, tylko że w paplaninie Schomberga czuło się zawsze zasadniczy fałsz i brak odpowiedzialności. Nie byłem jednak usposobiony do zgłębiania psychologii Falka. W owej chwili jadłem z rozpaczą kawałek czerstwego holenderskiego sera, a byłem taki zwątpiały, że nie obchodziło mnie nawet co sam łykałem, tembardziej więc nie mogłem sobie zaprzątać głowy stosunkiem Falka do gastronomji. Nie było nadziei, abym studjując ów stosunek, znalazł klucz do postępowania Falka w interesach, które to postępowanie nie miało według mnie nic wspólnego z moralnością czy nawet przyzwoitością w najpospolitszym gatunku. Jakże ja muszę wyglądać marnie i nic nie znacząco, jeśli ten człowiek ośmiela się mnie w taki sposób traktować — rozmyślałem, skręcając się w duchu z niemej udręki. I tak gorliwie posyłałem w myśli do wszystkich djabłów Falka i jego dziwactwa, że zapomniałem o egzystencji Schomberga, póki mnie nie chwycił nagląco za ramię.
— No, panie kapitanie, może pan myśleć i myśleć aż wszystkie włosy panu z głowy wypadną, ale w żaden inny sposób pan tego nie wytłumaczy.
Ze względu na spokój i ciszę zgodziłem się z nim śpiesznie, w nadziei iż mię już teraz zostawi w spokoju. Ale słowa moje odniosły tylko ten skutek, że wilgotna twarz Schomberga rozjaśniła się przebiegłą dumą. Cofnął na chwilę rękę, aby spędzić czarną masę much z cukiernicy i znów mię chwycił za ramię.
— Z całą pewnością. Wszyscy wiedzą, że Falk chciałby się ożenić. Ale nie może. Przytoczę panu jeden przykład. Otóż przed dwoma laty niejaka panna Vanlo, bardzo dystyngowana młoda osoba, przybyła tu aby prowadzić dom swemu bratu, Fredowi, który miał na wybrzeżu warsztat dla mniejszych reperacyj. Nagle Falk zaczyna chodzić po obiedzie do ich willi i siedzi godzinami na werandzie, nic nie mówiąc. Biedna dziewczyna nie miała pojęcia co z takim człowiekiem robić, to też wciąż grała na fortepianie i śpiewała mu co wieczór; ledwie nie padła ze zmęczenia. A przytem zdaje się że wcale silną nie była. Miała już trzydziestkę, a klimat porządnie dał jej się we znaki. No i — uważa pan — Fred musiał siadywać z nimi dla przyzwoitości, przez całe tygodnie nie mógł się ani razu przed dwunastą do łóżka położyć. To chyba nie należy do przyjemności, jeśli człowiek jest zmęczony, nieprawdaż? W dodatku Fred miał wtedy wielkie kłopoty, bo trwonił szybko pieniądze, a warsztat dochodów nie dawał. Pragnął gorąco stąd się wydostać i spróbować szczęścia gdzieindziej, ale ze względu na siostrę ociągał się i ociągał, póki nie wpędził się w długi powyżej uszu — mówię panu. Ja sam mógłbym pokazać u siebie w szufladzie garść rachunków Freda za jedzenie i picie w moim hotelu. Ale nigdy nie mogłem się dobadać, skąd wytrzasnął przed wyjazdem te wszystkie pieniądze. Nic innego, tylko musiał naciągnąć tego swojego brata, kupca węglowego w Port Saidzie. W każdym razie spłacił wszystkich przed wyjazdem, ale dziewczynie mało serce nie pękło. Nic dziwnego, taki zawód i to jeszcze w jej wieku, rozumie pan… Moja żona była dla niej bardzo dobra; mogłaby panu wszystko to opowiedzieć. Straszne to było. Dziewczyna mdlała z rozpaczy. Skandal — w całem tego słowa znaczeniu. Do tego stopnia, że stary Siegers — nie ten obecny dzierżawca pańskiego statku, ale ojciec Siegers — stary pan, który wycofał się z interesów, zrobiwszy majątek, i został pochowany na morzu w drodze powrotnej do kraju — otóż stary Siegers musiał wziąć Falka na rozmowę do swego prywatnego biura. To był człowiek, który umiał gadać jak z nut, a w dodatku firma Siegers dopomogła kiedyś Falkowi, dając mu na początek ładny kawał grosza. Po prawdzie to można powiedzieć, że go postawili na nogi. Tak się złożyło, że w tym samym czasie kiedy Falk tu się zjawił, firma Siegers wynajmowała co rok mnóstwo okrętów, i leżało w ich interesie, żeby na rzece łatwo było o holowanie. Rozumie pan?… No więc — wracając do rozmowy Falka z Siegersem — zawsze się znajdzie jakieś ucho przy dziurce od klucza, nieprawdaż? I rzeczywiście — zniżył ton poufnie — w tym wypadku ucho należało do mego dobrego znajomego — może pan tu go spotkać każdego wieczoru — tylko że niestety rozmawiali dość cicho. W każdym razie mój przyjaciel jest pewien, że Falk usiłował się tłumaczyć na wszelki sposób, a stary Siegers bardzo kaszlał. I potem także Falk chciał się ciągle żenić. Jakże! Wszyscy wiedzą, że ten człowiek tęskni od lat za założeniem rodzinnego ogniska. Ale nie chce się narazić na wydatki, i kiedy przyjdzie mu włożyć rękę do kieszeni — odrzuca go poprostu. To jest najprawdziwsza prawda. Zawsze to mówiłem, a dzisiaj każdy ze mną się zgodzi. Co pan o tem myśli — no?
Odwoływał się do mego oburzenia, ale miałem ochotę mu dokuczyć, i zauważyłem że „wydaje mi się to bardzo nędzne, jeżeli tak jest naprawdę“.
Skoczył na krześle, jak gdybym wbił w niego szpilkę. Nie wiem co byłby mi odpowiedział, ale w tej samej chwili usłyszeliśmy przez nawpół otwarte drzwi bilardowego pokoju kroki dwóch ludzi wchodzących z werandy, gwar dwóch głosów; rozległo się ostre stukanie monetą o stolik i Schombergowa z niezdecydowaniem nawpół podniosła się z krzesła. „Siedź spokojnie“, syknął mąż na nią, poczem krzyknął donośnie gościnnym, jowialnym tonem, pozostającym w jaskrawej sprzeczności z gniewnem spojrzeniem, po którem żona jego znów się opuściła na krzesło:
— Proszę panów, siedzimy tu jeszcze przy śniadaniu.
Nie było na to odpowiedzi, lecz głosy nagle ucichły. Główny kelner, Chińczyk, wyszedł do bilardowego pokoju. Usłyszeliśmy jak lód dźwięknął o szklanki, potem ktoś nalewał wodę; rozległo się szurganie nogami i zgrzyt krzeseł. Schomberg, wyraziwszy cichym szeptem zdziwienie, kto u djabła mógł przyleźć o tej porze, wstał z serwetą w ręku aby zajrzeć ostrożnie przez drzwi. Cofnął się szybko na palcach, i szepcząc z ustami osłoniętemi ręką, powiadomił mię że to Falk, Falk we własnej osobie tam się znajduje i, co więcej, w towarzystwie kapitana Hermanna.
Powrót Falka z zewnętrznego portu był nieoczekiwany lecz możliwy, gdyż Falk zabrał Djanę o wpół do piątej, a teraz była już druga. Schomberg zwrócił moją uwagę, że żaden z tych ludzi nie chce wydać dolara na śniadanie, choć muszą przecież być głodni. Lecz nim się zebrałem do odejścia, Falk wyszedł. Słyszałem kroki jego wielkich butów, oddalające się po deskach werandy. Hermann siedział samotnie w obszernym, drewnianym pokoju, gdzie stały dwa bezduszne bilardy spowite w pasiaste pokrowce, i wycierał pilnie pot z twarzy. Miał na sobie najlepsze ubranie, które nosił podczas lądowych wycieczek: sztywny kołnierzyk, czarny surdut, obszerną białą kamizelkę, popielate spodnie. Biały bawełniany parasol z trzcinową rączką spoczywał między jego nogami, bokobrody były zaczesane starannie, podbródek świeżo wygolony; bardzo niejasno przypominał rozczochranego, przerażonego człowieka w tabaczkowej koszuli i ohydnych starych spodniach, którego widziałem zrana, jak wieszał się u koła Djany.
Drgnął na mój widok i zwrócił się do mnie natychmiast z pewnem zmieszaniem, lecz jednocześnie ze szczerą skwapliwością. Pragnął mi wyjaśnić, że nie ma nic wspólnego z tem, co nazwał „tą głupią historją“, która miała miejsce dziś rano. Było mu to jaknajbardziej nie na rękę. Spodziewał się, że spędzi jeszcze jeden dzień w mieście aby uregulować rachunki i podpisać pewne papiery. Miało jeszcze nadejść trochę zapasów oraz kilka sztuk „mojego żelastwa“ — jak się dziwnie wyraził — które znajdowało się na brzegu dla naprawy i tam zostało. Teraz jest zmuszony wynająć krajowe czółno aby przewieźć to wszystko na statek. Będzie to kosztowało z pięć albo sześć dolarów. Falk nie uprzedził go o niczem. Nie powiedział mu ani słowa. Uderzył w stół swoją krótką, grubą pięścią… Der verfluchte Kerl zjawił się rano jak „jaki zbój, psiakrew“, z wielkim hałasem i zabrał ich. Pomocnik nie był gotów, cumy nie odwiązane — to haniebne tak człowieka napastować. Haniebne! Ale Falk stanowił na rzece taką potęgę, że kiedy powiedziałem lodowatym tonem, iż Hermann mógł się poprostu nie zgodzić na poruszenie swego statku z miejsca, poczciwiec przestraszył się po prostu tej myśli. Nigdy przedtem nie zdałem sobie tak jasno sprawy z tego, że żyjemy w wieku pary. Wyłączne posiadanie marynarskiego kotła dało Falkowi władzę nad nami wszystkimi. Hermann, przyszedłszy do siebie, tłumaczył mi błagalnie, że wiem bardzo dobrze jak niebezpiecznie jest się sprzeciwiać temu drabowi. Na to się tylko chłodno uśmiechnąłem.
— Der Kerl! — krzyknął. Przykro mu teraz że nie odmówił. Bardzo przykro. Co za szkody! Co za szkody! I poco te wszystkie szkody! Nie było żadnego powodu do szkód. Czy wiem jakie mu szkody wyrządził? Odrzekłem z pewną przyjemnością, że słyszałem jak jego stara buda trzeszczała, mijając nas, na baku i rufie.
— Przejechaliście koło nas wcale blisko — dodałem znacząco.
Na to wspomnienie podniósł obie ręce do nieba. W jednej z nich trzymał przez środek biały parasol, przyczem dziwnie był podobny do karykatury obywatela kupieckiego stanu z jego rodzimych niemieckich pism humorystycznych.
— Ach! To było niebezpieczne — zawołał. Ubawiło mię to. Ale natychmiast dodał niby to z prostotą: — Bok waszego żelaznego statku byłby wgnieciony jak — jak to pudełko zapałek.
— Doprawdy? — burknąłem ze znacznie mniejszym humorem; ale nim się zorjentowałem że to nie miał być docinek, wybuchło w Hermannie wielkie rozgoryczenie na Falka. Co za niewygoda, co za szkody, co za wydatek! Gottferdamm! Niech go djabli wezmą. Za ladą baru Schomborg z cygarem w zębach udawał, iż pisze coś ołówkiem na dużym arkuszu papieru; a że podniecenie Hermanna wciąż rosło, poczucie własnego spokoju i wyższości podziałało na mnie pokrzepiająco. Lecz gdy słuchałem jego wymyślań, przyszło mi nagle na myśl, że jednak poczciwiec przyjechał na holowniku. Pod tym względem nie miał wolnego wyboru, ponieważ musiał być w mieście. Ale przecież pili coś razem z Falkiem, zaprosił go lub też został zaproszony? Osadziłem go tedy na miejscu, mówiąc wyniośle, że spodziewam się iż każe Falkowi zapłacić koszta naprawy aż do ostatniego pensa.
— Otóż to! Otóż to właśnie! Weźcie się do niego! — zawołał Schomberg od baru, rzucając ołówek i zacierając ręce.
Udaliśmy że go nie słyszymy. Lecz podniecenie Hermanna nagle opadło, jak kipiąca woda w garnku odsuniętym od ognia. Zacząłem mu przekładać, że skończył już teraz z Falkiem i jego przeklętym holownikiem. Przecież on, Hermann, nie pojawi się może całemi latami w tej części świata, ponieważ zamierza sprzedać Djanę przy końcu tej podróży („Wrócimy do domu parowcem jako pasażerowie“, mruknął machinalnie). Był zatem przed złośliwością Falka zabezpieczony. Pozostaje mu tylko popędzić do swoich agentów i wstrzymać zapłatę rachunku za holowanie, póki jeszcze nie miał czasu tam pójść i podjąć pieniędzy.
Zaduma, z jaką Hermann zabrał się do ustawiania swego parasola, opierając go o brzeg stołu, była krańcowo sprzeczna z duchem tej mojej rady.
Gdy śledziłem ze zdziwieniem jego skupione wysiłki, rzucił na mnie jedno czy dwa zakłopotane, nawpół nieśmiałe spojrzenia. Potem usiadł.
— Wszystko to bardzo pięknie — rzekł z namysłem.
Nie ulegało wątpliwości, że wyholowanie Hermanna z portu wbrew jego woli wyprowadziło go z równowagi. Jego flegma została głęboko wstrząśnięta, bo inaczej nie byłby się nigdy zdecydował spytać mnie nagle, czy nie zauważyłem że Falk zerka na jego siostrzenicę.
— Nie więcej ode mnie — odpowiedziałem ze ścisłą prawdą. Dziewczyna miała powierzchowność tego rodzaju, że w pewnem znaczeniu musiało się na nią spoglądać. Nie mówiła nic, ale wypełniała w sposób jak najprzyjemniejszy dla oka dobry kawał przestrzeni.
— Ale pan, panie kapitanie, nie jest człowiekiem tego samego pokroju — zauważył Hermann.
Stwierdzam z przyjemnością, że nie potrzebowałem temu przeczyć. Nie mogłem się jednak powstrzymać od zapytania:
— No a cóż ona na to?
Hermann spojrzał na mnie przeciągle z powagą, jak gdyby chciał zmienić temat. Nagle zaczął nieoczekiwanie coś mruczeć o swoich dzieciach, które wkrótce już tak wyrosną, że trzeba je będzie posyłać do szkoły. Będzie musiał zostawić je z babką na lądzie, gdy obejmie to nowe dowództwo, które spodziewa się dostać w Niemczech.
Dziwnie brzmiały te ciągłe jego nawroty do spraw domowych. Widać musiał to być dla niego jakby zasadniczy przełom w życiu. Nowa epoka. Przytem miał rozstać się z Djaną! Służył na niej od lat. Dostał ją w spadku. Po jakimś wuju, jeśli dobrze pamiętam. A teraz przyszłość majaczyła przed nim, wyolbrzymiona, zaprzątając wszystkie jego myśli; rozważał różne możliwości, jak w przeddzień jakiegoś ryzykownego przedsięwzięcia. Siedział namarszczony, gryząc wargę, i nagle zaczął się irytować i marudzić.
Zabawiło mię na chwilę pewne odkrycie; oto Hermann zdawał się sobie wyobrażać, że byłbym mógł, czy byłbym powinien, doprowadzić w jakiś sposób Falka do tego aby się wypowiedział. Taka pretensja była niezrozumiała lecz zabawna. Zniecierpliwiło mię obcowanie z temi wszystkiemi głupstwami. Powiedziałem kwaśno, że nie zauważyłem w Falku żadnych oznak zakochania, a jeśli jakie były — skoro on, Hermann, tak twierdzi — to tem gorzej. Nie rozumiem, co za przyjemność Falk znajduje w takiem nabieraniu ludzi. Ale moim najświętszym obowiązkiem jest przestrzec Hermanna. I powiedziałem mu, że niedawno doszło do mojej wiadomości, jakoby istniał człowiek, który niebardzo dawno został nabrany właśnie w taki sam sposób.
Wszystko to było mówione półgłosem, i w tej właśnie chwili Schomberg, rozjątrzony naszą tajemniczością, wyszedł z pokoju, zatrzaskując drzwi z hukiem, na który literalnie zerwaliśmy się z krzeseł. Może to podziałało na Hermanna, a może moje słowa, dość że się obraził. Wskazując pogardliwie na drzwi, które trzęsły się jeszcze, wyraził przypuszczenie że słyszałem którąś z idjotycznych bzdur tamtego człowieka. To wyglądało naprawdę, jakby go ktoś do Schomberga uprzedził.
— Te jego opowiadania, to są… to są — powtarzał, szukając słowa — śmiecie. — Powtórzył jeszcze raz, że to są śmiecie, i że w dodatku ja, będąc jeszcze młodym…
Okropna ta potwarz (żałuję że nie jestem już dziś narażony na tego rodzaju zniewagę) obraziła mię także. Poczułem w sobie gotowość do poparcia każdego twierdzenia Schomberga, na jakikolwiek temat. W jednej chwili, Bóg wie dlaczego, Hermann i ja zaczęliśmy na siebie spoglądać jaknajbardziej wrogo. On, niewiele myśląc, schwycił kapelusz, a ja zrobiłem sobie tę przyjemność i krzyknąłem wślad za nim:
— Niech pan posłucha mojej rady i zmusi Falka, żeby zapłacił za potrzaskanie pańskiego statku. Nie zdaje mi się, aby pan mógł na nim jeszcze co innego wydębić.
