<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom II
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Zmuszony kończyć, płacić i zabierać kupiony folwarczek, Orochowski, po długiém wahaniu się, naostatek przyrzekł z pewnością przybyć z notaryuszem, z tranzakcyą i pieniędzmi.
Na to tylko czekał stary, aby wyjechać, nie korzystając z przedłużonego terminu. Chciał uniknąć tego, aby się córka nie poświęcała dla niego. Niepokoił go tylko los nieszczęśliwego Grzesia, który dla miłości jego i matki się poświecił. Zdawało mu się, że ojciec powinien był małoletniemu wyjednać karę lekką; lecz z drugiéj strony, któż nie wié, jak karność pruska jest nieubłaganą dla wszystkich bez wyjątku?...
Przedłużona niepewność, nadzieje, zwątpienia, walki z sobą, z córką, znużyły starca: dla nich szczególniéj chciał raz końca stanowczego. Dydak wiedział o tém najlepiéj, bo mu powtarzał ciągle:
— Jechać!... jechać!... nie potrzebujemy łaski!... jedzmy...
Na dzień naznaczony stawił się Orochowski, taki skwaszony i skłopotany, jakby nie korzystny dla siebie interes miał doprowadzić do skutku, ale największą spełnić ofiarę. Lubachowski z gorączkową niecierpliwością go powitał. Rozpoczęto spisywać tranzakcyą.
Stary domagał się, ażeby w niéj punkt był zamieszczony, iż majętność nie miała nigdy przejść w ręce człowieka innéj narodowości i wyznania.
Orochowski zaprotestował.
— Poco to pisać! na co na siebie ściągać mściwą ich uwagę... Ja się dla Lubachówki narażać nie myślę.
— Pan mi to przyrzekłeś!... — zawołał pan Grzegorz.
— A no, nie przeczę, i dają panu słowo, że się będę starał uniknąć tego; ale w tranzakcyą to wpisywać?... Tranzakcya musi być do akt wniesioną...
— Pan za to odpowiadać nie możesz, co jest z mojéj strony nałożonym warunkiem. Jasna rzecz, że to jest moja wina...
Orochowski się poruszył żywo.
— Warunku tego nie przyjmuję...
— A ja go nie odstępuję... — rzekł Lubachowski.
Głębokie nastąpiło milczenie.
— Cóż będzie? — zapytał, dobrze wyczekawszy, Orochowski.
— Nie będzie nic — odparł stanowczo pan Grzegorz.
Dziekan spojrzał na niego.
— Jeżeli słowo daje... — wtrącił.
— Dlaczegoż słowa nie chce napisać? — rzekł stary. — Odpowiedzialnym być nie może za wymagania moje...
— Mam i bez tego dosyć kłopotów, żebym się jeszcze miał narażać policyi i dostać pod jéj nadzór!...
Ruszył ramionami.
— Ja panu zadatku zwrócić nie mogę — odezwał się Lubachowski. — Nie mam grosza przy duszy...
Orochowski mruczéć coś począł niewyraźnie, spoglądając na dziekana. Ksiądz Roman wziął się do namawiania obu, aby się jakoś porozumieli. Zapewnienie Orochowski mógł dać prywatnym dokumentem...
— Nie dam słowa na piśmie — zawołał Orochowski — nie mogę...
Nie było sposobu porozumienia się. Ponieważ pan Grzegorz pieniędzy nie mógł zwrócić, powstało pytanie, czy je powinien był oddawać, gdy Orochowski, który wprzód warunek nałożony przyjmował, teraz go wpisywać nie chciał.
Dziekan był tego zdania, że do zwrotu nic go nie obowiązywało.
— Nie wiem, jak w téj kwestyi orzeka prawo — odezwał się Lubachowski — ale... ja cudzéj własności żadnym tytułem przywłaszczać sobie nie chcę... W każdym razie oddać muszę, proszę tylko o folgę, bo pieniędzy nie mam.
Orochowski milczał, ale zdawał się z tego węzła rad, i nie śpieszył go rozplątać.
Zostało wszystko w zawieszeniu; podano obiad, poszli do stołu. Przez cały czas nabywca domniemany siedział ponury, jadł półgębkiem, dumał i marszczył się. Lubachowski wcale nic nie tknął: mówił, że był z postem; jeden ksiądz Roman, nie myśląc, posilał się roztargniony.
