Dr. Murek zredukowany/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Dr. Murek zredukowany
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia „Grafia”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III

Pani Bożyńska spojrzała na siostrzenicę podejrzliwie i wypuszczając nosem kłęby dymu, powiedziała bez nacisku:
— Nie chciałabym cię martwić, droga Niro, ale o tym panu Junoszycu, słyszałam bardzo rozmaite zdania.
Nira podniosła brwi:
— Rozmaite?... Zatem i dodatnie. Cóż, kochana ciociu, to już dobrze. Ludzie o nikim życzliwie nie mówią.
— Tak, kochanie. Jednak dobrze jest wiedzieć przynajmniej coś o człowieku, którego się przyjmuje. Sama rozumiesz, że żadnej z moich przyjaciółek nie wystarczy mgliste określenie: „pan, który robi interesy”. Nazwisko ma przyzwoite, ale na Podolu, o którem wspominał, nikt Junoszyców nie zna.
Nira znowu zerknęła na zegarek i wstała zniecierpliwiona.
— Ach, ciociu, więc poproś go o przedstawienie dowodów osobistych. Powtarzam ci, że u nas przyjmowany był w najlepszych domach. Sama zresztą powiedziałaś, że jest „bardzo dobrze”.
— Nie zaprzeczam.
— A i tu, w Warszawie, nie brak mu stosunków, pierwszorzędnych stosunków. Zresztą, czyż się wprasza do domu cioci?... Jeżeli się nie podoba...
— Nie podoba mi się — przerwała pani Bożyńska — ta żarliwość, z jaką go bronisz.
— Bynajmniej nie żarliwość. Poprostu jestem zdenerwowana. Miał być przed ósmą, a już jest kwadrans po!... Obawiam się, że... przeciąga mu się ta konferencja.
Nim pani Bożyńska zdążyła wypowiedzieć nową uwagę, zjawił się lokaj i oznajmił, że przyszedł pan Junoszyc.
Wszedł swobodnym krokiem, jak zawsze, dystyngowany, w pysznie skrojonym smokingu.
— Pani zechce wybaczyć — zwrócił się elastycznym ukłonem do pani Bożyńskiej — że porywam jej siostrzenicę. Panna Horzeńska była tak rozrzutna, że obiecała mi osłodzić moją starość tego wieczoru i pozwolić mi pokazać się w teatrze w jej zachwycającem towarzystwie.
Mówił po francusku, gdyż w domu tym, o czem wiedział, języka polskiego używała tylko służba i czasem Nira.
— Jestem przekonana — odpowiedziała pani Bożyńska — że nie zostaną później państwo zbyt długo na kolacji.
— Panno Niro — Junoszyc skłonił głowę. — Będzie tak, jak pani rozkaże, ale nie ośmieliłbym się być winowajcą w oczach pani Bożyńskiej.
— Bardzo słusznie — przytaknęła pani Stefanja — mam dziś wieczorem kilka osób na bridżu. I zależy mi na tem, by moja siostrzenica wróciła najdalej o pierwszej.
— Dobrze ciociu — nadstawiła jej policzek do pocałunku Nira.
— Termin będzie ściśle dotrzymany — powiedział na pożegnanie Junoszyc.
Od ogrodu Saskiego powiał wiatr zapachem młodych liści. Chodniki były zapchane tłoczącą się publicznością. Jezdnią mknęła rzeka samochodów. Junoszyc zatrzymał się na rogu i otworzył drzwiczki taksówki.
— Wsiadaj — powiedział krótko i rzucił szoferowi — Hotel Śląski.
Gdy wóz ruszył, Nira chwyciła go za rękę:
— Co ty ze mną robisz? Koki! Co ty ze mną robisz! Przez dwa tygodnie nie napisałeś ani słowa! Myślałam, że oszaleję.
— Oszalałaś naprawdę — odpowiedział gniewnie. — Djabli wiedzą, co tobie może strzelić do głowy!
— A cóż ja zrobiłam? — przestraszyła się.
— Jesteś paradna. Mobilizujesz całą Warszawę. Dzwonisz do wszystkich moich znajomych, podnosisz alarm, narażasz mnie na śmieszność. I wtedy, kiedy ja nie mogę pokazać się we własnem mieszkaniu, bo zależy mi na tem, by myślano, że jeszcze nie wróciłem z Wiednia...
— Koki! Przepraszam, bardzo przepraszam — przytuliła się doń Nira — ale ja tak strasznie, tak strasznie tęskniłam...
— Więc tęsknij na zdrowie, tylko do ciężkiego djabła nie psuj mi moich interesów! Jeżeli.... Jeżeli tak dalej będzie mi nie szło, gotów jestem uwierzyć, że tego pecha, to ty mi przynosisz.
— Koki! — jęknęła.
— Wysiadaj — odburknął.
Taksówka stała przed małym hotelikiem przy ulicy Skośnej. Duży brudny pokój na pierwszem piętrze, pomimo otwartych okien dusił zapachem stęchlizny. W sąsiednim numerze jakaś kobieta wybuchała paroksyzmami kaszlu, w przerwach obrzucając kogoś przekleństwami. Na stoliku rozłożony był papier z resztkami bułek i szynki. Pusta butelka od koniaku, druga do połowy wypróżniona i trzy kieliszki były świadectwem niedawno skończonej przekąski. Na łóżku leżała wspaniała waliza z krokodylowej skóry, na nocnej szafce takiż neseser.
— Musiałeś tu się zatrzymać? — ze zdumieniem zapytała Nira.
— Przecież nie zrobiłem tego dla przyjemności.
— A tam, na Szucha?
— Tam czeka na mnie ten amerykański idjota. Zaśmieci mi całą garsonjerę. Co noc wraca urżnięty w sztok i rzyga na moje dywany. Jeżeli do wtorku nie uzyskam zezwolenia na bezcłowy wwóz tych jego zakichanych maszyn, bydlę pójdzie do prokuratora.
— Ale ty masz szanse? — zapytała Nira.
— Mam?... Guzik mam. — Junoszyc kopnął krzesło, które omal nie wywróciło się. — Mam w kieszeni fałszywą studolarówkę, te dwie walizki i... ciebie. Niezły bagaż, co?
Zaśmiał się, zaklął i wyciągnął się na kanapie. Nira wciąż stała oszołomiona. Nawet nie odczuła obelgi. Jej myśl z wytężeniem pracowała nad jednem: — Jak mu pomóc? Przecie, gdy wyjeżdżał, bez chwili wahania zastawiła swoje futro. Gdyby sprzedała popielice, mogłaby za to sprawić sobie pelerynkę z pięknych srebrnych lisów. Wiosna tego roku była późna i każda przyzwoita kobieta, jako tako dbająca o swój wygląd, nie pokazywała się na mieście bez futrzanej pelerynki, bez dwóch spiętych lub chociażby jednego lisa. Takie efektowne rozszerzenie ramion zwężało biodra, wysmuklało sylwetkę, a owalowi twarzy i głowie dawało niezastąpione tło.
Codziennie, wracając z biura, Nira rozpaczliwem spojrzeniem obrzucała mijane kobiety. W samem biurze na trzydzieści z górą pracownic, ona jedna nie miała nawet najskromniejszego lisa. Prawie wszystkie zarabiały nie więcej niż Nira: dwieście z czemś złotych miesięcznie. Można jeszcze było zrozumieć to u mężatek, lub u tych panien, którym wiek i uroda umożliwiały otrzymywanie drogich prezentów. Były jednak i mocno starszawe, jędzowate paniusie, utrzymujące się wyłącznie z pensji, a i te jakimś cudem umiały tak ułożyć swój budżet, że starczyło im na futra.
Nira o pożyczeniu od ciotki Stefy nie mogła marzyć. I tak ledwie tam wiązano koniec z końcem. Rodzice od lutego zdobyli się na przysłanie pięćdziesięciu złotych. A wiosna, jak na złość ciągnęła się bez końca. Wiadomość o przyjeździe Junoszyca napełniła Nirę otuchą. Była pewna, że interesy powiodły mu się i że nie sprawi mu kłopotu wykupienie choćby tylko popielic. Zabrała nawet kwit lombardowy ze sobą.
Tymczasem on sam jest w najgorszej sytuacji. Z niepokojem przyglądała się jego pięknej twarzy. Wargi ułożył jakby do gwizdania, gładkie wspaniałe czoło zarysowało się lekką brózdą między brwiami.
Im dłużej przyglądała się mu, tem bardziej ustępowały obawy i zwątpienia. Wierzyła, nie, wiedziała, że ten człowiek, że taki człowiek przegrać nie może. Była pewna, że pod tem czołem nieustannie pracuje potężny, precyzyjny mózg, że tysiące myśli przesuwają się niestrudzenie, aż nagle dadzą olśniewające skojarzenie. Jakże dobrze to znała! Wówczas usta rozsuną się w półuśmiech, podniosą się opuszczone powieki i oczy błysną decyzją. Jej nie powie nic, ale już w następnej chwili siada do telefonu, czy do biurka... Zaczyna działać. A później, gdy szeregiem niezawodnych posunięć zrealizuje plan, potrafi całą rzecz tak opowiedzieć...
Przysiadła na brzeżku kanapy i delikatnie, wstrzymując oddech, zaczęła wodzić wargami wzdłuż brwi. Zwykle lubił to. I Nirze zdawało się, że tą pieszczotą bierze jakoś bodaj najmniejszy udział w jego myślach. Teraz jednak odsunął Nirę zdecydowanym gestem:
— Daj spokój z tem lizaniem się — powiedział szorstko. — Nie jestem usposobiony. Że też te kobiety nie umieją nigdy wyczuć nastroju!
— Nie wiedziałam, że i od innych musisz tak się opędzać — odsunęła się Nira.
— Muszę.
— Wiem, że mnie zdradzasz — starała się mówić cicho, by nie dostrzegł jej podniecenia.
Junoszyc ziewnął:
— Zdradzam.
— Nie, to niemożliwe! — chwyciła go za ręce.
— Niemożliwe — zgodził się obojętnie.
Przywarła ustami do jego warg.
— Koki, mój Koki — powtarzała wśród pocałunków — ożeń się ze mną, błagam cię, ożeń się! Przecie ja ci nie będę żadnym ciężarem. Będę pracowała. Będę ci pomagała. I przysięgam ci: Nie będę zazdrosna...
Pod pocałunkiem uczuła, że jego usta uśmiechają się. W oczach jednak błysnął gniew.
— Koki... — dodała jeszcze nieśmiało i umilkła.
— Zamęczysz mnie, zanudzisz — odezwał się znużonym głosem. — Już ci dwa razy mówiłem, że nie mogę, nie chcę i nie ożenię się z tobą. Nie cierpię żadnych obowiązków. Poco mi u djabła ciężkiego małżeństwo?...
