Czarna godzina/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom II
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Po chwilach gorączkowego niepokoju, jakie poprzedziły zapowiedziane prawo, mające wiele tysięcy rodzin wyrwać z tych miejsc, do których długiemi latami przyrosły, po tém oczekiwaniu straszliwém, które targały nadzieje i zwątpienie, — piérwsze wyroki banicyi nagle się, jak grad i pioruny, posypały... Któż opisze ten stan kraju, którego mieszkańcy nagle, jakby się im ziemia pod stopami zachwiała, uczuli się bezdomymi, sierotami... skazanymi bez winy... Nikt nie miał zasobów na złą czarną godzinę, bo nikt takiéj godziny kary Boskiéj nie przewidywał...
Śmierć dla wielu była-by lżejszą nad ten wyrok nielitościwy... — W świat! wy na téj ziemi żyć prawa nie macie!...
Konieczności politycznych, które zmuszały zapomniéć o prawach ewangelicznych, o moralności chrześcijańskiéj, i zamiast miłosierdzia podnosić hasło nienawiści i prześladowania — nie pojmowały masy ludzi. Dla nich moralność jedną jest tylko; prawo więc okrutne było uświęceniem okrucieństwa, zachęceniem do bezlitości...
Można było przewidziéć niechybne skutki prawa — z obu stron zaostrzone uczucia wrogie... Przysłowie jakieś powiada słusznie: „Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę.“
Stary Lubachowski dotąd patrzał zupełnie spokojnie na to, co się zapowiadało; przekonanym był, że wieści są przesadzone, że groźba okaże się niewykonalną. Przywykłym był przez długie życie, że, nawet gdy się uciekano do takich środków w polityce, które z ogólnemi prawami moralności się nie zgadzały, ubierano je, osłaniano, tłómaczono w ten sposób, aby choć pozór jakiś sprawiedliwości przybierały. Tu cynicznie występowała nienawiść, zemsta i wzgarda prawd wiecznych. Starzec nie wiedział już, na jakim się znajdował świecie... milczał.
Otaczający go widzieli w twarzy, czytali w milczeniu, że był przybity tak, iż o sobie wcale myśleć nie mógł. Troszczyli się więc tém mocniéj o niego. Spodziewano się jakiéjś pomocy i poparcia z góry od Treubergerów; lecz z tamtąd nie było słowa.
Biedny Lubachowski na swą obronę miał tylko nic nieznaczącego Dydaka, krzątającą się rozpaczliwie ekonomową i bolejących nad jego losem ludzi bezsilnych: księdza dziekana, Solingera i t. p.
Frejer, zmuszony do neutralności i bezwładności, zasłaniał się od Dydaka siostrzenicą, a to, co chciał zrobić niepostrzeżony, donieść lub poddać, zdawał na przyjaciela, Brausego.
Starego Lubachowskiego, który był powszechnie szanowany i lubiony, rzadko kto po-za Lubachówką widywał, a tu téż mało kto bywał i nic nie przyciągało.
Dokoła już wszystko wrzało groźnie i zapowiadało burzę, a Lubachowski nic jeszcze nie czynił, aby ją od swéj głowy odwrócić.
Nadzieja znalezienia metryki, o któréj prawiła Krzysia, okazała się próżną. Ksiądz Roman przewertował najstaranniéj wszystkie księgi i notaty ze znacznego lat przeciągu, i żadnego w nich nie znalazł jéj śladu.
Od córki staruszek nie miał żadnéj wiadomości, zgłaszać się do niéj nie chciał, aby jéj niepokoju nieprzymnażać... Dydak napróżno mu codzicń przypominał, iż coś było potrzeba przedsiębrać.
— Wola Boża... a kiedy nic do czynienia niéma, — odpowiedział stary zimno — czekajmy, aż się coś stanie. Ja o niczém nie wiem...
Krzysia, pracująca nadaremnie nad Riedlem, latająca do miasteczka, zaklinająca urzędników, aby o starcu zapomnieli i nie zatruwali mu dni ostatka, powracała zapłakana. Nikt jéj nawet nadziei nie robił, aby prawo wyminąć i wyjątek można uzyskać.
— Jeżeli się metryka znajdzie — mówił Riedel — zmieni się postać rzeczy: naówczas nikt go nie zaczepi; ale potrzeba, aby dokument był urzędowy, autentyczny.