Żabska musiała z nim prowadzić rozmowę, aby złowrogie nie panowało milczenie.
Wśród obiadu wywołano ją.
Pozostała długą chwilę, co nikogo nie zdziwiło; a gdy napowrót weszła, chwiała się na nogach, chwytała za krzesła i, dopadłszy do swojego miejsca, zajęła je tak pomieszana, że dziekan się nastraszył. Nalała sobie wody szklankę i wychyliła ją z pośpiechem. Żywa rozmowa już wcale nie szła.
Po obiedzie znowu rozpoczęto traktowania, i Orochowski, co do prywatnego dokumentu osobnego, zapewniającego, że nie sprzeda nikomu innemu, tylko katolikowi i Polakowi — słabnął. Szło o formę jedynie.
Dziekan skorzystał z chwili czasu wolnéj i, podszedłszy do Żabskiéj, zapytał ją po cichu:
— Co się wam stało?
— Mówić tu nie mogę... — odparła Żabska — na miłość Boga, niech jegomość dobrodziéj zajdzie do mnie. Okropna się stała rzecz... głowę tracę... nasz pan tego nie przeżyje...
To mówiąc, wysunęła się. Ksiądz Roman powagą swą przyśpieszył układ ostateczny i, ukończywszy go, wymknął się do Żabskiéj. Zastał ją w jéj izdebce przy klęczniku, we łzach, z rękoma załamanemi.
— A! panie... a! ojcze... — poczęła, zobaczywszy go i powstając na chwiejące się nogi. — Bóg nas srodze dotknął... Odebrałam list od pani... leży ona i nie wiem, czy się podniesie... Przysłała z nim zaufaną swą sługę, aby opowiedziała o nieszczęściu, którego opisywać-by nie zdołała... Wié ojciec, że Grzesia, przez jakąś niepoczciwą denuncyacyą wydanego, pochwycili żandarmi. Chłopak, słyszę, był w rozpaczy... Gdy go przywieźli na miejsce, gdzie mieli sądzić i indagować, ponieważ dezerterował po raz drugi, bardzo się z nim obchodzili srogo, bez względu na ojca... Włożyli mu słyszę, kajdanki na ręce... a że na zapytania odpowiadał śmiało i zuchwale, nawet prośby ojca nie skutkowały, aby wzgląd miano na młodość jego, na pobudki. Okazuje się, że Grześ, czy miał przyjaciół, czy ich sobie zjednać potrafił, dosyć, że znalazł sposób rozpiłowania rąk zakutych, i w nocy się spuścił po sznurze z kołdry podartéj i prześcieradła do przekopu w cytadeli... Znał miejscowość tak dobrze, iż mógł, kilkadziesiąt kroków się przeczołgnąwszy po ziemi, dostać do palisady, którą, jako doskonały gimnastyk, łatwo-by przesadził... Raz za nią będąc, Grześ miał podobno przygotowane wszystko, aby piorunem się dostać za granicę... Wszystko zdawało się iść szczęśliwie....Sznur, aż nadto długi, pozwolił spuścić się bez szwanku; ale gdy począł po ziemi się czołgać, chcąc dostać do palisady, żołnierz, stojący na straży, dostrzegł go i krzyknął... Grześ się zerwał i biegł co sił ku palisadzie, nic już nie mając do stracenia, a ufając wielkiéj swojéj zręczności. Spiął się już na palisady, gdy żołnierz karabin wymierzył i dał ognia...
Dziekan krzykną! boleśnie:
— Zabili go!...
— A! zabili go! zabili!...Postrzelony w piersi śmiertelnie, żył jeszcze godzin kilka. Dano znać ojcu i matce; na rękach jéj skonał. — Nasza dobra pani leży w łóżku, chwilami tracąc zmysły. Mówią, że troskliwość wielką okazuje mąż, ale czy ona to przeżyje! A co się stanie z naszym staruszkiem, gdy ten cios go dotknie?!
— Potrzeba przed nim utaić to nieszczęście — odezwał się dziekan — niech jedzie ztąd... Córka może wyzdrowiéć i przybyć do niego. Będzie to pociechą dla obojga.
Ks. Roman mówił, ale sam niebardzo wierzył w to, żeby mógł skołatanego życiem Lubachowskiego ocalić. Żabska zachodziła się od płaczu.
