Błyskawice/Tom I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błyskawice |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej |
Wydawca | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1916 |
Druk | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Przez Pont Neuf w Paryżu szedł jakiś otyły, słusznego wzrostu pan, zawinięty w płaszcz futrzany, z pod którego było widać złocony koniec szpady. Szedł wolno, ociężale, stąpając z góry, jak słoń. W połowie mostu przystanął i spojrzał na Sekwanę.
— Jeszcze lód trzyma — mówił do siebie. — Bardzo dobrze. Trzymaj jak najdłużej, abyś nam przygotował zrozpaczoną armię do walki z tym całym głupim porządkiem, w którym niema miejsca dla mądrej głowy.
Luty miał się już ku końcowi, a okrutny sęp mrozu nie zdejmował śnieżnych skrzydeł z udręczonej Francyi. Król kazał wyciąć swoje lasy dokoła Paryża i Wersalu na opał dla ubogich, ale mróz pożarł szybko lasy królewskie i chłostał dalej nędzarzów lodowatemi rózgami. Co rano znajdowała straż miejska ludzi, leżących na ulicy, uśpionych na zawsze, uduszonych szponami białego potwora.
Nowy Most, zwykle ożywiony, hałaśliwy, miejsce schadzek cudzoziemców, elegantów i kanalii paryskiej, był dziś pusty. Przekupnie, nie doczekawszy się swojej klienteli, pozamykali budy i poszli do domu. Nawet agenci tajnej policyi, którzy tu czatowali na „zwierzynę sprawiedliwości“, woleli myszkować w ciepłych szynkach, niż marznąć nadaremnie na wietrze i mrozie. Tylko przed posągiem Henryka IV klęczał jakiś człowiek i modlił się do kamiennego króla jak do świętego:
— Zmiłuj się nad swoim nieszczęśliwym narodem, wielki królu, wyproś dla nas u dobrego Boga więcej chleba, albowiem miara naszej cierpliwości już się przebrała.
Ludwik XIV kazał wypłacić ze skarbu państwa czterdzieści milionów franków na chleb dla ubogich, posłał własne i królowej srebra stołowe do mennicy, by je przetopiono na monetę; szeroko otworzyły się litościwe ręce panów duchownych i świeckich, bankierów, przemysłowców; klasztory żeńskie i męskie zamieniły się na garkuchnie i przytuliska dla nędzarzów; szlachta wiejska i kler niższy dzielili się z chłopem swoją biedą. Nic to nie pomagało. Najhojniejsza dobroczynność nie jest w stanie nakarmić dwudziestu milionów głodnych, zatrzeć śladów kilkoletnich nieurodzajów.
— Doskonale! — monologował gruby pan. — Pość sobie jeszcze trochę, szara kanalio; niech ci się kiszki dobrze skręcą, by ci rządy dworaków i klechów gruntownie obrzydły i byś się stał posłusznym narzędziem w ręku budowniczych lepszej przyszłości. Syty, ciepło odziany nie lubi hazardu, a nam potrzeba serc i ramion zuchwałych.
Chuchnął w garść.
— Siarczysty mróz! Palce grabieją.
Wsunął ręce w szerokie rękawy futra i posunął się wolno ku ulicy de la Sourdière.
Był już wieczór. Żółte światełka rzadkich latarni nie rozpraszały ciemności, zalegających ulice. Tu i owdzie, na placach; przed kościołami i domami rządowymi paliły się ogniska, przy których grzali się woźnice, policyanci i bezdomne włóczęgi. Jak widma wyglądały z daleka ciemne sylwetki ludzkie na tle krwawych płomieni.
Otyły pan skręcał właśnie w ulicę de la Sourdière, kiedy go ktoś, okutany tak samo w dobre futro, jak on, zaczepił.
— Dobry wieczór! Czy hrabia będzie dziś w Palais Royal? Chciałbym dać panu rewanż za wczorajszą przegraną. Nie lubię wygranych pieniędzy.
— Z przyjemnością odegrałbym od księcia wczorajszą przegraną, ale muszę sobie odmówić tej słodkiej zemsty. Mam dziś wieczór zajęty.
— Hrabia idzie do loży?
Hrabia skinął głową potakująco.
— Tam dziś jakaś zabawa.
— Trochę tańczą.
Może zajdę koło północy na chwilę. Do widzenia.
— Do widzenia.
Z okien pierwszego piętra dużego domu wylewały się na ulicę potoki światła i dźwięki muzyki. Na szybach okien! przesuwały; się cienie głów ludzkich.
— Tańczą — mruknął hrabia. — Francuz bawi się i dowcipkuje zawsze i wszędzie, bawiłby się nawet na własnym pogrzebie, gdyby się wiedźma śmierć na to zgodziła. Wyborny materyał na wesołą rewolucyę.