Lubachowski, gdy mówiono o metryce, ruszał ramionami i śmiał się dobrodusznie.
— Imaginacya jest — mówił — żebym ja się tu rodził... to nie może być.
I więcéj powiedziéć nie chciał.
Ciągle pobudzany do uczynienia jakiegoś kroku, naostatek Lubachowski, którego listem zaproszono do Poznania na naradę nad prawem nowém, z takim zapałem przyjetém przez Izby, — choć zjazdów nie lubił i, z każdego wracając, powtarzał: „Wodę warzyć, woda będzie“, — postanowił udać się na miejsce oznaczone.
Zjazd ów, w jednym z najznaczniejszych domów okolicy zapowiedziany, zgromadził bardzo wielką liczbę obywateli; o siebie lub o pracowitą ludność troskliwych i niespokojnych.
Gdy Lubachowski nadjechał skromną swoją bryczyną, — dziedziniec, plac przed bramą pałacową, podwórza dalsze, pełne były powozów, bryk, koni i czeladzi. Na pokojach zastał gwar i wrzawę, wśród któréj ledwie się było można dać słyszéć i coś pochwycić.
Znaczniejsza część zebranych tu panów osobiście nie była zagrożoną wcale: ale wiedziała przecież iż, dziś nie dotknięta, jutro uczuje skutki prześladowania.
Wchodzącego starca witano po drodze sympatycznemi uściskami ręki, ale nikt nie śmiał pytać, czy w istocie, jak wieść chodziła, należał do proskrybowanych. Niektórzy przewidywali, że w takim razie mógł potrzebować pomocy, a śpieszyć z nią — nikt nie miał ochoty...
Gospodarz, postać wielce poważna, imienia głośnego od wieków w Wielkopolsce, witał gości protekcyonalnie.
Zobaczywszy Lubachowskiego, skinął mu głową.
— Mój kochany Lubachowski — odezwał się — słyszałem... prawdaż to? Ty, ty, osiadły lat tyle... przecież masz potężne plecy w zięciu... Możesz to być?!
Stary ze spokojem największym słuchał, nie okazując wzruszenia.
— Tak jest — odparł — powiadają, że mnie téż precz wyżeną... powiadają... Zięć ani córka nie mogą nic, choćby chcieli, a ja...
Wrzawa się na temat starca Lubachowskiego rozpoczęła. Jedni mówili, że przecież jeszcze nic niéma; drudzy, że... prawo nielitościwe jest i żelazne...
Każdy prawie ze stojących dokoła przywodził jakiś fakt oburzający. Nie dawano nawet biednym, obarczonym rodziną, chorym, czasu do przygotowania się, do zaopatrzenia. Niektórych głodnych i umierających wyrzucono już za granicę, a żołnierze, pilnujący jéj z drugiéj strony, z obumierającymi z głodu i zimna chlebem i odzieżą się dzielili...
Wśród zebranych i opowiadających o piérwszych skutkach prawa, które niezwłocznie w wykonanie wchodziło, trzech szczególniéj panów wyróżniało się tém, iż wszyscy się ku nim zwracali.
Byli to deputowani, którzy starali się napróżno bronić swych współziomków, a teraz tłómaczyli się tu, dlaczego nic uczynić nie mogli. Jeden z nich, w którym z saméj powierzchowności retora znakomitego odgadnąć było można, właśnie mówić rozpoczynał.
— Z naszéj strony — rzekł — nawet nieprzyjaciele to przyznać muszą, uczyniono, co tylko było podobna. Proszę czytać nasze wystąpienia, mowy i obronę praw naszych... Potomność rozstrzygnie pomiędzy nimi a nami. Największa wina w popełnieniu téj krzyczącéj przeciwko nam niesprawiedliwości spada na ohydne, niecne dziennikarstwo niemieckie...
Przerwano mu szmerem; kilka razy tylko „potomność“ dała się słyszéć po-nad wrzawą zagłuszającą.
Niektórzy z panów, co tu stali, zobaczywszy Lubachowskiego, zwrócili się do niego z pytaniami:
— Prawdaż to?
— Musi być prawda — odparł stary — bo jestem w istocie przybyszem i, choć mam posiadłość, obywatelstwa nie mam. Niepodobna więc, aby dla mnie wyjątek zrobiono...