— Zmiłuj się, płaczem się nie zdradź! — napominał ksiądz. — Bogu ofiaruj.
Gdy przyszło powracać do pokoju, w którym się dokonywała tranzakcya, sam on nie miał siły tyle, aby twarz ukazać jasną. Lubachowski postrzegł zmianę na nim.
— Co ci to, mój ojcze? — spytał.
— Żal mi Lubachówki, a więcéj jeszcze was, co nas opuszczacie; popłakaliśmy się z Żabską.
— Nie było tam listu od Maryi? — podejrzliwie spytał stary.
— Nie wiem; ale Żabska-by mi o nim powiedziała — rzekł dziekan. — Nie pisze widać dla tego, że się sama przybyć spodziewa.
— Powinna najprzód starać się o Grzesia — dodał p. Grzegorz. — Chłopca mi żal i okrutną o niego mam obawę. Wiész, dziekanie, jak surowi są Prusacy w karności, jak wszelkie wykroczenie przeciw dyscyplinie karzą srogo, a on dwa razy im zbiegł.
— Małoletni jest; każdy kodex ma to na względzie — rzekł dziekan.
Udało się w ten sposób nieco odciągnąć starego myśli od następstw ucieczki. Orochowski liczył pieniądze, nie omieszkawszy pozbierać do wypłaty wszystkich asygnat banków prowincyonalnych, biletów saskich, hanowerskich, brunświeckich, których mu się pozbyć było trudno. Szczęściem, kontroli podjął się dziekan i zburczał okrutnie spekulanta, który, w rękę go pocałowawszy, wszystkie podarte szpargały nazad zabrać musiał, a pruskiemi biletami je zastąpić.
Nic już teraz nie stawało na zawadzie Lubachowskiemu: mógł, kiedy chciał wyruszyć. On sam był gotów przyśpieszyć wyjazd, wydawał rozkazy, lecz, w ostatniéj godzinie, coś się znalazło, co, niby mimowolnie, wyruszenie przewlokło.
Téj nocy, gdy, po wyjeździe Orochowskiego, wszyscy się znaleźli na folwarku, a Żabska domownikom opowiadała o losie, jaki spotkał biednego Grzesia, cóż się to tam działo!!
Dydaka opanowało takie jakieś dzikie zemsty pragnienie, taki szał, że Chodzibój zląkł się o niego. Palec na palec założywszy, przysięgać począł, że, choćby miał życie ważyć, musi pomścić krwi biednego chłopca.
Ekonomowa, choć sama rozpaczała, znając swą władze nad nim, poczęła go uśmierzać.
— Dał-byś pokój tym odgróżkom — rzekła — co-by to na nie powiedział nasz stary, gdyby je posłyszał, on, co nam ciągle przebaczenie win wpajał. Chrześcianie przecież jesteśmy i to nas różni od pogan i innych wyznań ludzi, iż nam zemsta jest wzbronioną. Grzesia przez to z grobu nie wywołasz, gdy się dopuścisz występku.
— Czy jéjmość myśli, że ja tego nie wiem? — zawołał Dydak — ale człowiek nie jest panem siebie, gdy go taka rozpacz uciśnie. Co się teraz stanie z matką jego, co z naszym panem!
— Niech-by ztąd jechał już i my z nim — przerwała ekonomowa — przynajmniéj dłużéj przed nim prawdę utaić będzie można, a tu lada co, lada słowo niebaczne, wszystko się wyda. W końcu, biedny, nie odbierając nic od córki, domyśli się nieszczęścia.
Postanowiono więc namawiać do odjazdu starego, i starać się przyśpieszyć opuszczenie Lubachówki. Chodzibój z żoną mieli tu pozostać dla zdania folwarku.
Okazało się jednak, iż nie mógł nikt tego uskutecznić, tylko Dydak, i stary téż jemu to chciał powierzyć. Do późnéj nocy wszyscy siedzieli i rozprawiali o swéj doli, a Krzysia tylko do Żabskiéj biegała, aby o niéj miéć staranie.
Dydak, który zaglądał do starego, cieszył się tém, iż go znajdował nieco uspokojonym. Za każdym razem, gdy przychodził dowiadywać się do niego, otrzymywał rozkazy, tyczące się pakowania, zaprzęgów, wyjazdu.