Zdjąwszy kapelusz, wszedł na pierwsze piętro po schodach, wysłanych puszystym, szkarłatnym dywanem. Światło licznych lamp oświeciło twarz tak niezwykle szpetną, iż kto na nią raz spojrzał, nie zapomniał jej nigdy. Na grubym, krótkim karku, wciśnięta między szerokie ramiona, spoczywała duża głowa, powiększona jeszcze gęstą, rozstrzępioną peruką, zwiniętą u dołu w dwa wałki. Nabrzmiałe powieki, zakrywające oczy, wydatny, mocno nad wklęsłemi, zwartemi ustami zagięty nos i suchy, wyrazisty profil czyniły tę głowę podobną do głowy puhacza, siedzą ego samotnie na gałęzi dębu. Ślady ospy podziobały tę szpetną twarz i popstrzyły ją czarne brodawki.
Brzydota rozśmiesza ludzi, pobudza ich do uwag złośliwych, ale brzydki hrabia miał w ruchach i spojrzeniu coś tak rozkazującego, wyniosłego, iż służba, gapiąca się przez otwarte drzwi na tańczące towarzystwo, zgięła przed nim grzbiety w głębokim ukłonie.
Szpalerem schylonej kornie służby przeszedł brzydki hrabia obok sali, nie raczywszy nawet rzucić okiem na ubrylantowane, ozłocone, lśniące mrowisko ludzkie, które poruszało się w takt muzyki na woskowanej posadzce. Minął długi korytarz. Tu, na ostatnim stopniu schodów, prowadzących na drugie piętro, strzegł wejścia jakiś pan z nagą szpadą w ręku. Na widok hrabiego, usunął się z uszanowaniem, otworzył mu drogę. Drugi pan uzbrojony pilnował na górze drzwi, zamkniętych na mocne zasuwy.
Hrabia zastukał — drzwi się rozwarły — wszedł.
W dużym pokoju, którego całe umeblowanie składało się z kilku stołów, krzeseł i półek na książki i papiery, znajdowało się trzech panów w średnim wieku, należących do dobrego towarzystwa, oo poświadczał ich strój wytworny, starannie ufryzowane peruki, i szpady. Siedzieli każdy przy osobnym stole i przeglądali stosy listów, które wydobywali z opieczętowanych paczek. Kiedy się hrabia ukazał, powitali go lekkiem powitaniem głowy i przyjaznym uśmiechem, jak się wita dobrego znajomego, z którym się nie robi ceremonii.
— Jest dla pana korespondencya z Niemiec, zdaje się, od samego Weishaupta — odezwał się jeden z panów.
Hrabia zdjął futro, usiadł przy stoliku, zarzuconym papierami, i zakopał się w całej górze listów. Czytał uważnie.
— Czego chcą od nas loże niemieckie, Mirabeau? — odezwał się po dłuższem milczeniu szczupły, średniego wzrostu pan z głową młodzieniaszka.
Hrabia Honoryusz Mirabeau, który miał wkrótce zabłysnąć na horyzoncie Francyi jaskrawym meteorem i przypomnieć światu cywilizowanemu słynnych trybunów starego Rzymu, odparł, nie podnosząc głowy od papierów, głosem puzonu:
— Loże niemieckie niecierpliwią się. Pracujemy, według nich, za wolno. Przypominają nam postanowienie jeneralnego konwentu filaletów z r. 1785-go.
— Trzebaby w istocie przyspieszyć rewolucyę — rzekł Adryan Duport, radca parlamentu paryskiego, ów pan z głową młodzieniaszka.
Poczekajmy na Stany Generalne.
Na dole, na pierwszem piętrze tańczyli, bawili się: Bironowie, Broglie’owie, Praslin’y, Castellane’, Rochambeau’y, Aumont’y, Condorcet’y, Latour-Maubourgi, Crillon’y, Beauharnais’e, Larochefoucauld’y, Nomours’y, Noailles’e, Narbonue’y, Montalember’y i wielu innych, książęta, diuki, margrabowie, hrabiowie, kawalerowie, sprzyjający „nowej, ewangielii“, — tańczyli, bawili się, nie wiedząc, że nad nimi, na drugim piętrze radzi tajny komitet masoński nad przyspieszeniem rewolucyi, która im, żonom ich i dzieciom poucina głowy, albo wypędzi ich z ojczyzny, ciśnie między obcych ludzi na poniewierkę i nędzę tułactwa.
I oni należeli do lóż masońskich, ale tylko, jako zwykli „bracia“ lub „czcigodni“, dla których były zakryte tajemnice tajnych komitetów. Bo trzeba było przejść wszystkie stopnie aż do najwyższego, „filozoficznego“, by uzyskać godność skończonego „mistrza poszukiwaczów prawdy“ i poznać ostatecznie cele masoneryi.
Z dusznej, fosforem idei wywrotowych przepojonej atmosfery ośmnastego stulecia, z epoki bez Boga ii cnoty, z epoki rozpusty i mędrkowania, wykłóło się mnóstwo stowarzyszeń, nazywających się rozmaicie, a dążących do tego samego celu, do zburzenia porządku feodalnego i postawienia na jego miejscu nowych form bytu politycznego i społecznego. Pstrzyły się one w dziwaczne etykiety, otaczały się teatralną, spiskową tajemniczością, stroiły się w maski magów, koftów, kabalistów, a były właściwie tylko żywem wcieleniem ducha reformy i przeczenia swojego czasu. Co w książkach, na katedrach profesorskich i w salonach rezonowano, to ubierało się w tajnych stowarzyszeniach masońskich w kształty widome, pochwytne.