Kiedy znalazłem się później na swoim okręcie, stary pomocnik, który był bardzo przejęty rannemi wypadkami, zauważył:
— Widziałem, jak holownik wracał z zewnętrznego portu akurat przed drugą P. M.[2] (Nie używał nigdy, w żadnym wypadku, słów: rano albo popołudniu. Mówił zawsze P. M. albo A. M., stylem dziennika okrętowego). To ciężka praca. Człowiek ciągle musi się spieszyć. Cóż to jest za ordynarne drabisko, prawda, panie kapitanie? Znam ja w Londynie na Eastend parę szynków, gdzie taki jak on akuratby się przydał za ladą. — Zachichotał ze swego żartu. — Skończony cham. Teraz, kiedy wylał na pysk tego Szwaba, przypuszczam że nasza kolej jutro rano.
O świcie byliśmy wszyscy na pokładzie (przyczołgali się nawet chorzy, nieboraki), gotowi odbić od brzegu w mgnieniu oka. Nie pokazał się żaden statek. Falk się nie pokazał. Wreszcie kiedy zacząłem myśleć, że się coś pewnie popsuło w jego maszynowni, spostrzegliśmy holownik płynący pełną parą w dół rzeki, jak gdybyśmy wogóle nie istnieli. Przez chwilę żywiłem szaloną myśl, że zawróci za następnym zakrętem. Potem śledziłem dym ukazujący się nad równiną, to tu, to tam, zgodnie z zakrętami rzeki. Znikł. Wówczas bez słowa zeszedłem na dół na śniadanie. Poprostu — zeszedłem na dół na śniadanie.
Żaden z nas nie odezwał się ani słowem, aż wreszcie pomocnik, który skończył wchłaniać drugą filiżankę herbaty, wessawszy ją ze spodka, wykrzyknął:
— Gdzież go u djabła poniosło?
— Pojechał się przystawiać! — krzyknąłem z tak szatańskim śmiechem, że staruszek nie ośmielił się już więcej ust otworzyć.
Ruszyłem do biura z zupełnym spokojem. Ze spokojem nadmiernej wściekłości. Tam widocznie już wszystko wiedzieli i przyjęli mnie z udaną konsternacją. Dyrektor, niezmiernie otyły, stąpający cicho człowiek o krótkim oddechu, wstał i podszedł aby się ze mną przywitać, a młodzi urzędnicy siedzący naokoło pokoju, pochyleni nad robotą, spojrzeli ku mnie w górę z nad swoich papierów. Tłuścioch nie czekał na moją skargę, i sapiąc ciężko, udzielił mi wiadomości takim tonem, jakby sam nie chciał temu wierzyć, że Falk — kapitan Falk — oświadczył — oświadczył stanowczo — że nie będzie holował mojego statku — że nie chce mieć nic do czynienia z moim statkiem — ani dziś, ani jakiegokolwiek innego dnia. Nigdy!
Ze wszystkich sił starałem się zachować zimną krew, ale musiało być jednak widoczne jak bardzo jestem zaskoczony. Rozmawialiśmy na środku pokoju. Nagle za memi plecami jakiś osioł wytarł nos z wielkim hałasem, a jednocześnie inny gryzipiórek zerwał się i wyszedł pośpiesznie na schody. Przyszło mi na myśl, że muszę mieć bardzo głupią minę. Zażądałem gniewnie widzenia się z pryncypałem w jego prywatnym gabinecie.
Skóra na głowie Siegersa prześwitywała trupią białością między stalowo siwemi pasmami włosów, zaczesanemi gładko na krzyż na wierzchu czaszki od ucha do ucha, nakształt bandaża. Jego wązka, zapadła twarz była jednostajnego, trwałego koloru terrakoty, jak naczynie z gliny. Był chorowity, chudy i mały, a przeguby u rąk miał jak dziesięcioletni chłopiec. Ale z tego słabego ciała wydobywał się gniewny głos, niesłychanie głośny, szorstki i dźwięczący, głos o wielkim rezonansie, jakby wydawany przez jakiś potężny mechanizm w rodzaju rogu. Nie wiem co robił z tym głosem w prywatnem, domowem życiu, ale w szerszym zakresie interesów głos ów przedstawiał tę korzyść, że umożliwiał odpieranie argumentów bez najlżejszego umysłowego wysiłku, poprostu samą objętością dźwięku. Mieliśmy z sobą już kilka utarczek. Robiłem zawsze co mogłem, żeby obronić interesy mych mocodawców — których notabene nie widziałem nigdy na oczy — gdy tymczasem Siegers, (który poznał ich przed kilku laty, podróżując w interesach po Australji) udawał że zna najtajniejsze ich myśli i ciągle świecił mi w oczy znajomością z nimi, jako jego „bardzo bliskimi przyjaciółmi“.
Spojrzał na mnie krzywem okiem (nie miłowaliśmy się zbytnio) i oświadczył odrazu, że to jest dziwne, bardzo dziwne. Jego wymowa angielska była tak cudaczna, że nie będę nawet usiłował jej odtworzyć. Mówił, naprzykład, „parco cifne“, co sprawiało — w połączeniu z ryczącym głosem — że język mego dzieciństwa brzmiał dziwacznie i zastraszająco, a nawet jeśli się go brało poprostu za rodzaj hałasu bez żadnej treści, przejmował z początku zdziwieniem.
— Znamy się z kapitanem Falkiem — ciągnął — już od bardzo dawna, i nie miałem nigdy powodu…
— Właśnie dlatego przychodzę do pana — przerwałem. — Mam prawo się dowiedzieć, jaka jest przyczyna tej haniebnej bzdury.
W półcieniu pokoju, zielonawym od wierzchołków drzew zasłaniających okno, zobaczyłem że Siegers wzrusza chudemi ramionami. Przyszło mi do głowy — takie oderwane myśli błyskają człowiekowi w najprzeróżniejszych chwilach — że to jest najprawdopodobniej ten sam pokój, w którym — jeśli wierzyć opowiadaniom — Falk dostał nauczkę od Siegersa ojca. Przytłaczający głos Siegersa (syna), grzmiący mosiężnemi dźwiękami — jakby dyrektor usiłował mówić przez trombon — otóż głos ów wyrażał ubolewanie nad obejściem, nacechowanem bardzo wielkim brakiem delikatności… Jakem żyw, i mnie także dawano nauczkę! Trudno było zrozumieć ogłuszający szwargot Siegersa, ale doprawdy, to moje obejście — moje! ośmielał się… Do djabła! Tego już znieść nie mogłem.
— Do czegóż pan zmierza u licha? — zapytałem z wściekłością. Wsadziłem kapelusz na głowę (Siegers nigdy nikomu nie wskazywał krzesła) i w chwili gdy zdawało się że oniemiał na widok tego braku uszanowania, odwróciłem się na pięcie i wyszedłem. Jego głosowy narząd zagrzmiał za mną, rzucając pogróżki, że ściągnie z okrętu opłatę za przetrzymanie barek odwożących towar, oraz za wszystkie inne wydatki wynikające ze zwłoki, której powodem jest moja lekkomyślność.
Gdy się znalazłem na dworze, w słońcu, zakręciło mi się w głowie. Tu nie chodziło już tylko o zwłokę. Poczułem się w matni beznadziejnych i poniżających absurdów, które prowadziły do czegoś co przypominało klęskę. „Spokojnie, spokojnie“, mruknąłem do siebie i pobiegłem w cień padający od trędowatej ściany. Z tej krótkiej bocznej ulicy widać było szeroki główny trakt, zniszczony i wesoły, biegnący daleko, daleko, wśród rozpadających się murów, bambusowych płotów, rzędów arkad z cegieł i tynku, lepianek z krokwi i błota, wyniosłych świątynnych bram rzeźbionych w drzewie, szop skleconych ze zgniłych mat — niezmiernie szeroki trakt, zapełniony luźno jak okiem sięgnąć grupami bosych i brunatnych ludzi brodzących w kurzu po kostki. Przez chwilę czułem że bliski jestem szaleństwa z udręki i rozpaczy.
Trzeba mieć trochę pobłażania dla uczuć młodego człowieka nie przywykłego do odpowiedzialności. Myślałem o mojej załodze. Połowa majtków była chora, i zaczynałem naprawdę myśleć że kilku z nich umrze na statku, jeśli nie da się ich prędko wywieźć na morze. Oczywiście będę musiał przeprowadzić statek wdół rzeki albo posługując się żaglami, albo używając manewru zwanego zawożeniem kotwicy — które to sposoby, podobnie jak wielu innych współczesnych marynarzy, znałem tylko teoretycznie. I wzdragałem się prawie przed podjęciem ich bez dostatecznej ilości ludzi i bez lokalnej znajomości rzecznego łożyska, która jest taka potrzebna dla ufnego kierowania okrętem. Nie było ani pilotów, ani znaków ostrzegawczych na rzece, ani boj jakichkolwiek; był tam natomiast djabelski zaiste prąd, co każdy mógł z łatwością zobaczyć, mnóstwo płycizn i conajmniej dwa wybitnie trudne zakręty między mną i morzem. Ale nie mogłem wiedzieć jak dalece te zakręty są niebezpieczne. Nie wiedziałem nawet do czego mój okręt jest zdolny! Nigdy jeszcze nie miałem z nim do czynienia. Nieporozumienie między człowiekiem a jego statkiem na trudnej rzece, gdzie niema miejsca aby błąd naprawić, musi się skończyć źle dla człowieka. Z drugiej strony należy przyznać, że nie miałem powodu liczyć na pomyślne losy. A gdyby mnie spotkało nieszczęście, gdybym wpędził statek na jakąś obrzydłą mieliznę? To położyłoby kres podróży. Było jasne, że jeśli Falk odmówił holowania mojego statku, nie chciałby również ściągnąć mnie z mielizny. A coby to oznaczało? W najlepszym razie jeden stracony dzień, ale daleko prawdopodobniej całe dwa tygodnie prażenia się na jakiejś zapowietrzonej, błotnistej mieliźnie, dwa tygodnie rozpaczliwej pracy, wyładowywania towaru; z pewnością oznaczałoby to również pożyczanie pieniędzy na lichwiarski procent, i to w dodatku od zgrai Siegersów. Byli w porcie potęgą. A ten mój majtek w podeszłym wieku, Gambril, wyglądał okropnie, kiedy poszedłem na bak aby dać mu proszek chininy. Z pewnością umrze — nie mówiąc już o dwóch czy trzech innych, co wyglądali prawie na równie ciężko chorych, i o reszcie załogi, która gotowa była złapać pierwszą lepszą z panujących podzwrotnikowych chorób. Zgroza, ruina, wieczne wyrzuty sumienia. I żadnej pomocy. Znikąd. Dostałem się między nieprzyjaznych warjatów!
W każdym razie, jeśli mnie czekało przeprowadzenie okrętu o własnych siłach, obowiązkiem moim było w miarę możności zapewnić sobie trochę lokalnych informacyj. Ale to nie było łatwe. Jedyną osobą odpowiednią do tego rodzaju usług był niejaki Johnson — dawniej kapitan tubylczego statku, żonaty obecnie z autochtonką — który zeszedł zupełnie na psy. Słyszałem o nim, że żyje ukryty wśród dwustu tysięcy krajowców i wyłania się na światło dzienne tylko po to aby wynaleźć trochę wódki. Wyobrażałem sobie, że gdybym mógł go wyszukać, doprowadziłbym go do trzeźwości na statku i miałbym pilota. Byłoby to lepsze niż nic. Marynarz jest zawsze marynarzem — a on znał tę rzekę od lat. Ale w naszym konsulacie (gdzie przyszedłem ociekający potem od szybkiego chodu) nic mi nie umieli powiedzieć. Urzędujący tam zacny młodzian, choć pragnął mi dopomóc, należał do takich sfer białej kolonji, dla których ludzie w rodzaju Johnsona wcale nie istnieją. Podsunięto mi myśl, abym go sam wyszukał przy pomocy policjanta konsulatu — byłego sierżanta z oddziału huzarów.
Zwykłe obowiązki owego człowieka polegały prawdopodobnie na siedzeniu za stolikiem w jednym z pierwszych pokoi biur konsularnych. Gdy mu polecono aby mi pomógł w wyszukaniu Johnsona, wykazał mnóstwo energji i niesłychany zasób swego rodzaju lokalnej wiedzy. Nie ukrywał jednak pełnej sceptycyzmu, niezmiernej wzgardy dla tej całej historji. Zwiedziliśmy razem owego wieczoru nieskończoną ilość podłych szynków z grogiem, szulerskich nor, spelunek dla palenia opjum. Szliśmy w górę wązkiemi uliczkami, gdzie nasz wózek — małe pudło na kołach, ciągnięte przez narowistego burmańskiego kucyka — nie mógłby w żaden sposób przejechać. Policjant był widać w stosunkach pogardliwej zażyłości z Maltańczykami, z Eurazjatami, z Chińczykami, z Klingami i zamiataczami obsługującymi świątynię, z którymi rozmawiał u wrót. Interpelowaliśmy także niezmiernie otyłego Włocha, rozmawiając z nim przez kratę w ścianie z mułu, zamykającej ślepą uliczkę; ów Włoch — według uwagi rzuconej mimochodem przez byłego sierżanta — zabił znów człowieka w zeszłym roku. Co powiedziawszy, sierżant zwrócił się do tegoż Włocha, nazywając go „Antonjem“ i „starym kozłem“, choć to nadęte ścierwo, na oko zapełniające więcej niż połowę pomieszczenia w rodzaju celi, przypominało raczej tłustą świnię w chlewie. Poufały i majestatyczny, sierżant wziął pod brodę — dosłownie wziął pod brodę — pooraną ohydnie zmarszczkami i pokurczoną starą wiedźmę wspartą na kiju, która ofiarowała się z jakąś informacją; i z równie nieporuszoną twarzą wiódł ożywioną rozmowę z grupami spowitych w tkaniny brunatnych kobiet, które siedziały, paląc cygara, na progach, przed drzwiami glinianych lepianek stojących długim rzędem. Wysiadaliśmy z wózka i wspinaliśmy się do mieszkań przewiewnych niby klatki do pakowania, albo schodziliśmy do izb ponurych jak piwnice. Wsiadaliśmy do wózka, jechaliśmy dalej, wysiadaliśmy znów, z jednym jedynym celem, jak się zdawało, aby zajrzeć za kupę rumowisk. Słońce zniżyło się; mój towarzysz dawał mi krótkie i szyderskie odpowiedzi, ale wynikało z nich, że się wciąż z Johnsonem mijamy. Wreszcie wehikuł nasz stanął raz jeszcze z szarpnięciem, woźnica zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki.
Czarne bajoro przegradzało dróżkę. Kopiec odpadków ze zdechłym psem na wierzchu bynajmniej nas nie odstręczył. Pusta puszka po australijskich konserwach z wołowego mięsa podskoczyła wesoło przed moim butem. Potem przecisnęliśmy się przez szparę w ciernistym płocie…
Znaleźliśmy się na bardzo czystem podwórzu. Wielka kobieta z tamtejszej rasy — o gołych brunatnych nogach, grubych jak u słonia — czołgała się za srebrnym dolarem, który się skądś wytoczył. Była to pani Johnson we własnej osobie.
— Pański Johnson jest w domu — rzekł były sierżant i usunął się na bok, zaznaczając ostentacyjnie zupełną obojętność w stosunku do wszystkiego co mogło nastąpić. Johnson stał tyłem do chaty o ścianach z mat, stojącej na palach. W lewej ręce trzymał banan. Prawą rzucił w przestrzeń drugiego dolara. Tym razem kobieta złapała go w lot i opuściła się ciężko na ziemię, aby się nam przypatrywać w wygodniejszej pozycji.
„Mój Johnson“ miał bladą, nieogoloną twarz, siwe włosy, a łokcie i plecy zabłocone; przez rozłażące się szwy szewiotowego surduta było widać jego białą nagość. Na szyi miał resztki papierowego kołnierzyka. Spojrzał na nas z powagą i zdumieniem, chwiejąc się na nogach. „Skąd się pan tu wziął?“ zapytał. Upadłem na duchu. Jakże mogłem być taki głupi, żeby dla czegoś podobnego tracić czas i energję!
— Ale zabrnąwszy już tak daleko, podszedłem do Johnsona i wyłożyłem mu cel mojej wizyty. Chodzi mi o to, aby zabrał się ze mną odrazu, spędził noc u mnie na statku, i jutro z pierwszym odpływem pomógł mi przeprowadzić statek przez rzekę — bez użycia pary. Mój bark ma sześćset ton pojemności i dziewięciostopowe zanurzenie rufą. Zaproponowałem Johnsonowi osiemnaście dolarów za jego znajomość terenu; przez cały ten czas były marynarz przypatrywał się uważnie ze wszystkich stron bananowi, podnosząc go do oczu to z jednej, to z drugiej strony.
— Pan zapomniał mnie przeprosić — rzekł wreszcie bardzo wyraźnie. — Nie będąc sam dżentelmenem, nie czuje pan prawdopodobnie, gdy się pan dżentelmenowi narzuca. Ja jestem dżentelmenem. Życzę sobie aby pan zrozumiał, że kiedy jestem przy pieniądzach to nie pracuję, a teraz właśnie…
Byłbym go uznał za zupełnie trzeźwego, gdyby się nie zatrzymał i nie zaczął trzeć z wielkiem zajęciem dziury w spodniach na kolanie.