Następnego dnia był Piątek, względem którego Niemcy mają takie przesądy, jak my do dni Poniedziałkowych. Wstręt do wyjazdu w ten dzień już się i między polską ludnością czuć dawał.
Lubachowski, nie przyznając się do niego, pod jakimś pozorem z Piątku naprzód pozwolił na Sobotę przenieść dzień; potém, coś w Sobotę niedogodném znalazłszy z powodu szabasu, Niedzielę święcąc, Poniedziałku nie chcąc, — ostatecznie odłożył termin do Wtorku.
Ściągał pono najprawdopodobniéj dla tego, że się spodziewał miéć list lub wiadomość od córki. Razy kilka dawał do zrozumienia ekonomowéj, że ona-by powinna dobiedz do Berlina i przynieść mu od Maryi coś pocieszającego o Grzesiu; ale gotowa zawsze do wszelkich posług Krzysia, dziwnie jakoś zrozumiéć nie chciała, czego on sobie życzył.
Wypadek młodego Treubergera zbyt był tragicznym, a on sam należał do rodziny nadto znanéj w święcie urzędniczym, aby mógł pozostać bez rozgłosu.
Dzienniki, czyhające zawsze na podobne historye, aby długo karmić się niemi, pochwyciły z chciwością zręczność do rozpisywania się o rodzinie, do któréj należał, o pobudkach kroku tego i t. p. Nie omieszkano przytém naturalnie dojść, że matkę miał Polkę i w tém pochodzeniu wskazać przyczynę przestępstwa. Dawało to pożądaną sposobność do znęcania się nad Polakami, do odstręczania od wszelkich z nimi stosunków.
Przez dni kilkanaście po śmierci biednego chłopca, wszystkie berlińskie gazety pełne były najfatalniejszych plotek, najzłośliwszych wykładów. Szczęściem, Lubachowski, z zasady, oddawna niemieckich nie czytywał dzienników, nie potrzebowano więc czuwać, aby się one w ręce jego nie dostały. Odbierał jednego Kuryera, a że ten czasem dawał mu godzinę jaką roztargnienia, przynoszono mu go regularnie. Nikt do niego nie zaglądał.
Kuryer mało w ogóle umieszczał tych kryminalnych kronik, któremi inne dzienniki są przepełnione, lecz napastliwy artykuł jakiéjś Gazety, bijącéj w to, iż Grześ miał matkę Polkę, zmusił go do odpowiedzi.
Nikt się tego nie domyślał, gdy w Poniedziałek, wigilią odjazdu, ostatni numer Kuryera położono przed Lubachowskim wieczorem. Stary się zabrał do czytania. Wszyscy byli na folwarku, on sam jeden we dworku.
Parę godzin upłynęło, nim Dydak uznał potrzebę dowiedzenia się do staruszka. Zmierzch był, kazał więc świece podawać, a sam po cichu wszedł do pokoju.
Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, był zmięty numer Kuryera, leżący pod stołem. Nie postrzegł starego ani na krześle, ani na żadném z tych miejsc, w których on siadywał zwykle. Sądził, że musiał wyjść do sypialni, gdy nadchodzący ze światłem chłopak na progu krzyknął.
Lubachowski klęczał przed kanapą, z głową zwieszoną utopioną w dłoniach.
Dydak się rzucił ku niemu.
Stary leżał, postradawszy przytomność, omdlały, ale życie w nim było jeszcze. Pod zastygłą skórą biły pulsa; ciężki oddech pierś poruszał.
— Po doktora — krzyknął Dydak, a sam począł go trzeźwić, położywszy na kanapie.
W mgnieniu oka, krzykiem jego zwołane, nadbiegły: ekonomowa, Żabska, wszystka służba i z lamentem a płaczem otoczyły łoże.
Stary odetchnął silnie, i zwolna oczy otworzył. Podano wody, rozcierać zaczęto, ogrzewać, i z wielką pociechą, ekonomowa i Dydak ujrzeli go zwolna przychodzącego do siebie. Żelaznéj siły starzec dźwigał się już, chciał wstawać, ale mu nie pozwolono.
Posłaniec, wyprawiony po lekarza, spotkawszy go na drodze przywiózł daleko prędzéj, niż się spodziewano.
