Biały Kapitan/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biały Kapitan
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
KRÓLESTWO LODU I NOCY.

W dolinie Numy i na pokładach przybyłych statków nikt nie zauważył nadchodzącej zimy. Praca pochłaniała wszystkich. W „Złotej Studni“ roboty trwały od świtu do późnej nocy. Prawie stu białych ludzi, przez nikogo nie zniewalanych, nie chciało wychodzić z wilgotnych, zimnych transz i galeryj, wdzierając się coraz głębiej i dalej w zrytą, przeciętą rowami, galerjami i szybami ziemię, wynosząc na jej powierzchnię złoto, składane tu wiekami i zazdrośnie ukrywane przez tundrę.
Kupcy śpiesznie budowali domy i składy, zaczynając handel z tubylcami, nadciągającymi z różnych części tundry.
Biali ludzie nie spostrzegli nawet, że ogromne stada przez nikogo nie płoszonych gęsi, łabędzi i kaczek, klucze żórawi i samotne pary czapli dawno już odleciały na południe, że dni stawały się coraz krótsze, a po nocach mróz coraz częściej ścinał wodę w rowach i w płytkich zatokach jeziora.
Wiedzieli jednak o sunącem z północy widmie zimy Samojedzi, Tungusi i Tawda, lecz nic nie mówili, bo było to zjawisko zwykłe dla nich, powtarzające się przez całe ich życie. Nie zapomnieli o zimie i na kilka tygodni przed pierwszą śnieżycą, narąbali na wyspie Czoa cienkich świerków i brzóz, nacięli całe stosy giętkich pędów wierzby i zbudowali z nich płoty, przegradzające bieg rzek, wpadających do jeziora.
Wiedzieli dzicy mieszkańcy północy, że wspaniałe jesiotry, nelmy i łososie złożyły przy źródłach rzek ikrę i że płyną już z prądem, aby zniknąć do wiosny w niedostępnej głębi oceanu. Istotnie przed płotami, przecinającemi łożysko rzek, gromadziły się stada ryb, niektóre usiłowały w rozpędzie przebić niespodziewaną przeszkodę, inne starały się przeskoczyć przez nią, lecz po nieudanych próbach szukały gdzieindziej przejścia i znajdywały w postaci jedynego, przez ludzi podstępnie pozostawionego otworu. Przepłynąwszy go, wpadały do olbrzymich koszów, splecionych z gałęzi wierzby i ginęły pod ciosami obuchów.
Tubylcy robili zapasy ryb dla siebie i dla białych ludzi, którzy płacili za nie złotem, wydartem Numie.
To też nowa osada nad brzegami Tajmyrskiego jeziora była zupełnie przygotowana, gdy zima okryła ziemię białą płachtą śniegu a jezioro — płynącemi taflami grubej kry.
W ciągu jednego dnia obficie naoliwiono metalowe części maszyn okrętowych, zabito deskami kominy oraz wszystkie rumy i luki w pokładzie, osłonięto żagle ceratowemi pokrowcami, a dek obciągnięto grubym brezentem.
Baraki i domy, wznoszące się w kotlinie Numy, pokryły się grubą warstwą śniegu, lecz dobrze zbudowane pod dozorem Nilsena i zaopatrzone w piece i kominki, dawały ciepłe, wygodne schronienie znużonym, spracowanym ludziom.
Elza Tornwalsen, Lark i Kula Bilardowa nieraz byli zmuszeni brać do pomocy kilku robotników, aby nadążyć z przyrządzeniem strawy dla tak dużej ilości mężczyzn, posiadających wilcze apetyty, a zasługujących na dobre odżywianie przy ciężkich warunkach pracy.
Nilsen i Pitt kierowali wszystkiem i na wszystko mieli baczne oko. Ich pomocnikiem, prowadzącym roboty górnicze, był Rynka, zawsze ścisły w wykonaniu pracy, pomysłowy i przewidujący.
Pitt Hardful długo myślał nad tem, w jaki sposób zatrzymać przybyłych koczowników w pobliżu jeziora, aby wieść o wymordowaniu bandytów nie doszła uszu władz.
W tym celu wraz z Nilsenem i Ludą, mówiącym po rosyjsku, odwiedzali obóz Samojedów, spędzając czas w „czumach“ starszyzny, zaglądali do szałasów biedaków, rozdawali leki na dolegający myśliwym i pastuchom reumatyzm, łakocie dzieciom i różne drobiazgi kobietom, naradzali się z tubylcami, poddając tę lub ową myśl.
Przyglądali się kapitanowie dziwnemu życiu półdzikich koczowników.
Rosyjskie władze urzędowo uznały oddawna Samojedów za chrześcijan.
Takiem samem prawem mogłyby uznać za wyznawców wschodniego chrześcijaństwa ich renifery, ponieważ Samojedzi modlili się wyłącznie do swoich prastarych bożków, bałwanów z drzewa i kości, do cieni przodków, kamieni, wody i drzew, zarzynając przed niemi domowe renifery i składając ofiary ze skrawków skór, barwnych wstążek, pęków piór, rogów i czaszek zwierząt.
W pewne dni czarownik — szaman nakładał na zwykłą „malcię“, czyli futrzaną długą koszulę samojedzką, pstrą szatę, ozdobioną mosiężnemi sprzążkami i dzwoneczkami i, skupiwszy dokoła rodaków, zarzynał ofiarne renifery, pożerane przez pobożnych przy śpiewach i dziwacznych tańcach, tak doszczętnie, że dla bóstwa pozostawały tylko rogi i kości.
— Numa i inni święci tych poczciwych ludzi z pewnością mają bardzo zdrowe zęby i jeszcze zdrowsze żołądki — zauważył, patrząc na ofiarne kości, Luda. — Przy swoich bogach dobrze się obławiają pobożni, a pamiętają o sprawiedliwym podziale pracy. Sami jedzą, a bogowie — ślinkę łykają!
Pewnego razu Pitt dowiedział się, że w jednym z „czumów“ zmarł słaby Samojed. Poszedł przyjrzeć się pogrzebowi i na pociechę dać upominki rodzinie.
Tłum tubylców otaczał szałas zmarłego. Wszyscy byli w odświętnych strojach, a mężczyźni zjawili się w „sokach“ narzuconych na jelenie „malcie“ z kapturami i z szerokiem obszyciem z psiego futra na połach. „Soki“ były bardzo bogate, ze skór młodych reniferów, futrem nazewnątrz, ozdobione białemi lisami, skrawkami barwnych tkanin, naszywanemi na grzbiecie, i pasem „szi“ z mosiężnemi kółkami, świecidełkami i łańcuszkami. Na futrzane pończochy „czyże“ pastuchy wdziewali futrzane buty „kisy“, łączące się z reniferowemi spodniami — „pime“.
Strój kobiet mało się różnił od ubrania mężczyzn, chyba, że poszczególne części jego nosiły inne nazwy i posiadały więcej ozdób z drogich futer, z mosiądzu, paciorków i pstrych perkalików.
Obecni na pogrzebie krewni i sąsiedzi nie zwracali żadnej uwagi na nieboszczyka, wspaniale przystrojonego w nowe malcie, sok i kisy. Łypali oczami w stronę kotłów z gotującem się w nich mięsem zabitego renifera.
Nareszcie na znak szamana pożarto mięso, a później położono ciało zmarłego starca na sanki-narty i wywieziono za okoliczne pagórki, gdzie już był przygotowany grób — duża skrzynia z mocnych kloców modrzewiowych. Nieboszczyk został złożony w grobie, a obok niego umieszczone jego ubranie, nóż z odłamanym końcem, łuk i kilka strzał.
Gdy grób został pokryty i zabity deskami, postawiono na nim stary, dziurawy kocioł do góry dnem, a obok skrzyni przewrócone narty i duży mosiężny dzwonek.