— A jego excellencya? — zapytał jeden z obywateli.
— Nic zwracałem się do niego o to, abym go nie naraził na konflikt zbyt przykry — odparł stary. — Lata moje policzone... potrafię cierpiéć... należy myśléć o tych, którzy wszelkich pozbawieni środków, znajdą się w najstraszliwszéj ostateczności.
Stojący obok syknął.
— Zmiłuj się, mój Lubachowski, tylko już żadnych składek, żadnych podatków, żadnych ofiar pieniężnych ze strony naszéj nie żądajcie i nie wnoście; protestuję z góry. My jesteśmy wycieńczeni, zubożeni, niemal już zbankrutowani wszyscy. Galicya i Królestwo, daleko szczęśliwiéj sytuowane, mogą...
Hałas zagłuszył mówiącego, któremu Lubachowski nic nie odpowiedział.
W zgromadzeniu, które obradować i naradzać się miało, panował taki zamęt, umysły były tak rozdrażnione, przybyli tu przywieźli z sobą tak mało określone pojęcie położenia, a rozprawy poczynały się od takiego zawichrzenia, iż z góry przewidziéć było można, że zjazd się rozbije bezskutecznie.
Wrzawa i ruch ten bezładny trwały już dosyć długo, gdy jeden ze zwykłych promotorów zebrań ludowych i mityngów, donośnym głosem wniósł, aby naprzód uchwalono jaki-taki porządek.
Prawie jednogłośnie wybrano dwu prezesów, czterech sekretarzy... i o ostateczny między nimi wybór rozpoczęto się kłócić. Widoczném było, że dwa jakieś obozy, którym dwie sobie nieprzyjazne przodowały osobistości, i tu zetrzéć się miały.
Gospodarz, któremu to niemiłém było, usiłował skłonić do zgody, ale, zamiast niéj, dokazał tylko, że, pomimo zaklęć jego, kilku panów zniknęło i wyszło, usuwając się, a reszta wzajemne sobie winy w oczy wyrzucać zaczęła...
Stary Lubachowski, dla którego stan ten umysłów i różnice zdań w rzeczy, niepodlegającój wątpliwości, były nowemi i niezrozumiałemi, prosił o głos.
— Niech mi wolno będzie uczynić jednę uwagę — rzekł — ja tu nie widzę najmniejszego powodu do sporu. Spotyka nas nieszczęście wielkie, szukać musimy środków zaradzenia mu... na to się godzimy wszyscy... Kto nam w naradach będzie przewodniczył, o to mniejsza...
Nie dano mówić staremu, który cofnął się i zamilkł.
Zamęt się nie uśmierzał, wrzawa nie ustawała... Jeden z przybyłych ze stolicy wystąpił ze zdaniem, że wspólnemi siłami zbiorowemi nic się nie da uczynić, że każdy indywidualnie powinien starać się ulżyć nieszczęśliwym... ale nikomu nic narzucać i nakazywać nie można. Ktoś drugi poszedł daléj:
— Mnie się zdaje — wtrącił — że nic zrobić nie można, i że radzić jest próżno... Im się więcéj poruszać będziemy, tém silniejsze obudzim prześladowanie...
Zakrzyczano go... — Usque ad finem! walczyć należy.
— Tak jest — dodał kto inny — ale ziemi bronić, a nie ludzi, których nie ocalimy. Rozkazy są wydane, każdy poszukuje, kogo-by mógł wypędzić, aby się zasłużył. Nie ulitują się oni umierającym, ani chorym, ani złamanym wiekiem... Wszyscyśmy niebezpieczni.
Do narady przyjść nie mogło. Powtarzały się narzekania, przerywał jeden drugiemu, środka zaradczego nie podawał nikt.
Deputowani apellowali do potomności; wierzyli w to, że opinia publiczna całego świata stanie za pokrzywdzonymi.
— Ale cóż dziś kogo obchodzi opinia? — wtrącił jeden z przytomnych — im się okrutniejszym kto wsławi czynem, dowodzącym energii i siły, tém chlubniejszy jest nim... Patryotyzm idzie przed moralnością, w imię jego wszystko wolno. Okrucieństwo bohaterstwem się nazywa...