Młody lekarz, Polak, który szanował i kochał starca, natychmiast zajął się rozpoznaniem jego stanu i zapobieżeniem, aby niebezpieczeństwo nie zagroziło znowu.
Lubachowski mówić mógł z trudnością, zresztą zachował przytomność całą, uspokajać się zdawał stopniowo, płakał i modlił się.
Pomimo bezsilności, jaka mu po synkopie pozostała, zwyciężyć ją usiłował, nie dawał się pokonać jéj i, gdy w końcu mówić uczuł się zdolnym, wyraził mu życzenie udania się do córki.
Lekarz wprost mu oświadczył, że na to, w interesie obojga, pozwolić nie może, a że głównie mówił o wpływie, jaki to wywrzéć mogło na Maryą; Lubachowski przyjął ten wyrok posłusznie.
Krzysia teraz ofiarowała się, nie zwlekając chwili, jechać do miasteczka i piérwszym pociągiem śpieszyć do Berlina, aby przywieźć mu wiadomość o córce.
Zdumionym był doktor tą mocą, jaką miał jeszcze nad sobą Lubachowski. Płakał wprawdzie chwilami, lecz boleści nie dawał wziąć nad sobą przewagi. Wszystkie środki, których lekarz użył dla podźwignięcia go, przy pomocy własnéj jego woli, cudownie skutkowały.
— Inni to byli ludzie — myślał sobie młody lekarz. — Szkoła nieszczęść uczyła ich cierpiéć i trzymać się na stanowisku. My doskonale gimnastyką wyrabiamy sobie muskularną siłę, ale potęgi ducha nie mamy.
Gdy Żabska we łzach poczęła nad rankiem pytać go o stan zdrowia starego pana, odparł uspokajająco.
— Tacy mężowie starego stępla — rzekł do niéj — umierają, gdy sami tego chcą. Żadna choroba nie może ich złamać. Dzięki Bogu, jest lepiéj, niéma już niebezpieczeństwa.
W istocie, nad rankiem usnął stary snem dosyć spokojnym; i o zwykłéj godzinie wstał, modlił się, zażądał ubrać i długo rozmawiał z doktorem, który z podziwieniem patrzał na niego. Wprawdzie zawodziły go dyagnozy i przepowiednie co do stanu chorego, ale — na lepsze. Podziwiał siły, przypisując je ustrojowi fizycznemu, gdy w starcu duch żył niespożyty.
Doktor był upewniony, że niéma już niebezpieczeństwa, i że na Lnbachowskim wkrótce znaku nie będzie przebytego kryzys.
Dydak tylko i służba dostrzegli w nim zmianę jakąś, któréj sobie wytłómaczyć nie umieli. Rysy twarzy były niezmienione, ale wyraz, stał się zupełnie innym. Uroczysta powaga jakaś oblokła je, wejrzenie nie zdawało się patrzéć na ziemię, ale szukać jakichś widm, niedostrzeżonych dla ludzi. Chodził, nie patrząc przed siebie, kierując się instynktem, gdy wejrzenie błądziło gdzieindziéj.
Od wyjazdu Krzysi, która mu wiadomość od córki przywieźć miała, liczył godziny, nie mógł się niczém zająć, tylko ich rachubą i modlitwą.
Tegoż dnia jeszcze rozesłał do bliższych kościołów zamówienia na nabożeństwo żałobne za duszę wnuka i u dziekana zamówił na dzień następny uroczyste exekwie.
Przez dzień cały nie mówił o niczém, nie pytał o nic, prócz tego nabożeństwa, na którém się chciał znajdować.
Ekonomowa tymczasem pośpieszała do Treubergerowéj i wprost z kolei kazała się zawieźć do niéj. Z początku nie chciano jéj wpuścić, mówiąc, że była bardzo chorą i doktorowie wstępu do niéj wzbronili wszystkim; w końcu jednak, po rozmowie z jednym z lekarzy, drzwi się otwarły przed nią.
Wychudła, zżółkła, z oczyma pałającemi gorączką wewnętrzną, leżała w łóżku nieszczęśliwa matka, któréj oddech przyśpieszony i ciężki z dala słychać było, wśród otaczającego ją milczenia. Spostrzegłszy Krzysię, wyciągnęła ręce białe.
— Ojciec! — zawołała.