— Mam pieniądze — i mam przyjaciół. Tak jak i każdy dżentelmen. Możeby pan chciał poznać mego przyjaciela? Nazywa się Falk. Mógłby pan pożyczyć od niego trochę pieniędzy. Niech się pan stara zapamiętać: F-A-L-K. Falk. — Zmienił ton nagle. — Szlachetna dusza — rzekł z roztargnieniem.
— Więc Falk dał panu pieniędzy? — spytałem, przerażony drobiazgowem wykończeniem tego ciemnego spisku.
— Pożyczył mi, mój poczciwcze, a nie dał mi — poprawił ze słodyczą. — Spotkał mnie na przechadzce wczoraj wieczór, a że chciał być, jak zwykle, usłużny — — Czyby pan tak nie poszedł sobie do djabła z mojego podwórza?
Co rzekłszy, bez żadnego ostrzeżenia cisnął banan, który przeleciał koło mojej głowy i trafił policjanta akurat pod lewem okiem. Ten rzucił się na nędznego Johnsona, bełkocząc z wściekłości. Upadli obaj… Ale po co się rozwodzić nad niedolą, poniżeniem, bezsensem tamtych chwil, nad mojem zmęczeniem, i brakiem tchu, i śmiesznością, i upokorzeniem i — i — kroplistym potem? Odciągnąłem byłego huzara. Zachowywał się jak dzikie zwierzę. Zdaje się, że utrata wolnego popołudnia bardzo mu była nie na rękę, gdyż ogród, który miał przy domku, wymagał jego osobistego dozoru. Lekkie uderzenie bananem rozpętało w nim bestję. Gdyśmy odchodzili, Johnson leżał nawznak, wciąż jeszcze siny na twarzy, ale zaczynał poruszać zlekka nogami. Podczas tego wszystkiego wielka kobieta siedziała wciąż na ziemi, widocznie obezwładniona okropnym strachem.
Przez pół godziny trzęśliśmy się w sunącem pudełku, milcząc głucho. Były sierżant tamował krew płynącą z długiej kresy na policzku.
— Mam nadzieję, że pan jest zadowolony — rzekł nagle. — Ładny koniec tej błazeńskiej historji! Gdyby pan się nie pokłócił z kapitanem holownika o jakąś tam dziewczynę, nigdyby do tego wszystkiego nie doszło.
— Tak panu opowiadano? — rzekłem.
— Naturalnie że opowiadano. I dziwiłbym się gdyby to nie doszło do samego generalnego konsula. Jak ja się przed nim jutro stawię z tą krechą na twarzy? To panu się należało.
Wypowiedziawszy to, zaczął równym głosem sypać przekleństwa — okropne, soczyste, żołnierskie, wobec których najgorsze marynarskie klątwy brzmiałyby jak szczebiot dziecięcy; wreszcie wózek się zatrzymał i były sierżant wyskoczył bez pożegnania. Co się mnie tyczy, ledwo mi sił starczyło na dopełznięcie do kawiarni Schomberga, gdzie napisałem przy małym stoliku kartkę do pomocnika, zawiadamiając go aby miał wszystko w pogotowiu, bo nazajutrz rano ruszamy. Nie mogłem znieść widoku swego statku. No, no! Ładnego ma nieborak kapitana, niema co mówić! Cóż to za okropna historja! Objąłem rękoma głowę. Chwilami doprowadzał mię do rozpaczy fakt, że nic temu winien nie jestem. Cóż ja takiego zrobiłem? Gdybym popełnił coś, z czegoby to wszystko wynikało, byłbym się przynajmniej nauczył drugi raz tego nie robić! Ale się czułem niewinny poprostu aż do absurdu.
Kawiarnia była jeszcze pusta, tylko Schomberg krążył koło mnie, wybałuszając oczy z pewnego rodzaju lękliwą ciekawością i szacunkiem. Nie wątpiłem że to on rozpuścił ową historję, ale miał jednak dobre serce, i jestem doprawdy przekonany że dzielił wszystkie moje troski. Krzątał się koło mnie jak tylko mógł. Usunął na bok ciężką zapalniczkę, ustawił prosto krzesło, popchnął zlekka nogą spluwaczkę — jak to się daje drobne dowody współczucia przyjacielowi, którego dotknął ciężki smutek — wreszcie westchnął i rzekł, niezdolny utrzymać dłużej języka na wodzy:
— No! Ostrzegałem pana, panie kapitanie. Ma pan za to, że się pan porwał na Falka. Ten człowiek gotów iść po trupach do celu.
Siedziałem bez ruchu; Schomberg obrzucił mię wzrokiem wyrażającym coś w rodzaju współczucia, i wybuchnął zachrypłym szeptem:
— Ale pyszny bo pyszny kąsek z tej dziewczyny. — Mlasnął głośno grubemi wargami. — Najpyszniejszy kąsek, jaki kiedykolwiek… — ciągnął z wielkiem namaszczeniem, lecz urwał niewiadomo dlaczego. Wyobraziłem sobie w duchu, że rzucam mu czemś w głowę. — Ja pana nie potępiam, panie kapitanie. Nie potępiam, żebym tak zdrów był — powtórzył protekcjonalnym tonem.
— Dziękuję panu — rzekłem z rezygnacją. Niewarto było walczyć przeciw tej fałszywej opinji. Nie wiem nawet, czy sam byłem pewien gdzie się prawda zaczyna. Kolejne wstrząsy, którym uległo moje poczucie bezpieczeństwa, wpoiły mi przekonanie że to wszystko skończy się katastrofą. Zacząłem przypisywać nadzwyczajną potęgę czynnikom, nie mającym w gruncie rzeczy żadnego znaczenia. Zdawało mi się że w bezpodstawnych plotkach Schomberga tkwi jakaś moc, która przemienia je w rzeczywistość, albo że wrogość Falka sama przez się mogłaby wpędzić mój statek na mieliznę.
Wyjaśniłem już jak dalece taki wypadek byłby fatalny. To, co teraz nastąpi, kładę na karb mojej młodości, niedoświadczenia, i bardzo realnego niepokoju o zdrowie załogi. Postępek mój był na wskroś impulsywny. A został wywołany poprostu przez ukazanie się Falka we drzwiach kawiarni.
W pokoju pełnym już gości panował gwar. Wszyscy spojrzeli na mnie z ciekawością, ale jakże mam opisać sensację wywołaną przez ukazanie się Falka — we własnej osobie — który zatarasował drzwi swą postacią? Natężone oczekiwanie obecnych można było zmierzyć głębokością ciszy, co pochłonęła nawet dźwięk kul bilardowych. Jeśli chodzi o Schomberga, wyglądał na niezmiernie wystraszonego; nienawidził śmiertelnie wszelkiego rodzaju kłótni (nazywał to fracas) w swoim zakładzie. Twierdził że fracas jest rzeczą szkodliwą dla interesów; ale w gruncie rzeczy ten okaz tęgiego mężczyzny w średnim wieku był z usposobienia bojaźliwy. Nie wiem, czego się wszyscy spodziewali po sytuacji wytworzonej przez moją obecność w kawiarni. Może mieli nadzieję, że wybuchnie coś w rodzaju walki rogaczy? Albo przypuszczali że Falk przybywa aby mnie zupełnie unicestwić. W rzeczywistości zaś przyszedł na prośbę Hermanna aby zapytać o drogocenny biały bawełniany parasol; wśród trosk i niepokojów poprzedniego dnia Hermann zapomniał go na stole, przy którym toczyła się nasza krótka rozmowa.
To właśnie było dla mnie okolicznością sprzyjającą. Nie sądzę, abym się był wybrał na poszukiwanie Falka. Nie. Nie sądzę. Wszystko ma jednak pewne granice. Ale trafiła mi się okazja i chwyciłem ją — starałem się już wyjaśnić dlaczego. Teraz chcę tylko stwierdzić, że według mnie szyprowi wolno uciec się do wszystkiego i wszystko powinno mu się wybaczyć — prócz zbrodni — jeśli jego celem jest wywiezienie chorej załogi na morskie powietrze i zapewnienie swemu statkowi szybkiego odjazdu. W takim wypadku szyper powinien schować do kieszeni swoją dumę; może przyjmować zwierzenia; musi usprawiedliwiać się ze swej niewinności, jak gdyby to był grzech; ma prawo wykorzystać cudze mylne pojęcia, pragnienia, słabości; powinien ukryć swój wstręt i inne uczucia, a jeśli los ludzkiej istoty — choćby to była cudowna młoda dziewczyna — jest dziwnie w tę sprawę wplątany, tedy powinien patrzeć na ów los bez drgnięcia powiek, nie bacząc na to, jakimby mu się wydawał. Uciekłem się do tych wszystkich sposobów: perswazji, wysłuchiwania zwierzeń, udawania — aż do obojętności włącznie — i nikt, nie wyłączając nawet bratanicy Hermanna, nie powinien rzucić na mnie kamieniem. Schomberg zaś w żadnym razie, ponieważ od początku aż do końca nie było na szczęście najlżejszego „fracas“.
Opanowawszy nerwowy skurcz tchawicy, zdołałem wykrzyknąć: „Kapitanie Falk!“ Drgnął ze zdumienia najnaturalniej w świecie, lecz potem ani się nie uśmiechnął, ani nie zmarszczył. Czekał poprostu. Wreszcie gdy rzekłem: „Muszę z panem pomówić“, i wskazałem krzesło u mego stolika, podszedł do mnie, ale nie usiadł. Tymczasem Schomberg, z wysoką szklanką w ręku, kierował się ostrożnie w naszą stronę i wówczas to odkryłem w Falku jedyną oznakę słabości. Miał do Schomberga odrazę przypominającą tego rodzaju fizyczny lęk, jakiego doświadczają niektórzy na widok ropuchy. Może dla człowieka tak zasadniczo skupionego i tak milczącego (choć umiał dość dobrze mówić, jak się wkrótce miałem o tem przekonać), niepohamowana gadatliwość Schomberga — nie przepuszczająca żadnemu ludzkiemu stworzeniu, które się znalazło w zasięgu jego języka — mogła się wydawać przeciwna naturze, odrażająca i potworna. Otóż Falk zdradził nagle oznaki narowistości — zupełnie jak koń, który gotów jest wierzgać; szepnął gorączkowo, jakby wśród wielkiego bólu: „Nie. Nie mogę znieść tego człowieka“ — i zdawało się, że lada chwila ucieknie. Ta jego słaba strona dała mi nad nim przewagę od samego początku.
— Chodźmy na werandę — zaproponowałem, jakby chcąc mu oddać przysługę i wyprowadziłem go pod ramię. Potknęliśmy się o kilka krzeseł; poczuliśmy przed sobą otwartą przestrzeń i świeży oddech rzeki — świeży lecz zakażony. Chińskie teatry za wodą znaczyły się jaśniejącemi ośrodkami blasku i odległego, wyjącego zgiełku wśród gęstych mroków, usianych zrzadka migotliwemi światłami, co jest charakterystyczne dla wschodnich miast w nocy. Poczułem, że Falk staje się znowu powolny jak zwierzę, jak dobroduszny koń, po usunięciu przedmiotu, którego się stracha. Tak. Czułem tam w ciemnościach, do jakiego stopnia Falk stał się powolny, choć moje przekonanie o jego nieugiętości — a może raczej zawziętości — bynajmniej się nie zachwiało. Nawet jego ramię, poddające się chwytowi mych palców, było twarde jak marmur — jak ramię z żelaza. Wtem usłyszałem wewnątrz kawiarni hałaśliwe szurganie nogami. Siedzący tam beznadziejni idjoci tłoczyli się u okien, i za spuszczonemi roletami włazili jeden drugiemu na plecy, nie wypuszczając z ręki kijów bilardowych. Ktoś stłukł szybę, i jednocześnie z dźwiękiem padającego szkła, przypominającym zamieszki i spustoszenie, Schomberg wytoczył się za nami w takim strachu, że się nie rozstał ze swem brandy i wodą sodową. Musiał się trząść jak liść osiki. Kawałek lodu w wysokiej szklance, którą trzymał w ręku, dźwięczał jak szczękające zęby.
— Ja panów proszę — upominał nas, bełkocząc niewyraźnie — niechże panowie… No, no! Doprawdy, ja muszę nalegać…
Jakże jestem dumny ze swej przytomności umysłu!
— Hallo — rzekłem natychmiast głośnym i naiwnym tonem — ktoś tłucze pańskie okna, panie Schomberg. Może pan powie któremu z kelnerów, żeby tu przyniósł talję kart i świece. A także dwa whisky z wodą sodową. Zgoda?
Usłyszawszy zamówienie, Schomberg natychmiast się uspokoił. To wchodziło w zakres jego zawodu.
— Proszę bardzo — odpowiedział tonem niezmiernej ulgi. Noc była dżdżysta, chwilami zrywał się silny wiatr, i gdyśmy tak czekali na świece, Falk rzekł, jakby chcąc usprawiedliwić swój popłoch:
— Nie wtrącam się do niczyich spraw. Nie daję nigdy okazji do plotek. Jestem porządnym człowiekiem. Ale ten drab wietrzy wszędzie coś złego i nie może się uspokoić, póki nie znajdzie kogoś, ktoby mu uwierzył.
Była to pierwsza rzecz, której się dowiedziałem o Falku. Jego pragnienie szacunku, upodobnienia się do wszystkich innych ludzi, było jedynym dowodem uznania, którego udzielał łaskawie ludzkiej organizacji. Zresztą mógł być równie dobrze członkiem stada jak społeczeństwa. Chodziło mu wyłącznie o samoobronę. Nie był to u niego egoizm, lecz poprostu instynkt samozachowawczy. Samolubstwo nie istnieje w człowieku bez świadomości, wolnego wyboru, a przytem i obecności innych ludzi; tymczasem jego instynkt działał, jakby Falk był ostatnim żyjącym człowiekiem i przechowywał prawo samoobrony, niby jedyną iskrę świętego ognia. Nie chcę przez to powiedzieć, że zadowolniłby się mieszkaniem nago w jaskini. Był najoczywiściej wytworem warunków, wśród których się urodził. Nie ulega wątpliwości, że samoobrona oznaczała także obronę owych warunków. Lecz zasadniczo była jednoznaczna z czemś daleko prostszem, naturalniejszem i bardziej potężnem. Jakby to wyrazić? Oznaczała — powiedzmy — obronę jego pięciu zmysłów, biorąc to i w najwęższem i w najrozleglejszem znaczeniu. Myślę że przyznacie mi wkrótce słuszność. Ale gdyśmy tam stali razem na ciemnej werandzie, nie wyrobiłem sobie jeszcze o Falku żadnego zdania — i nie miałem wcale ochoty go sądzić, co jest ze wszechmiar zajęciem jałowem. Prawda przenikała we mnie bardzo wolno.
— Naturalnie nie chodzi mi właściwie o to, żeby grać z panem w karty — rzekłem porozumiewawczym tonem.
Dojrzałem że Falk przesunął ręce po twarzy (podchwyciłem ten niewyraźny ruch, namiętny i pozbawiony znaczenia) — a potem czekał, milcząc cierpliwie. Otworzył usta dopiero gdy przyniesiono światła. Jego mruknięcie miało oznaczać, że „nie umie wcale grać w karty“.
— To tylko taki sposób, żeby Schomberg i tamci durnie trzymali się zdaleka — rzekłem, otwierając talję. — Czy pan słyszał o co nas posądzają, że się kłócimy o dziewczynę? Pan wie naturalnie o kogo. Wstyd mi doprawdy pana pytać, ale czy to możliwe, aby pan mi robił ten zaszczyt i uważał mnie za niebezpiecznego?
Mówiąc to, czułem się bardzo głupio a jednocześnie pochlebiało mi to przypuszczenie, bo istotnie, cóżby jego zachowanie mogło innego oznaczać? Odpowiedź Falka, wypowiedziana jak zwykle półgłosem i beznamiętnie, wyjaśniła że się nie mylę, ale niekoniecznie jest to dla mnie takie pochlebne jak przypuszczam. Otóż uważał mnie za niebezpiecznego nietyle ze względu na dziewczynę co na Hermanna; co się zaś tyczy przypuszczalnej kłótni między nami, zobaczyłem odrazu jakie to słowo jest nieodpowiednie. Nie było między nami żadnej kłótni. Siły przyrody nie są kłótliwe. Nie można się kłócić z wiatrem, który spłatał człowiekowi figla i okrył go śmiesznością, zdmuchując mu z głowy kapelusz na ulicy pełnej ludzi. Falk nie kłócił się ze mną. Kamień, spadający mi na głowę, takżeby się ze mną nie kłócił. Falk porwał się na mnie zgodnie z prawem, które nim rządziło — prawem nie ciążenia lecz samoobrony. Ta interpretacja jest oczywiście dość luźna. Ściśle biorąc, Falk istniał i mógł w dalszym ciągu istnieć, nie żeniąc się wcale. Ale powiedział mi, że mu wciąż trudniej żyć w samotności. Tak. Po upływie pół godziny takeśmy się pokumali, że powiedział mi to swym cichym, obojętnym głosem.