Wszystkie te matki-loże angielskie Francyi, wielkie loże szkockie, wielkie loże szkockie obrządku filozoficznego, cztery dyrektoryaty szkockie obrządku świątyni, rady cesarzów Wschodu i Zachodu, matki-loże obrządku egipskiego, wielkie generalne kapituły Francyi, kapituły de Hérédom de Hilwinning i inne, rozrzucone po całej Francyi, tworzące osobne stowarzyszenia, złączyły się, zlały na kilka lat przed rewolucyą w jeden związek, którego władzą naczelną był Grand Orient, a wielkim mistrzem Filip Orleański.
Milion Francuzów, oświeconych i pół oświeconych z różnych warstw, zapisało się do lóż masońskich, ale tylko mała liczba „braci“ wiedziała, o co właściwie idzie twórcom iluminizimu i martynizmu. Jednych pociągały hasła ogólnoludzkiego humanitaryzmu, zestrojonego z duchem czasu, innych zwykła u człowieka ciekawość rzeczy tajemniczych, jeszcze innych poprostu moda, która nakazywała być członkiem jakiejś loży masońskiej.
Przeciętni „bracia“ bawili się we wspaniale udekorowanych salach lóż, wystawiając sobie, że pracują w ten sposób dla szczęścia swojego i ludzkiego, a mistrzowie „zjednoczonych przyjaciół“, des amis réunis, kwiat, sztab wtajemniczonych, splatali tymczasem w ciszy sekretnych komitetów straszliwą sieć, która miała ogarnąć i zdławić chrześcijaństwo i wszystkie trony chrześcijańskie.
Mirabeau był od lat najmłodszych gorliwym adeptem masoneryi. Już w r. 1776 napisał dla swojej loży plan systematycznej walki z istniejącym porządkiem. Posuwając się w górę, stopień po stopniu, należał przed wybuchem rewolucyi do najwyższego rządu nietoperzów masońskich, unikających światła dziennego.
Nie odrywając się od pracy mówił:
— Stany Generalne, nie pokierowane przez nas, nie zdobędą się na czyn stanowczy, z czego jednak nie wynika, żebyśmy je mieli wyprzedzić jakimś krokiem nierozważnym. Najlepiej czekać do maja, a potem zobaczymy, co trzeba będzie zrobić. Zachowanie się dworu wobec Stanów wyjaśni położenie i wskaże nam drogę właściwą.
Przezorność Mirabeau’a nie podobała się widocznie Duportowi, bo podniósł się żywym ruchem natury sangwinicznej z krzesła i rzekł:
— Zdaniem mojem, jest sytuacya zupełnie jasna. Po jednej stronie stoi rząd królewski ze swoim śmiesznym w naszych czasach aparatem despotyzmu, po drugiej naród ze swojemi słusznemi, bo naturalnemi żądaniami wolności.
— O tem wie każda rezonująca pensyonarka, panie radco parlamentu.
— Więc o co panu idzie, panie hrabio prowansalski?
— Wiadomo mi, że pan badał pilnie historyę różnych rewolucyi.
— W istocie! A zatem?
— A zatem, kto chce komuś, czemuś, jakiejś istniejącej sile wypowiedzieć wojnę, ten powinien jej przeciwstawić inną siłę. Gdzież pańska armia bojowa? Bo nie jesteś pan chyba tak naiwnym, żebyś liczył na ramię szlachty i starszego mieszczaństwa. To armia dobra do gadania. Zbyt miękko wychowaną, wytworną jest szlachta dzisiejsza, by się mogła zdobyć na czyn brutalny. Tak samo starsze, zamożniejsze mieszczaństwo, naśladujące zwyczajami i obyczajami szlachtę. Te dwie kasty mogą sformułować, rzucić hasła wywrotu, wykonanie jednak tych haseł trzeba oddać w inne ręce. Gdyby np. panu kazano pchnąć kogoś nożem pod piąte żebro, bardzoby się pan obraził.
— Jak pan może przypuścić...
— A widzi pan, panie oświecony, dobrze wychowany, ślicznie ufryzowany radco parlamentu paryskiego, który, jako znawca różnych rewolucyi, powinieneś wiedzieć, że rewolucya gadana jest zabawką dla doktrynerów, teoretyków, rewolucya zaś żywa — czynem brutalnym, który nie może się obyć bez noża, piki, rusznicy, bez rozlewu krwi wogóle, bez gwałtu. Nikt nie oddaje dobrowolnie władzy, majątku i tym podobnych łagodnych rzeczy. Trzeba mu je odebrać siłą. A gdzież ta siła?
— Naród! — rzekł Duport.