Gospodarzowi nakoniec, wśród tych hałasów coraz gorętszych, udało się spokojniejszą cześć zebranych wydzielić, ściągnąć do bocznego pokoju, i tu uchwalić jakiś porządek dzienny. Ponieważ on sam przewodniczyć tu nie mógł, obrany średnich lat, silnym głosem obdarzony mężczyzna, zajął miejsce prezesa.
Przygotowany zawczasu orator, wprosił się piérwszy po zagajeniu do głosu, pod pozorem, iż pocznie od skreślenia obrazu stanu obecnego... Ażeby radzić złemu, trzeba je znać.
— My je znamy! — sprzeciwił się ktoś inny, któremu także do głosu było pilno. — Wiemy doskonale o co chodzi: o wytępienie nas; myślmy, jak się bronić...
Nie mogło być szczęśliwszéj sposobności dla jednego z wymownych członków parlamentu, który na ostatnich wyborach przepadł i nie został wybranym do wypowiedzenia mowy, dawno obmyślanéj, o solidarności narodowéj.
Była to wprawdzie „okupacya“ studencka na temat dany, ale pięknie ułożona i do żadnego praktycznego nieprowadząca rezultatu.
Mówca jeszcze ocierał pot z czoła, gdy zaprotestowano, że ofiar i pomocy nieszczęśliwym prowincya nie była w możności przynieść.
— A poco-żeśmy tu się zebrali? — zawołał ktoś ze zgromadzenia.
Chwila głuchego milczenia tylko odpowiedziała na to pytanie.
— Proszę o głos!
— Proszę o głos! — dało się słyszéć z boku.
Obrońca ziemi, który już raz odzywał się za nią, żądając, aby narady głównie zwrócić na nią, powtórzył swoje: — Szukajmy środków obronienia ziemi...
— Probowaliśmy już Tellusa! — zawołał z boku ktoś nieznaczny — wątpię, aby kto miał ochotę doświadczenie to powtórzyć.
Głośne wołanie zmieniło się w szepty. Mężczyzna blady, wyżyty, twarzy niegdy pięknéj, ale straszliwie potarganéj życiem, która ją uczyniła wstrętną, wystąpił parę kroków. Oblicze jego malowało niemal wzgardę dla tych, których spodziewał się miéć przeciwko sobie.
— Bardzo to dobrze — odezwał się — ze stanowiska górnego patryotycznego, kazać nam trzymać się ziemi, zabraniać jéj sprzedaży... ale gdy majątek długami jest obarczony, ja mam dzieci i ocalić im mogę fundusz, sprzedając Niemcowi ziemię za dobrą cenę, jakiéj u swoich nie dostanę; możnaż mi poczytać za zbrodnią, że ziemi się zrzeknę dla dzieci!... Niech panowie patryoci złożą pieniądze i ziemię ratują, nabywając ją u mnie po téj cenie, jaką Niemiec daje. Za cóż ja jeden mam tracić...
Hałas powstał tak wielki, iż nic już wśród niego rozeznać nie było można, oprócz gwałtownéj oppozycyi. Ten, który pytanie rzucił, potrącany, ściśnięty wejrzeniem zimném, z góry bronił się napaściom.
Zarzucano mu zmarnowanie majątku, rozrzutność, zbytki, i niewiedzieć jak-by się to skończyło, gdyby jeden z główniejszych przewódzców nie począł mówić o gwałtownéj potrzebie założenia banku, który-by przychodził w pomoc...
— Kredyt nas gubi — wtrącił inny — a panowie go chcecie ułatwić. Pożycza się, marnuje, dług pozostaje... i tak idziemy do zguby. Chyba-by razem z pożyczką ustanowić nad zużytkowaniem jéj kuratelę...
— A to pięknie! — zawołał ktoś — dopiéro-byśmy się na śmiech i pogardę wystawili...
— Pożyczki, pożyczki — odezwał się inny — pożyczki nas gubią. Majątek daje trzy procenta, a my od pieniędzy, obracanych na kupno lub ulepszenia, płacimy pięć i sześć albo więcéj.
W jednéj grupie śmiech się dał słyszéć tak rozgłośny, że zagłuszył wszystko. Ten wybuch tak się wydał dziwnym i nie w miejscu, że niektórzy ze znajdujących się w sali wyszli zasępieni.