Pogrzeb był skończony.
Wszyscy powracali do koczowiska, bojąc się obejrzeć, co jest uważane za wielki grzech.
W połowie drogi jeden ze starców wyciął dwa pręty i wetknął je w śnieg, pochylając jeden — w stronę grobu, drugi — w kierunku obozowiska i mówiąc:
— Ta będzie twoja droga, a tamta — nasza. Prosimy cię bardzo: krocz zawsze swoją drogą!
Słysząc to, Luda trącił Nilsena i mruknął:
— Ehe! Mają dość nieboszczyka! Nie chcą już go oglądać...
Obchodząc teren robót, Pitt usłyszał pewnego razu rozpaczliwe krzyki, dochodzące z koczowiska Samojedów. Myśląc, że się stało jakieś nieszczęście, szybkim krokiem podążył do obozu.
Przybył już zapóźno, bo ujrzał młodego, nagiego tubylca, żałośnie płaczącego.
— Co się stało? — spytał Hardful jednego z Samojedów.
— Odbył się sąd! — odparł zapytany. — Ten młodzieniec ukradł nóż sąsiadowi i za karę, wyrokiem starców, został poddany chłoście.
— Jeżeli jest złym człowiekiem — taka kara nie pomoże... — zauważył Pitt.
— Pomoże! — zaprzeczył z przekonaniem Samojed. — Złoczyńca wie, że po drugiej chłoście zostanie wygnany z koczowiska na zawsze, a wtedy zginie od zimna lub od zgrai zgłodniałych wilków.
— Jaką karę wyznaczają wasi starcy za mord? — pytał Pitt.
— Chłostę, zawsze chłostę! — objaśnił Samojed.
— Więc kary śmierci nie znacie? — zadał pytanie cywilizowany człowiek.
— Zabijać człowieka wolno tylko w bitwie lub przez osobistą zemstę, w uniesieniu! — odparł półdziki koczownik. — Lecz zgromadzenie sędziów uczynić tego nie może, w obawie zemsty samego Numy!
Pitt zamyślił się, bo przypomniał sobie, że ze znanego mu więzienia pewnej ponurej nocy jesiennej wywieziono człowieka na stracenie z wyroku zgromadzenia sędziów, zupełnie obojętnych dla zbrodniarza i jego ofiary.
— Różni ludzie i różne poglądy! — pomyślał. — A jednak nie zawsze dziki człowiek ma dzikie myśli i przekonania...
Już Tajmyrskie jezioro zamarzło i załoga statków każdego ranka przebijała lód, dokoła burt, aby ochronić od zniszczenia tarcice obszycia, gdy w domu kapitanów zjawił się książę Sabkan, zapraszając ich na wesele.
Nilsen i Pitt poszli razem z księciem.
Był to niemłody już człowiek, krępy, mały, o żółtej skórze i twardych, czarnych włosach.
Na pozbawionej śladów zarostu twarzy o wystających kościach policzkowych i piwnych, skośnych oczach nie można było dostrzec żadnej myśli. Ciężka walka tubylców o byt, zmaganie się z surową naturą rozwijają siłę fizyczną i wytrzymałość nadzwyczajną, lecz zabijają wszelkie odruchy duszy. Tubylcy biernie kierują się prawem obyczajowem, lecz żadna nowa myśl nie rodzi się w ich mózgu, obezwładnionym lękiem przed naturą i duchami.
Ceremonja ślubna była nader prosta.
Zarżnięto kilka młodych reniferów i gospodarz zaprosił gości na ucztę. Starszyzna i krewni księcia rzucili się na jadło, wychwalając bogactwo i hojność szczęśliwego oblubieńca oraz piękność i cnotliwość jego przyszłej żony.
Książę był mocno podchmielony, ponieważ ciągle dolewał sobie kwaśnej wódki z fermentującego mleka i jagód i zabawiał gości opowiadaniem o swoich sprawach.
— Loniga drogo mię kosztowała! Zapłaciłem za nią jej ojcu — Muranowi „kałym“[1] z 60 reniferów... Lecz stary Muran też był hojny. Loniga wniosła mi w posagu cały nowy czum, trzy narty i trzy jelenie z rzędem... Loniga będzie szczęśliwa, bo podaruję jej „nesowo“ — kaptur z najlepszych soboli, ozdobionych skórkami gronostajów, bogato haftowaną „pany“[2] i szeroki „ni“ ze srebrnemi guzami i bursztynowemi wisiorkami. Moja pierwsza żona była moją macochą, z którą po śmierci ojca ożeniłem się podług naszego zwyczaju, lecz ona nie dostała takich upominków ślubnych; druga — siostra mojej żony, — dostała tylko nową „pany“, ale Loniga znajdzie jutro piękne, bogate stroje w swej skrzyni ślubnej...
Nie czekając, aż goście zjedzą mięso z trzech reniferów, kapitanowie nieznacznie się wymknęli z „czumu“ uszczęśliwionego nowożeńca i poszli, dzieląc się wrażeniami, w stronę pagórków, porośniętych niskiemi modrzewiami.
Pitt i Olaf Nilsen dość szybko posuwali się na swoich nartach. Skrzepły śnieg skrzypiał i dzwonił jak stłuczone szkło pod nogami. Kilka razy z wyrw w śniegu wyskakiwały białe zające i zrywały się z głośnym krzykiem spłoszone pardwy.
Nagle Nilsen zatrzymał się i ręką wskazał długi ślad, przecinający białą płaszczyznę.
— Norweskie narty! — zawołał. — Któryś z naszych ludzi przeszedł w stronę pagórków, lecz nie powrócił dotąd.
— Dziś niedziela! — odparł Pitt. — Z pewnością, jeden z naszych myśliwych wybrał się na polowanie. Może Rynka, lub Foster?
— Zobaczymy go ze szczytów pagórków — rzekł Nilsen. — Za niemi rozciąga się równina. Daleko nie mógł odejść, bo ślad zupełnie świeży.
Ruszyli naprzód, rozmawiając o losach swego przedsiębiorstwa, które już dało im olbrzymie bogactwo, a obiecywało do lata podwoić je lub potroić, gdyż z każdym dniem robotnicy wykrywali coraz obfitsze złoża złotodajnej ziemi.
— Wy, kapitanie Siwir, już docieracie do swego celu... — rzekł smutnym głosem Nilsen. — A ja?
Pitt milczał, czekając na dalsze słowa Norwega, lecz gdy ten się nie odzywał, zaczął mówić:
— Wy też docieracie do swego celu, kapitanie! Od was wszystko będzie zależało. Ja się usunę z waszej drogi. Pozostaniecie we dwoje z Elzą... Zróbcie coś takiego, co jej zaimponuje i porwie ją, a pamiętajcie, że ta kobieta marzy o innem życiu. Dajcie jej to życie... Macie możność, bo jesteście bogaci...
— Czyż samo bogactwo wystarczy? — spytał, zatrzymując się, Nilsen. — Elza Tornwalsen marzy o takiem życiu, jakiego nie można nabyć za pieniądze całego świata! Ona tęskni do pięknego, jasnego i kulturalnego bytu. Ja — Olaf Nilsen — dawny przemytnik, półpirat, prosty, ciemny szyper, nie znam takiego życia, nie rozumiem go, bo nigdy nie zaznałem. Jakżeż potrafię poprowadzić za sobą Elzę?!
Machnął ręką z rozpaczą i zaczął zapalać fajkę.
— Niech Elza was poprowadzi... — poradził Pitt.
— Czy ona zechce?! — zawołał Nilsen. — Ona nikogo nie widzi poza wami, kapitanie Siwir...
— Gdy odjadę, nie będzie widziała i zapomni — rzekł wesołym głosem Biały Kapitan.