— Wyraża się pan nieściśle, panie prawniku, bo do narodu francuskiego należymy wszyscy: król, książęta krwi, dworacy, duchowieństwo, szlachta, mieszczaństwo starsze młodsze, lud miejski i wiejski. Dziewięć dziesiątych tego narodu, nie wyjąwszy ludu miejskiego i wiejskiego, wszyscy tak zwani ludzie spokojni, tak zwani uczciwi i wszyscy, mający coś do stracenia, choćby ubogi warsztat rzemieślniczy, lub nędzną morgę roli, odwrócę się od nas plecami, gdy się przekonają naocznie, jak wygląda żywa rewolucya.
— Rewolucyi nie robią ludzie spokojni, wielkie masy przeciętnych samolubów. Robi ją kilku, kilkunastu entuzyastów wolności, popartych przez gromadkę zuchów, zdecydowanych na wszystko.
— Widzę, że pan studyował z pożytkiem historyę rewolucyi, panie uczony. Tak, rewolucyę robi kilku fanatyków wolności, czyli entuzyastów, jeżeli się panu ta nazwa lepiej podoba, i gromada zuchów, zdecydowanych na wszystko. Ale gdzież pan znajdzie tych zuchów? Pan ich szuka w narodzie, ja zaś w kanalii.
Mirabeau, który wstał tymczasem z krzesła, skończywszy przegląd tajnej korespondencyi, nadesłanej z Niemiec, mówił niedbałym łonem lekceważenia, spoglądając przytem z góry na kształtną, smukłą postać Duporta wzrokiem dużego brytana, który znosi z pobłażliwością siły zaczepki mniejszego, słabszego psa.
— Trochę dziwnie wyraża się pan hrabia prowansalski, jak na bojownika wolności — zauważył Duport z przekąsem.
— Nie przeczę, a mimo to powtarzam: kanalia!
Tej szermierce przysłuchiwało się z uśmiechem dwóch panów, wyciętych żywcem z żurnala mód. Mieli na sobie obaj galowe suknie dworskie, przybyli bowiem z Wersalu, z przedstawienia teatralnego. Jeden z nich, słusznego wzrostu, doskonale zbudowany, bardzo przystojny, zbliżył się do Mirabeau’a, i rzekł:
— Dajcie pokój szermierce. Radźmy poważnie, co zrobić.
Był to hrabia Aleksander de Lameth, żołnierz towarzysz Laffayette’a w wojnie amerykańskiej, obecnie dworak, zasypany przez króla łaskami, pensyami.
— Radźmy poważnie — powtórzył drugi, Savalette de Lange, wysoki dygnitarz dworski, skarbnik i ulubieniec Ludwika XVI.
Z tego, co powiedziałem, nie wykreślam ani jednego słowa, — mówił Mirabeau. — Powtarzam, iż w pierwszej chwili musi rewolucya szukać swojej armii bojowej, wśród tej warstwy narodu, którą nazywam kanalią, a do której zaliczam wszystkie indywidua bez różnicy pochodzenia i stopnia oświaty, nie mające przy zmianie obecnego porządku nic do stracenia, a wiele do wygrania. Ludzie posiadający są, z wyjątkiem gromadki entuzyastów, zawsze tchórzliwi, słabi, niezdolni do śmiałego czynu. Spętani formułkami pospolitej uczciwości i sprawiedliwości, przeszkadzają w robocie rewolucyjnej, zamiast pomagać. Bo wszelka tak zwana moralność jest w rewolucyach niewygodnym hamulcem. Trzeba druzgotać, burzyć, mordować, a jakże druzgotać, burzyć, mordować, gdy się ma ręce spętane pokorną moralnością chrześcijańską? Powinniśmy sobie zapisać głęboko w pamięci, że w rewolucyi jest dobrem, uczciwem tylko to, co służy jej celom. Wszystko inne należy nazwać przesądem tchórzów[1].
— Zgadzam się bez zastrzeżeń na wszystko, co mówi Mirabeau — odezwał się Lameth — pozwałam sobie jednak zwrócić uwagę na jednę okoliczność, o której nasz przyjaciel zapomniał. Cóż zrobimy, gdy nasze zamiary znajdą opór w większości narodu?
— O, większość narodu, to gromada baranów, którą pasterz prowadzi za pomocą psa i bata — zawołał Duport. — Leniwą, tchórzliwą, samolubną większość trzeba zmusić do szczęścia, do wolności. Gdy się przekona, że wygrała na rewolucyi, przyjdzie sama lizać rękę swoich dobrodziejów.
— Nie mam nic przeciwko psu i batowi, lecz któż będzie naszym psem i batem? — pyłu! Lameth.
Po nieruchomej, bladej twarzy Duporta przebiegły błyski myśli ponurych. Przebiegły szybko i zgasły w ściągniętych groźnie brwiach i w twardych oczach.
Nie odrazu odpowiedział. Potem mówił u wolno, cedząc wyraz po wyrazie:
Nauczyły mnie studya nad rewolucyami starych i nowych czasów, iż istnieje tylko siła, która rzuca wszystkich do stóp rewolucyi i prowadzi, kiełzna ją samą.
A kiedy się oczy Mirabeau’a, Lametha i Lange’a na niego ciekawie zwróciły, rzekł głosem przyciszonym, jak gdyby się lękał sam owej siły:
— Tej sile, niestety, na imię: teror!