Tyle czasu mniej więcej potrzebowałem aby go przekonać, że nie mignęło mi nawet przez myśl aby żenić się z bratanicą Hermanna. Czy można sobie wyobrazić dziwaczniejsze położenie? A trudno mi przyszło Falka przekonać, gdyż był tak zakochany, że nie umiał sobie wcale wyobrazić aby ktokolwiek mógł pozostać obojętnym dla jego ideału. Zdawał się myśleć, iż każdy mężczyzna mający oczy ku patrzeniu musi pożądać tej wspaniałej obfitości ciała. Ta jego niezachwiana wiara przebijała ze sposobu, w jaki mi się przysłuchiwał, siedząc bokiem do stołu i bawiąc się z roztargnieniem kilku kartami, które mu dałem na chybił trafił. A im głębiej w niego wglądałem, tem więcej rzeczy mi się wyjaśniało. Wiatr chwiał płomieniami świec, a twarz Falka spalona przez słońce, zarośnięta aż po oczy, zdawała się kolejno rozpalać szkarłatem i gasnąć. Widziałem niezwykłą szerokość jego wysokich kości policzkowych, jego prostopadłe rysy, masywne czoło strome jak skała, wyłysiałe u góry, o szeroko odkrytych skroniach. Nie widziałem go nigdy przedtem bez kapelusza a teraz właśnie, jakby rozgrzany moim ferworem, zdjął go i położył ostrożnie na podłodze. Coś szczególnego w kształcie i osadzeniu żółtych oczu nadawało im tę wyzywającą, głuchą siłę, która cechowała jego spojrzenie. Ale twarz była szczupła, poorana zmarszczkami, zniszczona; odkryłem to poprzez gąszcz włosów, jak się odnajduje sękaty kształt pnia zagubiony w gęstem podszyciu. Zarośnięte policzki były zapadłe. Ta koścista głowa pustelnika o kapucyńskiej brodzie tkwiła na ciele Herkulesa. Ale nie na ciele atlety. Herkules według mnie nie był atletą, tylko człowiekiem silnym, wrażliwym na wdzięki kobiece i nie lękającym się znoju. I to samo można powiedzieć o Falku, który był silnym człowiekiem. Niezmiernie był silny, tak jak dziewczyna (skoro muszę łączyć ich w myśli) była nieodparcie pociągająca przez potężny czar ciała i krwi, tkwiący w jej budowie, objętości, postawie — pociągająca przez bezpośredni apel do zmysłów. Otóż Falk, któremu zależało na ludzkiem uznaniu, tchórzył wobec języka Schomberga i wydawał się zupełnie niedostępny dla moich argumentów; to też posunąłem się aż do zapewnienia go, że prędzejbym pomyślał o ożenieniu się z wierną kucharką mojej matki (kochanej staruszeczki), niż z bratanicą Hermanna. Prędzej — zapewniałem z rozpaczą — daleko prędzej, ale jakoś nie wyglądało na to, aby Falk widział coś ubliżającego w takiem twierdzeniu; trwając w sceptycznym bezruchu, zdawał się żywić w głębi ducha argument, że w każdym razie kucharka jest bardzo, bardzo daleko. Muszę dodać, że na chwilę przedtem zrobiłem fałszywy krok, powołując się na swoje zachowanie podczas odwiedzin na pokładzie Djany. Przecież nie usiłowałem nigdy zbliżyć się do dziewczyny, ani mówić do niej, ani nawet patrzeć na nią w znaczący sposób. To jasne jak słońce! Ale ponieważ wyobrażenie Falka o — powiedzmy — zalotach zdawało się polegać właśnie na milczącem przesiadywaniu godzinami w bliskości ukochanego objektu, więc też mój argument wzbudził w nim nieufność. Patrząc wdół na swoje wyciągnięte nogi, chrząknął — jakby chciał powiedzieć: „Wszystko to bardzo pięknie, ale mnie pan oczu nie zamydli“.
Doprowadzony do ostateczności, zapytałem go wreszcie:
— Dlaczego pan nie porozmawia z Hermannem, żeby tę sprawę rozstrzygnąć? — i dodałem z ironją: — Chyba się pan nie spodziewa, że się rozmówię w pana imieniu?
Na to rzekł, jak na niego bardzo głośno:
— A czyby pan to zrobił?
I pierwszy raz podniósł głowę aby spojrzeć na mnie z ciekawością i niedowierzaniem. Podniósł głowę tak gwałtownie, że nie mogłem się mylić. Dotknąłem w nim jakiejś struny. Oceniłem należycie tę pomyślną dla siebie okoliczność, nie śmiąc prawie w nią uwierzyć.
— Ha cóż. Pomówić z… No, oczywiście — ciągnąłem bardzo wolno, śledząc go bacznie, bo — słowo daję — obawiałem się że żartuje. — Może nie z samą panną. Pan wie, ja nie mówię po niemiecku. Ale…
Przerwał mi solennem zapewnieniem, że Hermann ma o mnie jaknajlepszą opinję; i poczułem odrazu, że w tym wypadku trzeba postępować z możliwie największą dyplomacją. Tedy drożyłem się w samą miarę, aby go pociągnąć za język. Falk wyprostował się na krześle, ale jego twarz była niezdolna do wyrażania wzruszeń, tylko źrenice rozszerzyły mu się bardzo widocznie, do tego stopnia że tęczówki wyglądały jak dwa wąskie, żółte pierścienie.
— O tak! Hermann ma doprawdy jaknajwiększy…
— Niech pan weźmie karty do ręki, Schomberg zerka na nas z za rolety! — rzekłem.
Zrobiliśmy kilka ruchów, które mogły uchodzić za partję écarté. Wkrótce niemożliwy plotkarz wycofał się, prawdopodobnie aby tamtym z bilardowego pokoju udzielić wiadomości, że obaj gramy na werandzie jak szaleni.
Nie była to wprawdzie szulerka, ale jednak była to gra; i w trakcie jej czułem, że trzymam w ręku atuty. Stawką było w gruncie rzeczy powodzenie podróży — dla mnie; a co do niego obawiam się że nie miał nic do przegrania. Nasza zażyłość dojrzewała szybko, i już na początku rozmowy zrozumiałem, że zacny Hermann użył mnie za narzędzie. Zdaje się że ten prostoduszny i przebiegły Germanin wygrywał mnie przeciw Falkowi, przedstawiając mię w świetle rywala. Byłem dość na to młody aby zgorszyć się takim fałszem.
— Czy mówił to panu wyraźnie? — spytałem z oburzeniem.
Nie mówił tego wyraźnie. Dawał mu to jednak do zrozumienia, i oczywiście niewiele było potrzeba żeby Falka zaniepokoić; ale zamiast się oświadczyć, przedsięwziął kroki aby usunąć rodzinę z pod mego wpływu. Był najzupełniej otwarty — tak jak jest otwartą dachówka spadająca komuś na głowę. Nie było fałszu w tym człowieku; a kiedy mu winszowałem doskonałości przedsięwziętych przez niego kroków — aż do przekupienia nieszczęsnego Johnsona włącznie — szczerze przeciw temu zaprotestował. Nikogo nie przekupywał. Wiedział że tamten nie weźmie się do pracy, póki będzie miał w kieszeni kilka centów żeby się upić, i naturalnie (powiedział — „naturalnie“) dał mu parę dolarów. Dalej mówił że sam jest marynarzem i przewidywał zgóry, jak się inny marynarz — taki jak ja — zachowa w tym wypadku. Z drugiej zaś strony nie wątpił, że byłoby się to źle dla mnie skończyło. Nie napróżno się tłukł w górę i w dół po tej rzece przez ostatnich siedem lat. Nie okryłoby mnie to wstydem, ale — twierdził z całą pewnością — byłbym wpędził bardzo niefortunnie swój statek na mieliznę dwie mile poniżej Wielkiej Pagody…
A z tem wszystkiem nie miał złej woli. To było wyraźne. W tej chwili decydującej jedynym jego celem było zyskać na czasie — tak sobie to wyobrażam. Wspomniał następnie, że pisał do Hong-Kongu aby mu przysłano trochę biżuterji — prawdziwie ładnej biżuterji. Odbierze ją za dzień lub dwa.
— No więc — rzekłem wesoło — wszystko w porządku. Nie pozostaje panu nic innego, tylko ofiarować pannie klejnoty razem z sercem, i żyć potem w wiecznej szczęśliwości.
Miałem wrażenie, że Falk jest naogół w zgodzie z tym moim projektem, co się tyczy dziewczyny, lecz nagle spuścił powieki. Jeszcze stoi coś na przeszkodzie. Przedewszystkiem to, że Hermann tak bardzo go nie lubi. Co się mnie tyczy, przeciwnie, nie może się mnie dosyć nachwalić. Taksamo i pani Hermann. Falk nie wie dlaczego oboje go tak nie lubią. To ogromnie wszystko utrudnia.
Słuchałem z obojętną miną, czując coraz bardziej i bardziej konieczność dyplomatyzowania. Jego słowa nie były przejrzyste. Należał do tych ludzi, którzy zdają się żyć, czuć, cierpieć w pewnego rodzaju duchowym półmroku. Ale jedno było jasne jak słońce: że uległ czarowi dziewczyny i że owładnęła nim chęć założenia z nią domu. Otóż — mówił dalej — idzie mu o rzecz takiej doniosłości, iż lęka się ją wystawić na niebezpieczną próbę oświadczyn. Przytem wchodzi tu w grę jeszcze coś innego. A że Hermann taki jest na niego zawzięty…
— Rozumiem — rzekłem w zamyśleniu, a tak byłem podniecony swą własną dyplomacją, że czułem jak serce mi wali. — Nie mam nic przeciw wybadaniu Hermanna. Nawet gotów jestem wszystko dla pana zrobić w tym względzie, aby dowieść jak dalece pan się mylił.
Lekkie westchnienie wymknęło mu się z piersi. Przesunął ręce wdół po twarzy, odsłaniając kościste, niezmienione oblicze jakby o skamieniałych tkankach. Cała namiętność była w tych wielkich, brunatnych rękach. Oświadczył że jest zadowolony. Ale wchodzi w grę jeszcze ta druga sprawa. Otóż ze wszystkich ludzi na świecie ja jeden mógłbym nakłonić Hermanna, aby odniósł się do tego rozsądnie! Znam doskonale świat i mam mnóstwo doświadczenia. Sam Hermann to przyznaje. A przytem jestem marynarzem. Falk uważa, że marynarz potrafi najlepiej zrozumieć niektóre rzeczy…
Mówił to, jakby Hermannowie spędzili całe życie w sielskiej wiosce, i jakbym ja jeden — dzięki memu doświadczeniu — umiał się odnieść wyrozumiale i pobłażliwie do pewnych faktów. Taki był skutek mojej dyplomacji. Zaczęło mi się to nagle nie podobać.
— Słuchajno pan — zapytałem wręcz ostrym tonem — czy pan nie ma już gdzie jakiej żony w ukryciu?
Ból i wstręt — z jakiemi zaprzeczył — były bardzo uderzające. Czyż nie mogę tego zrozumieć, że on jest równie godzien szacunku jak każdy z tutejszych białych, zarabiających uczciwie na życie? Widać cierpiał nad mojem podejrzeniem, a nizki półton głosu nadawał jego zapewnieniom coś bardzo przejmującego. Zawstydził mię na chwilę, ale wbrew mojej dyplomacji, zaczynało się we mnie budzić sumienie, jak gdyby pomyślny wynik tego matrymonialnego przedsięwzięcia doprawdy ode mnie zależał. Udając coś dosyć gorliwie, można dojść do tego że się we wszystko uwierzy — byleby to było coś dla nas pochlebnego. A ja udawałem bardzo gorliwie, ponieważ wciąż dążyłem do tego, aby mi Falk bezpiecznie statek wyholował. Ale — przez sumienność czy też głupotę — nie mogłem się powstrzymać od napomknięcia o sprawie Vanlo.
— Pan dość nieładnie wtedy postąpił. Może nie? — ośmieliłem się powiedzieć, bowiem logika naszego postępowania jest zawsze na łasce ciemnych i nieprzewidzianych popędów.
Rozszerzone źrenice Falka zsunęły się z mojej twarzy, spoglądając ku oknu z pewnego rodzaju wściekłością pomieszaną z lękiem. Słyszeliśmy zza rolet powtarzający się ciągle dźwięk kości słoniowej, wesoły gwar wielu głosów i głęboki, męski śmiech Schomberga.
— Więc ta stara pleciucha, ten przeklęty hotelarz nigdy już, nigdy nie zostawi mnie w spokoju! — wykrzyknął Falk. — No więc tak! To się stało przed dwoma laty.
Okazało się, że kiedy przyszło co do czego, Falk nie mógł się zdobyć na to aby zaufać Fredowi Vanlo — który nie był marynarzem, a przytem robił wrażenie trochę głupawego. Nie mógł mu zaufać, ale żeby zatkać mu gębę, pożyczył Fredowi na zapłacenie wszystkich długów przed wyjazdem. Bardzo mię to zdumiało. Więc mimo wszystko Falk nie mógł być takim skąpcem. Tem lepiej dla dziewczyny. Siedział przez chwilę, milcząc, potem wziął do ręki kartę i rzekł, patrząc na nią:
— Niech pan nic złego o mnie nie myśli. To był wypadek. Spotkało mnie raz nieszczęście.
— Więc na miłość boską niech pan nic o tem nie mówi.
Z chwilą gdy mi się te słowa z ust wymknęły, wydało mi się że powiedziałem coś niemoralnego. Falk potrząsnął głową. On to musi powiedzieć. Wypada aby krewni panny o tem wiedzieli. A mnie przyszło na myśl, że gdyby panna Vanlo nie miała trzydziestki, i gdyby klimat nie podkopał jej zdrowia, Falk byłby uznał iż może się zwierzyć przed Fredem Vanlo. Postać bratanicy Hermanna stanęła mi w oczach, wspaniale młodzieńcza, tryskająca hojną siłą i bogactwem bujnych kształtów. Dziewczęca ta postać o potężnej i nieskalanej żywotności musiała krzyczeć głośno o życiu do tego mężczyzny, podczas gdy biedna panna Vanlo umiała tylko śpiewać sentymentalne piosenki, brzdąkając na fortepianie.
— A ten Hermann nienawidzi mnie, wiem o tem! — zawołał półgłosem w nagłym przypływie niepokoju. — Muszę im to powiedzieć. Wypada aby wiedzieli. Pan chyba też tak myśli.
Potem zaczął szeptać, napomykając tajemniczo o konieczności pewnych specjalnych domowych urządzeń. Choć pobudził moją ciekawość, nie miałem już ochoty wysłuchiwać żadnych jego zwierzeń. Bałem się aby mi nie opowiedział czegoś takiego, coby mi mogło zohydzić przybraną rolę swata — mimo jej całej nierealności. Zdawałem sobie sprawę, że Hermannowie daliby mu dziewczynę z pocałowaniem ręki, i — powstrzymując się od parsknięcia mu śmiechem w twarz — oświadczyłem że potrafię bezwzględnie wyperswadować Hermannowi antypatję do niego, Falka.
— Jestem pewien że mi się to uda — rzekłem. Falk wyglądał na bardzo zadowolonego.
Wstaliśmy; ani jedno słowo nie padło w sprawie holowania! Ani jedno! Stawka była wygrana i honor ocalony. O błogosławiony biały bawełniany parasolu! Podaliśmy sobie ręce, i właśnie powstrzymywałem się z trudnością od puszczenia się w taniec radości, gdy Falk zawrócił, przeszedł wielkiemi krokami przez całą długość werandy i rzekł podejrzliwie:
— Ale panie kapitanie, ja mam pańskie słowo? Pan — pan — mnie nie zawiedzie?
O nieba! Jakże on mnie nastraszył. W jego podejrzliwym tonie było coś rozpaczliwego i groźnego. Zadurzony osioł. Ale stałem na wysokości zadania.
— Kochany panie — rzekłem, zaczynając kłamać tak gładko i z taką czelnością, że zdziwiło mnie to nawet w owej chwili — zwierzenie za zwierzenie. (Wcale mi się nie zwierzał). Muszę panu powiedzieć, że jestem już zaręczony z niezmiernie uroczą panną w kraju, więc — rozumie pan…
Chwycił moją rękę i zgniótł ją w miażdżącym uścisku.
— Niech mi pan wybaczy. Czuję, że z każdym dniem trudniej mi żyć samotnie…
— Rybami i ryżem — przerwałem złośliwie, chichocząc ze zdenerwowania, jak po uniknięciu niebezpieczeństwa.
Puścił moją rękę, jakby rozpaliła się nagle do czerwoności. Nastała chwila głębokiego milczenia; rzekłbyś że stało się coś nadzwyczajnego.
— Obiecuję panu uzyskać zgodę Hermanna — wybełkotałem nareszcie, i wydało mi się niepodobieństwem, aby nie przejrzał nawylot tej oszukańczej obietnicy. — Jeśli coś jeszcze stanie na przeszkodzie, będę się starał panu dopomóc — ustępowałem w dalszym ciągu, czując się jakby pokonany i pognębiony — ale i pan ze swej strony musi zrobić wszystko, co tylko się da.
— Spotkało mię raz nieszczęście — mruknął obojętnie, i odwróciwszy się, odszedł, stąpając powoli i ciężko po podłodze z desek, jakby miał nogi podkute żelazem.