— Więc mnie nie kochasz! — zawołała porywczo.
— Kocham i co z tego?
— Gdy się kocha, to się chce mieć tego kogoś na własność.
Junoszyc skrzywił się:
— To też i mam ciebie.
— Takie widywanie się ukradkiem — zaczęła, lecz przerwał jej, wpadając w słowo:
— ...mnie zupełnie wystarcza. Moja droga, żenić się powinni tacy ludzie, jak ten twój narzeczony... Jakże mu tam?.. Murek. Cóż z nim? Jeszcze jest w Warszawie?
— Ach, nic mnie to nie obchodzi. Jest, zdaje się.
— Dostał jaką posadę?
Nira wzruszyła ramionami:
— Czy ja wiem?! Zdaje się, że wziął się do handlu.
— Do handlu? — zdziwił się Junoszyc. — Na tem to on nic nie zrobi. To cymbał.
Zapukano do drzwi. Numerowy oznajmił, że przyszedł jakiś pan i pyta o pana Junoszyca. Zgodnie z zastrzeżeniem, portjer powiedział, że nikt taki tu nie mieszka, ale ten pan pomimo to kazał „poszukać” i powiedzieć, że ma certyfikat.
Junoszyc zerwał się z kanapy i kazał natychmiast wprowadzić owego pana. Nira musiała stanąć przy oknie i odwrócić się do pokoju plecami. W szybie widziała odbicie małego eleganckiego jegomościa, który szybko wręczył Junoszycowi jakieś papiery. Zamienili przytem kilka krótkich zdań i interesant wyszedł.
Na twarzy Junoszyca nie znalazła żadnej zmiany. Stał i spokojnie przeglądał papiery.
— No — powiedział wreszcie — chociaż to się udało.
— Udało się?
— Phi... drobiazg. Kilkanaście tysięcy. Ale i to dobre. Uniknęłaś przykrej historji. Masz szczęście.
— Ja? — zdziwiła się.
— Aha. Musiałbym cię narazić na towarzystwo tego amerykańskiego szympansa.
— Tego, któregoś umieścił w swojej garsonjerze?
— Tak. No, popraw kapelusz. Jedziemy na kolację do Bristolu. Musiałabyś go zabawić przez kilka dni i natchnąć ochotą do dłuższego pobytu w naszej pięknej stolicy.
— Chyba nie wyobrażałeś sobie, że zgodzę się na taką rolę! Wstydź się, Koki!
— Wstydzę się, ale wyobrażałem — zaśmiał się wesoło.
Zarzuciła mu ręce na szyję: ten jego cynizm działał na nią, jak wzrok węża: przejmował wstrętem i obezwładniał.
Wchodząc na salę restauracyjną przypomniała sobie z dotkliwą wyrazistością brak wymarzonej pelerynki z lisów. Było sporo znajomych Junoszyca, który kłaniał się z tym swoim pańskim wdziękiem naprawo i nalewo. Imponował jej właśnie tym kontrastem świetnej dżentelmenskiej powierzchowności i brutalnej siły wewnętrznej, nie liczącej się z niczem i z nikim. W niektórych spojrzeniach i ukłonach dostrzegała maskowaną niechęć, lub ostentacyjną powściągliwość, lecz wyraźnego lekceważenia nikt nie ośmieliłby się mu okazać.
— A co sobie o mnie myślą — mawiał Junoszyc — to mam w nosie.
Stolik, przy którym siedli natychmiast, został otoczony przez nadskakującą służbę. Wiedzieli, że będą drogie napoje i dania, że kapnie suty napiwek. Na reprezentacje Junoszyc nie żałował pieniędzy.
— Ludzie muszą wiedzieć, że się komuś powodzi — twierdził, — jeżeli mają go szanować.
Przy kawie zapalił cygaro i, przyjrzawszy się Nirze, powiedział:
— To dobrze, że wyglądasz tak... skromnie. Niech wiedzą, że bywam z kobietą z towarzystwa. Jednak przydałoby ci się jakieś futro. Skończę z tym amerykańskim durniem i kupię ci coś ładnego.
Przecie wiedziała, że on sam o tem pomyśli! Jakże mogła go nie kochać!
Do stolika przysiadł się jakiś chudy blondyn w binoklach. Junoszyc przedstawił go półgębkiem i z tego wywnioskowała, że to ktoś podrzędny, tembardziej, że podczas rozmowy nie wymienił też jej nazwiska, co robił chętnie, ilekroć zależało mu na danym człowieku. Z reguły przechodzili przy obcych na pan i pani. Blondyn mówił o jakimś zakwestjonowanym zapisie hipotecznym, o kaucji w związku z dostawami i prosił Junoszyca o zainteresowanie się temi sprawami. Do podobnych rozmów Nira była przyzwyczajona. Ilekroć znaleźli się w kawiarni, czy restauracji, zawsze ktoś się przysiadał do stolika, lub odwoływano Junoszyca do telefonu.
W trakcie rozmowy padło kilka nazwisk, a po jednem z nich Junoszyc zwrócił się do Niry:
— Czy w domu pani ciotki nie bywa prezes Holbein?
— Nie... Chyba nie. Jak on wygląda?
— Bardzo gruby, sepleni i nosi okulary.
— Nie. Napewno nie znam — potrząsnęła głową Nira.
Junoszyc zamyślił się:
— A może ktokolwiek ustosunkowany w Zakładach Przemysłowych „Rono”?... Kto tam jest?...
— Serkowski, Wundt, Jagodziński — szybko podpowiedział blondyn.
Okazało się jednak, że u pani Bożyńskiej żaden z wymienionych nie bywa, i Nira żadnego z nich nie zna. Gdy blondyn pożegnał się i odszedł, Junoszyc zaczął bębnić palcami po stole.
— Brak mi wielu ludzi. Mógłbym sporo fajnych rzeczy przeprowadzić, gdybym bliżej znał takiego naprzykład Holbeina, albo chociażby Jagodzińskiego.
Patrzyła nań wzrokiem winowajczyni. W jego słowach wyczuwała niezadowolenie. Po długiej pauzie Junoszyc nagle zapytał:
— W „Sumienności” niema zmian?
— Nie, przynajmniej ja o żadnych nie słyszałam.
— Wciąż siedzisz w dziale korespondencji?...
— Tak. Mieli mnie przenieść do rachuby, ale okazało się, że moje języki obce są podobno niezastąpione, i dyrektor Lender nie chce mnie puścić.
Junoszyc pogwizdywał pod nosem i niespodziewanie powiedział:
— To nonsens. Marnowane czasu i możliwości.
— Jakich możliwości?
— Posłuchaj, Niro... Zarabiasz coś trzysta złotych?
— Znacznie mniej.
— Właśnie. Czyś ty nigdy nie pomyślała, że w temże Towarzystwie Asekuracyjnem jest droga do wcale dobrych dochodów?...
— Dla mnie?
— Dla ciebie bardziej, niż dla kogo innego. Jesteś ładna i masz masę wdzięku...
— Dziękuję. — Zarumieniła się tak, jakby nigdy i od nikogo podobnych komplementów nie słyszała. Co prawda, Junoszyc nie mówił ich nigdy. Nawet przed trzema laty, gdy go poznała podczas krótkiego pobytu w Warszawie i gdy starał się ją zdobyć, nie posługiwał się w tym celu prawieniem komplementów. To nie leżało w jego typie. Wiedziała, że mu się podoba. Chciała wierzyć, że ją kocha, lecz on sam o tem nie mówił, ona zaś na tym jednym punkcie nie wyrzekła się wobec niego swoich ambicyj i wolałaby umrzeć, niż dopytywać się o to.
Musiał zauważyć jej rumieniec i zmieszanie, lecz ciągnął dalej tym samym tonem:
— Masz prezencję, formy, umiejętność konwersacji. Na dziesięć metrów pachnie od ciebie arystokracją w najlepszem znaczeniu tego słowa, no, i nazywasz się pierwszorzędnie. Wszystko to razem jest pewnym kapitałem, który można, a zatem trzeba wyzyskać. Jestem pewien, że otrzymawszy twój bilet wizytowy i relację o twoim wyglądzie, żaden mężczyzna nie pomyśli, żeby odprawić cię z przedpokoju. Do głowy mu nie przyjdzie, że jesteś agentką asekuracyjną.
— Więc ty chciałbyś, Koki, bym została agentką? — przeraziła się.
— Chciałbym.
— Ależ to okropna praca... Chodzić po mieszkaniach...
— Popierwsze, nie widzę w tem nic okropnego. To raz. Panie z najlepszego towarzystwa pracują dziś po sklepach. Podrugie, zarobisz na tem pięć razy więcej, niż siedząc w biurze, a pozatem, nie chodzi tu wogóle o pracę, ani o ubezpieczanie od apopleksji różnych pierników, lecz o nawiązanie z nimi znajomości. Niczego więcej. Ot, zwyczajna znajomość, najwyżej lekki flircik. Chodzi o to, by taki facet nabrał nadziei, że z czasem, przy pewnych staraniach może spodziewać się powodzenia u ciebie. Niema starszego mężczyzny, dobrze sytuowanego, któryby się nie skusił taką perspektywą. Znam ich dobrze. Popisanie się romansem z młodą i ładną panną z towarzystwa, toż to więcej warte dla takiego typa, niż wygrana na loterji. No, i popisanie się przed samym sobą. Odzyskanie nadwątlonej wiary we własne męskie uroki.
W miarę, jak Junoszyc rozpalał się do projektu, Nira była coraz zimniejsza. Czuła tu coś obrzydliwego.
— Nie sądzę, — powiedziała — bym swoim sposobem bycia umiała dać komuś wrażenie, że jestem gotowa na każde skinienie palcem.
— Bo i nie trzeba dawać żadnego wrażenia — skrzywił się — Nie znasz ludzi. Już sam fakt, że taki jegomość widzi ponętny objekt w roli agentki, wystarcza. Będzie przeświadczony, iż kosztem ubezpieczenia się zyska jej skłonność. Każda kobieta, którą warunki ekonomiczne stawiają w zależności od mężczyzny, wywołuje w nim najdalej idące nadzieje. Nie potrzebujesz robić w tym kierunku specjalnych wysiłków. Wystarczy, jeżeli po niejakich certacjach przyjmiesz propozycję przejażdżki samochodem lub kolacji w dobrym lokalu.
— Ale poco?
— Bądź cierpliwa — zmarszczył brwi. — Poto, że przy pierwszej sposobności poznajomisz mnie z takim gościem. „Mój kuzyn, pan Junoszyc”. Oto wszystko.
Nira uśmiechnęła się melancholijnie:
— Nie wydaje mi się to wszystko szczególniej zachęcające...