— Nie mówcie tak, Pitt Hardful! — ponuro mruknął Nilsen. — Nie znacie Elzy Tornwalsen. Ona powiedziała, że was kocha i że będzie czekała. Tak będzie, aż się przekona, że nigdy już nie powrócicie do nas...
— Powrócę do swego miasta i — ożenię się! — wybuchając nieszczerym śmiechem, zawołał Pitt.
— Nie rzucajcie słów na wiatr, bo nie wierzę wam! — powiedział Nilsen. — Nie dla was spokojne życie w mieście, gdzie wam zatruto serce... Porzucicie je prędko, a wtedy...
Kapitan umilkł i znowu machnął ręką.
— Co wtedy? — spytał Pitt.
— Powrócicie do nas i... odbierzecie mi ostatnią nadzieję... — szepnął Norweg drżącym głosem.
— Może na wasze szczęście umrę... — rzekł Pitt.
— Elza Tornwalsen będzie was opłakiwała przez całe życie i w sercu jej dla nikogo już nie będzie miejsca, kapitanie Siwir! Ja dobrze znam Elzę. Jej miłość jest głęboka, jak nasze fiordy, a trwała, jak skały północnych granitowych spychów...
Umilkli i poszli dalej.
— Cóż ja mam czynić, abyście byli szczęśliwi, Olafie Nilsen? — zaczął znowu Pitt. — Wierzcie mi, że chętnie byłbym drużbą na waszym ślubie z Elzą...
Powiedział i odrazu przyłapał siebie na tem, że stanęła mu w myśli wiotka postać Elzy Tornwalsen, jej niebieskie, głębokie oczy, bujne, popielate włosy i wysoka, falująca pierś.
Kapitan nic nie odpowiedział.
— Poradźcie! — nastawał Pitt. — Dlaczego nic nie mówicie?
Nilsen westchnął i szepnął:
— Niech los radzi... On jeden może wyjaśnić i rozstrzygnąć wszystko... Człowiek tu nic nie poradzi, bo inaczej — dawno nie żylibyście już, Pitt Hardful, poszlibyście w ślad za Mito, Ikonenem i innymi, z którymi mogłem walczyć i zwyciężyć...
— Nic ja na to nie poradzę w takim razie! — rzekł z goryczą Pitt. — Pamiętajcie, com powiedział: odejdę od was na zawsze... Już niewiele czasu pozostało...
Nilsen znowu westchnął, a może jęknął i więcej się nie odzywał.
Zaczęli wchodzić na dość strome spadki pagórków, falistą linją uciekających na wschód.
Gdy weszli na szczyt, ujrzeli w oddali rosnący w niewielkiej kotlinie ciemny, prawie czarny gaj modrzewiowy.
Ślad nart prowadził do lasu. Zmierzch szybko zapadał. Na niebie zapalały się gwiazdy.
— Późno już! — zauważył Nilsen. — Z pewnością tamten dawno powrócił, okrążywszy łańcuch pagórków.
— Zbłądzić tu niepodobna! — zgodził się Pitt. — Powracajmy!
Nagle z lasu doszedł ich krótki, urwany krzyk człowieka i głuchy, potężny ryk.
W jednej chwili zsunęli się po stromym spadku góry i pomknęli w kierunku lasu. Pod niewysokiem sklepieniem rozłożystych gałęzi panował gęsty mrok.
— Hej, kto tu jest? — wołali, omackiem idąc naprzód i uderzając się o pnie modrzewi.
Słaby jęk odpowiedział im z ciemności.
Posuwali się dalej, kierując się za tym głosem.
Pitt dostrzegł w ciemności jakąś ruszającą się postać i podążył ku niej. Olbrzymie cielsko nagle wyrosło przed nim, rozległ się chrypliwy, wściekły ryk i, porwany potężną siłą Pitt, czując straszny ból w ramieniu i karku, padł, przywalony szamocącym się nad nim wrogiem. Uczuł gorący oddech potwora i o kilka cali od swej twarzy dojrzał kudłatą głowę białego niedźwiedzia.
— Na pomoc!... — krzyknął, z całej siły uderzając pięścią w rozwartą paszczę i jednocześnie kopiąc niedźwiedzia obydwiema nogami.
Potwór odskoczył i podniósł się na tylne nogi, przygotowując się do ataku. W tej chwili nadbiegł Nilsen. W ciemności dojrzał zwierza i, nie czekając napadu, zrzucił futrzaną kurtę, owinął nią lewe ramię i z całej siły uderzył prawą ręką niedźwiedzia między oczy. Cios był tak silny, że obalił zwierza nawznak. Porwał się jednak natychmiast i, rycząc, sunął ku cofającemu się Nilsenowi.
Jednak Pitt zdążył już się podnieść i, spojrzawszy za siebie, spostrzegł leżącego na śniegu człowieka. Skoczył do niego, aby wziąć karabin, lecz w ciemności nie mógł go znaleźć. Schyliwszy się nad leżącym, dojrzał siekierę, zatkniętą za pasem. Porwał ją i pobiegł do Nilsena. Niedźwiedź doszedł już do kapitana i, podniósłszy się na tylne nogi, starał się uderzeniem potężnej łapy zdruzgotać mu głowę lub zerwać czaszkę.
Pitt zaszedł ztyłu i ciął niedźwiedzia siekierą. Czy działając tylko jedną ręką — chybił, czy zwierz pochylił w tej chwili łeb — niewiadomo. Dosyć, że ostrze spadło mu na grzbiet.
Potwór obrócił się z szybkością błyskawicy i uderzeniem łapy zwalił Pitta, jednocześnie padając na niego i usiłując wbić mu w pierś połyskujące w ciemności ogromne kły.
Od potężnego ciosu Pitt stracił przytomność i, z pewnością, zginąłby, gdyby Nilsen nie był porwał wytrąconej towarzyszowi siekiery, i ze straszliwym rozmachem nie opuścił jej na wroga. Prawa łapa zwierza wraz z ramieniem natychmiast zwisła bezwładnie, niemal odrąbana od ogromnego cielska. Drugie uderzenie rozłupało niedźwiedziowi czaszkę.
Padł, chrapiąc i bluzgając krwią.
Olaf Nilsen szybko narąbał gałęzi i rozpalił ognisko.
Długo cucił towarzysza, aż Pitt powrócił do przytomności. Leżał, jęcząc i wypluwając płynącą mu z gardła krew.
Nilsen zaczął oglądać znalezionego w lesie człowieka. Był to Anglik Morris Foster. Nie ulegało wątpliwości, że niedźwiedź znienacka rzucił się na myśliwego, uderzeniem łapy strzaskał mu karabin i rozbił głowę, łamiąc kość pacierzową.
Zaczął już szarpać swoją ofiarę, gdy nadbiegli nowi przeciwnicy.
Foster nie żył...
Olaf Nilsen zamyślił się, a potem pochylił nad zabitym, zdjął z niego futrzaną „malcię“ samojedzką, używaną w zimie przez robotników „Złotej Studni“, zarzucił ją na ramię i, podniósłszy bezwładnego Pitta, ruszył w stronę pagórków. Długo mozolił się kapitan, nim zdołał wejść na szczyt. Tu złożył rannego, przykrył go ubraniem Fostera i rzekł do Pitta:
— Zaczekajcie, pobiegnę do Samojedów po pomoc!
Z temi słowami zsunął się z pagórków i popędził w stronę obozu tubylców, gdzie szkarłatnemi plamami występowały z mroku ogniska.
Późno w nocy Samojedzi na swoich sankach dowieźli do obozu w dolinie Numy rannego Pitta i zmarłego Anglika. Olaf Nilsen kroczył na czele smutnego pochodu i towarzyszącego mu tłumu tuziemców.
Walicki przez całą noc nie odchodził od rannego Białego Kapitana, a z nim razem czuwała Elza Tornwalsen.