W tajnym gabinecie „Zjednoczonych Przyjaciół“ nastała taka cisza, iż było słychać oddech obecnych. Z dołu, z pierwszego piętra, z sali zabaw przeciskały się przez sufit stłumione, łagodne dźwięki wykwintnego menueta i było słychać szelest stóp, obutych w cienkie trzewiki, posuwających się na woskowanej posadzce.
— Niestety, teror — mówił Duport żywiej, jak gdyby chciał siebie samego przekonać. On jeden zmusza bierną większość do posłuszeństwa. Gdy spadnie kilka głów zbytecznych, reszta staje się ze strachu miękką, jak wenecka rękawiczka. Bo któryż przeciętny panicz lub mieszczuch chciałby walczyć z ludźmi, gotowymi na wszystko?[2]
— Skądże jednak wziąć tych ludzi, gotowych na wszystko? — wtrącił Lameth.
— Dostarczy ich nam nędza przedmieść przy pomocy pieniędzy. Nieurodzaj, głód i mróz pracują dla nas od lat kilku. Trzeba przysposobić bandę trybunów ludowych i rzucić zuchwałych szczekaczów na ulice, do szynków, do kawiarni. Taki szczekacz przysłuży się nam za kilka franków dziennie więcej od całego legionu rezonujących filozofów salonowych, którzy cofną się niewątpliwie w chwili stanowczej, przerażeni grozą żywej rewolucyi.
Mirabeau słuchał w milczeniu, wygrywając palcami na stole jakąś piosenkę uliczną. Drwiący uśmiech igrał na jego grubych, zmysłowych wargach, kiedy się odezwał:
— Nie spodziewałem się takiej krwiożerzości po delikatnym Duporcie, ulubieńcu czułych dam, roztkliwiających się dziecinnemi bredniami tego fantasty genewskiego. Jak na kapłana humanitaryzmu filozoficznego, jest jego recepta trochę dziwna, nie powiem jednak, żeby nie była skuteczną. W rewolucyach można w istocie, trzeba nawet czasami poświęcić dobrej sprawie kilka, kilkadziesiąt, choćby kilkaset zbytecznych głów, których nawet pies nie będzie żałował, ale bywa to zawsze grą niebezpieczną, zwłaszcza wtedy, gdy się wodzowie posługują do roboty grubszej kanalią. Wbrew śmiesznej gadaninie Rousseau’a o czystości, dobroci i szlachetności pierwotnego człowieka, pozwolę sobie twierdzić, że człowiek bez kultury i wychowania jest drapieżnem zwierzęciem, które się upaja krwią, jak każde drapieżne zwierzę, upoiwszy się zaś, odurzywszy, szaleje. Radzi Duport steroryzować obojętnych lub nieprzychylnych rewolucyi postrachem, ale jakiż teror znajdzie na ciemnych, dzikich, oszalałych swobodą i bezkarnością wykonawców swojej rady, gdyby im przyszło na myśl zagarnąć dla siebie owoce wywrotu?
— Mirabeau zabawia się w Kassandrę, widzi strachy — zauważył Lameth z przekąsem.
— Mirabeau widzi tylko prawdziwego człowieka — odpowiedział Mirabeau głosem podniesionym, który dudnił, jak grzmot — prawdziwą kanalię, rozzuchwaloną w anarchii, pijaną zapachem dymiącej krwi, a nie widzi w tej chwili środka powstrzymania tej kanalii w szalonym rozpędzie budzenia.
— Ale my go widzimy — wtrącił Duport.
— Gdzie, jaki?
— Przygotujemy sobie takich wykonawców, którzy posuną się tylko do wskazanej przez nas granicy.
— W jaki sposób chcecie sobie panowie przygotować owych posłusznych wykonawców rewolucyi? — pytał Mirabeau.
— Ucząc ich cnoty obywatelskiej, karności, poszanowania władzy, prawda.
— Burząc powagę władzy, prawa? Bo od tego musi zacząć każda rewolucya.
— Na miejscu władzy zdruzgotanej stanie władza nowa, silniejsza, oparta na woli narodu.