— A mnie wydaje się bardzo dobrym pomysłem.
— Pozatem wątpię, by dyrekcja zechciała powierzyć mi agenturę.
— O to się nie bój. Zaraz jutro lub pojutrze wpadnę do was i pomówię z twoim dyrektorem.
— Odmówi.
Junoszyc zaśmiał się:
— Bądź spokojna. Mnie nie odmówi. Mam ja na niego pewien haczyk i on o tem doskonale wie.
Przed pierwszą Nira była już w domu. Junoszyc uparł się, by ciotce Stefie dotrzymać słowa. Zjawienie się siostrzenicy pani Bożyńska powitała zadowolonym uśmiechem. Rzeczywiście było kilka osób. W gabinecie grano w bridża. „Piąta wychodząca”, pani Szczaniecka, która z nudów przeglądała już od godziny stare ilustracje (jedna para broniła robra), przyjęła zjawienie się Niry z zachwytem, i Nira musiała ją bawić sprawozdaniem ze sztuki, na której nie była.
Te ciotczyne bridże, powtarzające się po dwa i trzy razy na tydzień, gromadziły najczęściej to samo towarzystwo. Kilka pań z plutokracji i zubożałej arystokracji, wszędobylskich i rozplotkowanych, wypalających moc papierosów i wałkujących plotki publiczne i prywatne, i stosunkowo niewielu mężczyzn. Byli to przeważnie cudzoziemcy, dyplomaci minorum gentium, starsi panowie, reprezentujący różne egzotyczne republiki, kończący w Warszawie swój lekki, błyskotliwy żywot, spędzony smakowicie i dostatnio na koszt owych republik, których obywatele dla dodania blichtru swym przedstawicielom musieli się wyrzec luksusu noszenia butów i używania mydła. Oprócz tych wyszlifowanych starych próżniaków i darmozjadów bywali też i młodzi dyplomaci, początkujący karjerowicze. Ci przez odwiedzanie pani Bożyńskiej zaspokajali swe poczucie obowiązku dyplomatycznego, nawiązując tak zwany kontakt z miejscowem społeczeństwem.
Młodzi mogliby być zabawni, gdyby nie ich ustawiczny strach przed ewentualnością większych wydatków, czy wyższej przegranej w bridża. Nie dorobili się jeszcze przyzwoitych poborów, a ich pensyjki z trudem wystarczały na opędzenie kosztów reprezentacyjnego wyglądu. Pannie Horzeńskiej przyglądali się łakomie, lecz żaden z nich nie ryzykował żadnych awansów. Rewanże za skromne zresztą przyjęcia zbywali kwiatami, lub zaproszeniami na większe herbatki w poselstwach czy ambasadach. Starsi ich koledzy, z tytułu swoich stanowisk, rozporządzali już konkretniejszemi dowodami wdzięczności: mogli sprowadzać wina, perfumy, czy pończochy bez cła.
Permanentny bridż ciotki Stefy i zbierające się na nim towarzystwo było podobno przyczyną rozwodu pani Bożyńskiej z mężem. Pan Bożyński nie nazywał przyjaciółek żony inaczej, jak „stare gitary”, przyjaciół „wałkoniami za cudze pieniądze”, a bridża „piekielną katarynką”. Mieszkał na Wspólnej i prowadził w domu biuro pośrednictwa sprzedaży majątków ziemskich przyczem wiodło mu się niezgorzej, dzięki licznym pokrewieństwom i stosunkom w różnych stronach kraju. W każdym razie starczało na wypłacanie renty byłej żonie.
Mieli troje dzieci. Najstarszy Wojciech, na złość matce — jak twierdziła — został inżynierem, i, co gorsza, zamiast wejść do któregoś z pułków kawalerji, uzyskał przydział do saperów. Jego bataljon stał o kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, lecz Wojtek przyjeżdżał rzadko, dość jednak często, by swym wyglądem i desaprobującą małomównością utrzymywać matkę w stanie trwałej niechęci do siebie. Wysoki i zgrabny, ubierał się u jakiegoś małomiasteczkowego krawca i mundur oficerski wisiał na nim workowato. Od czasu zainstalowania się na Królewskiej Niry, która widocznie mu się podobała, zaglądał częściej, lecz nie przestał milczeć, ani nie zaczął dbać o swoją powierzchowność. Nirze kiedyś zwierzył się, że pracuje nad jakimś wynalazkiem, o czem nikt nie wiedział.
Młodsza o dwa lata od Wojtka Krystyna mieszkała z ojcem, dokąd się przeniosła po trzyletniem niefortunnem pożyciu małżeńskiem ze słynnym bokserem Kruszyną. Ich „mezaljans”, w swoim czasie był głośnym skandalem, który Kryśce nie opłacił się zupełnie.
Najmłodsza Mika, niebrzydka mała blondyneczka, o filigranowej figurze i jasno-niebieskich oczach, po skończeniu klasztornej pensji zagranicą, mieszkała przy matce w roli panny na wydaniu. Cicha i anemiczna, tak przez wzgląd na usposobienie, jak i na zdrowie, była rzadkim gościem w salonie, wcześnie kładąc się spać i wcześnie wstając. Rankami chodziła na studja malarskie, wieczory spędzała w swoim pokoju, pełnym sielankowych akwarel i atłasowych poduszek. Nie lubiły się z Nirą i unikały się wzajemnie, chociaż nigdy nie zamieniły nietylko najmniejszego przykrego słówka, lecz ani nieprzychylnego spojrzenia.
Nira nie mieszkała u ciotki darmo. Za pokój i utrzymanie oddawała więcej, niż połowę swej pensji. To dawało jej poczucie niezależności i prawo przyjmowania własnych znajomych.
Nie było ich zresztą wielu. Najczęściej zaglądała nowa przyjaciółka i koleżanka biurowa, pani Lechowska, rozwódka, ocierająca się o żydowsko-polską arystokrację. Nira lubiła ją za jej spryt, dowcip i cynizm. Drugim gościem był Junoszyc, trzecim i ostatnim z częstszych — Murek.
Jego zjawienie się w Warszawie Nira przyjęła, jak klęskę. Jeżeli, wyjeżdżając z domu, nie zerwała z nim ostatecznie, to tylko na kategoryczne życzenie Junoszyca.
— Ani się waż! — mówił. — Zapewniam cię, że to wymarzony mąż dla ciebie. Póki nie znajdziesz innego bubka, ani się waż zrywać z tym Murkiem. Trzeba być rozsądną. Interesy twoich rodziców wiszą na włosku. Mnie mogą djabli wziąć w każdej chwili. Sama to rozumiesz, że musisz mieć jakieś oparcie. A ten Murek wcale nie jest uciążliwy. Co ci to szkodzi?
Mówił jeszcze o tem, że może znaleźć się sam w sytuacji trudnej, w której będzie potrzebował pomocy, że zresztą nikt nie zmusza jej do brania ślubu, a takie nominalne narzeczeństwo ma swoje zalety.
Na wyraźne życzenia Junoszyca wysłała kilka kart pocztowych do Murka, rozgniewała się jednak, gdy przyjechał. Przedewszystkiem na tle Warszawy wyglądał bardzo prowincjonalnie. Podrugie, zjawił się u ciotki podczas nieobecności Niry i przedstawił się, jako jej narzeczony. Wprawdzie ciotka Stefa uznała, że prezentuje się możliwie, a manjery ma lepsze, niż nazwisko, nie powinien był jednak przyjmować zaproszenia na obiad. Mika orzekła, że jest przystojny. Pochlebiało to Nirze, ku jej własnemu zdumieniu. Rzeczywiście, i jej samej wydał się ładniejszy od obrazu, który zachowała w pamięci. Może dlatego, że obraz ten brzydł z dnia na dzień, nie podsycany życzliwością wyobraźni. Murek niewątpliwie mógł się zaliczać do przystojnych mężczyzn. Prawie wysoki, mocno zbudowany, o długiej, kanciastej twarzy i twardych rysach, wywierałby nawet wrażenie bardzo męskiego, gdyby nie różowe kolorki, ciemno-blond przystrzyżone wąsiki i nadmiar tłuszczu. Przypominałby zażywnego kupczyka, gdyby nie jasne i surowe spojrzenie niebieskich oczu.
— Bardzo solidny — zawyrokowała po jego wyjściu ciotka Stefa. — Chociaż przydałoby mu się więcej obycia. W twoich rączkach, Niro, szybko tego nabędzie.
Lecz Nira bynajmniej nie zamierzała zajmować się taką guwernerką. Przeciwnie. Odrazu oświadczyła Murkowi, że nie może mu poświęcać wiele czasu. Biuro, obowiązki towarzyskie, przemęczenie. Dała mu nawet do zrozumienia, że ciotka Bożyńska, ze względu na snobizm własny i bywających u niej osób, nie życzy sobie wizyt narzeczonego siostrzenicy.
— Pan rozumie, panie Franciszku — mówiła Nira. — To nie jest dom mój, dom moich rodziców, gdzie byłam swobodna.
On prostodusznie przyznał jej słuszność i stanęło na tem, że widywać się będą albo na mieście, albo po uprzedniem porozumieniu się telefonicznem u ciotki Stefy. Nira zaś tak umiała za każdym razem sytuację przedstawić, że od jego przyjazdu, to jest w ciągu dwuch miesięcy, widzieli się tylko sześć razy.
I on zdawał się godzić z tym stanem rzeczy. O ile początkowo telefonował z natarczywemi prośbami co dwa, trzy dni, o tyle teraz odzywał się rzadziej, stał się mniej wymagający i dokuczliwy.
Zresztą obecność narzeczonego w Warszawie miała dla Niry i swoje dobre strony. Istniał poważny pretekst do wychodzenia z domu o różnych porach, bez pobudzania podejrzliwości ciotki, która nietyle przez pragnienie rozciągnięcia nad nią moralnej opieki, ile przez ciekawość i ze względów prestiżowych poczuwała się do obowiązku kontroli.
Nira łatwo zbywała wszelkie indagacje:
— Byłam z narzeczonym w cukierni.
W wypadku zaś, gdy dłużej zabawiła w garsonjerze Junoszyca, tłumaczyła się przyjęciem u siostry Murka. Musiała dla świętego spokoju wymyśleć tę siostrę i wydać ją zamąż, za majora weterynarza: prości, ale poczciwi ludzie.
Junoszyc pękał ze śmiechu, słuchając sprawozdań Niry o skromnem, lecz pogodnem życiu owych majorostwa, o ich trojgu rozkosznych dzieci i o tem, jak ciotka Stefa drobiazgowo wypytuje o stosunek Murka do tych maleństw, by wywnioskować, czy będzie dobrym ojcem.