Blada, z szeroko rozwartemi oczami, które stały się przepaściste i czarne, z mocno zaciśniętemi wargami, stała przy ledwie oddychającym Picie Hardful i, zaciskając drobne, silne dłonie, aż palce chrzęściły, szeptała namiętnie:
— Nie umrzesz... nie umrzesz... bo kocham cię, bo jesteś mojem życiem, bo Bóg nie dopuści tak wielkiej i strasznej krzywdy dla mnie, biednej, samotnej, stęsknionej. Nie umrzesz, bo nie dokonałeś swego dzieła... Słyszysz? Nie dokonałeś jeszcze!...
Powiadomieni o wypadku z Białym Kapitanem, zbiegli się wszyscy robotnicy „Złotej Studni“, kupcy i ich ludzie i, tłocząc się przy barakach, czekali na wieści o rannym.
Dwa dni zmagał się Pitt Hardful ze śmiercią, nareszcie usnął spokojnie.
— Będzie żył... — oznajmił pewnego dnia Walicki. — Jednak lewą ręką władać nie będzie... Wszystkie mięśnie ma poszarpane i porwane nerwy. Na nic taka ręka!
Ciągnęły się długie dni i tygodnie choroby Pitta Hardful. Bardzo powoli powracały mu siły. Godzina po godzinie odzyskiwał władzę w szyi i w złamanej pod ciężarem potwornego niedźwiedzia nodze. Długo nie ustawały krwotoki z płuc, rozbitych uderzeniem potężnej łapy północnego drapieżnika.
Wypadek z Pittem uczynił zimowe leże białych ludzi jeszcze bardziej ponurem i przepojonem trwogą.
Zima zawładnęła tundrą niepodzielnie. Zniknęły bez śladu wszystkie najsłabsze nawet, ledwie dostrzegalne błyski jedną chwilę trwających zórz porannych. Mróz polarnej nocy — żałobnej siostrzycy zimy północnej, otulił kirem cały świat.
Biały Duch coraz częściej zaglądał do tundry i mknął po niej, hucząc, wyjąc i sycząc, podnosił i miotał z wściekłością stosy skrzepłego śniegu, lub zasypywał domy i las wydmami miękkiego, zimnego puchu, twardniejącego na mrozie i zamieniającego się na lód. Biały Duch północy zmuszał mrożącem swem tchnieniem grube pnie modrzewi i świerków, żeby pękały, niby pod uderzeniem pioruna. Z hukiem biegły po lodzie jeziora wężowe szczeliny i toczyły się z gór odpadające odłamy skał.
Szkorbut, dziwny, niepojęty lęk i głucha rozpacz gnębiły ludzi, a w barakach najweselsi nawet, jak Juljan Miguel, Luda, Lark i Kula Bilardowa, chodzili ze zwieszonemi głowami i przygasłemi oczami.
Z wielkim trudem odkopywano codziennie ścieżki, prowadzące do szybu i do składów z narzędziami, lecz robót nie przerywano, tylko kierowano niemi teraz innym sposobem. Coraz częściej drżały domy od wybuchających pod ziemią cegiełek pyroksyliny, rokaroku[3] i dynamitu. Ale, chociaż złoto napływało coraz obficiej i już napełniło cały skład, nikogo to nie cieszyło, bo jadowita, beznadziejna noc zabijała radość — w każdem sercu.
Pewnego dnia, czy nocy, — mieszkańcy osady w dolinie Numy oddawna już tego nie odróżniali, — wszyscy nagle się obudzili.
Jakiś niepokój niewypowiedziany, bicie i ściskanie serca, przeczucie czyhającego niebezpieczeństwa owładnęło ludźmi. Zerwali się na równe nogi i natychmiast rozległy się krzyki radosne i trwożne zarazem.
— Dzień! Dzień!
Istotnie przez okna wdzierały się do wnętrza baraków jaskrawe potoki światła, skrzył się śnieg i migotały różnemi ognikami zamarznięte szyby okien.
Robotnicy, narzucając na siebie futrzane „malcie“, wypadali z domów. Kłujący i tamujący oddech mróz obezwładniał ludzi.
— Co to jest? — pytano. — Czy się gdzieś pali?
Jednak dymu nikt spostrzec nie mógł, a tymczasem za lasem i za grzbietem górskim drgała, podnosząc się coraz wyżej i wyżej, łuna, rozświetlająca całą okolicę i ogarniająca namiot czarnego nieba.
Trwoga zapanowała wśród ludzi. Dopiero Olaf Nilsen uspokoił ich.
— Zaczyna się okres polarnych zórz... Będą trwały dwadzieścia sześć dni...
Na niebie bez przerwy płonęły te tajemnicze łuny bez ognia. Były to wybuchy światła, jakaś nieznana, zagadkowa walka ukrytych potęg. Białe, zielone, niebieskie i różowe pasma, sunące po niebie węże, smugi, zygzaki i płachty miotały się, drgały i przelewały kaskadami ruchomych falujących promieni, tryskały snopami i kaskadami ogni, układały się w koła i półkola, w fantastyczne kolumny, podtrzymujące ciemne sklepienie nieba, w ogniste rogi lub tysiączne ramiona nieznanego bóstwa, o imieniu nigdy ustami ludzkiemi nie wypowiedzianem. Chwilami zdawało się, że gdzieś daleko, za zamarzniętym oceanem, za sunącemi, jak widmo śmierci lodowcami, za istniejącemi w wyobraźni śmiertelników lądami wybucha potężny wulkan, walczący z martwotą i okrucieństwem zimy; nieraz ludzie kamienieli z przerażenia spoglądając na kłębiące się, świetlane zjawy, bijące w bezdeń przestrzeni ognistemi mieczami i włóczniami, walcząc z wrogiem, nieuchwytnym dla zmysłów mieszkańców skutej lodem ziemi...
I nagle... wszystko gasło, znikało, rozwiewało się, jak mara senna, jak obłędne majaczenie szaleńca, a wtedy noc jednym zamachem narzucała na ziemię swój czarny płaszcz.
Mrok, jak potwór apokaliptyczny, połykał odrazu cały świat, od krańca do krańca, dysząc rozpaczą i beznadzieją bolesną, jak nigdy nie gojąca się rana.
— Słońce zdechło, czy co u licha?! — mruczał Rudy Szczur, paląc fajkę po fajce.
— Zdechło, nie zdechło, a że się zmordowało tem ciągłem łażeniem po niebie — to już nawet Falkonet zrozumie, — dorzucał Kula Bilardowa.
— Taki żywot będziemy pędzili w piekle, mili barankowie! — ze smutnem westchnieniem mówił Puhacz, a nos jeszcze bardziej zaglądał mu do ust. — A nawet gorszy! Bo tu człek od czasu do czasu łyknie sobie dżynu, pyknie fajkę, a tam...
— Co tam? — pytano melancholijnie nastrojonego Puhacza.
— Nie wiem! — odpowiadał z całą szczerością.
— Więc stul dziób i nie kracz! — oburzył się Crew.
— Pójdę do kapitana Nilsena prosić o dżyn! — zakończył Puhacz.
— Proś o ten, co w małych butelkach — bo lepszy i mocniejszy, a więc skuteczniejszy na nasz frasunek — doradzał Kula Bilardowa. — Mnie prosić nie wypada! Jestem oficjalną osobą przy głównym kuku.
— Zmiatasz ozorem wypróżnione półmiski, osobo! — zaśmiał się Rudy Szczur, i podnosząc się, zawołał:
— Trzecia zmiana — do szybu!
Ludzie zaczęli się ubierać i wychodzić z baraku.
Za ścianami domów wył wicher i wściekle ciskał w szyby skrzepłym śniegiem. Zaczynała się „purga“ — mroźna śnieżyca, pełna zgiełku, przeraźliwych jęków i miotających się, mknących zewsząd widm bladych, chybkich i lękiem przejmujących.