— Nie sądziłem, żebyście panowie byli takimi optymistami — rzekł Mirabeau. — Przemawiacie, jak doktrynerzy książkowi, którzy nie mają wyobrażenia o naturze ludzkiej. Zdaje się wam, że człowiek przeciętny żyje teoryami, jak my entuzyaści wolności, że mu wystarcza czysta idea, a tymczasem olśniewa czysta, od życia oderwana idea tylko nieliczną gromadkę mózgów. Postępowaniem ludzi przeciętnych, nieoświeconych i oświeconych, kierują wszędzie i zawsze instynkty, namiętności, interesy osobiste, ambicye, zawiści i nienawiści, cala ta samolubna, podła banda doradców człowieka, którą w czasach spokojnych trzymają na obroży: prawo, władza wykonawcza i kultura. W rewolucyach pęka ta obroża i wówczas wylewa się podłość ludzka na ulicę, na jasny dzień straszliwą powodzią. Chcecie powołać do roboty rewolucyjnej kanalię, hałastrę, nie mającą nic do stracenia, a wszystko do wygrania? Nie przeczę, że to w: pierwszej chwili doskonały sprzymierzeniec. Cóż jednak zrobicie, wy, oświeceni filozofowie i doskonale wychowani światowcy, gdy kanalia, spuszczona z łańcucha prawa i władzy, zasmakowawszy w bezkarności, w łatwym łupie, pijana przelana krwią, zbrodnią, zacznie was teroryzować? Siłę brutalną ujarzmia tylko siła brutalna, najpospolitszy opryszek, uzbrojony w drąg, jest mocniejszy od najgenialniejszego filozofa. I dlatego radzę zaczekać do otwarcia Stanów Generalnych. Może nam pomoc motłochu nie będzie potrzebna, może rząd, usłyszawszy z trybuny sejmowej potężny głos ducha czasu, nie będzie się opierał, może wypadki tak się ułożą, iż obędzie się bez teroryzmu i pomocy kanalii. Na niebezpieczne eksperymenty będzie zawsze czas. To rzekłszy, mam honor powiedzieć panom dobranoc, bo spieszę się do mojej rozkosznej, sentymentalnookiej Coulonki, której słodki świergot miłosny działa na mnie, jak opium. Zapominam w jej objęciach o podłości życia.
Cyniczny uśmiech satyra zeszpecił szpetne, zmysłowe usta Mirabeau’a, kiedy opuszczaj tajny komitet „zjednoczonych przyjaciół“.
— Niepoprawny rozpustnik — rzekł Duport.
— Trzeba mu przyznać, że ma dobry gust — zauważył Lameth, — tancereczka warta buzi. Dziw, że się taka wiotka, śliczna dziewczyna mogła rozkochać w takim brzydkim słoniu.
Rozwiązłe życie zaczyna oddziaływać niekorzystnie na mózg Mirabeau’a — mówił Duport. — Naplótł nam dziś takich bredni, iż gdybym nie znał jego szczerych przekonań rewolucyjnych, miałbym prawo posądzić go o zamiary zdradzieckie. Może nastroił go pesymistycznie jaki natrętny, niegrzeczny wierzyciel. Wieczne długi uprzykrzają mu życie. Trzeba napełnić kieszeń mamoną, żeby nam nie odstraszał ludzi kassandrowemi przestrogami.
Worek dziurawy — odezwał się Savetelle de Lange. — Skarbca królewskiego potrzeba, by jemu kieszeń zapchać. Niech sobie gada, bo jest od gadania, tylko jako mówca będzie nam pożyteczny, a my róbmy swoje, nie zważając na jego krakanie. Ty, Duport, przygotuj plan organizacyi rewolucyjnej, Lameth niech się zajmie wymustrowaniem szczekaczów ulicznych i kawiarnianych, ja zaś postaram się u księcia Orleańskiego o pieniądze, bez których nic zrobić nie możemy. Na szczekaczów ulicznych trzeba wybierać dużych drabów, z płucami byka, żeby mogli dobrze ryczeć.
Mirabeau szedł ulicami Paryża ociężałym, kołyszącym się krokiem, spracowanego wołu.
Nie miał dziś humoru. Wierzyciele grozili mu pozwami, procesem, więzieniem.
— Ciągle ta podła golizna „sacré“ — zaklął.
Należał on, mimo historycznego nazwiska i tytułu, do bezdomnego proletaryatu, który nie miał nic do stracenia, a wszystko do wygrania. Nieżyczliwy los uwziął się na niego, wiatr wiał mu w oczy od urodzenia.
Mirabeau’owie, pochodzący z rodziny włoskiej, słynęli z urody. On tylko jeden przyszedł na świat tak potwornie brzydki, iż jego ojciec mówił o nim, o dziecku: Mój syn jest szpetniejszy od dyabła! Odziedziczoną niewiadomo po kim brzydotę powiększyła jeszcze ospa, podziobawszy mu twarz.
Mirabeau’owie byli znani z gwałtowności, dumy i niezależnego usposobienia, które posuwali aż do niegrzeczności względem królów. Studzili oni wszyscy gorący temperament na polach bitew, służyli wszyscy wojskowo.
I Honoryusz odziedziczył burzliwy temperament swojej rasy; nazywano go w domu „monsieur l’Ouragan, comte la Bourrasque“. Gdyby był miał sposobność nasycić gwałtowną duszę niezwykłemi wrażeniami wojny, byłby się był może uspokoił, ustatkował. Ale panowanie Ludwika XVI nie potrzebowało wojowników. Zamiast bić się, nieść szaloną głowę na krwawe pola, grał w karty, robił długi, romansował, uwodził i porywał młode mężatki.
Na nieszczęście był ojciec tak samo gwałtowny, jak syn. Dziewiętnastoletniego chłopca za to, że przegrał w karty czterdzieści luidorów, kazał margrabia de Mirabeau zamknąć w twierdzy Ilf. Uwolnionego z więzienia ożenił, mniemając, iż życie w małżeństwie odmieni „narwańca“. Lecz kiedy młody małżonek wydał w przeciągu roku sto tysięcy franków, zamiast przeznaczonych mu ośmiu, osadził go powtórnie na pokucie, tym razem w twierdzy Manosque.