W istocie Nira nie wiedziała nawet, gdzie Murek mieszka. Wspomniał raz o tem mimochodem, że u krewnych na Żoliborzu, a gdy zdziwiła się, że dawniej nie mówił o tem, że ma wogóle krewnych, zbył to powiedzeniem:
— Ach, to bardzo dalecy krewni.
I zmienił temat rozmowy. Ponieważ dla Niry było najzupełniej obojętne, gdzie on mieszka i jaką ma rodzinę, nie przyszło jej nigdy na myśl wracać do tego przedmiotu.
Spotykali się zazwyczaj w niewielkiej cukierence na Miodowej. Przez telefon zapowiadał zawsze, że ma moc rzeczy do powiedzenia, lecz gdy siedzieli naprzeciw siebie przy stoliku, powtarzał w kółko, że ją kocha, że dla takiej miłości warto żyć, że kiedyś będą bardzo szczęśliwi i wlepiał w nią cielęco zachwycone oczy. Nawet o sobie prawie nic nie opowiadał.
Z jego słów wiedziała, że ma „napiętą” bardzo dobrą posadę, a tymczasem pomaga pewnemu adwokatowi. Nie musiało mu się jednak dobrze powodzić. Przychodził zawsze w tem samem ubraniu i tych samych bucikach, dość zniszczonych. Gdy pod koniec marca zrobiło się cieplej, musiał chyba zastawić palto, bo później oziębiło się znacznie, on jednak twierdził, że mu bez palta ciepło, chociaż miał ręce sine.
Wtedy nawet żałowała go trochę. W gruncie rzeczy nie był dla niej antypatyczny. Dawniej, w domu rodziców, gdy po pół roku i dłużej nie widywała Junoszyca, w głębi duszy godziła się na ostateczność zostania jego żoną. Działał nawet na jej rozbudzone, a głodne zmysły, tembardziej, że podniecała je myśl o jego miłości. Pozatem i za tę miłość, choć jej nie ceniła, była mu przecież wdzięczna. Koki miał rację, że kobieta musi zawsze mieć w odwodzie taką miłość, gotową do najdalej idących poświęceń, taki pas ratunkowy. Dawało to poczucie bezpieczeństwa. Jeżeli nie ostatecznego portu, to chwilowej przystani, skąd można znowu rozejrzeć się po życiu.
A Nirze biegło ono skokami z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Było to życie podróżne, dorywcze, tymczasowe. Jej młodość wchłaniała zdarzenia, niecierpliwie przepuszczała przez palce prąd czasu, bulgoczący w krętem łożysku, pędzący w niewiadomym celu. W tym nurcie ani się było dna dopatrzeć, ani własnego odbicia.
Pod wpływem takich czy innych przykrości przychodziła czasem refleksja:
— A co dalej?... Czem się to wszystko skończy?...
Lecz nienawidziła tej myśli. Przepędzała ją gwałtownem wzywaniem na pomoc wspomnień o rozkoszy, o drobiazgach codziennych, o fatałaszkach. Zaludniała świadomość tem wszystkiem, zamulała, zagęszczała, by zakryć, zatopić, zepchnąć pod powierzchnię, myśl niedobrą, wynurzającą się, niczem topielec z ustami otwartemi do groźnego pytania:
— Co dalej?... Czem się to skończy?...
Dlatego i marzeń nie lubiła. Nie były to zresztą marzenia dalekosiężne. Ot, spędzić całą dobę od świtu do świtu z Junoszycem, wyjechać z nim na kilka tygodni na Riwjerę, sprawić sortie z sześciu srebrnych lisów, wykupić „Mercedesa” z zastawu...
Ostatnie marzenie wkrótce się spełniło. Koki przeprowadził jakiś interes z cyną, czy cynkiem, i pięknie odświeżony samochód znów był do dyspozycji. A Nira potrzebowała go teraz bardziej, niż dawniej.
Pod koniec maja decydująco zmieniła się jej sytuacja w Towarzystwie Asekuracyjnem: została agentką. Przestała pobierać pensję, miała zaś otrzymywać prowizję od przeprowadzonych ubezpieczeń, co wrazie powodzenia powinno było dać wcale przyzwoity dochód.
Co pewien czas Junoszyc układał jej listę osób, które nadawałyby się na klientelę. Uzgadniała ją następnie z szefem i codziennie odwiedzała kilka upatrzonych ofiar.
Jednych ubezpieczało się na życie, lub od nieszczęśliwych wypadków, innych od kradzieży, lub od odpowiedzialności cywilnej. Nie każda polisa opłacała się Nirze. W wielu wypadkach chodziło głównie o co innego, o nawiązanie znajomości, o zbliżenie takiego jegomościa z Junoszycem, o wyjednanie protekcji dla jego przedsięwzięć.
Przewidywania Junoszyca nie we wszystkiem się sprawdziły. Zdarzało się niestety, że ten, czy inny „upatrzony” wcale jej nie przyjmował, lub z miejsca odprawiał z niczem. Starzy spryciarze mieli przecie „nosa”, dzięki któremu doszli do majątku. Znali się na ludziach i na interesach. Tak naprzykład nie powiodło się z grubą rybą, o którą Koki najbardziej zabiegał. Prezes Zakładów Przemysłowych „Rono”, Holbein, wprawdzie za trzecim razem raczył dopuścić Nirę przed swoje oblicze, lecz okazał zupełny brak zainteresowania zarówno dla asekuracji, jak i dla agentki. Na zakończenie trzyminutowej audjencji powiedział oschle:
— Radzę pani wydrukować na biletach wizytowych to, że jest pani agentką Towarzystwa „Sumienność”. Zabieranie ludziom czasu przez wprowadzanie ich w błąd, jest też klęską i przed taką klęską chętnie się ubezpieczę, jeżeli wprowadzicie ten dział. Dowidzenia!
Tegoż wieczoru Junoszyc kazał Nirze uśmiechnąć się do Holbeina w kawiarni, dokąd umyślnie w tym celu przyszli. Ten gruby wół jednak nawet się nie ukłonił, choć musiał zauważyć i poznać.
Ta przykrość i irytacja Junoszyca sprawiły, że po wyjściu z kawiarni rozpłakała się na ulicy, co znowuż przyniosło jej w zysku całą litanję obelg i dwa wielkie sińce nad łokciem.
Chciała przecie jak najlepiej, zrobiła wszystko co mogła, posunęła się aż do kompromitacji, zaczepiając obcego człowieka w publicznem miejscu. Junoszyc jakby nie umiał tego zrozumieć. Jak kleszczami ściskał jej rękę:
— Mam w nosie twoją kompromitację! Słyszysz?! Gdybym ci kazał, musiałabyś z nim, czy z każdym innym położyć się do łóżka!
— Koki! — chlipała z bólu i obrazy. — Co ty mówisz?
— A co wielkiego? Ważna mi rzecz — syczał szeptem, by nie słyszeli go przechodnie. — Niby to taka świętość?... Cnota, psiakrew, dziewica!
Wyrwała mu rękę:
— Nie masz prawa tak mówić!
— Ciszej! — syknął.
— Nie masz prawa! To nikczemnie z twojej strony. Ty przecież wiesz, że przedtem nie należałam do nikogo!
— I cóż z tego?... Zdaje ci się, że to taki rarytas?... A zresztą potem już nie miałem kontroli.
Zatrzymała się i spojrzała mu prosto w oczy, on tylko zrobił niecierpliwy ruch ramieniem i dorzucił:
— Przy twoim temperamenciku!...
— Koki!...
— Z tym fajtłapowatym Murkiem pewnie też nie bawiłaś się w ciuciubabkę, lecz w...
Z naciskiem wyrzucił z siebie ordynarne słowo i dodał:
— Mnie nie oszukasz.
— Nie wierzysz? Ty mnie nie wierzysz? — zapytała rozpaczliwie.
— Graj komedję komu innemu — odpowiedział zimno. — I nie udawaj takiej prawdomównej. Kłamać to i ja mógłbym się od ciebie nauczyć. Umiesz łgać, jak z nut.
— Ale nie tobie!
— Kto łże, ten wszystkim łże.
Umilkła. Nagle wezbrała w niej dzika, szalona nienawiść do tego człowieka. Szli obok. Nie podnosząc powiek, widziała jego nogi w jasnych spodniach i bronzowe błyszczące buciki. Najszaleńsze myśli przychodziły jej do głowy. Pchnąć go nagle pod rozpędzone auto. Niech ginie rozmiażdżony... Niech zginie za to, że mogły mu przez usta przejść te słowa... Albo pójść do policji i donieść. Niech zgnije w więzieniu za wszystkie swoje sprawki... Tak, donieść, albo nie, to zamało... Żeby go ktoś bił, aż do krwi, żeby zabił... Cóż prostszego! Wystarczy odszukać Murka i wyznać mu całą prawdę!... Tak! Powiedzieć mu: — Pomścij moją hańbę! Ten człowiek uwiódł mnie, podeptał, zepchnął w bagno... O, takiego Murka nie trzeba będzie zachęcać do zemsty. On się z nim po chłopsku rozprawi...
Czuła, że krew ucieka jej do serca, jakieś dziwne drżenie rozpłynęło się po całem ciele.
— Zemsty... Zemsty... — wirowało w głowie.
— Uważaj! Tramwaj! — szarpnął ją za ramię.
Tuż przed nią szybko przesunął się długi, czerwony wagon. Stanowczem targnięciem się uwolniła się od ręki Junoszyca. Przeszli przez jezdnię i skręcili w boczną ulicę. Było tu całkiem pusto. Nira zatrzymała się.
— Posłuchaj, Koki — powiedziała, jak się jej zdawało, spokojnie, chociaż głos drżał febrycznie — znosiłam od ciebie wiele upokorzeń, chamskich obelg i lekceważenia, ale teraz przebrałeś miarę...
Zabrakło jej oddechu. Junoszyc stał nieruchomo. W jego oczach było zdumienie.
— Przebrałeś miarę — ciągnęła. — Lecz omyliłeś się. Ja nie pozwolę sobą poniewierać, pomiatać. Nie jestem dziewką!
— I cóż dalej? — zapytał bezbarwnym tonem, a jego rysy zesztywniały.
— Ja ci tego nie przebaczę! — wybuchła. — Gorzko za to zapłacisz! Nie cofnę się przed żadną zemstą!
Spodziewała się, że zacznie ją uspokajać, przepraszać, perswadować lub że wybuchnie gniewem. On jednak stał spokojnie. Nagle na jego twarzy zjawił się lekki uśmiech.
— Ha, cóż? — odezwał się obojętnie. — Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ci w tem powodzenia. Żegnam!
Zwykłym ruchem uchylił kapelusza i ruszył w stronę domu normalnym swoim elastycznym krokiem.