Biały Duch wysyłał na podbój i mord swych gońców — zwiastunów śmierci. Zrodziły ich brzemienne nienawiścią do życia góry lodowe, sunące leniwie ze skał nieznanych wysp i lądów, a wynurzające się nagle z otchłani Północnego Oceanu, niby olbrzymie, opancerzone, najeżone spiczastemi szponami i kolcami twory ponurych sag dawno wygasłych ludów-tytanów.
Elza Tornwalsen nie mogła oczu oderwać od płonącej na czarnem niebie zorzy polarnej. Pociągały ją, wprawiały w niemy zachwyt i bezwład rozkoszny te zmagające się z mrokiem promienne widma, drgające nad horyzontem i dosięgające zenitu, gdzie, przebiwszy namiot nieba, ulatywały w nieznane zaświaty.
Czuła samotna kobieta, pchnięta przez dziwny los na bezdroża myśli i uczuć, nić, łączącą jej duszę z tajemniczemi, lecz pokrewnemi zjawami. Wpatrzona i zaczarowana widziała w orgji szalejącego światła istoty żywe, promienne i piękne, do Aniołów Bożych podobne, o srebrzystych, wielopiórych skrzydłach, w diamentowych koronach i barwnych wieńcach na złotych, powiewnych włosach, w szatach niebieskich, zielonych i różowych. Spoglądała w ich oczy, pełne zachwytu i namiętnego dążenia, słyszała lekki szelest ich falujących płaszczów, głosy dalekich lutni i harf, śpiewających potężny hymn Sprawiedliwości przedwiecznej, surowej i wspaniałej Prawdy, co stworzyła w Duchu i z Ducha świat cały i nadała mu bieg wiekuisty, czy był to ruch najpotężniejszych planet i wielki żar słońca, czy najdrobniejsze wypadki ziemskie i trwający chwilę jedną byt najlichszych istot.
Kobieta, marząc w tęsknym zmroku i ciszy fiordów, wiedziała, że jakieś wielkie, potężne duchy wyzwoliły się z krępujących więzów i mknęły w przestworza, aby stanąć przed Sprawiedliwością ze spiżu, przed Prawdą z twardego kryształu i zanieść wieść o nich ludziom-braciom, tęskniącym bezsilnie, marzącym w rozpaczy, łaknącym i spragnionym w pustyni szarego życia...
Elza Tornwalsen, żona garbusa Waege, kobieta, dla której bez jej woli i wiedzy lała się krew, wybuchało zarzewiem pożądanie, szczękała nielitościwemi kłami udręka, czuła wyraźnie, jak muskały ją promienne skrzydła duchów, jak zaglądały w jej serce źrenice świetlanych zjaw i słyszała skierowaną do siebie pieśń, brzmiącą jak dalekie echo.
Gdy na północnej połaci nieba wykwitła tęcza wielobarwna, a pod nią świetlany krzyż, Elza wzdrygnęła się i dłonie przycisnęła do piersi w zachwycie i porywie modlitwy.
Zrozumiała bowiem w onej chwili kosmicznego objawienia, że wszystko powstało z matki — Męki.
Męka tęsknoty i szukania zrodziła syna i małżonka, Ducha Porywu. Było to pierwsze bóstwo, z chaosu i zgiełku ulepiające Ład i przedwieczne Prawo, przekształcające je w nowe formy, gdy Męka gnała Ducha w zwyż i w dal.
Pojmowała zachwycona rybaczka, że Męka i Duch-Poryw prowadzą losy śmiertelników ku wielkim, nieznanym, wzrokiem i umysłem nieogarniętym celom, że wytwarzają burzliwe wiry, pochłaniając rzesze innych ludzi, aż druzgoczą słabych, a silnych wyniosą na słońcem zalany brzeg, gdzie radosne, pełne wonnych kwiatów łąki, zielone góry i czyste, szemrzące potoki dadzą zapomnienie i ukojenie po straszliwej, śmiertelnej walce.
— Błogosławiona bądź, męko moja! — szeptała bezdźwięcznie kobieta i spokój łagodny wstępował do wzburzonej duszy.
Gdyby Elza Tornwalsen umiała wypowiadać swoje myśli i gdyby rzuciła je ludziom zgromadzonym w zasypanej śniegiem i skutej lodem kotlinie Numy, niejeden z niedawnych zbrodniarzy w porywie modlitwy i w zachwycie przebaczenia wzniósłby oczy ku niebu — tej niezgłębionej kolebce światów i zjawisk, ucichłyby nazawsze miotające myślami nienawiść i lęk, rozwiałyby się dręczące zwątpienia, zmalały troski i drobne cierpienia.
Tęskna kobieta mogła wszystko wyczuć, lecz nie umiała wyrazić myśli swojej słowami. Mowa stawała się dla niej w tych chwilach piorunem, rozszczepiającym w radosny dzień wiosenny młody, pełen soków świerk, bezmyślnie i bezczelnie gwizdaną piosenką w półmroku kościoła przed bladą postacią Ukrzyżowanego, zgrzytem stali po szkle, plamą gorącej krwi na zimnych płatkach białej, rozkosznie rozwiniętej róży...
Nic nie mówiąc, szła do pracy, zamyślona i ukojona...
Ludzie powoli przyzwyczaili się do zjawisk północnej zimy i pracowali bez wytchnienia, znajdując w znużeniu ratunek przed dręczącą ich trwogą i tęsknotą.
Pitt Hardful, siedząc w swojej izdebce, długie godziny spędzał w zadumie nad swojem przyszłem życiem. Dziwił się samemu sobie, że wszystkie myśli jego, zamiary i marzenia urywały się z chwilą, gdy widział siebie otoczonym podziwem i szacunkiem rodziny i znajomych w rodzinnem mieście. Raczej nawet tylko podziwem, wywołanym zawiścią z powodu jego bogactwa, i lękiem przed jego surową, obojętną twarzą i twardym, pogardliwym spojrzeniem zimnych oczu.
Rozumiał, że dążenie do zemsty zatruło mu duszę do dna.
Gdy był kiedyś w takim nastroju, zapukano do izby. Było to po północy. Robotnicy dawno już spali.
Jakaś niezwykła przyczyna mogła sprowadzić do niego tak spóźnionego gościa.
Otworzył drzwi i ujrzał wchodzącego Niemca Szuberta, pełniącego dyżur nocny przy składzie ze złotem. Mały, wąsaty człowiek, cały otulony futrem, w czepku z podwójnej skóry renifera, miał grube sople lodu na wąsach i czerwoną od mrozu twarz.
— Ujrzałem światło w waszem oknie, kapitanie, i przyszedłem zameldować... Coś się dzieje niezwykłego na północnych stokach Numy, dochodzi stamtąd wycie setek wilków, jakieś jęki i skowyt. Na człowieku i bez mrozu skóra cierpnie!
— Czy wszyscy ludzie są w barakach? — zapytał Pitt.
— Zdaje się, że nikt przed wieczorem nie wychodził z obozu, — odparł Szubert.
— Nie mogę się jeszcze ruszać, — rzekł Hardful, — więc idźcie do kapitana Nilsena i zróbcie, co on każe.
Robotnik wyszedł i wkrótce Pitt usłyszał, jak powracał razem z Olafem Nilsenem, którego głos doszedł uszu Białego Kapitana.
Norweg mówił:
— Musimy się najpierw przekonać, czy wszyscy ludzie są w obozie, bo gdyby kogoś brakowało — musimy natychmiast iść na poszukiwanie.
W półgodziny później Nilsen wszedł do izby Pitta.
— Wszyscy na miejscu, — rzekł. — Widocznie wilki otoczyły stado jeleni i walczą z niemi. Jutro wyszlę Rynkę, aby sprawdził, co się tam stało. Wilki pozostawią na śniegu ślady, bo, istotnie, dużo ich się tam zgromadziło. Taką muzykę urządziły, że nawet spłoszone ptactwo leci z tamtej strony, psy samojedzkie chyba dostaną chrypki, tak ujadają, a żaden nosa poza koczowisko nie wysuwa...