Lubachowski, który się tu przysłuchywał także, przekonany już, że wszystko to do niczego nic prowadzi, wysunął się cicho.
Miał już nieznacznie prześliznąć się ku drzwiom, by szukać swojéj bryczki i powrócić do domu, gdy mu stary znajomy zastąpił drogę. Podali sobie ręce. Znali się niegdyś w czasach lepszych, gdy Lubachowski zajmował się interesami księcia. Rochowski, (tak się zwał przyjaciel stary), wydał był późniéj córkę za obywatela w Poznańskiém i, majątek oddawszy synowi, sam przemieszkiwał przy niéj. Znajdował, że tu mu w Wielkopolsce przyjemniéj żyć było. Z Lubachowskim spotykali się rzadko. Przywitanie było tém serdeczniejsze.
— Cóż ty, mój stary — odezwał się Rochowski, z czułością niemal mu się przypatrując — co porabiasz? jak ci się powodzi? Córka, wnuki?
Lubachowski się zarumienił. Wzięli się pod ręce i poszli do gabinetu, gdzie — o cudo! — z zebranych obywateli kilku, przy zielonych stolikach, grało w karty... Rochowski z towarzyszem siedli na boku.
— Córkę — odparł stary — widuję bardzo rzadko, wnuków prawie nigdy. Obawiam się, abym, jako nieosiedlony, ale zamieszkujący tylko w Poznańskiém, nie był zmuszony go opuścić...
— Możeż to być? a zięć? tak wysoko stojący urzędnik?
— To właśnie mu nie dozwala mną się zajmować — odparł Lubachowski.
— O mnie, wiész? — z uśmiechem ironicznym wtrącił Rochowski.
— Nic nowego nie słyszałem.
— To ja ci powiem — dodał stary przyjaciel. — Mieszkałem tu u córki za paszportem. Zdaje mi się, żem się nie mieszał do niczego, tymczasem kazano mi kraj opuścić...
— Dla czego?
— O przyczynę pytać nie wolno — dokończył Rochowski z ironicznym pół uśmiechem. — Wkrótce nam Polakom przejeżdżać nie będzie dozwoloném przez Wielkopolskę i dłużéj dwudziestu czterech godzin nie zapowietrzać sobą atmosfery pruskiéj.
— Nie do wiary! — szepnął Lubachowski.
— Wkrótce młodzieży tu nieurodzonéj, zamknięte zostaną uniwersytety niemieckie.
— Dziwne! — szepnął stary. — Cóż więcéj?
— Ja sądzę — mówił Rochowski — że się to skończy chyba na wybijaniu nas, gdziekolwiek się pokażemy. Mieliśmy zuchwalstwo przez lat sto opierać się niszczeniu i łupieniu; nie wymarliśmy, jak żądano, więc zostali zmuszeni biedacy sami się wziąć do wytrzebienia nienawistnego plemienia..!
Dwaj starzy popatrzyli na siebie łzawemi oczyma.
— Powiedz mi, spodziewał się kto z nas dożyć takich czasów? — spytał Rochowski.
— Nikt z nas pojęcia takiego stanu miéć nie mógł — odparł Lubachowski — bo któż-by się był spodziewał powrotu do takiego podziału ludzi, których część jedna prawnie drugiéj katem się ma stać i z tego szukać chluby? Mnie się dziś jeszcze zdaje, że to sen i zmora, a nie rzeczywistość...
— Smutno mi opuścić córkę i wnuczków, — westchnął Rochowski, — pocieszamy się tém, iż czasem w Galicyi spotykać się będziemy mogli.
— Mój Rochowski, — odezwał się po namyśle przyjaciel, — ja jestem pustelnikiem, mało kogo widuję, niewiele słyszę, z tego powodu może nie wszystko rozumiem. Tak surowe środki przeciwko nam zastosowane być nie mogły bez przyczyny. Cośmy zawinili? czém na to zasłużyliśmy nie wiem; zdawało mi się, że nam umiarkowania, ducha pojednawczego, spokoju w umysłach przybyło, żeśmy nikomu nietylko groźnymi, ale nawet nieprzyjemnymi być nie mogli... Cośmy zawinili?