Nira stała, jak urzeczona. Zdawało się jej, że za chwilę straci przytomność i upadnie. Widziała, jak o kilkadziesiąt kroków on sięgnął do kieszeni i nie zatrzymując się, zapalił papierosa. W świetle następnej latarni mignęło jego jasne ubranie. Już zaczęła go tracić z oczu.
Ogarnęło ją nagle nieludzkie przerażenie. Zrozumiała, że traci go na zawsze, że nigdy nie usłyszy jego głosu, nigdy nie będzie mogła oprzeć głowy o jego ramię, że oto tam w mroku niknie jej szczęście, którego niczem nie da się okupić...
Zaczęła biec. Coraz szybciej, coraz szybciej... Nogi były jakby drewniane, nie czuła pod niemi chodnika, pędziła w jakiejś próżni, w której tupot jej biegu zdawał się ją doganiać echem panicznej ucieczki przed tem, co się stało, przed bólem i rozpaczą.
Dopadła go przed bramą. Spazmatycznie, kurczowo chwyciła za rękę i przycisnęła ją do piersi, rozdygotanej łomotem serca. Nie wyrwał ręki i nie powiedział słowa. Pokornie wchodziła za nim na schody, czekała, aż drzwi otworzy, i wsunęła się za nim. Napróżno jednak szukała jego wzroku. Zatrzasnął drzwi, powoli ściągał rękawiczki, powiesił kapelusz, zapalił w gabinecie światło i zaciągnął story.
Wtedy dopiero stanął przed nią.
— Więc co? — zapytał przesadnie łagodnym tonem. — Więc co, panienko?... Chciałaś się mścić?... Mścić?...
Nieprzytomna ze strachu i ze szczęścia, wyrzucała z siebie najpokorniejsze słowa, błagania, przeprosiny, łkania. Usiłowała zarzucić mu ręce na szyję, lecz on z całej siły odepchnął ją od siebie. Cztery, czy pięć kroków i nogi zawadziły o dywan, całym ciężarem uderzyła o krzesło i upadła wraz z niem na podłogę.
Junoszyc poderwał ją z ziemi:
— Mścić się?... — pytał straszliwym szeptem przez zaciśnięte zęby. — Na mnie się mścić?... Może zadenuncjować? Co?... Ty... suko!
Zwinęła się z bólu, lecz on, jak kleszczami, trzymał ją oburącz za ramiona.
— Koki!... Litości!... Daruj!... — jęczała. W ustach miała smak krwi.
— Ja cię nauczę! Ja ci pokażę! — rzucił nią o ziemię i widocznie zmęczony, usiadł na fotelu.
Nira rozdygotana, z włosami w nieładzie, doczołgała się doń i szlochając, objęła jego nogi.
— Koki!... Ja byłam... szalona... Przebacz... przebacz... Przecie ja cię tak kocham... Daruj...
Pochylił się, podniósł ją i posadził na kolanach. Przywarła z całej siły do jego piersi. Nie czuła już bólu, tylko niewypowiedzianą radość, tylko jego pocałunki na twarzy, mokrej od łez i krwi.
— Już dobrze — mówił ciepło i serdecznie. — Już dobrze, już nie pamiętamy o niczem... Minęło.
I przyszła noc, jedna z najszaleńszych, nieprzytomnych, dzikich i rozkiełznanych, podczas których zapomina się nie tylko o wieczornym dramacie, lecz o całym świecie, o tem, co było i co będzie, o własnem istnieniu i nawet o miłości samej.
Jak pijana, Nira wracała do domu. Słońce już wznosiło się ponad dachy. Ulice pełne były tupotu nóg, śpieszących do pracy. Dalekie gwizdki fabryczne nawoływały się z krańców miasta. Polany wodą asfalt lśnił atłasową czernią. Odświeżone nocą powietrze wypełniało płuca aż do dna.
W domu wszyscy spali. Ciotkę jednak obudziły ostrożne kroki Niry. Musiała się wytłumaczyć: — Pojechała wieczorem samochodem pod Łowicz. Z narzeczonym i jego siostrą. Pociemku wpadli na furmankę. Samochód zarzucił. Wypadła i pokaleczyła się.
— Jezus, Marja! — usiadła na łóżku ciotka. — Czy ci tylko nic nie jest?!
— Nie, nic. Przenocowaliśmy w Łowiczu, i tam w aptece mnie opatrzono. To wszystko powierzchowne.
O pójściu do biura w takim stanie nie mogło być mowy. Przez lewy policzek biegła nabrzmiała szrama, pod okiem i koło ust były dwie mniejsze ranki, jednak powierzchowne i niebolesne. Zato ręce, ramiona i biodro, pokryte wielkiemi sińcami, dokuczały bardzo.
Obudziła się popołudniu. Ciotki nie było, ani Miki. Zato przyjechał Wojtek. Nałożyła szlafroczek i wyszła doń do buduaru. Wojtek wiedział już od matki o „katastrofie pod Łowiczem” i był tem widocznie przejęty.
— Twój narzeczony jest zbyt lekkomyślny, Niro — powiedział. — Gdybym ja miał taką dziewczynę, nosiłbym ją w pudełeczku, owiniętą w watę.
— Nie jestem ze szkła — zaśmiała się.
— Przecie nie tylko szkło tak się pielęgnuję. Naprzykład kwiaty... Jakiś rzadki storczyk. Tak, ty mi właśnie przypominasz jakiś egzotyczny kwiat. Nie cieplarniany, lecz wyrosły bujnie i dziko gdzieś wśród ljan, w dziewiczej puszczy...
Patrzał na końce swoich palców i mówił jakby do siebie.
— Każdy człowiek przypomina jakieś zwierzę, czy roślinę. A ty właśnie storczyk. Masz w sobie przepych i dzikość, ale i świeżość. Znać po tobie, że nie dotknęła cię nigdy chciwa ręka. To zabawne, ale przysiągłbym, że to samo musi odczuwać każdy mężczyzna, i to onieśmiela. Założyłbym się... Ale nie uważaj tego za wtrącanie się w twoje intymne sprawy... Założyłbym się, że nawet twój narzeczony nigdy cię nie pocałował...
Nira zaśmiała się. Ten Wojtek był paradny. W pierwszej chwili bała się, że z niej drwi. Mówił jednak serjo.
— To prawda — powiedziała.
— A widzisz!... Nie stawiałem sobie nigdy za punkt honoru zbliżanie się do wielu kobiet, ale chyba jestem dobrym psychologiem.
— Tego ci odmówić niepodobna — przyznała z powagą. — Tylko jakiż dla mnie zysk z tego pietyzmu? Napewno wolałabym pocałunki, niż szramy na twarzy i sińce.
— A ja ci mówię — potrząsnął głową z głębokiem przeświadczeniem — że nie znasz siebie.
— Jesteś kapitalny, Wojtku — zaczęła się tem bawić.
Przyszło jej na myśl, coby też zrobił, gdyby tak teraz niespodziewanie siadła mu na kolanach i mocno pocałowała go w usta?...
— W każdym razie — odezwał się — dr. Murek zasłużył w zupełności na ostrą naganę, którą mu mama dała.
Nira zaniepokoiła się:
— Jakto?... On był tu?...
— Nie, telefonował. Mama tym razem miała rację. Podobno tak się zmieszał, że plótł jakieś głupstwa. Kiedy się prowadzi wóz, w którym jest kobieta, nie wolno brawurować, bo...
— Czy on tu przyjdzie? — przerwała Nira.
— Zdaje się, że tak. Miał cię odwiedzić. To chyba jego obowiązek.
— Nie sądzę.
— Jeżeli nie miałabyś nic przeciwko temu, chciałbym skorzystać ze sposobności i poznać przyszłego kuzyna.
— Ależ proszę cię bardzo — odpowiedziała roztargniona, zajęta myślą, jakby pozbyć się Murka. Gdyby miał u siebie telefon!... Co za barbarzyństwo nie mieć telefonu!...
W przedpokoju rozległ się dzwonek. Nira zerwała się:
— Ja sama mu otworzę!
— Pozwól...
— Nie, nie. I nie idź za mną — powiedziała uśmiechnięta, lecz stanowczo.
— Ach, przepraszam — cofnął się Wojtek.
Nie był to jednak Murek. Jeszcze dwa razy napróżno biegała do dzwonków. Przyszedł elektrotechnik, później dozorca domu i jakiś domokrążca. Dopiero za czwartym razem we drzwiach ukazał się Murek. Ledwo go poznała, tak się zmienił. Mocno opalony, schudł bardzo. Policzki straciły rumiany kolor i zapadły się. Gdyby nie zdrowa opalenizna, wyglądałby, jak rekonwalescent po ciężkiej chorobie.
Patrzał na Nirę z niepokojem i z radością:
— O, dzięki Bogu, nic pani nie jest. Nie zrozumiałem słów pani Bożyńskiej. Tak, jakby gniewała się na mnie za jakąś katastrofę samochodową?...
— Wszystko panu wyjaśnię, ale teraz nie mogę — przerwała mu z pośpiechem. — Niech pan wieczorem przyjdzie do cukierni, tam, na Miodową. Teraz, dowidzenia...
— Dzisiaj?...
— Tak, o ósmej. Dowidzenia.
Pocałował obie jej ręce i odszedł. Z westchnieniem ulgi zatrzasnęła drzwi i wróciła do Wojtka:
— Żałuję, ale poznasz go innym razem — powiedziała. — Wpadł dosłownie na sekundę. Ma istny nawał interesów. Nie miałam serca zatrzymywać go dzisiaj.
— Szkoda... Chciałbym wiedzieć, jaki jest człowiek, którego kochasz.
— Skądże jesteś taki pewny, że go kocham?
— Ach, to leży w twoim typie. Pozatem nie zaręczyłabyś się z człowiekiem niekochanym. Zresztą widziałem niecierpliwość twego oczekiwania. Nie jestem złym psychologiem?... Prawda?...
Chciała zmienić rozmowę i dlatego zażartowała:
— Zato technologiem jesteś napewno świetnym. No, jakże tam z twoim wynalazkiem?
Nie omyliła się. Zaczął z przejęciem mówić o swoich pracach. Nie znała mężczyzny, któryby nie dał się wziąć na taki haczyk. Nawet Koki zapominał o wymówkach i dokuczaniu, gdy umiejętnie skierowała rozmowę na jego interesy.
Zaognienie szram do wieczora minęło prawie zupełnie. O ósmej punktualnie przyszła do cukierni. Murek już na nią czekał. Siedział nad szklanką herbaty. W silnem świetle wyglądał jeszcze mizerniej. Zerwał się na powitanie. Rozczulenie hamowało mu głos.
— I ja napiję się herbaty — rzuciła kelnerowi.
— Może jakieś ciastka? Tu są niezłe ciastka — zaproponował Murek.
— Nie, dziękuję.