Nazajutrz Rynka z kilkoma robotnikami wyruszył na północną stronę grzbietu Mgoa-Moa. Wszyscy byli uzbrojeni w karabiny i mieli sanki z zapasami, ciągnione przez dwa renifery. Do partji przyłączył się Puhacz.
— Pójdę z wami, a zabiorę parę kilofów, może co ciekawego dojrzy moje oko poszukiwacza złota — mówił. — Strzelać nie umiem, ale węszyć złoto potrafię zawsze!
Rynka ominął szczyt Numy i, zatrzymawszy się na przeciwległej stronie, wysłał Puhacza z jednym robotnikiem na zbadanie spadków góry. Powrócili wkrótce, nie wykrywszy żadnych śladów.
Dopiero koło godziny szóstej ujrzeli dość obszerną kotlinę, zarośniętą krzakami, dochodzącemi do urwiska.
Rynka skierował ku niemu swoich ludzi. Śnieg był stratowany; ślady wilków biegły krzyżując się w różnych kierunkach.
— Co tam leży? — spytał nagle Puhacz, usiłując przebić wzrokiem mrok.
Po chwili stali nad ogromną kością nieznanego zwierza. Musiał to być olbrzym, bo odłamek biodra sięgał ludziom do piersi.
Widocznie kilka wilków naraz ciągnęło zdobycz, bo szeroka rysa na śniegu szła od urwiska.
— Wilki odeszły lub zaczaiły się w krzakach, — zauważył Puhacz, — bo żadnego dotąd nie widzieliśmy.
— Ostrożne to i płochliwe bestje — odpowiedział Rynka, przyciskając do piersi karabin.
Czarna ściana urwiska wynurzyła się z ciemności. Śnieg w tem miejscu był zupełnie stratowany i pokryty pękami długich czarnych i brunatnych włosów, skrawkami skóry, kawałkami mięsa i odłamkami kości.
Ludzie się rozproszyli szukając zwierza, rozszarpanego przez wilki. Szubert, znajdujący się najdalej, zaczął krzyczeć, zwołując towarzyszy.
Gdy wszyscy zbiegli się do niego, pokazał im ogromny znacznie już uszkodzony kadłub, okryty długą, brunatną sierścią.
Widocznie, zwierzę leżało w ziemi, lecz obsuwające się warstwy urwiska odkryły jego pogrzebane tu niegdyś ciało.
— Słoń! — zawołał zdumiony Puhacz.
— Słoń!? — zapytał Rynka. — Skąd tu na północy słoń i do tego, taki włochaty!
— Ależ patrzcie, inżynierze! — nastawał poszukiwacz. — Widzicie trąba, do połowy zjedzona przez wilki, a tu — kły, ale co za kły — z pewnością mają dobre trzy metry, a jak zagięte! O, gdyby ten pan żył, nie dałby się on poszarpać wilkom, zebranym z całego świata!
— To nie słoń! — objaśnił, uważnie przyglądający się olbrzymowi Szubert. — Jest to — mamut. Rozpowiadał o nim nauczyciel, gdy chodziłem do szkoły w Berlinie. Mamuty wyginęły oddawna. Najczęściej zapadały się w bagna i zostawały w nich pogrzebane. Ziemia zamarzała i przechowywała w ten sposób cielska zwierząt.
— Prawda! — zawołał Rynka. — Widziałem w muzeum szkielet mamuta. To piękna niespodzianka, bo kość mamutowa bardzo wysoko się ceni.
Kilofy Puhacza przydały się, gdy partja, rozpaliwszy ognisko, przystąpiła do wydobycia kłów mamutowych, wykrywając przytem, że, widocznie, kilka potworów zostało przed tysiącoleciami pogrzebanych w miejscu, gdzie obecnie wyrosło urwisko. Podczas pracy nad odkopywaniem cielska znaleziono dużo złota.
— Ktoś bardzo hojny ponapychał tu do każdej szczeliny skarby całe! — wołał uradowany Puhacz.
— Wkrótce będziemy spoglądali na złoto, jak na zwykłą glinę! — zauważył jeden z robotników.
— Tak, ale tylko tu — na Tajmyrze! — zaśmiał się inny. — U siebie w kraju, to sobie odrazu przypomnisz, że to nie glina.
Rynka postanowił zdobyć kły jeszcze jednego mamuta.
Jednak ludzie byli znużeni drogą i pracą. Wynaleziono więc polanę, z rosnącemi na niej kilku modrzewiami, rozpalono ognisko i przystąpiono do przyrządzenia strawy.
Siedzieli wszyscy, spoglądając łakomie na kocioł z gotującą się w nim polewką i na bardzo ponętnie wyglądającą ze skrzyni blaszankę z dżynem.
Po zjedzeniu kolacji skupiono się koło ognia, od czasu do czasu dorzucając do niego zebrane suche gałęzie smolnego drzewa.
Jeden po drugim strudzeni ludzie zasypiali.
Nie spał tylko Puhacz, podniecony widokiem niezwykłego bogactwa gór Mgoa-Moa.
Leżąc, rozmyślał nad tem, jakie mogłoby tu powstać przedsiębiorstwo, jakby się dymiły kominy, turkotały wagoniki, toczące się po szynach, szczękały windy opuszczające robotników do szybów, jaki byłby tu zgiełk i tłum, gdyby na złotonośne tereny przybyły tysiące chciwych, żądnych bogactwa awanturników, jakich spotykał na Yukonie!
Nagle wprost przed sobą ujrzał dwoje jarzących się, zielonych ślepi.
Zerwał się na równe nogi.
Cała polana była już otoczona przez wilki. Zielone, migotliwe źrenice połyskiwały w krzakach ze wszystkich stron. Zwierzęta biegały niespokojnie, kłapiąc zębami, warcząc i nawołując się cichem wyciem.
Nagle duży, stary wilk wybiegł z krzaków, jednym skokiem wpadł na uwiązanego przy sankach renifera i w oka mgnieniu przegryzł mu gardło. Ruchoma masa innych, głucho szczekając, pokryła rzucającemi się ciałami powalone renifery, rozdzierając je na części. Śpiący ludzie porwali się na nogi, rozległy się strzały i kilka wilków potoczyło się na ziemię, brocząc krwią.
Miało to jednak nieoczekiwany skutek.
Zgraja zamiast się cofnąć, wpadła w szał wściekłości. Co chwila z krzaków wypadały wilki i rzucały się na ludzi. Kilka razy odpędzano je ciosami kolb, bo strzelanie przy niepewnych, ruchliwych błyskach ogniska nie dawało dobrych rezultatów. Rynka ustawił swoich ludzi kołem, plecami jeden do drugiego, aby można było bronić się od zwierząt, osaczających ze wszystkich stron.
Stara, wychudła wilczyca, najeżywszy sierść i kłapiąc zębami, skoczyła Rynce do piersi. Ledwie zdążył ogłuszyć ją uderzeniem kolby, lecz za nią pomknęło do ataku kilka wilków. Rozpoczęła się walka rozpaczliwa i nierówna, gdyż wszyscy rozumieli, że będą rozszarpani przez setki głodnych drapieżnych wilków. Zgromadziły się tu na obfity żer i wpadły we wściekłość, gdy spłoszono je. W sercach zaciekle broniących się ludzi żyła jedyna nadzieja, że towarzysze w obozie usłyszą strzały i pośpieszą na pomoc.
Jednak odsiecz nie nadciągała, a natomiast napływały nowe i nowe stada głodnych, zuchwałych drapieżników.