— On mnie tu przysyła — odezwała się ekonomowa. — Sam nie miał siły przybyć, ale mogę panią zapewnić, że straszny cios przyjął, jak chrześcijanin, ofiarując go Bogu. Przez chwilę tylko obawialiśmy się o niego, teraz już jest na nogach.
Marya złożyła ręce jak do modlitwy.
— Teraz już nie mam na świecie nikogo, tylko jego jednego; drugi mój syn należy do ojca, nie mój jest...
Potrząsnęła głową.
— Nie mój jest; jam mu niepotrzebna... Mężowi téż jestem zawadą. Gdybym się mogła zwlec, pojechała-bym z tobą do ojca pielęgnować go, ale się podnieść nie mogę.
— O ile wiem — przerwała ekonomowa — nasz pan sobie nie życzył odrywać pani od domu... chciał ją widziéć, ale od podróży-by odwodził.
— Przez litość mnie ztąd wziąć powinien — odezwała się Marya — tu mi wszystko przypomina mój błąd, który Bóg ukarał tak strasznie... A! mój kochany, poczciwy Grześ!... Gdybyś ty go widziała z zamkniętemi oczyma i bladą twarzą w trumnie! jaki był piękny, jak się uśmiechać zdawał!... Lekko mu było snadź, że tę ziemie niedoli opuszczał.
Zapukano do drzwi; Treuberger, który się dowiedział o przybyciu kogoś, posłanego przez ojca, wszedł do pokoju na palcach. Człowiek ten, który dotąd niewzruszonym się zdawał, tak w karbach go trzymało nawyknienie, — wyglądał jak skazaniec, wzrok miał obłąkany, krok niepewny.
Widząc, że się zbliżał do łóżka, żona odwróciła się zwolna, unikając jego wejrzenia i rozmowy. Zrozumiawszy to, nie przystąpił bliżéj, poszeptał coś do Krzysi, zapytał siedzącéj przy łóżku siostry miłosierdzia o doktorów, postał krótko i wyszedł krokiem powolnym.
Dopiero usłyszawszy, iż pokój opuścił, Marya się obróciła do Krystyny.
— Nie masz tu czego siedziéć przy mnie — rzekła — wracaj do ojca, pielęgnujcie go i pocieszajcie. Niech jedzie ztąd... daleko; tu powietrze jest nienawiścią zatrute. A! i ja nie będę mogła wytrzymać dłużéj, nie chcę, pójdę za Grzesiem moim.
— Pani masz drugiego syna — wtrąciła ekonomowa.
— Mówiłam ci: nie mam nikogo; on należy do ojca, Niemcem jest, nie zna mnie... nie potrzebuje, i ja téż dla niego się męczyć na tym świecie nie chcę...
Zaczęła płakać po cichu. Krzysia całowała jéj zimne ręce, prosząc, aby się uspokoiła.
Znaczną część nocy tak przebyły, po kilka słów przemawiając do siebie. Siostra miłosierdzia mogła odpocząć, ekonomowa ją zastępowała.
Późno w noc nadszedł doktor domowy z przybranym do pomocy, gdy już gorączka się wzmogła i stan choréj zwiastował, że się chwila rozwiązania zbliżała. Krzysia, która nie przewidywała téj strasznéj katastrofy, zrozumiała dopiéro znaczenie cierpień Maryi, gdy lekarz z obowiązku podszepnął, że czas było wezwać duchownego.
Uprzedzając go, Treubergerowa słabym głosem zawołała księdza...
Dla ekonomowéj, nie pojmującéj, aby boleść mogła tak szybko złamać i wysuszyć źródła życia, był to cios, jak piorun niespodziany!
Po raz wtóry nadszedł mąż i zbliżył się do łóżka, ale i tym razem zamknęła oczy, aby go nie widziéć, i nie odpowiedziała, gdy do niéj przemówił...
Przybycie księdza wygnało wszystkich z pokoju.
Po obrzędzie religijnym chora ze zmęczenia usnęła, a Krzysia zajęła znowu miejsce u jéj łoża.
Nad rankiem, biały całun okrywał już łoże całe, u którego stóp Treuberger modlił się z synem razem.
Krzysia nie miała już tu co robić; jak upojona wyszła z pokoju, myśląc tylko o tém jak do Lubachówki powróci i co powie staremu ojcu.
— Przez litość nie mogę mu prawdy całéj przynieść — myślała, siadając do wagonu. — Zawiozę ukłon i pozdrowienie, i to życzenie umierającéj, aby wyjeżdżał co prędzéj.