— Panno Niro, pani przecie wyszła przed kolacją. Naprawdę, ciasteczko pani nie zaszkodzi.
Zgodziła się. Zresztą ciastko było obrzydliwe i zostawiła je ledwie napoczęte. Opowiedziała Murkowi obmyśloną po drodze historyjkę o katastrofie. Poza niepokojem o stan jej zdrowia, nie zajął się tem głębiej. Jak za każdem widzeniem się, promieniał i był wzruszony, co dodawało mu ślamazarności. Jednak był jakby żywszy w ruchach i w spojrzeniu. Musiał stracić ładnych kilka kilogramów. To samo ubranie, w którem widywała go zawsze, stało się zbyt luźne. Między szyją a kołnierzykiem utworzyła się również na palec szeroka przerwa. Ręce zato zgrubiały, krótko obcięte paznokcie były popękane, na jednym widniał duży czarny podciek od uderzenia lub przyciśnięcia.
— Ale co się z panem działo? — pytała.
— Ze mną? Nic...
— No, jakto, chorował pan chyba! Tak schudnąć! A może pan zajmuje się jakimś sportem?
— A tak, tak właśnie! — podchwycił skwapliwie. — Uprawiam sporty... Wiosłuję... To doskonale robi na zdrowie. Doskonale. Opalam się przytem.
— Nawet lepiej pan z tem wygląda — przyznała.
— Oooo... — zażenował się.
— Widocznie sport zabiera panu moc czasu, oddawna pan się nie odezwał?
— No — spochmurniał. — Chciałbym, proszę mi wierzyć, panno Niro, że chciałbym jak najczęściej... Ale mam moc zajęć.
— Więc i powodzi się panu nieźle?
— Niestety — uśmiechnął się. — Zaledwie nieźle.
— Szkoda — powiedziała obojętnie.
Murek ożywił się:
— Ale to tylko tymczasem. Stadjum przygotowawcze. Proszę nie wątpić, że wkrótce, że bardzo prędko będzie lepiej.
Był zaniepokojony i jeszcze dodał:
— To tylko kwestja czasu.
Tak się z nim inaczej rozmawiało, niż z innymi, tak wszystko, co mówił, było jakoś bezkrwiste, ślamazarne, nieistotne. Siedzieli razem przeszło godzinę, a nawet na krótki moment nie umiał jej zainteresować. I to powracanie do wspomnień! Lubował się w rozpamiętywaniu błahych zdarzeń, które minęły, a o których nie pamiętała nigdy.
Przyglądała się Murkowi i z całą wyrazistością zdawała sobie sprawę z niepodobieństwa posłużenia się tym człowiekiem, jako narzędziem zemsty. Rzeczywiście, tylko w chwili zamroczenia mogło jej przyjść na myśl rzucenie go na Junoszyca. Koki, chociaż fizycznie może słabszy, rozprawiłby się z nim bez trudu. Górował nad nim, jak europejczyk nad dzikusem, albo jak drapieżne zwierzę nad domowem, poczciwem bydlęciem...
Ta właśnie poczciwość Murka najbardziej denerwowała Nirę. Zdawało się jej, że każdem słowem, każdym poglądem, każdem wypowiedzeniem się o ludziach, o niej, o sobie, przechwalał się swoją dobrocią, miękkością, uczciwością, tem wszystkiem, co wywoływało w niej gniew, pogardę, ironję. Zupełnie tak, jakby chciał wyzyskać lada sposobność do dydaktycznego pouczenia, do przeciwstawienia swej idjotycznej, naiwnej, prostaczkowej zacności światopoglądowi Niry.
Jakąż miałaby ochotę roześmiać się mu w oczy i bez ogródek powiedzieć, co sądzi o nim i o jego cielęcych cnotach! Zdemaskować się przed nim, oślepić go jaskrawem światłem swojej prawdziwej rzeczywistości. Podeptać przed nim ten płaszczyk niewinnej dziewiczości, w którą on ją otula, jak kochająca niania! Bryznąć mu w twarz śmiechem, obezwładnić swoim bezwstydem, bezwstydem bezlitośnie zgniecionego, pokrytego sińcami, do reszty nasyconego ciała.
Patrzyła nań z wysokości świadomej woli swego grzechu, jak człowiek, pozbawiony skrupułów, a ukrywający w zanadrzu nóż, gotowy do pchnięcia; rozkoszowała się myślą, że w każdej chwili może unicestwić świat złudzeń tego człowieka, świat, który jest jedynym jego światem...
— I cóżby zostało wtedy z pana doktora Franciszka Murka — lubowała się swoją władzą.
A on nic nie rozumiał i szeptał przez stolik w zachwycie:
— Pani oczy są dziś, jak za wualem...
Nie mogła dłużej znieść.
— Chodźmy — wstała. — Czekają na mnie, już późno.
Zerwał się i podszedł do drugiego stolika, by tam zapłacić kelnerowi. Zawsze rachunek w cukierni — te kilka groszy — regulował z taką pseudodżentelmeńską, prowincjonalną dyskrecją. Buty jego miały wydeptane obcasy.
Szła obok niego szybko. Uparł się ją odprowadzić, narażając przez to na niebezpieczeństwo spotkania z kimś z Towarzystwa Asekuracyjnego. W pierwszej chwili chciała wziąć taksówkę, lecz perspektywa znalezienia się w niej sam na sam z Murkiem była najgorsza. Napewno próbowałby ją pocałować, a doprawdy tegoby już nie zniosła.
Żegnając się z nim w bramie, obiecywała sobie, że nie prędko da się namówić do nowego spotkania. Zresztą już teraz zapowiedziała:
— Jako agentka ubezpieczeniowa, bo zmieniłam miejsce w biurze na agenturę, jestem okropnie zajęta. Czasami przez cały dzień, a później tak zmęczona, że niczego mi się nie chce.
— Jakto agentka? — szeroko otworzył oczy. — Przecież nie chodzi pani po mieszkaniach?...
— Dlaczego? — wzruszyła ramionami. — A cóż w tem złego?
— Przecie to... to nie wypada!
— Co?
— No, żeby młoda panna... takie rzeczy!... Pani przecie musi bywać u różnych... Nawet u mężczyzn...
Skrzywiła się niecierpliwie:
— Boi się pan, by mnie kto nie uwiódł?...
Murek oburzył się:
— Cóż znowu! Jakże! Nigdy w świecie! Pani takie rzeczy mówi. Wcale mi w głowie nie postało. Poprostu sądzę, że to nieludzko i... po świńsku ze strony dyrekcji Towarzystwa narażać pannę z przyzwoitej rodziny na różne zaczepki...
— Nikt mnie nie zaczepia — wzruszyła ramionami, nie bez żalu wspomniawszy o kamiennej obojętności prezesa Holbeina z Zakładów „Rono”.
— Chociażby nie zaczepiał — upierał się Murek. — Jednak rodzaj tej pracy może popsuć młodej pannie opinję.
Nira spojrzała na zegarek.
— Nie mam już czasu. Ale niech pana uspokoi to, że jeżeli taki chodzący kodeks dobrego tonu, jak ciotka Stefa, nie widzi w tem nic uwłaczającego mojej... czci dziewiczej, to napewno i pan nie ma powodów do objekcyj. Dobranoc.
W rzeczywistości ciotka Stefa nie miała nic przeciw nowej pracy siostrzenicy. Przeciwnie. Cieszyła się z jej większych zarobków i na ich conto podwyższyła Nirze komorne. Pozatem w relacjach siostrzenicy z wizyt u różnych klijentów miała zysk moralny: informacje o tem, kto się asekuruje i na czyją korzyść. Gdyby nie Nira, nie mogłaby pani Bożyńska zaimponować przyjaciółkom wiadomością, że hrabia Dorczycki ubezpiecza się na rzecz siostry, z pominięciem żony i dzieci, lub, że wiceminister Legota płaci asekurację za auto wdowy po Messingu, zwanej „wesołą krówką”.
Nirze jednak nie zawsze udawało się wracać do domu z sensacyjnemi historyjkami. Wbrew różowym nadziejom Junoszyca, tylko niewiele osób dawało się nakłonić do podpisania deklaracji. Niektórzy mieli już polisy z innych Towarzystw, inni nie dbali o przyszłość swojej rodziny i śmieli się z najczarniejszych perspektyw, jakich nie skąpiła im Nira. Inni wreszcie chętnie ją przyjmowali, częstowali czekoladkami lub winem, umawiali się z nią do kawiarni, czy na raki do Wilanowa, lecz o interesie nie mówili.
Jeden z młodych przemysłowców, bardzo rzutki i ustosunkowany, nawet przystojny, inżynier Czubarkiewicz, sprawę postawił aż nazbyt jasno:
— Czy to pani własność ten „Mercedes”? — zapytał Nirę pod koniec jej drugiej wizyty.
— Nie. To moich krewnych — skłamała bez namysłu.
— Tak przypuszczałem. Gdyby pani najlepiej z tem łażeniem po ludziach szło, nie mogłaby pani sobie pozwolić na taki wóz. Zresztą poco pani taki luksus?... Ile pani zarabia?...
— Niedużo. Niestety, zbyt często klienci są tak oporni, jak pan. Gdyby jednak pan dał się namówić...
— Dajmy temu spokój — przerwał — Ponieważ mój czas jest bardzo ograniczony, a jestem nie salonowcem, lecz businessmanem powiem poprostu: Proponuję pani ładne pięciopokojowe mieszkanie, kupię pani porządnego „Chryslera” i proponuję dwa tysiące miesięcznie na pani osobiste wydatki. Pani mi się bardzo podoba. Żona moja jest chora i rzadko przyjeżdża z sanatorjum. Pozatem dodam, że nie jestem zbyt dokuczliwy, gdyż — jak zaznaczyłem — pochłaniają mnie interesy.
Nira obrzuciła go zaciekawionem spojrzeniem, lecz odpowiedziała niemal wyniośle:
— Nie zrozumiałam jednego: jakiego rodzaju posadę pan mi proponuje?
— Nie bądźmy naiwni — zaśmiał się Czubarkiewicz, pokrywając śmiechem lekkie zmieszanie.
— Pan daruje... — Nira wstała. — Zdaje się, że pomyliliśmy się oboje.
— Co do czego?
— Ja co do pańskiego wychowania, a pan co do mojego.
— Ależ ja wiem o tem, że jestem źle wychowany — odzyskał swobodę Czubarkiewicz. — I wiem, że pani jest wychowana na wielką damę. Będąc dzieckiem, znałem nawet pani rodziców. Pani jest napewno córką państwa Horzeńskich z Czołnów?
— Tak.