Nagle rozległ się głos małego, krępego człowieka, który prawie nigdy nic nie mówił i nikomu w oczy nie patrzył. Miał czarną, na całe życie opaloną twarz i bystre oczy. Nazywano go „Borsukiem“ za nietowarzyski, milczący charakter.
— Zginiemy... — zamruczał Borsuk. — Tak się nie obronimy. Widzę już, że wilki zbierają się do kupy... Za chwilę rzucą się na nas całą zgrają... Trzeba inaczej...
Mówiąc to, schwycił z ogniska palącą się gałęź i, wymachując nią, niby czerwonym sztandarem, pobiegł w stronę największej kupy wilków. Te odskoczyły w popłochu i rozproszyły się po krzakach.
— Dorzućcie suchych gałęzi do ognia i róbcie, jak ja, a prędko, prędko! — krzyknął, ciskając swoją żagiew do krzaków, gdzie natychmiast rozległ się skowyt i trzask zarośli, tratowanych przez uciekające wilki.
Ludzie, zaczęli rzucać palące się kawałki drzewa, duże smolne gałęzie, buchające płomieniem i snopami iskier. Wilki cofały się na całej linji, a gdy zadymiły się i płonąć zaczęły krzaki i wystające ze śniegu suche trzciny, — z żałosnym wyciem pierzchły.
— Chwała Bogu! — rzekł Rynka i przeżegnał się. — Gdyby nie Borsuk, zagryzłyby nas te poczwary. Gdzież, towarzyszu, nauczyliście się tego sposobu?
— W moich stronach nieraz zdarzało się być osaczonym przez wilki — mruknął Borsuk.
— A gdzież to? — spytał Puhacz.
— Powiedziałem: w moich stronach — zamruczał mały człowiek, nie podnosząc oczu.
— Gdzież są twoje strony? — dopytywał Puhacz.
Borsuk nic nie odpowiedział, tylko dziwnie przenikliwie prześlizgnął wzrok po twarzach towarzyszy i pochylił głowę.
Z trudem dowlokła się partja do obozu, ciągnąc za sobą naładowane sanki.
Nilsen i Pitt postanowili oddać znalezione cmentarzysko mamutów kupcom, którzy z radością natychmiast zaczęli wydobywać kość mamutową, używając do pomocy Samojedów, ucieszonych nie mniej od wilków z mięsa. Tubylcy nie zastanawiali się bynajmniej nad tem, że mamuty przeleżały w ziemi kilkanaście tysięcy lat. Mięso było dostatecznie świeże i smakowało mieszkańcom tundry znakomicie.
Kierowników przedsiębiorstwa w dolinie Numy nie nęciła już kość mamutowa. Mieli złoto, które napływało szerokim strumieniem do ich składu, szczególnie od chwili, gdy Rynka zaczął przebijać poziomą galerję, przecinającą duży pagórek, stojący u podnóża Numy.
Zachwycony Rynka codzień składał raport o stanie robót, które wykrywały nie dające się określić bogactwo.
Wniebowzięty, oszalały Puhacz co chwila wykrzykiwał:
— Czyste złoto! Cały pagórek ze złota!
Istotnie, natura zgromadziła w tem nowem „gnieździe“ tak wielką ilość nie tylko drobnego złotego piasku, lecz dużych jego kawałów, porwanych przez wodę ze skruszałej rudy Numy, że najbujniejsza wyobraźnia poszukiwaczy żółtego metalu nie mogła jego objąć. Przezwano złotodajny pagórek — „Angielskim Bankiem“ i pracowano zawzięcie. Złoto już składano w baraku dla narzędzi i materjałów wybuchowych i w izbach obydwuch kapitanów.
Gdy pierwsze, słabe jeszcze błyski zjawiającego się słońca zaczęły ślizgać się na wschodzie, zwiastując koniec nocy polarnej i zbliżenie się wiosny, Olaf Nilsen i Pitt Hardful, obliczywszy należącą do każdego z nich część złota, przekonali się, że posiadają olbrzymi majątek.
Wiosna zbliżała się szybkiemi krokami. Dni stawały się dłuższe i biali ludzie z zachwytem przyglądali się spokojnym, pogodnym zorzom porannym i wieczornym, takim odmiennym od straszliwych świateł polarnych. Wszyscy podnieśli głowy i czuli wesołość w sercu.
Pitt Hardful i Bezimienny prawie jednocześnie zaczęli wychodzić z domu. Biały kapitan nie władał lewą ręką. Bezimienny kulał i, krzywiąc drapieżną twarz, mówił z drwiącym śmiechem:
— Żaden policjant mnie nie pozna! Kulawy Bezimienny — kto to widział? Dawniej ci panowie nigdy mnie dogonić nie mogli. A teraz?
— A teraz chyba już nigdy nie będziecie od nich uciekali, towarzyszu? — pytał Pitt.
— No, tak, niby... Lecz będą mię ścigali za stare grzechy, gdybym się zjawił na bruku londyńskim lub paryskim, gdzie, niestety, zbyt dobrze znają mnie „menty“.[4]
— Musicie się narazie ukryć i wypłynąć dopiero wtedy, gdy prawo już nie będzie mogło ścigać was — poradził Hardful.
— Myślałem o tem, kapitanie, — rzekł Bezimienny, — i chciałem wystąpić z pewnym planem, jeśli pozwolicie. Może zaprosimy na naradę kapitana Nilsena?
Wkrótce siedzieli we trzech w izbie Pitta.
— Panowie, — zaczął Bezimienny, — czy macie zamiar prowadzić dalej przedsiębiorstwo w „Złotej Studni“?
— Nie! — odpowiedzieli kapitanowie. — Gdy stopnieją lody na oceanie, „Witeź“ popłynie do Europy i tu już nie powróci.
— Więc rzucacie te bogactwa na łaskę losu? — pytał dalej Bezimienny, kurcząc cienkie palce.
— Nic to już nas nie obchodzi! — odparł Pitt. — Bogactwo dla bogactwa, to — najgłupsza rzecz! My chcemy korzystać z niego, chcemy żyć podług własnych upodobań.
— Doskonale! — rzekł Bezimienny. — Rozumiem to i tak samo postąpiłbym na waszem miejscu, panowie. Niestety z powodu tymczasowej niezgody z policją i sądami uczynić tego nie mogę. Muszę spędzić w ukryciu jeszcze osiem lat... Ja i Puhacz, a z nimi kupa innych... Proponuję panom zawiązanie spółki z naszą partją dla dalszej eksploatacji „Złotej Studni“. Będziemy odkładali waszą część lub przy okazji przesyłali wam, panowie. My już to omówiliśmy pomiędzy sobą. Będziemy wam oddawali połowę zdobytego złota...
— Zgoda! — rzekli kapitanowie.
— Tylko jeszcze jeden mały warunek, raczej prośba! — ciągnął Bezimienny. — Musimy nasze przedsiębiorstwo uzgodnić z prawem, tu obowiązującem. Panowie zechcą załatwić tę sprawę w najbliższym konsulacie rosyjskim, któremu będą wpłacali podatek od wywożonego złota. Chcemy istnieć i działać prawnie. Kupcy sprowadzą dla nas potrzebne zapasy, zgodzą inżyniera i lekarza. Wszystko będzie w porządku.
W godzinę później była zawarta umowa, którą podpisali kapitanowie i nowa załoga, niegdyś sprowadzona przez Miguela. Jednak nie wszyscy zechcieli pozostać na Tajmyrze.
Do Pitta zbliżył się Rudy Szczur i mruknął nieśmiałym głosem:
— Gdybyście tak, kapitanie, wzięli mnie ze sobą i potrafili ochronić od nowego ula, pojechałbym z wami! Dokąd — to już obojętne...
— Dobrze! — rzekł Biały Kapitan. — Obiecuję wam to, Juljanie Miguel.