Lecz następnego ranka poczynał sobie dość ochoczo jako człowiek-statek — istota złożona, na którą składały się pluski i krzyki, krzątanina bezczelnych majtków na pokładzie i spokojne, dumne spojrzenie milczącego popiersia u góry. Przyjechał po nas najniepotrzebniej w świecie o niemożliwej godzinie, a była już prawie jedenasta rano, gdy nas przyciągnął na odległość liny od statku Hermanna. W dodatku zrobił to bardzo źle, śpiesząc się, i o włos byłby minął obszar dobrego gruntu kotwicznego, a to wszystko z powodu że spostrzegł na rufie bratanicę Hermanna. Ja ją także spostrzegłem i prawdopodobnie w tej samej chwili. Ujrzałem skromną, gładką wspaniałość płowej główki, krągłe kształty obleczone w popielatą dziewczęcą suknię w rzucik, którą wypełniała tak idealnie, tak zadawalająco, czarując niezawodnie pewnemi linjami — istna nimfa Djany łowczyni. A Djana-okręt o wysokich bokach, solidny jak jaka instytucja, leżał na gładkiej powierzchni wody — najmniej interesujący i najszanowniejszy statek pod słońcem, pożyteczny i brzydki, oddany pielęgnowaniu domowych cnót, jak pierwszy lepszy sklep kolonjalny na lądzie. Falk odpłynął natychmiast, bo czekała na niego jakaś robota. Miał wrócić wieczorem.
Przepłynął tuż obok nas, bardzo wolno, bez okrzyknięcia się. Bełkot kół, odbijając się od kamiennych wysepek jak od rozwalonych ścian rozległej areny, napełniał kotwowisko chaotycznym klekotem, nakształt potężnych, wolnych oklasków. Zrównawszy się ze statkiem Hermanna, Falk zatrzymał maszyny; głębokie milczenie panowało nad skałami, wybrzeżem i morzem, gdy zdjął kapelusz przed nimfą w szarej perkalowej sukni. Porwałem za lornetkę, i mogę zaręczyć że dziewczyna nie poruszyła się wcale, gdy stała tam u poręczy, kształtna i wyprostowana, trzymając jedną ręką linę na poziomie swej głowy; a holownik sunął przed nią zwolna wraz z głębokim hołdem mężczyzny. Ta scena miała dla mnie olbrzymie znaczenie; poczułem że jestem świadkiem uroczystych oświadczyn. Losy były rzucone. Po takiej manifestacji Falk już się nie mógł wycofać. I pomyślałem, że teraz jest mi już wszystko jedno. Nagle komin wyrzucił kłęby czarnego dymu, szalony wir kół wybuchnął dziwacznym, pośpiesznym klekotem, i holownik wypadł z pustej areny. Skaliste wysepki leżały na morzu jak stosy jakichś cyklopicznych ruin na równinie; stonogi i skorpiony czaiły się pod kamieniami; nigdzie nie było widać ani źdźbła trawy, ani jednej jedynej jaszczurki wygrzewającej się w słońcu na głazie nadbrzeżnym. Gdy spojrzałem znów na statek Hermanna, dziewczyny nie było już na pokładzie. Nie mogłem odkryć najdrobniejszej centki ptaka na olbrzymiem niebie, a płaskość lądu zlewała się z płaskością morza aż po nagą linję horyzontu.
To tło złączyło się dla mnie nazawsze z wiadomością o nieszczęściu Falka. Znalazłem się tam naskutek dyplomatycznych zabiegów, a teraz miałem tylko czekać sposobnej chwili aby objąć rolę ambasadora. Moja dyplomacja osiągnęła dobre wyniki; okręt mój był zabezpieczony; stary Gambril prawdopodobnie wyżyje; słaby odgłos uderzeń młotka dochodził od czasu do czasu z pokładu Djany. W czasie popołudnia spoglądałem niekiedy na stary, przytulny okręt, wierną piastunkę Hermannowego potomstwa, lub też ziewałem w kierunku odległej świątyni Buddy — wyglądającej jak samotny pagórek na równinie — gdzie wygoleni kapłani żywią myśli o tem Unicestwieniu, które jest godną nagrodą nas wszystkich. Nieszczęście! Spotkało go raz nieszczęście. No, w stosunku do całego życia nie jest to jeszcze tak źle. I jakiż u djabła mógł być rodzaj tego nieszczęścia? Przypomniało mi się iż znałem już raz człowieka, który oświadczył mi że przed laty stał się ofiarą nieszczęścia; ale to nieszczęście — którego skutki zdawały się nieodwołalne (wyglądał jakby nie miał grosza przy duszy) otóż nieszczęście to nie różniło się niczem od złamania wiary, gdy było je bezstronnie rozpatrzyć. Czyżby to mogło być coś w tym rodzaju? Ale wydawało mi się wręcz niemożliwe, aby Falk chciał mówić o czemś podobnem właśnie ze swym przyszłym — powiedzmy — teściem, a przytem miałem dziwne uczucie, że wygląd Falka nie harmonizuje z tego rodzaju przewinieniem. Podobnie jak w bratanicy Hermanna uderzał głęboki, fizyczny czar kobiecości, wielka postać jej wielbiciela uosabiała w mojem pojęciu twardą, prostą męskość; czuło się że mógłby zabić, ale nigdy zniżyć się do oszustwa. To się rzucało w oczy. Mógłbym z równą słusznością podejrzewać dziewczynę o krzywy kręgosłup.
Spostrzegłem się że słońce zachodzi. Dym z holownika unosił się hen daleko u ujścia rzeki. Trzeba już było wejść w rolę ambasadora; przypuszczałem że układy nie będą trudne, bylem tylko nie dał nic poznać po sobie. Wszystko to wyglądało zbyt dziwacznie i bezsensownie, osądziłem więc że będzie najlepiej, jeżeli przybiorę ton pełen powagi. Ćwiczyłem się w nim już po drodze, jadąc łódką, ale z chwilą gdy się znalazłem na pokładzie Djany, ogarnęła mię nieśmiałość wprost niepojęta. Natychmiast po przywitaniu Hermann zapytał skwapliwie, czy aby Falk nie wspominał o znalezieniu białego parasola.
— Sam go panu zaraz przyniesie — rzekłem bardzo uroczyście. — A tymczasem poruczył mi pośrednictwo w ważnej sprawie, i prosi o przychylne jej rozpatrzenie. Jest zakochany w pańskiej siostrzenicy…
— Ach so! — syknął z gniewem, który zmienił moją udaną powagę w najszczerszy niepokój. Co znaczył ten ton? Mówiłem spiesznie dalej:
— Pragnie, oczywiście za pańskiem zezwoleniem, prosić ją aby została jego żoną, zaraz — to znaczy zanim państwo stąd odjedziecie. Pomówiłby o tem z konsulem.
Hermann usiadł i zaczął gwałtownie palić. Strawił z pięć minut na tych rozmyślaniach pełnych wściekłości, aż wreszcie, wyjąwszy z ust długą fajkę, wybuchnął gorącą filipiką przeciwko Falkowi — przeciw jego chciwości, głupocie („człowiek który ledwie potrafi odpowiedzieć „tak“ albo „nie“ na najzwyklejsze pytanie“) — przeciw jego oburzającemu traktowaniu wszystkich okrętów w porcie (ponieważ wie że są zdane na jego łaskę i niełaskę) i — przeciw jego sposobowi chodzenia, który to sposób — według Hermanna — wykazuje wprost nieznośną zarozumiałość. O szkodach wyrządzonych Djanie oczywiście też nie zapomniał, i wogóle wszystko co Falk mówił czy robił (aż do poczęstunku w hotelu włącznie) zdawało się być kamieniem obrazy. „Ośmielił się“ wciągnąć jego (Hermanna) do tej kawiarni; jakby jakikolwiek poczęstunek mógł powetować stratę czterdziestu siedmiu dolarów i pięćdziesięciu centów wydanych na samo drzewo — nie licząc dwóch dni pracy cieśli. Hermann nie będzie naturalnie dziewczynie przeszkadzał. Wraca z rodziną do Niemiec, gdzie się roi od ubogich dziewcząt.
— On bardzo jest zakochany — oto wszystko co znalazłem do powiedzenia.
— Tak! — zawołał. — Doprawdy, czas był ostatni; wszyscy na wybrzeżu gadali o nas już kiedy byłem tu poprzednim razem, a także i teraz. Przychodził na statek co wieczór, zawracał dziewczynie głowę i nic nie mówił. Cóż to jest za postępowanie?
Siedem tysięcy dolarów, które ten drab miał zawsze na języku, nie usprawiedliwiały w opinji Hermanna podobnego zachowania. Co więcej, nikt owych dolarów nigdy nie widział. On sam (Hermann) wątpi poważnie czy tam jest siedem tysięcy centów, a holownik z pewnością zadłużony jest w firmie Siegersa aż do szczytu komina. Ale niech tam. Nie będzie dziewczynie przeszkadzał. Falk tak jej głowę zawrócił, że w ostatnich czasach zrobiła się do niczego. Bez pomocy ciotki nie potrafi nawet dzieci do łóżka położyć. Bardzo to źle dla dzieci; zrobiły się nieposłuszne, a wczoraj trzeba było dać Gustawowi w skórę.
Widocznie i za to czynił Falka odpowiedzialnym. I patrząc na ociężałą, nalaną, dobroduszną twarz mojego Hermanna, wiedziałem iż musiał się zdobyć na ten wysiłek dopiero pod wpływem wielkiego rozjątrzenia i stąd zapewne bił bardzo mocno, a będąc tłustym, był zły że musi to robić. Jakim sposobem Falk zdołał zawrócić dziewczynie głowę, to było trudniejsze do zrozumienia. Prawdopodobnie Hermann będzie to wiedział. A czyż przedtem nie było to samo z panną Vanlo? Nie wchodziły tu w grę aksamitne słówka Falka lub subtelny urok jego obejścia; tego co nazywamy „manierami“ nie miał więcej od zwierzęcia — które jednak skądinąd nigdy nie jest, i nie może być ordynarne. Więc należało to przypisać jego wyglądowi, który uderzał nadmiarem męskości, tak jak jego broda uderzała nadmierną bujnością; męskość ta była podobna do nieustannej srogości. Przebijała nawet z jego sposobu wyciągania się na krześle. Nie chciał nikogo urazić, ale jego obejście było nacechowane czemś w rodzaju szczerego lekceważenia w stosunku do cudzej drażliwości; człowiek wysoki na siedem stóp i sześć cali, a przytem obracający się w świecie karłów, zachowywałby się tak samo z całą prostotą, nie chcąc wcale być nieuprzejmym. Ale wśród ludzi mniej więcej wzrostu Falka, to jego szczere korzystanie ze swej przewagi — w takich sprawach naprzykład jak okropne rachunki za holowanie — było często powodem bezsilnego zgrzytania zębami. Przy głębszem zastanowieniu bezwzględność Falka wydawała się niekiedy groźna. Był dziwną bestją. Ale może kobiety to lubią. Warto było doprawdy go oswoić, i sądzę że każda kobieta w głębi serca uważa się za poskromicielkę dziwnych bestyj.
Hermann wstał porywczo aby zanieść nowinę żonie. Ledwie zdążyłem go chwycić za spodnie, w chwili gdy szedł ku drzwiom kabiny. Prosiłem żeby poczekał, aż Falk pomówi z nim osobiście. O ile zrozumiałem, pozostała do omówienia jeszcze jakaś drobna sprawa.
Usiadł natychmiast z powrotem, pełen podejrzeń.
— Cóż to za sprawa? — rzekł kwaśno. — Dość mam już jego głupstw. Nie pozostało nic do omówienia i on to wie bardzo dobrze; dziewczyna nie ma złamanego szeląga. Przyjechała do nas w jednej jedynej sukienczynie po śmierci mego brata, a ja mam małe dzieci.
— To nie może być nic w tym rodzaju — zawyrokowałem. — On jest rozkochany na umór w pańskiej siostrzenicy. Nie wiem dlaczego przedtem się nie oświadczył. Słowo daję, chyba się bał utracić szczęście siadywania blisko niej na pańskiej rufie.
Dałem Hermannowi do zrozumienia, że mojem zdaniem miłość Falka jest taka wielka, iż staje się w pewnem znaczeniu tchórzliwą. Wielka namiętność ma skutki nieobliczalne. Wiadomo że może mężczyznę onieśmielić. Ale Hermann patrzył na mnie jak gdybym bredził bez sensu, a zmierzch szybko gęstniał.
— Pan nie wierzy w potęgę namiętności, co, kapitanie? — rzekłem wesoło. — Potężny strach daje odwagę nawet przypartemu do muru szczurowi. Falk jest przyparty do muru. Weźmie ją z waszych rąk w jednej sukienczynie, tak jak do was przyszła. A po dziesięciu latach służby to wcale niezły interes — dodałem.
Daleki od obrazy, przybrał z powrotem minę pełną obywatelskiej cnoty. Nagła noc spadła na niego w chwili, gdy patrząc flegmatycznie wzdłuż pokładu, przytykał do grubych warg wygięty ustnik cybucha, i odejmował go, wypuściwszy kłąb dymu. Noc spadła na niego i zakryła z pośpiechem bokobrody, okrągłe oczy, nalaną, bladą twarz, tłuste kolana i obszerne, płaskie pantofle na patrjarchalnych nogach. Tylko krótkie ramiona w porządnych białych rękawach od koszuli pozostały bardzo widoczne; opierał się na nich, jak leżąca na brzegu foka na płetwach.
— Falk nie chciał się ze mną porozumieć co do naprawy uszkodzeń. Powiedział żeby się naprzód przekonać, ile drzewa będzie potrzeba, a potem się zobaczy — rzekł Hermann; splunął spokojnie w ciemności, i zaraz potem posłyszeliśmy łoskot kół holownika. Wśród spokojnej nocy nic nie maluje lepiej dzikiego i ślepego pośpiechu, niż szybki odgłos wydawany przez koła parowca, który młóci wodę, płynąc przez spokojne morze; i zdawało się że Falk dąży ku swemu losowi, naglony przez niecierpliwe, namiętne pragnienie. Obroty maszyn były widać doprowadzone do ostatecznych granic szybkości. Posłyszeliśmy że koła zwolniły wreszcie tempo, i biały kadłub holownika ukazał się, sunąc na tle czarnych wysepek, jednocześnie zaś rozległo się ze wszystkich stron jakby powolne i rytmiczne klaskanie tysięcy rąk. Ustało nagle, chwilę przedtem nim Falk statek zatrzymał. Po jednorazowym, nagłym plusku nastąpił przeciągły grzechot żelaznych ogniw biegnących przez kluzę. Potem uroczysta cisza zaległa przystań.
— Falk będzie tu wkrótce — mruknąłem i czekaliśmy na niego bez słowa. Tymczasem podniosłem oczy, wpatrując się w blask wyniosłego nieba nad szczytami masztów Djany. Mnóstwo gwiazd ustawionych w kępki, rzędy, linje, masy, grupy, błyszczało zgodnie razem, a nieliczne gwiazdy samotne, świecąc oddzielnie w pośrodku czarnych plam, zdawały się należeć do jakiegoś wyższego gatunku i błyszczeć z niewygasłą mocą. Wielkie, śpieszne kroki rozległy się wzdłuż pokładu; wysokie nadburcia Djany znaczyły się głębszą ciemnością. Wstaliśmy szybko z krzeseł, a Falk ukazał się, wszystek biały, i stanął.
Nikt się z początku nie odzywał, jakby nas ogarnęło zmieszanie. Przybycie Falka pełne było ognia, lecz biała jego postać o niewyraźnym kształcie i bez twarzy majaczyła przed nami niby człowiek ze śniegu.
— Kapitan powiedział mi właśnie… — rzekł Hermann naturalnym, przyjaznym tonem, na co Falk zaśmiał się cicho i nerwowo. Zaczął mówić swym zwykłym, równym, zniżonym głosem, chłodno i niedbale; lecz potężne wzruszenie sprawiało że mówił bez związku. Pragnął zawsze domowego ogniska. Trudno żyć samemu, chociaż on nie był odpowiedzialny. Jest domatorem; miał różne trudności; ale odkąd zobaczył bratanicę Hermanna, przekonał się że samotne życie stało się dla niego niemożliwe.
— Powtarzam — niemożliwe — rzekł bez nacisku, tylko z bardzo nieznaczną pauzą między tymi wyrazami, lecz słowa jego zapadły we mnie z siłą jakiejś nowej myśli.
— Nic jej jeszcze nie mówiłem — zauważył spokojnie Hermann. Falk odpowiedział:
— To dobrze. Naturalnie. Tak wypada. — Zupełna szczerość jest konieczna — zwłaszcza gdy człowiek się żeni. Hermann zdawał się słuchać uważnie, ale schwycił pierwszą lepszą sposobność aby poprosić nas do kabiny.
— Ale, ale, panie Falk — rzekł niewinnie gdyśmy wchodzili — koszt drzewa wyniesie nie mniej niż czterdzieści siedem dolarów i pięćdziesiąt centów.
Falk, zdejmując czapkę, zatrzymał się we drzwiach.