Połowę młodości przegnił Mirabeau w więzieniu, włóczony z twierdzy do twierdzy. Szarpiąc się w pętach prawodawstwa, które pozwalało rodzicom pastwić się nad dziećmi, pochłaniał chciwie wszystkie nowinki, obiecujące jednostce wolność indywidualną. Czytał, myślał dużo w ciszy fortec. Inni, jego rówieśnicy, bawili się rezonowaniem wywrotowem, on zaś czuł na sobie, na swojej głowie nieszczęsnej nieznośny ciężar feodalizmu.
Skazany za porwanie margrabiny de Monnier na śmierć, ścięty „in effigie“, uciekł z Francyi i poniewierał się przez szereg lat w Anglii, Szwajcaryi i Holandyi w błocie nędzy. Niepospolicie zdolny, niepospolicie pracowity, utrzymywał się z pióra. Dwanaście godzin dziennie siedział przy biurku, żeby zarobić nędznego ludwika. Kogo innego podziwianoby za taką wytrwałość, ale jemu, „brzydszemu od dyabła narwańcowi“, szkodziły nawet jego cnoty. Ojciec, dowiedziawszy się o jego pracowitości, nazwał go pogardliwie „marchand de paroles“.
Klątwa wszystkich ludzi utalentowanych, niepospolitych, ścigała Mirabeau’a od kołyski; jego własna rodzina nietylko że go nie oceniła, lecz zohydziła go w całej Prowancyi. Wyparł się go ojciec, odtrąciła go żona, pogardzili nim krewni, oczerniali go sąsiedzi. Obwołano go rozpustnikiem, szubrawcem, człowiekiem bez czci i wiary.
Lubił on w istocie uciechy Wenery, Bachusa i stołu, ale któż ich nie lubił w stuleciu ośmnastem? Był ateuszem, materyalistą, wywrotowcem, ale który oświeceńszy młody szlachcic owego czasu nie przesiąkł ideami filozofów i rewolucyi? Wszyscy używali życia i bawili się w krytyków społecznych, w reformatorów. Ascetów, męczenników religijnych i cnotliwych idealistów nie wydały doktryny encyklopedystów i dyabelski śmiech Voltaire’a.
Mirabeau czuł głęboką krzywdę, wyrządzoną mu przez los, rodzinę i życie. Jak stary, chory pies, wypędzony za bramę rodzinnego podwórza, musiał się poniewierać w pośród obcych, jak najnędzniejszy wyrobnik musiał walczyć o byt, on — Mirabeau, możnego domu najzdolniejszy przedstawiciel. Nikt z pomiędzy tych, co obrzucali go błotem, nie sięgał głową do jego kolan. W wielkiej gromadzie teoretycznych wywrotowców rozumiał on jeden ducha rewolucyi, znał człowieka i zdawał sobie sprawę z trudnej sztuki rządzenia ludźmi. Jego jednego nie obałamuciły optymistyczne nadzieje doktrynerów. Białego wróbla prześladowały; skubały szare wróble, nienawidząc go za to, że wyróżniał się w świegocącym tłumie.
Despotyzm ojca i despotyzm więzienia nauczyły go nienawiści do wszelkiego despotyzmu wogóle. Prześladowania, poniewierka, ohydna walka o byt, nędza, uczyniły go nieprzejednanym wrogiem porządku, który nie umiał takiemu olbrzymowi woli, pracy, energii i talentu, jak on, wyznaczyć należnego mu miejsca.
— Kopnę tę spróchniałą budę, że rozleci się, jak stara, zgniła beczka — mówił do siebie, idąc pustemi ulicami Paryża.
Szedł do swojej ostatniej kochanki, do baletniczki Coulon. Pierwsza, margrabina de Monnier, zdradziła go dla kogoś innego.
Kiedy skręcał w jakąś boczną ulicę, buchnęła na niego z ciszy wieczoru dzika wrzawa ryczącego tłumu. Słyszał łoskot rozbijanych drzwi i brzęk tłuczonych szyb. Coby to mogło być? Paryż był dotąd spokojny.
Przyspieszył kroku. Strażnik miejski przebiegł obok niego z pospiechem.
— Hej, policya! Co się tam dzieje? — zawołał.
Strażnik nie odpowiedział, pędząc, jak opętany.
— Temu spieszno. Oberwał po łbie.
Przed sklepem piekarza mrowił się tłum obdartusów. W rozbitem oknie wygrażał pięściami człowiek w białej, nocnej czapce, wrzeszcząc na całe gardło:
— Policya, straż!
Odpowiedział mu śmiech.
— Twoja policya umyka jak zając, złodzieju, rozbójniku! Trzy liwry, dwanaście sous’ów bierzesz za cztery funty chleba? Pijawko! Tuczysz się na krwi biednego narodu? Rabuś! rozwalić mu budę!