— A no, Bóg mi świadkiem, nie wiem, — odparł Rochowski, — jak piorun spadło na nas to prześladowanie. Nie rozumiem go, ale sądzę, że bez rachuby nie przyszło... Co z sobą poczniesz?
— Nie wiem — krótko odparł Lubachowski. — Słyszałeś zapewne; co stary Chłopicki, który nie bezpieczne miejsce zajął w czasie bitwy pod Grochowem, odpowiedział pytającemu go: dlaczego tu stanął. — Toute place est bonne pour se faire tuer. Ja téż mógł-bym ci powiedziéć: wszędzie mi umrzéć będzie jednakowo...
— Mylisz się, mój stary, — rzekł Rochowski, ani żyć, ani umierać nie jest objętném gdzie?
Zamilkli oba. Lubachowski wyciągnął rękę do przyjaciela.
— Nie mam już tu co robić, — rzekł... — Chciałem się przysłuchać naradom, spodziewając z nich jakiegoś skutku... widzę, że tu tylko się rozjątrzy więcéj, co się pojednać było powinno... Wolę na to nie patrzéć, ani tego słuchać...
Wstał stary, ale w téj saméj chwili gospodarz zastąpił mu drogę...
— Cóż to znowu? wybierasz się!
— Sądzę, że niéma tu co robić?
— Przepraszam cię, ja od obiadu nie puszczę — dodał z tą miną pańską, która się oznaczać zdała: takiego obiadu nie znajdziesz w domu... Rochowski, zaproszony również, musiał pozostać.
Tymczasem w bocznym pokoju, gdzie rodzaj posiedzenia daléj się przeciągał, trwał gwar, nieustający na chwilę, przerywany tylko głośniejszemi okrzykami, śmiechami i krótkiemi momentami milczenia. Wchodzili tu jedni, wychodzili drudzy znużeni. Narada, zupełnie zwichnięta, zboczyła na manowce. Mówiono o gospodarstwie, o machinach, o cenie ziemi, liczono, ile ludności już pochłonęła emigracya, tajemniczemi jakiemiś podbudzona środkami, ile jéj odejmie obecne wyganianie...
Najgwałtowniéj z razu rozprawiający stygli i ziewali; w pokoju się przerzadzało i przewidziéć już było można chwilę, gdy mała gromadka przy stoliku zebrana pozostanie sama.
Z dala słychać było turkot bryczek tych gości, którzy dłużéj już na spóźniony obiad czekać nie chcieli. W tém zawołano — do stołu... Nowe życie wstąpiło w pozostałych gości...
Przez drzwi szeroko otwarte widać było salę jadalną, dwoma długiemi stołami zastawioną, po-za którą jeszcze dwa pokoje dodatkowemi stolikami ją uzupełniały...
W dosyć już wesołém usposobieniu zasiadano do — patryotycznego barszczu...
Jeden z najstarszych deputowanych, który od bardzo dawna mawiał mowy i podpisywał protestacye, odezwał się na głos, pocieszając tych, którzy posępni szli zwolna do zajęcia miejsc swoich.
— Panowie moi! ja wam powiadam, że się tu obawiać niéma czego. Nie dano nam rady przez lat sto z okładem, nie lepiéj poskutkuje prawo nowe... Niech nam tylko stale służy to godło narodowe, które choć się w kieliszku narodziło, z życiem się powinno zrosnąć: kochajmy się! To znaczy, trzymajmy się, brońmy i nie dawajmy się rozbić na stronnictwa i obozy. Niebezpieczeństwo nie jest w prześladowaniu, ale w rozkładzie i rozprzężeniu.
Wszyscy głośno przyklasnęli prawdzie uznanéj i uczutéj od dawna, ale, jak zawsze, jak wszędzie, każdy, mówiąc to, wzdychał, ażeby mu się poddali inni, a sam żadnych ustępstw nie chciał czynić nikomu. „Kochajmy się“ więc wychodziło na miłość platoniczną, która, wstawszy od stołu, znikła...
Przy obiedzie nawet najposępniejsze twarze się trochę rozjaśniły, jeden tylko Lubachowski milczący i zadumany pozostał z Rochowskim w kątku.
Rochowski patrzał, słuchał i poruszał niekiedy ramionami. Kto, jak on, znał położenie kraju i ludzi, mógł się w istocie dziwić wesołemu usposobieniu towarzystwa, przypominającego... tratwę Meduzy...