— No, właśnie. A mój ojciec w Czołnach był gorzelanym. I proszę nie myśleć, że chciałem panią obrazić. Poprostu nie sądzę, by panience z takiej niegdyś bogatej rodziny odpowiadała praca agentki. A że mnie stać na to by... ułatwić pani egzystencję...
— Żegnam pana — powiedziała i wyszła.
Czubarkiewicz wyjrzał za nią do poczekalni i zawołał:
— W każdym razie proszę panią pamiętać o tej propozycji.
Nic nie odpowiedziała. W pierwszej chwili zawstydziła się, gdyż zdawało się jej, że kilkanaście osób, oczekujących w tym pokoju, domyśli się z łatwością, o co chodzi. Ruszając jednak samochodem z przed bramy, zerknęła wgórę, by przekonać się, czy ten agresywny prostak nie wygląda za nią przez okno. I nawet ucieszyło ją, gdy ujrzała jego sylwetkę. Nie czuła się obrażona. Bądź co bądź świadczyło to o jej powodzeniu, a pozatem, poza swojem nieokrzesaniem, Czubarkiewicz to jednak „ktoś” i wcale niebrzydki.
Wizyta u Czubarkiewicza napełniła ją otuchą. Koki jej nie docenia, skoro domaga się utrzymania narzeczeństwa z Murkiem, widząc w nim jedyną ostoję na wszelki wypadek. Jeżeli znalazł się Czubarkiewicz, znajdą się i inni. Gdyby nie ta chora żona (chore żony prędko umierają), gdyby nie to gminne nazwisko... No, i bezczelność: syn gorzelanego z Czołnów! Co za wstyd!... Oto do czego doprowadziła ojcowska gospodarka i hulanki...
Tegoż dnia Nira z prawdziwą przyjemnością napisała do matki:
„...żałujecie mi pieniędzy, a właśnie poznałam niejakiego Czubarkiewicza, którego ojciec był gorzelanym w Czołnach. Syn chce mnie wziąć „na stajenkę”. Taki jest los córek tych panów, którzy stracili majątek na utrzymywanie córek oficjalistów. Niezła zmiana ról. Powinszuj tego papie i zapytaj, czy nie zna jakiego zbogaconego ekonoma, z którym mogłabym odrobić rodzicielskie pieniądze w taki sposób, w jaki czcigodny papo je stracił”.
Wiedziała doskonale, jak boleśnie list ten dotknie rodziców. Nie cierpiała ich z całej duszy. Uważała, że roztrwonili jej majątek i zwłaszcza ojcu nie umiała tego przebaczyć. Dręczenie jego sumienia i dumy uważała za jedną z największych swoich przyjemności.
Po tem wszystkiem była w doskonałym humorze. Jednak wieczorem na dancingu nie odkłoniła się Czubarkiewiczowi, co przyprawiło o wściekłość Junoszyca. Przy stoliku nie mógł zrobić jej awantury. Byli w większem towarzystwie. Zaprosił ją więc do tanga i podczas tańca szeptem zwymyślał od ostatnich. Broniąc się, próbowała kłamać, że Czubarkiewicza i jego ukłonu nie dostrzegła, lecz Koki „umiał ją na pamięć” i wobec niego kłamstwa były bezsilne.
— Jak on mnie zna — myślała z zachwytem i z tym rozkosznym strachem, z którym zawsze słuchała jego brutalnych gróźb.
Tym razem burza nie rozpętała się nadobre: siedzieli na dancingu do późna, a wczesnym rankiem Junoszyc wyjechał do Gdańska. Często jednak drobne scysje między nimi nabrzmiewały do rozmiarów groźnych. Dochodziło do gwałtownych scen, do spięć i wyładowań, po których świat był, jak las po przejściu nawałnicy, wilgotny od łez deszczu, pełen drobnych spustoszeń i pokaleczonych gałęzi, lecz bogatszy świeżością, jaskrawszy słońcem i zielenią, nalany sokami nowego życia, bujnego i nasilonego.
Dlatego Nira, chociaż bała się tych huraganów, nie starała się nigdy uciekać przed niemi. Może pożądała ich nawet. Nie tylko w świadomości szczęścia, które po nich nastąpi, lecz i dla nich samych. Lubiła niebezpieczeństwo. Podniecało ją, napinało jej nerwy, dawało intensywny smak gwałtownej powszedniości codziennej. A właśnie taki mężczyzna, jak Junoszyc, był nieustającem niebezpieczeństwem. Milczał, a zdawało się, że głos jego odezwie się groźnym pomrukiem, uśmiechał się, a spod uśmiechu w każdej chwili mógł błysnąć gniew, głaskał, a nigdy nie było wiadome, czy jego palce nie zacisną się gwałtownym skurczem.
Gdy wyjeżdżał i nie widywała go po kilka dni, nieraz leżąc w swoim pokoju, przywoływała wyobraźnią jego nastroje, słowa, mimikę. Przecież „znała” go, a jednak była w tem jakaś zasadnicza luka, bo nigdy przewidzieć nie mogła, jak w tym, czy innym wypadku postąpi.
W domu pani Bożyńskiej bywał teraz częściej. Ciotka Stefa pogodziła się z jego „niewyraźną” pozycją społeczną. Grywał w bridża, bawił panie. Na Nirę z reguły jak najmniej zwracał uwagi, ograniczając się do kilku głośnych szarmanckich komplimentów, któremi umiejętnie podkreślał, że taki starszy pan, jak on, nie może niestety liczyć na żaden przychylniejszy sąd w oczach takiej cudownej istoty, jak ona. Wyznaczał sobie wyraźną rolę niefortunnego i zrezygnowanego adoratora, surowo karcąc wszelkie próby Niry, która bodaj czemkolwiek, wbrew rozsądkowi chciałaby jednak pochwalić się przed ludźmi tem, że należy do niej.
W środku sierpnia Junoszyc musiał wyjechać na dłużej do Moskwy. Przeprowadzał jakąś kombinację z futrami i wiele sobie po niej obiecywał. Jego nieobecność wytworzyła w dniu Niry wielką próżnię. Spoczątku wypełniała ją wysiadywaniem w kawiarniach z panią Lechowską. Zawsze kilka osób przysiadało się do nich i Nira w ten sposób poznała paru interesujących panów. Wkrótce jednak i Lechowska wyjechała na urlop. Trzeba było długie godziny spędzać w domu. Jak na złość nawet Wojtka nie było, miał manewry, czy coś w tym rodzaju. Ciotka wyjechała do krewnych na Pomorze. Meble w salonie zaciągnięto białemi pokrowcami i wyglądało to, jak w poczekalni u dentysty.
Z nudów Nira zbliżyła się do kuzynki. Mika miała swoje dobre strony. Była doskonale wychowana, czy też takie miała usposobienie, dość, że nie starała się nigdy wtrącać do spraw ciotecznej siostry, jak zresztą i do czyichkolwiek, nie wyłączając matki i domu. Natomiast i o sobie mówić nie lubiła. Nawet o takich sprawach, jak suknie, kapelusze, czy drobiazgi toaletowe. Z konieczności rozmawiały o rzeczach obojętnych. O malarstwie, o stylach, o znajomych, o technice ubezpieczeń. Dla wszystkiego Mika miała grzeczne i umiarkowane zainteresowanie, gdy jednak temat zbytnio zbliżał się do jej osobistego życia, umiała zręcznie się wycofać. Nira naprawdę nie wiedziała, co o niej sądzić. Naogół wolała uważać ją za niewinną gąskę, zdarzało się jednak, że nabierała najgorszych podejrzeń. Wówczas dopatrywała się w kuzynce wyrafinowanej obłudnicy, świętoszki, sprytnie ukrywającej swoje grzechy. W gruncie rzeczy, skąd można było wiedzieć, co Mika robiła całemi dniami na mieście, wychodząc z kasetą lub ze szkicownikiem?... Wprawdzie wciąż rosły stosy jej obrazków, ale ich treść świadczyła o zupełnie dziwacznych upodobaniach autorki. Przeważały tu widoczki z ubogich dzielnic, wykrzywione płoty, brudne kramiki, grupki uliczników, stragany zawalone rupieciami, chabety w zniszczonych dorożkach, sylwetki wszelkich obdartusów, słowem całe to świństwo, do którego Nira czuła wrodzony wstręt, to śmietnisko życia, o którem nie chciałaby wogóle nic wiedzieć.
Któregoś dnia Mika powiedziała przy obiedzie:
— Widziałam dziś kogoś, łudząco podobnego do twego narzeczonego.
— Ach — poruszyła kącikami ust Nira. — Nie odznacza się on zbyt oryginalną powierzchownością.
— Nie zupełną masz rację. Zresztą tylko w pierwszej chwili odniosłam takie wrażenie, a pana Murka widziałam tylko raz.
— I któż to był?
— Nie wiem. Jakiś tragarz. Ładował worki z mąką na ciężarowy samochód.
Nira wzruszyła ramionami:
— W każdym razie dziękuję ci za komplement.
— Za co? — zdziwiła się Mika.
— No, za porównanie mego narzeczonego do tragarza.
Mika nic nie odpowiedziała, tylko jej różowe, niemal przeźroczyste palce poruszyły się leciutkim gestem zniecierpliwienia. Nira spojrzała na jej ręce. Nigdy i u nikogo tak pięknych nie widziała. Ich linja, karnacja, wyraz miały w sobie coś urzekającego. Zazdrościła jej tych rąk.
— Zresztą — powiedziała — dziwię się, że ty, artystka, dopatrujesz się w nim urody. Niestety, jest aż nadto pospolity... Co nie koliduje z jego stroną wewnętrzną... Ani z nazwiskiem.
Mika zapytała obojętnie:
— Jednak musi reprezentować pewne wartości, skoroś postanowiła zostać jego żoną?
— Och, moja złota, to raczej dowód, że w sobie nie widzę żadnych wartości, uprawniających do podwyższenia skali wymagań.
W jej głosie zabrzmiało rozdrażnienie, i Mika natychmiast to spostrzegła, bo powiedziała:
— Bardzo cię przepraszam, Niro. Nie chciej mego pytania rozumieć, jako zamiaru zaglądania do twoich spraw intymnych.
Nira jednak nie skorzystała ze sposobności do odwrotu. Rozgniewana, zaśmiała się:
— Cóż w tem intymnego?
— Nie mówmy już o tem. Jakże, czy babcia nie pisała?
— Owszem, mówmy — uparła się Nira. — Chcę wiedzieć, co w tem widzisz intymnego?
— No, uczucia...
— Jakie uczucia?
Mika zaróżowiła się i wydobyła z siebie:
— Sądzę, że... miłość.
Nira spojrzała na nią z politowaniem:
— Jesteś bardzo naiwna, moja złota. Czy ty serjo wyobrażasz sobie, że ja, właśnie ja, mogłabym się kochać w takiej... cielęcinie! Jesteś pyszna. Tyś chyba sama nigdy się nie kochała?...