— Innym razem — rzekł, a Hermann trącił mnie gniewnie łokciem — nie wiem dlaczego. Dziewczyna siedziała sama w kajucie, w pewnej odległości od stołu i szyła. Falk stanął u wejścia jak wryty. Bez słowa, bez gestu, bez najlżejszego pochylenia kościstej głowy, jedynie siłą niemej wyrazistości swych oczu, zdawał się kłaść do jej stóp herkulesową swą postać. Ręce dziewczyny opadły zwolna na kolana; podniósłszy jasne oczy, ogarnęła go od stóp do głów łagodnem, promiennem spojrzeniem niby leniwą, bladą pieszczotą. Usiadł, bardzo rozgorączkowany; dziewczyna szyła dalej ze spuszczoną głową; jej szyja bardzo była biała w świetle lampy. Falk ukrył twarz w dłoniach i wzdrygnął się zlekka. Zsunął ręce po policzkach aż do brody, a jego odsłonięte oczy zadziwiały mię natężonym i błędnym wyrazem — wyglądał jakby połknął porządny łyk alkoholu. Wyraz ten minął z chwilą gdy Falk zaczął mówić, zobowiązując nas do dyskrecji. Właściwie to wszystko mu jedno, tylko nie lubi aby go brano na języki. A ja przypatrywałem się włosom dziewczyny, tym cudnym, wspaniałym, królewskim włosom, splecionym ciasno w jeden zdumiewający, dziewczęcy warkocz. Gdy odwracała kształtną głowę, poruszał się sztywno na jej plecach tam i z powrotem. Cienki perkalowy rękaw przylegał niby skóra do nieskazitelnej krągłości ramienia, a suknia obciągająca piersi zdawała się pulsować jak żywa tkanka od bijącej z ciała żywotnej siły. Jakże piękną była jej cera, i miękki zarys policzka, i drobna, zaokrąglona koncha różanego ucha! Trzymała igłę, podnosząc mały palec; wydało mi się to trwonieniem sił, że ta dziewczyna szyje — wiecznie szyje — podnosząc rękę tym pracowitym, dokładnym ruchem, powtarzającym się wiecznie na wszystkich oceanach, pod każdem niebem, w niezliczonych portach. I nagle usłyszałem głos Falka, oświadczający że nie mógłby poślubić kobiety, któraby nie wiedziała o pewnym fakcie z jego życia, fakcie który się wydarzył przed dziesięciu laty. Był to wypadek. Nieszczęśliwy wypadek, który wywrze pewien wpływ na ich tryb domowy, ale gdy zostanie raz wyjawiony, będzie można już nigdy o nim nie wspominać, aż do końca wspólnego życia.
— Chciałbym aby moja żona mię rozumiała — rzekł Falk. — Ten wypadek mnie unieszczęśliwił.
I jakżeby mógł to przemilczeć, mówił dalej, może przez długie lata współżycia? Przemyślał to wszystko gruntownie. Żona musi o tem wiedzieć. Więc dlaczego nie odrazu? Liczy na dobroć Hermanna, na to że Hermann przedstawi tę sprawę w najkorzystniejszem świetle. A twarz Hermanna, z początku zaciekawiona, nabrała bardzo kwaśnego wyrazu. Rzucił mi ukradkiem pytające spojrzenie. Potrząsnąłem głową na znak że nic nie rozumiem. Niektórzy myślą, mówił Falk, że takie przejście zmienia człowieka na resztę życia. On tego nie uważa. To było ciężkie, okropne, niepodobna o tem zapomnieć, ale Falk nie znajduje aby był gorszym człowiekiem niż przedtem. Tylko zdaje mu się że mówi teraz często przez sen… Zacząłem wreszcie myśleć że zabił kogoś wypadkiem; może przyjaciela, może własnego ojca; a Falk ciągnął dalej, iż wiemy prawdopodobnie że nigdy nie jada mięsa. Mówił wciąż po angielsku, oczywiście ze względu na mnie.
Zachwiał się na krześle i pochylił ciężko naprzód.
Dziewczyna nawlekała igłę, podniósłszy ręce do bladych oczu. Spojrzał na nią; potężny jego tors rzucił cień na stół, zbliżając ku nam szerokie barki, gruby kark, i tę nieodpowiednią do jego postaci twarz pustelnika spalonego na puszczy, zapadłą i chudą, jakby od nadmiernego czuwania i postów. Imponująca broda spływała mu na piersi i ginęła między dwojgiem brunatnych rąk ściskających krawędź stołu, a uporczywe spojrzenie, pociemniałe od rozszerzonych źrenic, było przykuwające.
— Wyobraźcie sobie państwo — rzekł zwykłym głosem — że jadłem ludzkie mięso.
Zdołałem tylko wykrzyknąć zcicha: „Aha!“ gdyż wszystko mi się wyjaśniło. Lecz Hermann, ogłuszony zbyt silnym wstrząsem, mruknął:
— Himmel! Dlaczego?
— To było dla mnie straszne nieszczęście — rzekł Falk miarowo półgłosem. Dziewczyna, nieświadoma naszej rozmowy, szyła dalej. Hermannowej nie było, siedziała w innej kajucie przy Lenie, która miała gorączkę, lecz Hermann podniósł gwałtownie obie ręce. Haftowana czapeczka spadła mu z głowy; w mgnieniu oka potargał sobie włosy w najdziwaczniejszy sposób. Usiłował coś powiedzieć; zdawało się że z każdą chwilą oczy wyłażą mu bardziej z orbit; głowa wyglądała jak wiecheć. Zabrakło mu tchu, zaczął chwytać ustami powietrze, przełknął ślinę i zdołał wykrzyknąć tylko jedno słowo:
— Zwierzę!
Od tego momentu aż do chwili gdy Falk wyszedł z kajuty, dziewczyna nie odrywała od niego wzroku, złożywszy ręce na kolanach na swej robocie. Oczy Bogu ducha winnego Falka miotały się po kabinie, starając się tylko ominąć widok szalejącego Hermanna. Kapitan Djany wyglądał śmiesznie, a stawał się prawie straszny wskutek milczenia wszystkich obecnych. Był to widok godny pogardy, a stawał się przerażającym wskutek nieprzepartego wstrętu Hermanna do owego okropnego zwierzenia, które go nagle spotkało, przynosząc wiadomość o fakcie tego rodzaju. Chodził wielkim krokiem po kajucie i dyszał ciężko. Jakże Falk śmiał przyjść do niego z czemś podobnem? Czy wyobraża sobie, że można mu pozwolić na przebywanie w tej samej kajucie, gdzie mieszkają jego, Hermanna, żona i dzieci? Powiedzieć bratanicy! Falk spodziewa się, że on, Hermann, powie to swojej bratanicy! Córce własnego brata! To bezwstydne! Czy słyszałem kiedy o podobnej bezczelności? — zwrócił się do mnie.
— Ten człowiek powinien zejść ludziom z oczu, zamiast…
— Przecież to jest dla mnie wielkie nieszczęście. Przecież to jest dla mnie wielkie nieszczęście — wykrzykiwał Falk od czasu do czasu.
Ale Hermann biegał wciąż, obijając się często o rogi stołu. W końcu zgubił pantofel; skrzyżowawszy ramiona na piersiach, podszedł z jedną nogą w pończosze bardzo blisko do Falka i zapytał, czy sobie wyobraża że jest gdziekolwiek na ziemi kobieta dość na to opuszczona, aby wiązać się z podobnym potworem? Czy Falk tak myśli? Czy może doprawdy tak myśleć? Starałem się go powstrzymać. Wyrwał mi się z rąk; znalazł swój pantofel, i usiłując go włożyć, piorunował dalej, stojąc na jednej nodze — a tymczasem Falk siedział z twarzą nieporuszoną i odwróconemi oczyma, trzymając potężną swą brodę w obszernej dłoni.
— Więc powinienem był umrzeć? — rzekł w zadumie. Położyłem mu rękę na ramieniu.
— Odejdź pan — szepnąłem rozkazująco, bez żadnej wyraźnej przyczyny, prócz tej że pragnąłem położyć koniec wstrętnemu hałasowi. — Odejdź pan.
Patrzył przez chwilę badawczo na Hermanna, nim ruszył się z miejsca. Wyszedłem za nim z kajuty aby go odprowadzić. Ale zatrzymał się na rufie.
— To jest moje nieszczęście — rzekł spokojnym głosem.
— Pan postąpił idjotycznie, wyjeżdżając z tem w podobny sposób. Przecież codzień się takich zwierzeń nie słyszy.
— O co temu człowiekowi chodzi? — rozważał ściszonym basem. — Ktoś musiał umrzeć — ale dlaczegóż ja?
Stał przez chwilę nieruchomo w ciemnościach — milczący, prawie niewidzialny. Nagle przycisnął mi łokcie do boków. Czułem się zupełnie bezsilny w jego ramionach. Drgający głos szeptał mi do ucha:
— To gorsze od głodu. Kapitanie, czy pan wie co to znaczy? A ja wówczas mogłem zabić — albo zostać zabitym. Czemuż ten lewar nie zmiażdżył mi czaszki przed dziesięciu laty! A teraz muszę żyć. Bez niej. Czy pan to rozumie? Może przez wiele lat. Ale jak? Co mam począć? Gdybym był sobie pozwolił spojrzeć na nią raz jeden, byłbym ją porwał w oczach tego człowieka — o tak.
Poczułem że mnie uniósł z pokładu, potem puścił mię nagle; zatoczyłem się wtył, oszołomiony i obolały. Cóż to za człowiek! Zapanowała cisza; Falk odszedł. Posłyszałem głos Hermanna rozprawiający w kajucie i skierowałem się tam.
Z początku nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa, ale zobaczyłem że Hermannowa — która posłyszała hałas i weszła do kajuty ze zdziwieniem i łagodnem niezadowoleniem malującem się wyraźnie na twarzy — ujawnia teraz głębokie, bezradne wzburzenie. Mąż przywitał ją potokiem gardłowych słów; oparła się natychmiast ręką o gródź, żeby nie upaść, drugą zaś chwyciła się za luźną suknię na piersi. Hermann przemawiał do obu kobiet z niezwykłą gwałtownością; kawał koszuli zwieszał mu się z za pasa; tupał, zwracając się od jednej do drugiej; czasem wyrzucał w górę oba ramiona, wprost nad potarganą głową, i trzymał je w tej pozycji, wygłaszając ustęp swego oskarżenia; to znów krzyżował gwałtownie ręce na piersiach, albo też syczał z gniewu, garbiąc się i wysuwając głowę naprzód. Dziewczyna płakała.
Nie zmieniła pozy. Z jej spokojnych oczu, które utkwiła bacznie we drzwiach, odprowadziwszy wychodzącego Falka, płynęły szybkie, gęste łzy na jej ręce, na robotę leżącą na kolanach, ciepłe i łagodne jak deszcz wiosenny. Płakała, nie krzywiąc się wcale, bezgłośnie — bardzo wzruszająca, bardzo spokojna, z litością raczej niż bólem na twarzy, jak się płacze ze współczucia, nie ze zmartwienia, a przed nią Hermann perorował. Pochwyciłem kilka razy słowo „Mensch“, człowiek, a także „fressen“, który to wyraz wyszukałem potem w słowniku. To znaczy „pożreć“. Hermann zdawał się prosić dziewczynę o jakąś odpowiedź; chwiał się na nogach. Siedziała, milcząc, bez ruchu, wreszcie jego wzburzenie i ją ogarnęło; złożyła dłonie, wydatne jej wargi rozchyliły się, ale żaden dźwięk z nich nie wyszedł. Hermann zaczął jej piskliwie wymyślać, ramiona jego chodziły jak skrzydła wiatraka — nagle pogroził jej grubą pięścią. Wybuchnęła głośnem łkaniem. Hermann jak gdyby osłupiał.
Pani Hermann podbiegła ku nim, papląc prędko. Obie kobiety rzuciły się sobie na szyję; Hermannowa objęła wpół dziewczynę aby ją wyprowadzić z kajuty. Z oczu pani Hermann łzy ciekły poprostu strumieniem, zalewając całą twarz. Odwróciła ku mnie głowę i potrząsnęła nią przecząco, do dziś dnia nie wiem dlaczego. Głowa dziewczyny opadła ciężko na ramię Hermannowej. Znikły razem we drzwiach.
Hermann usiadł i wpatrzył się w podłogę.
— Nie wiemy wśród jakich okoliczności to się stało — ośmieliłem się przerwać milczenie. Odparł mi cierpko, że wcale ich poznawać nie pragnie. Według jego zapatrywań żadne okoliczności nie mogą usprawiedliwić zbrodni — i to takiej zbrodni. To są ogólnie ustalone pojęcia. Obowiązkiem ludzkiej istoty jest umrzeć z głodu. I dlatego Falk jest bestją, zwierzęciem; nikczemnem, lichem, podłem, godnem pogardy, bezwstydnem i podstępnem. Oszukiwał go już od zeszłego roku. Jednak on, Hermann, skłonny jest myśleć, że Falk musiał dostać nagle bzika; bo żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie przyznałby się bez potrzeby, bez żadnej zrozumiałej przyczyny, bez najmniejszego względu na godność i spokój ducha innych — nie przyznałby się do tego że pożerał ludzkie mięso.
— I poco było to mówić? — krzyknął. — Kto go się o to pytał?
To jest dowód brutalności Falka, który w gruncie rzeczy postąpił egoistycznie, sprawiając jemu (Hermannowi) wiele zmartwienia. Hermann byłby wolał nie wiedzieć, że takie nieczyste stworzenie pieściło się często z jego dziećmi. Dalej wyraził nadzieję, że nic o tem wszystkiem na lądzie nie powiem. Nie byłoby mu przyjemnie, gdyby się rozeszło że pozostawał w zażyłych stosunkach ze zjadaczem ludzkiego mięsa — zwykłym ludożercą. Co się tyczy sceny, którą Hermann zrobił Falkowi (a którą ja uważałem za zupełnie niepotrzebną), ani myślał zadawać sobie gwałt i powściągać się dla człowieka, który bierze się do asystowania i zawracania głowy dziewczętom, wiedząc doskonale że żadna przyzwoita, gospodarna dziewczyna nie mogłaby nawet pomyśleć o wyjściu za niego. Przynajmniej on (Hermann) nie mógłby tego zrozumieć.
— Niech pan sobie tylko wyobrazi — Lena!… Nie, to niemożliwe. Co za myśli przychodziłyby im do głowy za każdym razem gdyby siadali do stołu! Ohydne! Ohydne!
— Pan jest przeczulony, panie Hermann — rzekłem.
Wyglądało na to, że Hermann uważa przeczulenie za wysoce odpowiednie, jeśli ten wyraz ma oznaczać wstręt do zachowania się Falka. Przewróciwszy sentymentalnie oczami, zwrócił mi uwagę na straszliwy los ofiar — ofiar tego Falka. Powiedziałem że nic o nich nie wiem. Wydał się tem zaskoczony. Przecież, nie wiedząc, można sobie coś wyobrazić. Naprzykład on, Hermann, z przyjemnością pomściłby te ofiary. A jeżeli, odrzekłem mu, żadnych ofiar nie było? Ci ludzie mogli umrzeć śmiercią niejako naturalną — z głodu. Wstrząsnął się. Ale zostać zjedzonym — po śmierci! Zostać pożartym! Znowu się wzdrygnął gwałtownie i nagle zapytał:
— Czy pan myśli że to jest prawda?
Oburzenie Hermanna w połączeniu z jego wyglądem mogło podać w wątpliwość fakt najbardziej oczywisty. Spojrzawszy na niego, zacząłem wątpić o tej całej historji — ale wspomnienie słów Falka, spojrzeń, gestów, nadawało temu wszystkiemu nietylko cechę czegoś rzeczywistego, lecz bezwzględną prawdę pierwotnej namiętności.
— Ta historja jest prawdziwą o tyle, o ile pan w nią może uwierzyć; i wygląda właśnie tak, jak się panu spodoba na nią zapatrywać. Co do mnie, kiedy pana słyszę wykrzykującego o tem wszystkiem, nie wierzę wcale aby to była prawda.
Zostawiłem go zamyślonego. Ludzie w mej łódce, tkwiącej u trapu Djany, powiedzieli mi że kapitan holownika odjechał swoim gikiem już chwilę przedtem.
Pozwoliłem moim chłopcom wiosłować dość wolno. Z powodu obfitej rosy jasny migot gwiazd zdawał się spływać zimnem i wilgocią. Czułem gdzieś w głębi duszy czającą się straszną zgrozę, pomieszaną z wyraźnemi, groteskowemi obrazami. Winna była temu gastronomiczna pogawędka Schomberga — i miałem poniekąd nadzieję że nigdy już Falka nie zobaczę. Lecz majtek pilnujący kotwicy na moim statku powiedział mi odrazu, że kapitan holownika przyjechał. Odesłał swoją łódkę i czeka na mnie w kajucie.
Leżał wyciągnięty na rufowej kanapie, z głową zagrzebaną w poduszkach. Spodziewałem się że twarz jego będzie zmieniona, wykrzywiona rozpaczą. Nic podobnego; była takusieńka, jaką dwadzieścia razy widziałem, spokojną i patrzącą szeroko rozwartemi oczyma z mostka na holowniku. Widać zastygła w bezruchu, zgłodniała, opanowana przez jeden jedyny instynkt — tak jak cała istota tego człowieka.
Pragnął żyć. Zawsze pragnął żyć. My wszyscy także żyć pragniemy — tylko że w nas ten instynkt jest narzędziem pojęć złożonych — a tymczasem w nim istniał sam jeden. Na tak niskim stopniu rozwoju tkwi w człowieku olbrzymia siła, a pragnienia jego są wzruszające, jak naiwne, nieopanowane pragnienia dziecka. Falk pragnął tej dziewczyny, i co najwyżej można o nim powiedzieć, że pragnął wyłącznie jej jednej. Zdaje mi się że dojrzałem wówczas niejasny zaczątek, nasienie kiełkujące w glebie nieświadomej potrzeby, pierwszy pęd tego drzewa wydającego obecnie dla dojrzałej ludzkości kwiaty i owoce — nieskończoną gamę odcieni i smaków naszej analizującej miłości. Falk był dzieckiem. Był również szczery jak dziecko. Łaknął tej dziewczyny, łaknął jej strasznie, tak jak wówczas na statku łaknął strasznie pożywienia.