W drodze marzyła, płakała, usypiała ze znużenia; budziła się z przestrachem, a stanąwszy w miasteczku, musiała spocząć u Hubów, aby módz wdrapać się na wózek, który ją miał zawieźć do Lubachówki. Myśląc o swém przybyciu tam, odwagę całkowicie traciła... Nie wiedziała, czy kłamać potrafi...
W hotelu, pomimo grozy położenia, walki, która otaczała ludność rozdrażnioną i podżeganą do prześladowania, hałaśliwie się zabawiano. Kule bilardowe stukotały, słychać było klapanie nakryw na kuflach i głosy wymownych patryotycznych trybunów, zawodzące przeciwko znienawidzonym Polakom. Krzysia skryła się w pokoiku Rózi, a gdy stary Huba, nie śmiejąc pytać, stanął przy niéj, zawołała:
— Wszystko u nas skończone! Grzesia zastrzelił żołnierz, matkę jego taż sama kula przebiła... teraz koléj na naszego starca, który się pochylił do grobu... Zostało dosyć miejsca, aby trzech Niemców postawiło kołowrotki i krzewiło kulturę, robiąc szlafmyce i pończochy...
— Na Boga! — zawołał Huba — daj-że jéjmość pokój i... milcz... Gdyby kto posłyszał!...
Ruszyła ramionami.
— Nie było tu kogo od nas, z Lubachówki? — zapytała.
— Mąż wasz przyjeżdżał — przerwała Rózia — dowiadywać się o was... Od niego-śmy mieli wiadomość o Frejerze...
— Cóż nowego zbroił ten nasz przyjaciel? — spytała Krzysia.
— Nikomu już on szkodzić nie będzie — rzekł Huba. — Ja mu zawsze taki koniec przepowiadałem...
— Cóż mu się stało?
— Miał ciągle do czynienia z przemytnikami — to ich sprawa... — dodał Huba.
— Jaka sprawa? — nagliła niecierpliwa ekonomowa.
— Toć pewnie wiedziéć musicie, bo i w gazetach już stało — rzekł Huba — że strażnicy, objeżdżając rano granice, znaleźli go na ziemi leżącego, już ostygłego z kulą w piersi... Strzał był, słyszę, taki celny, że kula mu het, serce rozdarła...
Krzysia krzyknęła, ale w krzyku jéj nie było boleści, raczéj zdumienie i radość.
— Śledztwo zarządzono, bo niéma dotąd nawet posądzenia na nikogo, i w okolicy nie widziano nikogo podejrzanego, a Frejer teraz nie miał zresztą żadnego z nikim sporu...
Zamyśliła się Krzysia, brwi ściągając.
— Niéma w tém nic dziwnego... — szepnęła. — Budzą dwie ludności do nienawiści przeciwko sobie; można było przewidziéć, że się to krwią pieczętować musi... Ci, którym Niemcy wojnę wypowiedzieli, kochać ich nie mogą...
Wstała, aby starego Hubę, który dawał jéj znaki milczenia, pożegnać.
— My ztąd ze starym naszym panem, nie mając już poco dłużéj siedziéć, wyruszymy, bodaj jutro... Bywajcie zdrowi, i niech Bóg was cało chowa...
Rózia, płacząc, przeprowadziła ją do ganku. Siadała już do wózka, gdy Riedel nadszedł żywo, z dziwnie odbijającym od smutku jéj uśmiechem na ustach. Chciał ją koniecznie zatrzymać, ale się pogniewała na niego.
— Śmierć z sobą wiozę! — zawołała — nie mam na żarty czasu...
I wózek potoczył się żywo ku Lubachówce. Była już na-wpół drogi, gdy w poprzek pól konno jadący mężczyzna w galopie zbliżył się do niéj. Z blizka dopiéro poznała w nim Dydaka.
Zamienili słów kilka.
— Pani wié, że Frejera ubito, jak psa... — rzekł, śmiejąc się. — Kula mu w samo serce trafiła... Chwycił się tylko za piersi, okręcił na nodze, i padł twarzą w błoto... które mu tak miłe było...
Dziko się zaśmiał Dydak.
— A wy zkąd wiecie, jak padał i umierał? — spytała ekonomowa.