Nie chcieli pozostać też Polacy, marzący o powrocie do kraju, tem bardziej, że byli już ludźmi zamożnymi i wiedzieli, że potrafią pracować z pożytkiem dla siebie i ojczyzny.
Ku wielkiemu zdumieniu wszystkich Kula Bilardowa, przybrawszy wspaniałą postawę i połyskując łysiną, zabrał głos:
— Czcigodna publiczności! — mówił stary komik. — Cyrk — piękna rzecz, wolność, chociażby na ławce bulwarów lub pod krzakiem olszyny, — też dobra, kupa złota na Tajmyrze — ho, ho, cudo! Jednak, klnę się na moją czuprynę, dość mi tego! Stary jestem... Po kościach reumatyzm chodzi, jak clown po drabinie, serce skacze bezładnie jak źle wytresowany piesek na arenie, to przodem, to tyłem, niewiadomo, kiedy i jak... Różne myśli gnębią człowieka, trochę wstyd dokucza, trochę gryzie sumienie, no — i tęsknota... Nie wiem za czem, czy za kim, ale tęsknota!... Ja mogę bez obawy powrócić do mego miasteczka, szczególnie teraz, gdy jestem wypchany złotem, jak ryba ikrą, jak kapciuch tabaką... Ja nie mam szczególnych porachunków z policją. Ciągle wpadałem im w oko, bo mam dostojnie łysą czaszkę, czerwoną buzię i, gdy się trochę zadymię alkoholem, bywałem buńczuczny i niepokorny. Oprócz tego miałem przyjaciół, niemile widzianych przez panów policjantów... Zresztą wszystko w porządku, nawet paszport, aczkolwiek o lat dwadzieścia przedawniony, lecz najprawdziwszy!
— Ożenisz się, Kulo Bilardowa, i zostaniesz prezesem towarzystwa pomocy uciśnionej niewinności! — wołali towarzysze.
— Ożenię się? Może... — szepnął łysy komik, a oczy mu nagle zwilgotniały. — Może... Jest na świecie jedna kobieta, która kochała mnie i wierzyła mi... Byłem płochy i marzyłem o innem, niedostępnem dla mnie życiu... Lecz teraz, gdy się zestarzałem, ożenię się, niech i ona zazna spokojnego życia...
Nikt się nie odezwał, nie zażartował i nie wybuchnął śmiechem. Wszyscy zrozumieli prawdę, przemawiającą ustami starego błazna cyrkowego.
Tak się ułożyły życiowe plany ludzi, przybyłych na „Witeziu“ do „Złotej Studni“. Nikt z nich więcej o tem nie mówił i praca, nieprzerywana niczem, szła dalej.
Kupcy nie posiadali się z radości. Ich zyski przekroczyły wszelkie oczekiwania. Obóz Nilsena płacił złotem za nabywane towary, tubylcy zwozili stosy drogocennych futer, kości morsowej i mamutowej, bursztynu, skór reniferowych i wyrabianego przez kobiety samojedzkie cienkiego, mocnego zamszu.
Tereny pomiędzy Pyaziną a zatoką Chatangi, nigdy nie nawiedzane przez tubylczych myśliwych, obfitowały w cenne zwierzęta. Samojedzi i Tungusi szybko zbadali okolice i porozstawiali swoje pomysłowe sidła, chwytając w nie puszyste, białe jak śnieg gronostaje, zwinne łasice i pstre lemingi; ukryte przed okiem zwierząt żelaza i pułapki dostarczały skórek białych, niebieskich i czarnych lisów, zajęcy i wilków; myśliwi, zapuszczający się do bardziej na południe położonych lasów, zdobywali skóry soboli, kun, tchórzów i niebieskich wiewiórek, a nieraz zabijali białe niedźwiedzie i nawet bure, które nie ukryły się przed zimą w ciepłych barłogach.
Wszystkie te bogactwa tubylcy zwozili do składów kupców, zamieniając na potrzebne towary i robiąc umowy o dostarczenie ryb, które miały powędrować na rynki europejskie.
Kupcy obiecywali kapitanom powrócić na jesieni i przyprowadzić z sobą całą flotylę handlowych statków, otworzyć fabrykę konserw, garbarnię, zakłady krawieckie dla szycia ubrań tubylczych i futrzanych „kisów“ i „pime“.
Pitt Hardful był przekonany, że na brzegach Tajmyrskiego jeziora powstanie nowa osada i usiłował wpoić kupcom norweskim myśl o niepodległości Samojedów, prastarych posiadaczy tundry. Objaśniał, w jaki sposób należało działać i jakie przytaczać dowody na korzyść sprawy. Norwegowie słuchali uważnie.
Pewnego słonecznego poranku Nilsen spostrzegł pierwszą muchę na śniegu. Było to sygnałem, bo w południe zbiegły drobne strumyczki topniejącego śniegu i wkrótce wszystkie rowy w dolinie Numy napełniły się wodą, która wpadała do jeziora i rozpływała się po jego zamarzniętej powierzchni, przyśpieszając tajanie lodu.
Przeszło kilka dni i mknąca od góry rzeki kra, podniosła lodową powierzchnię jeziora, połamała ją, pokruszyła na drobne tafle, a prąd poniósł je do oceanu.
Zatrąbiły lecące łabędzie, zagęgały gęsi, krzykiem napełniły powietrze stada ptactwa wędrownego, obnażać się zaczęły skały, zrzucając z siebie śnieżny całun, tu i ówdzie błysnęły żółte i czerwone anemony, odziane puchem, wybujałe z ledwie rozmiękłej tundry.
Wiosna wstępowała w swe prawa.
Biały Duch północy jeszcze długo walczył, smagając zimnym wiatrem, prósząc śniegiem i ścinając lodem wodę w rowach i zatokach Tajmyru. Jednak cofnął się i ukrył za dalekiemi lodowemi górami, połyskującemi i skrzącemi się w słońcu, jak olbrzymie diamenty, wyrzucone z nieznanej otchłani.
Całą wiosnę i lato trwały roboty w „Złotej Studni“ i na obszarze kotliny Numy. W końcu lipca dopiero buchnął słup dymu z komina „Witezia“, rozległy się zapomniane słowa komendy, pobiegły przez kluzę łańcuchy wyciąganych kotwic i syrena długo huczała, jęczała, żegnając zebranych na brzegu ludzi, pozostających na nową zimę i noc polarną.
Kapitanowie z rozrzewnieniem i smutkiem spoglądali z mostku na tłum obcych im niedawno włóczęgów, zebranych z całego świata, a takich bliskich teraz, uczciwych i bohaterskich.
Nareszcie Olaf Nilsen rzucił komendę do maszyny:
— Mały chód! Naprzód!... Sztorwał na nord!...
Za rufą „Witezia“ zakotłowała się i zapieniła woda, rozbijana śrubą szonera. Statek drgnął i powoli ruszył naprzód.
Wtedy Pitt Hardful raz jeszcze objął wzrokiem wpatrzonych w niego Bezimiennego, Puhacza, Borsuka, Larka, Crew, Szuberta, Falkoneta i wszystkich tych, z którymi spędził długie miesiące pracy, niebezpieczeństw i tęsknicy zimnej nocy.
Coś drgnęło mu w sercu może po raz pierwszy od czasu, gdy jako dawna „trzynastka“ wyszedł za bramę więzienną, wysoko podniósł zdrową rękę i krzyknął donośnym głosem, pełnym siły i wiary:
— Niech żyje wolny, śmiały i potężnie dążący do celu człowiek — Zwycięzca!
Głuche głosy odpowiedziały mu z brzegu zgodnym okrzykiem.
Biały Kapitan słyszał te głosy, lecz słowa zagłuszył stuk maszyny i pochłonęło oddalenie...





  1. Wiano.
  2. Futro odpowiadające „malci“ mężczyzn.
  3. Wybuchowy materjał.
  4. Więzienna nazwa policji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.