Nie gorszcie się, jeśli oświadczę że w mojem pojęciu była to taka sama potrzeba, takie samo cierpienie, taka sama tortura. W Falku danem mi było oglądać podstawę wszystkich wzruszeń — tę zasadniczą radość, wypływającą z tego że się istnieje, i ten zasadniczy smutek, tkwiący u korzenia nieprzeliczonych męczarni. Widać to było wyraźnie ze sposobu w jaki Falk mówił. Nie cierpiał tak jeszcze nigdy. To go żarło, to go piekło jak ogniem; w tem miejscu, o, w taki sposób! I przyłożywszy ręce poniżej mostka piersiowego, pokręcił niemi gwałtownie. A zapewniam was, że gdy patrzyłem na to własnemi oczyma, nie wyglądało to bynajmniej śmiesznie. Wkrótce potem miał mi powiedzieć (wspominając początek owej klęskowej podróży, kiedy trzeba było wyrzucić pewną ilość zepsutego mięsa) że przyszedł czas kiedy go serce bolało (użył właśnie tego wyrażenia), i kiedy gotów był sobie włosy z głowy wyrywać na myśl o zgniłej wołowinie wyrzuconej za burtę.
Wysłuchałem tego wszystkiego; patrzyłem jak wił się w torturach i słyszałem głos prawdziwego bólu. Byłem przez cały ten czas cierpliwym świadkiem, bo gdym wszedł do kajuty, wezwał mnie na pomoc — i zdaje się że mu ją dyplomatycznie przyrzekłem.
Jego rozpacz robiła przejmujące, niesamowite wrażenie w tej małej kajucie, niby miotanie się wielkiego wieloryba zapędzonego do płytkiej zatoczki. Zrywał się, rzucał wdół naoślep, usiłował drzeć zębami poduszkę; to znów przyciskał ją gwałtownie do twarzy i osuwał się na kanapę. Zdawało się że cały okręt odczuwa wstrząsy jego rozpaczy; a ja obserwowałem ze zdumieniem wyniosłe czoło, szlachetne dotknięcie czasu na odsłoniętych skroniach, niezmienny, zgłodniały wyraz twarzy — tak dziwnie ascetycznej i takiej niezdolnej do wyrażania wzruszeń.
Co on ma począć? Żył jej bliskością; siadywał — wieczorami — przecież wiem! — całe swoje życie! Szyła. Głowa jej była schylona — o tak. Jej głowa — o, w taki sposób — i jej ramiona. Ach! Czy widziałem? O, w taki sposób.
Opadł na krzesło, zgiął potężną szyję o czerwonym karku i kłuł rękami powietrze, śmieszny, wzniosły a niedorzeczny — i zrozumiały.
A teraz miałby ją utracić? Nie! To ponad jego siły. I jeszcze kiedy pomyśli, że… Cóż on takiego zrobił? Jak ja mu radzę postąpić? Wziąć ją siłą? Niewolno? A któżby go mógł zabić? Zobaczyłem pierwszy raz że jeden z jego rysów się poruszył: drapieżny skurcz wargi odsłonił zęby… „Chyba nie Hermann?“ Pogrążył się w zamyśleniu tak głębokiem, jakby stracił kontakt ze światem.
Zaznaczam, że myśl o samobójstwie nawet nie postała mu w głowie. Przyszło mi na myśl zapytać:
— Gdzie się rozbił ten wasz okręt?
Drgnął i rzekł z roztargnieniem:
— Daleko na południu.
— Tu pan nie jest na dalekiem południu — rzekłem. — Gwałt panu nic nie pomoże. Odebraliby ją panu natychmiast. A jak się ten okręt nazywał?
— Borgmester Dahl — odrzekł. — Ale to nie było rozbicie.
Zdawał się budzić stopniowo z transu; budził się uspokojony.
— Więc nie rozbicie? A cóż to było?
— Uszkodzenie śruby — odrzekł, z każdą chwilą przychodząc bardziej do siebie. Stąd się dopiero dowiedziałem, że to się działo na parowcu. Przypuszczałem do owej chwili, że marli głodem w łodziach czy też na tratwie — a może i na jakiej jałowej skale.
— Więc nie zatonął? — zapytałem ze zdziwieniem. Falk skinął potakująco głową.
— Widzieliśmy już południowe lodowe pola — wyrzekł sennie.
— I pan sam z tego wyszedł?
Falk usiadł.
— Tak. To było dla mnie straszne nieszczęście. Wszystko się na złe obróciło. Wszyscy ludzie przepadli. A ja wyżyłem.
Mając w pamięci to co czytałem o podobnych wypadkach, z trudem zdałem sobie sprawę z właściwego znaczenia jego odpowiedzi. Powinienem był zrozumieć odrazu, ale nie zrozumiałem; tak trudno jest naszym umysłom — pamiętającym tak wiele, tak bardzo wykształconym, wiedzącym o tylu rzeczach — nawiązać kontakt z żywą rzeczywistością, o którą się ocieramy. Mając głowę pełną narzuconych z góry wyobrażeń, jak należy pokierować wypadkiem „ludożerstwa wśród rozbitków na morzu“, zapytałem:
— Więc pan miał takie szczęście przy ciągnieniu losów?
— Losów? — rzekł. — Jakich losów? Pan myśli że byłbym pozwolił, aby puszczono moje życie na losowanie?
Zrozumiałem że oparłby się temu bezwzględnie, choćby kosztem cudzego życia.
— To było wielkie nieszczęście. Straszne. Okropne — powiedział. — Wielu ludzi straciło zmysły, ale najlepsi przetrwali.
— Najwytrzymalsi, chciał pan powiedzieć — rzekłem.
Zamyślił się nad tem słowem. Może go nie znał, choć mówił tak dobrze po angielsku.
— Tak — przyznał wreszcie. — Najlepsi. Przy końcu każdy odpowiadał za siebie i wszyscy mieli zupełną swobodę.
I tak od pytania do pytania wydobyłem z niego całą historję. Zdaje mi się że tylko w ten sposób mogłem mu pomóc tej nocy. Na pozór przynajmniej przyszedł zupełnie do siebie; pierwszą tego oznaką był powrót dziwacznego gestu, polegającego na przeciąganiu rękoma wdół po twarzy; ów gest nabrał teraz dla mnie znaczenia w połączeniu z lekkiem wstrząsem całego ciała i namiętnym niepokojem tych rąk, co odsłaniały głodną, nieporuszoną twarz i rozszerzone źrenice spragnionych, niemych, przykuwających oczu.
Działo się to na żelaznym parowcu bardzo solidnego pochodzenia. Zbudował go burmistrz miasta gdzie się Falk urodził. Był to pierwszy wypadek, że spuszczono tam parowiec na morze. Ochrzciła go córka burmistrza. Wieśniacy okoliczni przebyli w wózkach całe mile aby go obejrzeć. Falk opowiedział mi to wszystko. Przyjęto go w charakterze, jak się u nas mówi, pierwszego pomocnika. Zdaje się iż uważał to za bardzo pomyślną okoliczność; a trzeba dodać, że w swej rodzinnej okolicy ten miłośnik życia był dobrze skoligacony.
Burmistrz miał postępowe pojęcia o zawodzie armatora. W owych czasach nie każdy posiadał dość wiadomości, aby wysłać parowiec z ładunkiem na ocean Spokojny. Naładowano statek sosnowemi deskami, i popłynął na poszukiwanie szczęścia. Zdaje się że Wellington był pierwszym portem, do którego mieli zawinąć. Zresztą to nie ma znaczenia, ponieważ na 44-ym stopniu południowej szerokości, gdzieś wpół drogi pomiędzy przylądkiem Dobrej Nadziei i Nową Zelandją, wspornica śrubowa pękła i śruba odpadła.
Płynęli wówczas, pędzeni przez silną burzę, z żaglami napiętemi dla pomagania maszynom. Ale sama siła żagli nie wystarczała aby utrzymać statek w ruchu. Gdy śruba odpadła, parowiec zakręcił się gwałtownie na miejscu i zmiotło maszty z pokładu.
Utrata masztów miała tę złą stronę, że nie było na czem wywiesić flagi aby dać się widzieć na odległość. W ciągu paru pierwszych dni kilka okrętów nie dostrzegło Borgmestra Dahla, a burza spędziła statek z morskiego szlaku. Od pierwszej chwili podróż nie zapowiadała się ani bardzo pomyślnie, ani bardzo harmonijnie. Kłótnie wybuchały na pokładzie. Kapitan, człowiek zdolny, był melancholikiem i nie miał wielkiej władzy nad załogą. Okręt został obficie zaopatrzony w żywność, ale tak jakoś się stało, że kilka beczek mięsa zepsuło się i trzeba je było wyrzucić za burtę ze względów zdrowotnych. Załoga Borgmestra Dahla myślała potem o tej zgniłej padlinie ze łzami żalu, pożądania i rozpaczy.
Statek płynął na południe. Z początku zachowywano pozory pewnej organizacji, ale wkrótce więzy karności się rozluźniły. Wszystkich ogarnęło ponure lenistwo. Patrzyli na widnokrąg posępnemi oczami. Burze były coraz częstsze, statek leżał w dolinie fali; bałwany przewalały się wciąż po pokładzie. Pewnej przerażającej nocy, kiedy się spodziewano że kadłub wywróci się lada chwila, olbrzymi bałwan wdarł się na pokład, zalał komory z zapasami i zepsuł najlepszą część pozostałej żywności. Zdaje się że luka nie była dostatecznie zabezpieczona. Ten przykład zaniedbania jest typowy dla ostatecznego upadku ducha. Falk usiłował natchnąć energją kapitana, lecz to mu się nie udało. Od owej chwili zamknął się bardziej w sobie, starając się zawsze robić wszystko co mógł w danej sytuacji. Położenie się pogarszało. Burza następowała po burzy, czarne góry wody waliły się na Borgmestra Dahla. Niektórzy z majtków nie opuszczali wcale koj; wielu z nich opanowała kłótliwość. Główny maszynista, człowiek stary, nie chciał z nikim wogóle mówić. Inni zamykali się w swych kabinach i płakali. W spokojne dni bezwładny parowiec przewalał się po ołowianem morzu pod chmurnem niebem, lub ukazywał w słońcu niechlujstwo morskich włóczęgów, zaschniętą białą sól, rdzę, poharatane miejsca na pokładzie. Potem znów przyszły burze. Zmniejszone racje ledwie utrzymywały załogę przy życiu. Raz okręt angielski, pędząc w gwałtownym wichrze, starał się ich ratować, podjechawszy mężnie od strony podwietrznej. Fale zamiatały jego pokład; ludzie w nieprzemakalnych płaszczach, uczepieni do takielunku, patrzyli na nich, a oni dawali im rozpaczliwe znaki z nad potrzaskanego nadburcia. Wtem wśród straszliwego szkwału oderwał się na angielskim statku główny topsel i reje; załoga musiała się ratować od zatonięcia pod gołemi masztami i znikli.
Kilka okrętów porozumiewało się już poprzednio z Borgmestrem Dahlem, ale z początku załoga nie chciała opuszczać statku, spodziewając się pomocy od jakiegoś parowca. Na tej szerokości parowców było wówczas niewiele, a gdy już postanowili opuścić martwy, miotany falami zewłok, żaden okręt się nie ukazał. Prądy zapędziły ich na południe poza uczęszczane szlaki. Nie udało im się zwrócić uwagi samotnego statku polującego na wieloryby; niebawem zrąb podbiegunowego lodowego przylądka wyrósł z morza i zamknął południowy horyzont jak mur. Pewnego ranka ogarnął ich lęk, gdy spostrzegli że płyną wśród kawałów lodu. Lecz strach przed zatonięciem minął jak siły tych ludzi, jak ich nadzieje; uderzenia kier obijających się o boki okrętu nie mogły ich zbudzić z apatji; a tymczasem Borgmester Dahl wypłynął cało z pośród kry na wolne morze. Ledwie tę zmianę zauważyli.
Pewnego dnia, gdy statek przewalał się gwałtownie po falach, komin poszedł za burtę; dwie czy trzy łodzie znikły, zmyte z pokładu w czas burzy, a nie przymocowane żórawiki kołysały się tam i sam, miotając poszarpanemi końcami lin, rozbujanemi w takt zataczania się statku. Nikt nic nie robił na okręcie, i Falk przysłuchiwał się często pluskaniu wody w ciemnej maszynowni, gdzie maszyny, znieruchomiałe nazawsze, niszczały zwolna, zamieniając się w rdzawą masę — jak uciszone serce niszczeje w martwem ciele. Na samym początku, gdy statek utracił siłę pędną, ster został porządnie umocowany zapomocą postronków. Ale te z biegiem czasu zbutwiały, poprzecierały się, zardzewiały, pękając jeden za drugim; uwolniony ster stukał ciężko dniem i nocą, wymierzając tępe uderzenia, od których cały statek się wstrząsał. To było niebezpieczne. Nikogo to nie obchodziło, żaden z majtków palcem nie kiwnął. Falk mówił mi, że nawet jeszcze teraz, kiedy się budzi w nocy, zdaje mu się iż słyszy tępe, drgające, głuche ciosy. Wreszcie zawiasy puściły i ster odleciał.
Ostateczny cios spadł na nich, gdy wysłali jedyną pozostałą łódź. Falkowi udało się zachować ją nietkniętą, i postanowiono że kilku ludzi popłynie ku okrętowemu szlakowi aby sprowadzić pomoc. Zaopatrzono łódź we wszystkie zapasy, jakie tylko można było poświęcić dla tych sześciu, którzy mieli odpłynąć. Czekano pogodnego dnia. Nie przychodził długo. Wreszcie pewnego ranka spuszczono łódź na morze.
Natychmiast wybuchły zamieszki w zdemoralizowanym tłumie. Pod pozorem odczepienia lin skoczyło do łodzi dwóch ludzi nie mających tam nic do roboty, a jednocześnie powstała sprzeczka na pokładzie wśród wycieńczonych, słaniających się widm, z których się składała załoga. Do barjery podszedł kapitan, który już od wielu dni nie dawał do siebie przystępu i mieszkał w kajucie nawigacyjnej w zupełnem odosobnieniu. Rozkazał owym dwóm ludziom aby wrócili na pokład i zagroził im rewolwerem. Udali że go słuchają, lecz nagle przecięli linę, odepchnęli łódź od burty i gotowali się do napięcia żagla.
— Niech pan strzela, panie kapitanie! Niech pan do nich strzela! — krzyknął Falk — a ja skoczę do wody żeby łódź dopędzić. — Ale kapitan, wziąwszy ich na cel niepewną dłonią, odwrócił się nagle.
Rozległo się wycie wściekłości. Falk rzucił się do kajuty po swój rewolwer. Kiedy wrócił, już było zapóźno. Jeszcze dwóch ludzi skoczyło do morza, lecz ci w łodzi odepchnęli ich wiosłami, podnieśli żagiel i odpłynęli. Nigdy więcej o nich nie słyszano.
Przerażenie i rozpacz ogarnęły pozostałą załogę, póki apatja i ostateczna beznadziejność nie powróciły do władzy. Tegoż dnia jeden z palaczy targnął się na swoje życie i wybiegł na pokład z gardłem przerżniętem od ucha do ucha, ku zgrozie wszystkich obecnych. Wyrzucono go za burtę. Kapitan zamknął się znów w kajucie nawigacyjnej, a Falk, który dobijał się do niego napróżno, słyszał go powtarzającego w kółko imiona żony i dzieci; nie wzywał ich jednak, nie polecał ich Bogu, tylko powtarzał ich imiona machinalnym głosem, jakby ćwicząc pamięć. Następnego dnia otwarte drzwi kajuty kołysały się w rytm poruszeń statku, a kapitana nie było. Pewnie w ciągu nocy skoczył do morza. Falk zamknął oboje drzwi i zatrzymał klucze przy sobie.
Skończyło się zorganizowane życie okrętu. Solidarność ludzi przepadła. Stali się dla siebie obojętni. Podział resztek żywności wziął Falk na siebie. Gotowali zupę z butów aby powiększyć racje, wskutek czego głód stawał się jeszcze nieznośniejszy. Niekiedy szepty nienawiści dawały się słyszeć wśród tych wycieńczonych szkieletów, pływających bez końca na trupie okrętu tam i z powrotem, na północ i na południe, na wschód i zachód.