Taran z pleców ludzkich podważył drzwi. Pękły. Hucząca fala motłochu wpadła z szumem do piekarni. Po chwili wylatywały oknami na ulicę bochenki chleba. Chwytały je kobiety, chwytały dzieci, uciekając z łupem zdobytym. Jakiś nędzarz usiadł w rynsztoku i wpił zęby w chleb. Jadł, szarpał łapczywie czarny zakalec, żarł, błyskając dokoła groźnemi ślepiami: śmierć temu, ktoby się ośmielił przeszkodzić mi w biesiadzie.
Z rękoma, skrzyżowanemi na piersiach, przypatrywał się Mirabeau temu widowisku.
— Już się zaczyna. Armia bojowa Duporta gotowa. Dość krzyknąć: za mną! a motłoch runie naprzód z głową pochyloną. Tych chce Duport nauczyć mądrą gadaniną sforności obywatelskiej? Ideolog, papierowy polityk.
—Leciały oknami bochenki, bułki, leciały worki z mąką. Jeden z nich rozpruł się — mąka posypała się na bruk. Jakiś chłopak wziął garść białego prochu i upudrował sobie rozwichrzone włosy.
— Perukarz, arystokrata! — zaśmiały się kobiety.
Dziewczęta obsypawszy się mąką, otoczyły chłopaka kołem.
— Może „monsigneur“ pozwoli z nami menuecika? — zapraszały go z nizkim ukłonem do tańca.
A chłopak zadarł głowę do góry, położył rękę na lewem biodrze, niby na głowni szpady i odparł końcami ust:
— Margrabiowie nie tańczą z kanalią.
Znów śmiech, wesele.
Wewnątrz piekarni słychać było krzyki, klątwy, łoskot. Teraz wylatywały na ulicę poduszki, pierzyny, krzesła, stoły, graty kuchenne, lampy, obrazy — cały dobytek piekarza. Wyleciał w końcu on sam, a za nim jego czeladnicy. Padli na pierzyny, na brzuch, wywijając nogami w powietrzu tak pociesznie, iż Mirabeau nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Tragikomedya!
— Widzicie ich — podrwiwała jakaś baba leżą sobie w pierzu, w cieple, jak królowie i jeszcze nie kontenci. Arystokraci, nygusy.
Śmiał się Mirabeau, śmiał się ktoś drugi tak samo, jak on, przypadkowy świadek samorządu ludowego. Przechodził ulicą i przystanął. Śmiał się głośno, całem gardłem, parskał, rżał, jak koń.
O kilka kroków od niego stał jakiś olbrzym, tak samo ospowaty, potwornie brzydki, jak on, odziany w wytartą płaszczynę, podusili wiatrem. Była jednak różnica w ich brzydocie. Nieznajomy odpychał brzydotą plebejusza, którego czaszki i profilu nie zdążyła jeszcze wyrzeźbić świeża kultura lat kilkunastu. Jego rozlane, płaskie rysy nie spajały się, w całość charakterystyczną.
Od tego szpetnego plebejusza biła ogromna siła barbarzyńcy, świadomego swojej surowej, dzikiej potęgi. Biła z wyniosłej postawy, z śmiałego ruchu głowy, cofniętej w tył, z ust cynicznych, pogardliwych.
Mirabeau nie znał tego człowieka, nie wiedział, że jego nazwisko historyczne zestawią kiedyś potomni z nazwiskiem tego nieznanego dziś jeszcze plebejusza, jedni przeklinając je, drudzy uwielbiając.
Spojrzeli na siebie — Mirabeau i Danton, dwa lwy rewolucyi francuskiej, dwa potężne narzędzia ewolucyi historycznej, które geniusz ludzkości przeznaczył na tarany do rozwalenia zmurszałej warowni feodalizmu. Jeden rozpocznie, drugi dokończy dzieła zniszczenia. Obadwaj, odchodząc w światy inne, będą żałowali swojej gwałtowności.
Mirabeau i Danton! To walący się łoskotem dąb królewski Burbonów.
Spojrzeli na siebie zdziwieni i pozdrowili się odruchem mimowolnym ręki, uchylając kapeluszów.
Tłum rzucił się na krzesła, stoły, graty z furyą rozjuszonego byka. Tłukł wszystko, druzgotał, tratował, darł poduszki, pierzyny, rozkoszując się niszczeniem, tarzając się z radością w gruzach.
Mirabeau przestał się śmiać. Odwrócił się od tej bezmyślnej orgii burzenia.
— Podła kanalia! — mruknął.
A Danton trzymał się za boki i zanosił się od śmiechu.
— Doskonałe! Wprawiaj się hołotko! Twoja nierozumna zapalczywość będzie niezadługo potrzebna. Na pohybel całej przeszłości!
I jemu, ambitnemu, życia chciwemu dziecku z gminu, inteligentnemu proletaryuszowi, adwokatowi bez klientów, było za ciasno, za duszno w wykwintnych, arystokratycznych ramach Francyi ostatnich Ludwików. Coby on robił w salonach ze swojem wychowaniem i apetytami zaledwie przez kulturę muśniętego barbarzyńcy? A tylko przez salon szło się do karyery.