Nie można było poznać po tych ludziach, jak wielkie im wszystkim zagrażało niebezpieczeństwo.
— Patrz, — odezwał się do Lubachowskiego, — kto-by tu wszedł, spojrzał i posłuchał nas, czyż nie mógł-by sądzić, iż jesteśmy najszczęśliwsi, że tryumfujemy? Na wszystkich twarzach widać swobodne wesele... promieniejącą radość, choć zaprawdę cieszyć się niéma czém. Jest to zapewne siłą, gdy wobec groźnych wypadków ludzie umieją zachować całą przytomność, spokój ducha, swobodę myśli, męztwo cywilne... ale u nas pozory mylą, promieniste twarze te nie są wyrazem siły, tylko płochości. Mówią one wszystkie: „Jakoś to będzie“! a to wyrażenie znaczy, że osobiście człowiek potrafi czoło stawić wszystkiemu, ale sprawy ogółu zdaje na Opatrzność.
W istocie przygnębienia nie widać już było na twarzach, ani się ono przebijało w mowach. Można było sądzić, że rachowano na siły własne i ufano im; Lubachowski był zgorszony tą lekkomyślnością.
— Gdyby o nas szło tylko, — rzekł w końcu do Rochowskiego, — szacował-bym męztwo, z jakiém znosimy co nas spotyka; ale najdotkliwiéj na tém ucierpi lud biedny, wyrobnicy, których praca jest bogactwem, z których żaden nie ma nietylko zapasu na drogę, ale chleba na jutro, obciążeni rodzinami, bez odzieży, bez wozów i koni. Jutro wyrzucą ich za granicę. My znajdziemy przytułek, albo u rodzin, lub za grosz gdzieś płatną gospodę: oni nie wiedzą, dokąd ich popchnie los... może za Wołgę... może gdzieś w niezamieszkałą pustynią... przez stepy, które pieszo przebywać będą musieli.
Są to przecie bracia w Chrystusie dla nas chrześcijan, a bracia po krwi dla narodowości wspólnéj... a my im, śmiejąc się, ginąć dajemy.
— Cicho, — mruknął Rochowski, — aby nas nie posłyszano... Wiész, że tu już większość uchwaliła, aby wszystko zdać na braci Galicyan i koroniarzy. Wielkopolska, gdy idzie o grosz, rada zawsze złożyć się ubóztwem swojém... Niéma więc co mówić o losie ludu.
— Tak, — odparł stary, — mówić niéma co, ale my, mój Rochowski, powinniśmy podzielić się ostatkami...
Zamilkli; ktoś właśnie opowiadał o losie znanego obywatela, którego majątek szedł na subhastę.
— Ale to nie może być, — zaprzeczał gospodarz. — Widzieliśmy go w ostatni karnawał występującego tak świetnie...
— I to go dobiło, — dodał opowiadający. — Do ostatniéj godziny ze stoicyzmem i dumą trzymał się, nie zmniejszając swego etatu... Nie odprawił strzelca, nie sprzedał koni, nie zmniejszył służby, impavidum ferient ruinae. Z dnia na dzień, z wielkiego pana spadł na bezdomego bankruta...
— To nie może być — powtórzył gospodarz. — Ja panom wytłómaczę, jak się to stało. Panowie znacie stryja jego, bogacza, skąpca, który mu pomódz nie chciał do dalszego prowadzenia życia na téj stopie... Wszystko to jest manewrem, aby skąpca zmusić do dopomożenia synowcowi...
— Ale on grosza nie da! ja go znam! — przerwał ktoś z końca stołu.
— I ja go znam: jest równie skąpy, jak dumny — dodał inny — duma zwycięży... Synowiec jego reprezentuje rodzinę...
— A! a! — rozśmiał się inny — skąpiec obliczył, iż wygodniéj mu będzie reprezentować ją samemu.
Śmiano się i zakładano.
Ktoś począł o cukrowarniach i cukrze; ale słodka rozprawa nie trwała; cukiernicy złe robili interesa, cukier spadał...
Lubachowski i Rochowski mieli sposobność przysłuchać się najrozmaitszym ciekawym relacyom; tylko już o prawie, dla którego się zjechano, mowy nie było. Wszyscy się czuli przez nieustanne zajęcie niém znużonymi.