I w tem leży dziwaczna groza owej ponurej historji. Gdy to najgorsze z nieszczęść grożących marynarzom spadnie na małą łódź albo na wątły statek, wydaje się lżejszem do zniesienia wskutek bezpośredniego niebezpieczeństwa, którem grożą fale. Ograniczona przestrzeń, bliski kontakt między ludźmi, nieuchronna groźba fal zdają się wszystkich jednoczyć naprzekór obłędowi, cierpieniom i rozpaczy. Ale oto był okręt — bezpieczny, wygodny, obszerny; okręt zaopatrzony w łóżka, pościel, noże, widelce, wygodne kabiny, szkło i porcelanę oraz kuchnię z wszelkiemi naczyniami — okręt nawiedzany, owładnięty i rządzony przez bezlitosnego upiora głodu. Olej z lamp został wypity, knoty pokrajane na pokarm, świece zjedzone. Nocą ciemność panowała na statku we wszystkich zakamarkach, i pełno tam było strachu. Pewnego dnia Falk natknął się na człowieka żującego sosnową drzazgę. Nagle ów człowiek odrzucił drzazgę, podszedł chwiejnie do barjery i wpadł do morza. Falk, który nie zdążył temu zapobiec, widział jak ów rozpaczliwie czepiał się burty przed pójściem na dno. Następnego dnia drugi zrobił to samo, wybuchnąwszy strasznemi przekleństwami. Ale zdołał jakoś się chwycić porozrywanych sterowych łańcuchów i wisiał tak, milcząc. Falk zabrał się do ratowania go, i przez cały ten czas człowiek ów, trzymając się oburącz łańcuchów, patrzył na niego z niepokojem zapadłemi oczyma. Potem, właśnie w chwili gdy Falk miał go dosięgnąć, puścił łańcuchy i zapadł się w wodę jak kamień. Falk rozmyślał o wszystkich tych rzeczach. Serce buntowało się w nim przeciw grozie śmierci, i powiedział sobie że będzie walczył o każdą cenną minutę życia.
Pewnego popołudnia — gdy ludzie, którzy jeszcze ocaleli, porozkładali się na rufie — cieśla, wysoki mężczyzna o czarnej brodzie, zaczął mówić o ostatniej ofierze. Już nic jadalnego nie było na statku. Nikt na to słowa nie odrzekł, lecz towarzystwo rozeszło się szybko; te obojętne, słabe widma wymykały się jedno po drugiem ze strachu przed sobą. Falk i cieśla pozostali razem na pokładzie. Falk lubił tego rosłego chłopa. Był to najdzielniejszy człowiek z całej załogi, zaradny, gotów zawsze do pracy, póki było coś do roboty; zachował też najdłużej nadzieję, oraz pewną siłę i zdolność decyzji.
Nic z sobą nie mówili. Odtąd nie słyszano już żadnych głosów rozmawiających posępnie na tym statku. Po pewnym czasie cieśla skierował się chwiejnym krokiem ku przodowi; ale nieco później, gdy Falk szedł do pompy ze świeżą wodą aby się napić, tknęło go coś, tak że się odwrócił. Cieśla skradał się za nim, i zebrawszy wszystkie siły, zamierzał się lewarem, celując w jego czaszkę.
Uchyliwszy się w porę, Falk uciekł i schronił się do swojej kajuty. Podczas gdy nabijał rewolwer, doszły go odgłosy ciężkich uderzeń na mostku. Słabe zamki kajuty nawigacyjnej puściły i cieśla, zawładnąwszy rewolwerem kapitana, strzelił wyzywająco w powietrze.
Falk chciał wyjść na pokład i rozprawić się z nim odrazu, gdy spostrzegł że jeden z iluminatorów jego kajuty wychodzi na przejście do pompy ze świeżą wodą. Zamiast wyjść, pozostał w kajucie i umocnił drzwi. „Najlepszy człowiek powinien wyżyć“, powiedział sobie; rozumował że tamten musi prędzej czy później przejść tędy po wodę. Ci głodomorzy pili często aby oszukać swe męki. Lecz cieśla musiał też zauważyć położenie iluminatora. Obaj byli najlepszymi ludźmi na statku i rozgrywka musiała odbyć się między nimi. Przez resztę dnia Falk nie widział nikogo i nie słyszał żadnego odgłosu. Nocą wytężał oczy. Panowała ciemność — posłyszał raz szmer, ale był pewien że nikt nie mógł podejść do pompy. Znajdowała się po lewej stronie iluminatora; dostrzegłby napewno człowieka, gdyż noc była jasna i gwiaździsta. Nie zobaczył nic; nad ranem drugi słaby szmer obudził jego podejrzenia. Powoli i spokojnie odsunął zasuwkę u drzwi. Nie spał ani na chwilę i nie ugiął się pod grozą położenia. Chciał żyć.
Lecz w ciągu nocy cieśla, nie usiłując wcale zbliżyć się do pompy, zdołał przeczołgać się nieznacznie wzdłuż prawostronnego nadburcia i przykucnął wprost pod iluminatorem Falka. Gdy się rozwidniło, wstał nagle, zajrzał do kajuty, i wsunąwszy rękę przez okrągły otwór o mosiężnej ramie, strzelił do Falka z odległości stopy. Chybił, a Falk, zamiast pochwycić rękę trzymającą broń, otworzył drzwi znienacka i zastrzelił go, dotykając prawie jego boku długą lufą rewolweru.
Najdzielniejszy człowiek wyżył. Obaj od początku zaledwie mieli dość siły aby się utrzymać na nogach, i obaj rozwinęli bezlitosną stanowczość, wytrzymałość, chytrość i odwagę — wszystkie cechy klasycznego bohaterstwa. Falk wyrzucił odrazu za burtę rewolwer kapitana. Był urodzonym monopolistą.
Gdy przebrzmiały odgłosy dwóch strzałów, po których zapadła głucha cisza, w zimny, okrutny blask antarktycznej strefy wypełzły z różnych kryjówek szkielety na pokład ogołoconego trupa okrętu, co płynął po szarem morzu rządzonem przez żelazną konieczność, przez serce z lodu; wypełzły na jaw całą zgrają, jeden za drugim, wybladłe szkielety o wytrzeszczonych oczach — ostrożne, powolne, pożądliwe, nieczyste i głodne. Właściciel jedynej broni palnej na statku stał naprzeciwko nich, a drugi najlepszy człowiek — cieśla — leżał martwy między Falkiem a tamtymi.
— Oczywiście został zjedzony — rzekłem.
Skłonił powoli głowę, wstrząsnął się zlekka, przeciągając ręce po twarzy, i rzekł:
— Nie miałem nigdy żadnej sprzeczki z tym człowiekiem. Ale między nim a mną było jego i moje życie.
I pocóż ciągnąć dalej historję tego okrętu, historję o pompie ze świeżą wodą — tem źródle śmierci — o uzbrojonym człowieku, o morzu rządzonem przez żelazną konieczność, o widmowej zgrai miotanej przez grozę i nadzieję, o niemych i głuchych niebiosach? Bajka o Latającym Holendrze z jej konwencjonalną zbrodnią i sentymentalną pokutą blednie wobec tej historji jak wdzięczna girlanda, jak smuga białej mgły. Cóżby tu można powiedzieć, czegoby każdy z nas sam nie mógł odgadnąć? Sądzę że Falk zaczął od tego, iż obszedł cały okręt z rewolwerem w ręku aby odebrać wszystkie zapałki. Ci umierający z głodu nędzarze mieli wbród zapałek! Falk nie chciał aby mu podpalono okręt pod nogami, z nienawiści albo rozpaczy. Mieszkał pod gołem niebem na mostku, skąd ogarniał wzrokiem cały tylny pokład i jedyny dostęp do pompy. Żył! Niektórzy z tamtych żyli także — ukryci, niespokojni; wychodzili ze swych kryjówek jeden za drugim na kuszący odgłos wystrzału. A Falk nie był samolubny. Dzielił się z nimi; ale tylko trzech pozostało przy życiu, gdy okręt polujący na wieloryby, wracając ze swej wyprawy, najechał prawie na przesiąknięty wodą kadłub Borgmestra Dahla. Jak się zdaje, statek miał przy końcu szpary i w przedniem, i w tylnem wnętrzu, ale że był naładowany deskami, więc nie mógł zatonąć.
— Umarli wszyscy — rzekł Falk. — Tamtych trzech także — później. Ale ja nie chciałem umrzeć. Wszyscy umarli, wszyscy! Przez to straszliwe nieszczęście. Ale czy ja miałem też swoje życie zmarnować? Czy mogłem swoje życie zmarnować? Niech mi pan odpowie, kapitanie? Byłem wówczas sam, zupełnie sam, tak jak i wszyscy inni. Każdy z nas był sam. Czy miałem oddać swój rewolwer? Komu? Albo czy miałem rzucić go w morze? Cóżby stąd wynikło dobrego? Tylko najlepszy człowiek miał wyżyć. To było wielkie, straszliwe, okrutne nieszczęście.
Wyżył! Widziałem go przed sobą, jakby go zachowano, aby świadczył o potężnej prawdzie nieomylnej i wiecznej zasady. Wielkie krople potu wystąpiły mu na czoło. I nagle grzmotnął sobą o stół, padając nań z wyciągniętemi rękami.
— A to jest gorsze — krzyknął. — To gorszy ból! To jeszcze straszniejsze.
Serce zakołatało we mnie, gdy poczułem jak głębokie przekonanie brzmi w tym okrzyku. A kiedy Falk już odszedł, wywołałem w myśli obraz dziewczyny płaczącej cicho, obficie, cierpliwie, i jakby nieodparcie. Myślałem o jej płowych włosach. Myślałem że gdyby je rozpleść, zakryłyby ją aż do bioder jak włosy syreny. Rzuciła na niego czar. Wyobraźcie sobie człowieka, który strzegł swego życia nieugięcie, z bezlitosną niewzruszonością losu, i któremu przyszło w końcu rozpaczać nad tem, że lewar chybił ongi jego czaszkę! Syreny śpiewają i wabią ku śmierci, ale ta oto płakała cicho, jakby o zlitowanie nad jego życiem. Była tkliwą i niemą syreną tego przerażającego żeglarza. A Falk chciał widać przeżyć wszystko, co się mieściło w jego koncepcji życia. Ani o jotę mniej. I ona również służyła temu życiu, co otoczone śmiercią woła głośno do naszych zmysłów. Była dla Falka idealnem wcieleniem kobiecości. A bogactwem zmysłowego czaru zdawała się także stwierdzać na swój sposób prawdę wieczystej i nieomylnej zasady.
Nie wiem jednak jakiego rodzaju zasadę stwierdzał Hermann, gdy zjawił się u mnie wcześnie na statku z niezmiernie zakłopotaną miną. Przyszło mi na myśl, że i on także zrobiłby wszystko coby się dało — aby się tylko utrzymać przy życiu. Wydał mi się zupełnie uspokojony co do Falka, ale wciąż nim bardzo przejęty.
— Jak to pan o mnie powiedział wczoraj wieczorem ? Pamięta pan — zapytał po paru wstępnych zdaniach. — Że ja jestem — — nie przypominam sobie. Bardzo zabawne słowo.
— Przeczulony? — poddałem.
— Tak. Co to znaczy?
— Że pan przesadza różne rzeczy — przed samym sobą. Nie zbada pan należycie jakiejś kwestji — i tak dalej.
Zdawał się przeżuwać moje słowa. Rozmawialiśmy w dalszym ciągu. Ten Falk jest plagą jego życia. Żeby wszystkich tak z równowagi wytrącić! Żona jego nie czuje się dzisiaj dobrze. Bratanica wciąż płacze. Niema nikogo do pilnowania dzieci. Stuknął parasolem w pokład. I tak będzie z dziewczyną przez całe miesiące. Proszę sobie wyobrazić, jak to przyjemnie wieźć z sobą do kraju — drugą klasą — zupełnie bezużyteczną dziewczynę, która wciąż płacze. Dla Leny to także nie jest dobrze — zauważył, ale nie mogłem odgadnąć dlaczego. Może ze względu na zły przykład. Dziecko i tak już dość się martwiło i płakało nad lalką z gałganów. Mikołaj był właściwie najmniej sentymentalną osobą z całej rodziny.
— Dlaczegóż ona płacze? — zapytałem.
— Z litości — krzyknął Hermann. Niepodobna kobiet zrozumieć. Jego żona jest jedyną kobietą, o której Hermann może powiedzieć, że ją rozumie. Bardzo jest zdenerwowana i pełna wątpliwości.
— Wątpliwości? A dlaczego? — zapytałem.
Odwrócił oczy i nic na to nie odpowiedział. Niepodobna kobiet przeniknąć. Naprzykład — bratanica płacze z powodu Falka. Otóż on (Hermann) z przyjemnością skręciłby kark temu Falkowi, tylko że… sądzi iż ma na to za czułe serce.
— Co pan w gruncie rzeczy myśli o tem cośmy wczoraj słyszeli? — zapytał wreszcie.
— We wszystkich takich opowiadaniach — zauważyłem — jest zawsze dużo przesady.
I nie dając mu przyjść do siebie ze zdziwienia, zapewniłem go że znam wszystkie szczegóły tej historji. Prosił abym ich nie powtarzał. On ma za tkliwe serce. Zrobiłoby mu się niedobrze. Potem rzekł bardzo wolno, spoglądając na swoje nogi, że prawdopodobnie nie będzie potrzebował widywać często tej pary, kiedy się już raz pobiorą. Gdyż naprawdę nie może znieść widoku Falka. Z drugiej zaś strony byłoby śmiesznie zabierać do kraju dziewczynę, która ma przewrócone w głowie. Cały czas płacze i nie jest żadną wyręką dla swojej ciotki.
— Teraz będzie pan mógł wziąć tylko jedną kajutę w powrotnej drodze — rzekłem.
— Tak, myślałem już o tem — rzekł prawie wesoło. — Tak! Ja, moja żona, czworo dzieci — wystarczyłaby jedna kajuta. A gdyby i ona jechała…
— A co mówi na to pańska żona? — zapytałem.
Żona jego nie uważa, aby człowiek tego rodzaju mógł dać szczęście dziewczynie; rozczarowała się bardzo do kapitana Falka. Czuła się bardzo zdenerwowana dziś w nocy.
Ci dobrzy ludzie nie byli w stanie pozostać pod jednem wrażeniem przez całe dwadzieścia cztery godziny. Zaręczyłem Hermannowi, iż Falk posiada wszystkie zalety, które mogą zapewnić bratanicy szczęśliwą przyszłość. Odrzekł że mu bardzo miło to słyszeć; i że powtórzy to żonie. Cel jego wizyty wyjaśnił się w końcu. Chciał abym mu pomógł nawiązać stosunki z Falkiem. Bratanica jego wyraziła nadzieję, że nie odmówię im tej uprzejmości. Bardzo tego pragnął widocznie, bo choć wyglądało na to, że zapomniał o dziewięciu dziesiątych z tego co mówił poprzedniego wieczoru i o całem swem oburzeniu, lecz bał się najwidoczniej aby go Falk nie posłał do wszystkich djabłów.
— Pan mi mówił że on jest taki zakochany — zakończył chytrze i rzucił mi bokiem coś w rodzaju lirycznego spojrzenia.
Z chwilą gdy opuścił mój okręt, wezwałem sygnałem Falka, gdyż holownik stał jeszcze wciąż na kotwicy. Wysłuchał tej nowiny ze spokojem i powagą, jak gdyby cały czas się spodziewał, że gwiazdy będą się nim opiekować w swym biegu.
Widziałem ich wszystkich jeszcze raz — jeden jedyny — na tylnym pokładzie Djany. Hermann siedział i palił, a jego łokieć w rękawie od koszuli sterczał na oparciu krzesła. Pani Hermann szyła samotnie. Gdy Falk się ukazał na schodni, bratanica Hermanna przesunęła się koło mnie z lekkim szelestem sukni i przyjaźnie skinęła mi głową.
Spotkali się w słońcu na linji głównego masztu. Falk trzymał jej ręce i patrzył na nie spuszczonemi oczami, a ona spoglądała ku niemu w górę swem czystem, nie widzącem spojrzeniem. Zdawało się, że się zeszli jakby pociągnięci ku sobie, jakby kierowani i prowadzeni przez jakiś wpływ tajemniczy. Dopełniali się idealnie. Ta dziewczyna o bujnych kształtach, odziana w szarą suknię, tętniąca życiem, olimpijska i pełna prostoty, była zaiste syreną zdolną oczarować owego posępnego marynarza, bezwzględnego miłośnika pięciu zmysłów. Miałem wrażenie że czuję zdaleka męską siłę, z jaką chwycił te ręce, które wyciągnęła ku niemu z kobiecą gotowością. Lena, trochę jeszcze blada, pobiegła ku swemu wielkiemu przyjacielowi, cisnąc do piersi ukochaną lalkę z brudnych gałganów; i wówczas to w sennej ciszy dobrego, starego statku rozległ się głos Hermannowej, taki zmieniony, że obróciłem się na krześle aby zobaczyć co się tam dzieje.
— Leno, chodź tutaj! — krzyknęła. I zacna kobieta rzuciła mi niepewne spojrzenie, mroczne i pełne lękliwej nieufności. Zdziwione dziecko przybiegło z powrotem do jej kolan. Lecz tych dwoje, stojących w słońcu naprzeciw siebie ze splecionemi rękami, nie widziało nic, nie słyszało nic i nikogo. O trzy stopy od nich siedział w cieniu majtek na belce, pochłonięty splataniem dwóch końców linki, i maczał palce w garnku ze smołą, jakby wcale sobie nie zdawał sprawy z istnienia tej pary.
Kiedy wróciłem tam jako kapitan innego statku około pięciu lat później, państwa Falk już nie było. Nie dziwiłbym się, gdyby to język Schomberga zdołał wreszcie Falka wypłoszyć; i rzeczywiście po mieście chodziła wciąż jeszcze gadka o właścicielu holownika, niejakim Falku, który wygrał żonę w karty od kapitana angielskiego okrętu.