— Hej! hej! ludzie mi mówili... — wesoło odparł chłopak. — Jeszcze się tu komu może należéć będzie co z porachunku... ale nikogo w końcu zapłata nie minie...
Jechał przy wozie, towarzysząc jéj do dworu. W bramie mąż czekał, z rękoma wyciągniętemi.
— Pan nasz? — zawołała.
— Modli się, spokojny, dzięki Bogu... Doktor powiada, że niéma najmniejszego niebezpieczeństwa... Widziałem go przez okno. Twarz wypogodzona, oczy tylko wpadły mu trochę... i policzki się ściągnęły...
Ekonomowa już sama biegła ku dworowi. Lubachowski ją przeczuł i wyszedł ku niéj. W chwili, gdy mówić miała i zabierała się kłamać, biednéj kobiecie słabo się zrobiło i buchnęła strasznym płaczem.
Starzec, jak stał, padł na kolana... zrzucił czapkę — przeczuwał, co go czekało...
— Anioł Pański!... — zawołał.
I sam w głos odmawiać począł modlitwę.
—...w pokoju wiecznym... Amen... — dokończył.
Dydak mu rękę podać musiał do wstania i zaprowadził do sypialni. Krzysia szła za nim, nie mówiąc nic.
Padł na swe stare krzesło, w piersiach go dusiło, ale płakać nie mógł. Ekonomowéj nie spytał o nic...
Zdawał się zrezygnowany i spokojny.
Z ćwierć godziny upłynęło tak w niemém wszystkich oczekiwaniu, aż głowę podniosłszy, rzekł do Dydaka:
— Dajcie znać księdzu dziekanowi, że ja go widziéć pragnę i proszę usilnie, niech przyjedzie pożegnać się ze mną.
Słysząc to, ucieszyła się Krzysia, sądząc, że nazajutrz jechać myślał, bo wyjazd ztąd, oderwanie się od miejsc, tylu wspomnieniami przesiąkłych, to było jedno, co go mogło ratować.
Ciągle potém, spodziewając się, że ją może badać zechce, czekała Krzysia; ale stary choć spoglądał na nią, nie wyzywał ani słowem.
Nadeszła Żabska, mrucząc coś o wieczerzy i narzekając, że nic do ust nie wziął przez dzień cały.
— Ja już jeść nie potrzebuję... — odparł stary — wody mi tylko dajcie, bo w ustach zasycha...
Zapalono światło, chłopak przyszedł go rozbierać.
— Daj-że mi wody dosyć, abym się obmył i przynieś mi świeżą bieliznę; a powiész Żabskiéj, że choć dziś nie jest dzień do zmiany, ja chcę miéć czystą...
Żabska sama natychmiast ogrzaną przyniosła. Lubachowski umył się cały bardzo starannie, włożył koszulę, przywdział kapotę, która mu za szlafrok służyła, i rozłożywszy księgę, modlić się zaczął.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cała noc tak upłynęła.
Dydak, który na straży siedział, chciał go nakłonić, aby się położył; odprawił go ruchem ręki tylko, a potém zamruczał:
— Idź ty spać... tobie młodemu sen potrzebny...
Zadziwił się stary, patrząc w oczy Dydakowi, który od tego przenikającego wzroku się zmieszał.
— Umiész dziesięcioro Bożego przykazania? — spytał nagle.
— Umiem — szepnął.
— Mów...
Jąkając się począł odmawiać Dydak.
— ...Piąte nie zabijaj...
Starzec go wstrzymał, powtarzając:
— Piąte, nie zabijaj!
I stało się milczenie wielkie.
— Śpij, jeżeli dziś spać będziesz mógł... — dodał Lubachowski i powrócił do modlitwy.
Nad ranem lampa na stoliku dogorywała, Lubachowski siedział w krześle, z rękoma na piersiach złożonemi, powieki miał zamknięte, usta lekko otwarte i uśmiechające się błogo...
Na palcach, cicho, wszedł przybyły dziekan. Zbliżył się do siedzącego, z lekka położył dłoń na czole, dotknął rąk i pokląkł przy nim na ziemi.
— Wieczne odpocznienie racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci...
Starzec usnął snem nieprzespanym — na wieki.

KONIEC.


Schinznach. — Montreux. — Genewa
Turyn — San-Remo, 1886.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.