Obiad z deserem i kieliszkami przeciągnął się tak długo i przybrał charakter tak odmienny od celu zgromadzenia, że w końcu zapomniéć było można, po co się tu zjechali owi obywatele, mający ratować ojczyznę.
Po obiedzie, stoliki do kart już stały przygotowane, przy czarnéj kawie mowa była o stadninie jednego z tych panów.
Lubachowski, nie pożegnawszy nikogo oprócz starego Rochowskiego, wysunął się szukać swojéj bryczki, i pogrążony w sobie, modląc się nie ustami, ale duchem, pojechał do domu.
Nieopodal od dworku uderzyło go to, że w oknach zobaczył światło i służbę swą, kręcącą się około ganku. Było to czémś tak dla niego niezrozumiałém, że, stanąwszy u ganku szukał oczyma... czy się gdzie nie paliło.
W tém cień stanął przed nim, którego rozpoznać nie mógł, i córka rzuciła mu się na szyję.
Obok niéj stał dorosły chłopak, którego on nie znał: Grześ towarzyszący matce.
Lubachowski na wstępie się rozpłakał, nie śmiał pytać, ale głos wewnętrzny mówił mu, że przybycie córki i wnuka, jak on sądził na pożegnanie, zwiastowało zbliżające się niebezpieczeństwo.
Spoglądał z czułością na Grzesia, który miał coś z rysów matki i typu polskiego; ale wychowanie pruskie, karność żołnierska, zrobiły z niego istotę zupełnie różną od tego, co starzec we wnuku znaléźć się spodziewał.
Na twarzy córki ostatnie miesiące straszliwie się wypiętnowały. Oczy miała wpadłe a powiększone, policzki pofałdowane, usta zaciśnięte, skórę na skroniach jakby przyschłą do kości... Cierpienie malowało się na niéj ze straszliwą wyrazistością rozpaczy.
Lubachowski tém spokojniéj zrezygnowanym potrzebował okazać się przed córką.
— Rozumiem przybycie twoje — odezwał się do niéj — chciałaś się ze mną pożegnać... Wdzięczen ci jestem, ale ja jeszcze żadnego nie odebrałem rozkazu, nic nie wiem o losie moim...
— Ja téż nie przybyłam cię pożegnać, kochany ojcze — odpowiedziała Marynia — ale oświadczyć gotowość towarzyszenia ci wraz z wnukiem. Chcę twój los podzielać...
— Wierz mi, Maryniu, że to-by mi go tylko cięższym do dźwigania uczynić mogło — rzekł stary. — Ofiary, jaką-byś chciała zrobić dla mnie, przyjąć nie mogę.
— Dlaczego? — zawołała Treubergerowa — mąż mój wcale mnie nie potrzebuje, chłopcy dorośli... Dom, w którym ja mojego pochodzenia i narodowości wstydzić się muszę, obrzydł mi. Tyś stary, tyś sam, bez opieki... dlaczegoż-bym ci towarzyszyć nie miała? Choćby dla okazania oprawcom, jak my cierpiéć umiemy... wszyscy... razem... chcę być z tobą.
— Ani ty, ani Grześ nie możecie mi towarzyszyć — przerwał stary. — Chłopca tego przyszłość cała tu, przy ojcu... ja mu żadnéj dać nie mogę innéj, nad zamianę jednego cierpienia na drugie, nieznane, którego zmierzyć nie umiem...
Wśród téj rozmowy wbiegła powtórnie Żabska, prowadząca z sobą ekonomową. Szło o dowiedzenie się od niéj, co teraz ciągle prawie w miasteczku przebywała, usiłując przeciągnąć katastrofę, czy ona istotnie wprędce zagrażała.
Krzysia wbiegła, wielce poruszona, zaledwie mogąc mówić, i na jéj młodéj twarzyczce znać było znużenie. Od dni wielu, nie mając czasu ani jeść, ani spocząć, żyła tylko kawą i bułką... zaziębiła się i kaszlała.
Na zapytanie Lubachowskiego pośpieszyła mu odpowiedziéć uspokajająco, choć sama wcale nie była spokojną. Rozkazu żadnego nie było jeszcze, a urzędnicy wątpili, czy wydany zostanie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.