— Mam inne zainteresowania — powiedziała cicho.
— Więc jeszcze kiedyś zrozumiesz, że zaręczyny nie obowiązują do miłości, ani miłość do zaręczyn.
Po tej rozmowie znowu unikały się wzajemnie. Nira nie starała się nawiązać kontaktu, gdyż drażniła ją ta przesadna subtelność i wrażliwość kuzynki, jej — jak kiedyś powiedziała Junoszycowi — starannie pielęgnowana anielskość, jej równie starannie ukrywane życie wewnętrzne i te jasne „dziewicze” oczy i blade policzki.
Junoszyc, który Mikę dwa, czy trzy razy widział, twierdził, że to „smaczny kawałek, chociaż pewno mdły”. On jednak w każdej kobiecie, nawet najbrzydszej musiał znaleźć coś, co go interesowało. Jeden miał wielki plus: przy żadnej nie zatrzymywał się dłużej.
Oczywiście, Nira nie wiedziała i nie mogła wiedzieć, co robił podczas swoich wyjazdów. W Warszawie jednak była pewna jego wierności. Wracał zresztą zawsze stęskniony, namiętny, niemal żarłoczny.
I tym razem chociaż w Moskwie zabawił o dziesięć dni dłużej, niż zapowiedział, przyjechał młody, wesoły, nawet serdeczny. Okazało się, że dobił futrzanego interesu, że nietylko zarobił moc pieniędzy, lecz udało mu się „zlikwidować” pewnego konkurenta, niejakiego Pycza. Zlikwidowanie polegało na wsadzeniu jegomościa do paki, na conajmniej pięć lat.
— Umiem płacić swoje rachunki? — mrużył do Niry oko i z rozmachem zakładał nogę na nogę. — Ten facet już mię dwa razy wystrychnął na dudka. Gdy tylko nawiązywałem co z bolszewikami, właził mi w paradę i sprzątał sprzed nosa wszystko. Miał djabelny węch. Albo raczej stosunki w tamtejszem poselstwie. Wyobraź sobie moją minę. Przyjeżdżam w Moskwie do hotelu, a on tu już od dwóch dni!
— No, i jakżeś z tem załatwił?
— Ach, poprostu. Znaleźli u niego w numerze kompromitujące dokumenty.
— I toś ty?...
Junoszyc zaśmiał się:
— O, nie! On nie taki głupi! Ale pewna bardzo zgrabna dziewczynka załatwiła to bez trudu. Ja oddawna wiedziałem, że tego durnia dziewki zgubią. To istny królik. Piekielnie leci na baby. No nic, teraz mu w ciupie wychłodnie!
— A ty... bardzo mnie zdradzałeś?
— Cóż ci z tego przyjdzie, gdy zaprzeczę?... Albo, gdy powiem, że codziennie?... Widzisz. Nie należy stawiać takich głupich pytań. Ja nie pytam, czyś się tu nie puszczała?
— Bo to ciebie nie obchodzi — zasępiła się Nira.
— Nie to — podniósł wskazujący palec do góry. — Nie to, panieneczko! Poprostu i bez twoich zwierzeń wiem, żeś była mi wierna.
— Tak, tak, tak — rzuciła mu się na szyję.
— A za to spotka cię nagroda!
— Jaka? — zaciekawiła się.
— Za tydzień wyjeżdżamy razem.
— Dokąd? — zbladła Nira.
Junoszyc zrobił dłuższą pauzę i wydeklamował:
— Na Riwjerę! Do Paryża! Do Włoch!
— Koki!
— Słowem, dokąd oczy, a raczej „Mercedes” poniesie.
— Samochodem! — ucieszyła się.
— I bez szofera. To teraz jest dobrze widziane. Sportowo i modnie. W razie gwoździa będziesz musiała pompować kichy.
— Ależ z rozkoszą!
— Nie napracujesz się — pocieszył ją. — Zagranicą wszędzie co kilka kilometrów są stacje obsługi samochodowej.
Nira cieszyła się, jak dziecko:
— Ty jesteś niezrównany, Koki! Boski, oszołamiający.
— Oczywiście, będziesz musiała wziąć urlop z biura. Płatnego nie dostaniesz, ale mniejsza o to.
— A na jak długo? — tuliła się doń Nira.
— Ba, tego ja sam nie potrafię określić. Dwa, trzy miesiące! Na jak długo starczy forsy. Mam jej sporo, ale nie myślę sobie oszczędzać. Pieniądze są od tego, by je puszczać.
— I będziemy hulać?
— Niczem miljonerzy.
— To pysznie! I pozwolisz mi na ruletkę?
— O, to w pewnych granicach. Ruletka wymaga zimnej krwi.
— Ale będziemy wszędzie mieszkać razem. Będę uchodziła za twoją żonę, dobrze?
— Na ten hazard mogę ci pozwolić.
Rozgorączkowana nadmiarem planów, nie mogła usiedzieć spokojnie.
— Tak, tak — powtarzała. — Spędzić po ludzku takich kilka miesięcy, a potem... Potem niech się dzieje, co chce.
Nagle zasępiła się.
— Ale ja przecie nie mam ani sukien, ani kapeluszy, ani nic. To, co mi zostało, to straszne, już dawno wyszło z mody.
— Głupstwo! — machnął ręką. — Wyekwipujesz się zagranicą. W Wiedniu, w Paryżu.
— Koki! Jaka ja jestem szczęśliwa!
— No, doskonale — ziewnął — ale teraz idź już do domu. Jestem zmęczony, a w sleepingu brzęczało coś przy oknie i nie mogłem zasnąć.
Wracała do domu w cudownem usposobieniu. Obiecana podróż, projekty i nadzieje poprostu ją rozsadzały. W mieszkaniu nie zastała nikogo. Zmartwiła się tem, bo już chciałaby się swoim wyjazdem pochwalić. Zajrzała do kuchni. Stara Marcinowa oświadczyła, że musiało się coś stać, bo panienka Mika wysłała Józefa na pocztę z depeszą do pani, żeby przyjeżdżała natychmiast, a sama panienka dzwoniła do jakiegoś szpitala i wyszła, nic nie jedząc, a spiesząc się bardzo.
— A jak Marcinowa myśli, co się stało?
— Czy ja wiem, panienko?... Może co z panem Wojciechem?
— Może — obojętnie odpowiedziała Nira. — A wie Marcinowa, że ja wyjeżdżam zagranicę?
— Skądże mam wiedzieć — kobiecina zerknęła na nią i odwróciła się do kuchni.
— Jadę na kilka miesięcy. Do Francji, do Włoch... Po całej Europie.
— A poco, panienko?
— Tak, dla przyjemności...
Kucharka zaśmiała się:
— Co też panienka mówi. Już tam dla przyjemności to nikt nie jeździ na koniec świata. Ja raz jechałam koleją żelazną do Lwowa... Pamiętam jak dziś. To i strach człowiekowi i tłok i tym samym wagonem rzuca. Trzy dni później chorowałam. Już przyjemności to tam niewiele. Chciałabym pojechać, ot, do Ziemi Świętej... A panienka pewno i tam będzie?
— Oczywiście, będę — skłamała Nira. Chciała czemś zaimponować Marcinowej.
Zatelefonowała do pani Lechowskiej, lecz okazało się, że nie wróciła jeszcze z urlopu. Niezadowolona zabrała się do przeglądania swej garderoby. Było jeszcze bardzo wcześnie i nie miała nic do roboty. To też ucieszyła się, gdy zadzwonił Murek.
— Niech pan przyjdzie do mnie — powiedziała mu odrazu. — Jestem sama. Byle prędko.
— Za pięć minut będę — uradował się.
— Proszę śpieszyć.
Sama otworzyła mu drzwi i umyślnie przeprowadziła do swego pokoju, gdzie były porozkładane suknie, narzutki bielizna.
— Tak tu wygląda, jakby się pani pakowała? — spytał z niepokojem.
— Zgadł pan, panie Franku.
— Pani wyjeżdża? — głos jego zabrzmiał prawie tragicznie.
Zaśmiała się:
— Cóż pan taki przerażony?
— Nie spodziewałem się.
— Wyjeżdżam za kilka dni.
— Do rodziców?
— O, nie! Jadę zagranicę.
— Zagranicę? — zdziwił się. — A posada?... Przecie urlop pani wypada dopiero w grudniu.
— Ach, urlop — wzruszyła ramionami. — Dadzą mi wcześniej, albo zupełnie zrezygnuję z posady.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem:
— Jakto sama pani zrezygnuje?
— No, pewno. Cóż wielkiego taka posada?
— To lekkomyślnie — odezwał się po pauzie łagodnym tonem. — Dziś czasy są bardzo ciężkie. O posadę trudno. Gdy się ma coś w ręku, nie należy tego wypuszczać.
— Pan zdaje się nie rozumieć, że jedna podróż zagranicę daje człowiekowi więcej, niż sto posad. Czy pan naprawdę sądzi, że ja jestem stworzona do pracy?...
Murek nic nie odpowiedział.
— Pan nie rozumie: — Wiedeń, Neapol, Paryż, Nicea... Luksusowe hotele, wytworne otoczenie...
— Owszem — zgodził się. — Zapewne, że to daje pewną satysfakcję. Może nawet dużą. Ależ też i kosztuje.
Niedbale poruszyła ręką:
— Ach, to już mnie nie obchodzi.
— Jakto?
— No... Jadę na koszt ciotki Stefy. Ciotka chce, bym coś zobaczyła. Miewa czasem takie hojne wybryki.
— I... i sama pani jedzie, panno Niro?
— Ja?... Nie, cóż znowu. Jadę z ciocią i z Miką.
— Z kim?
— No, z moją cioteczną siostrą. Poznał pan ją przecie tutaj.
Murek zastanowił się:
— Wie pani, że nie przypominam. Owszem, jakaś panienka bardzo młodziutka, taka szatynka?...
Wręcz miał talent wyprowadzania Niry z równowagi.
— Nie taka znów młodziutka. Tylko o dwa lata młodsza odemnie. A powtóre, nie szatynka, tylko blondynka. Pan ma kurzą pamięć. Widzieć kogoś i nie pamiętać!
— Niech się pani nie gniewa — uśmiechnął się. — Ale czyż ja mogę kogoś widzieć naprawdę dobrze, jeżeli przytem jest pani!?
— Dziękuję za uprzejmość.
— To nie uprzejmość, to prawda — powiedział z naciskiem.
— Panie Franciszku. Drzewa są zielone. To też prawda, ale jeżeli pan ją będzie tysiąc razy powtarzać, obrzydnie do ostateczności.
— Dawniej nie drażniło to pani — spochmurniał.
— Ale, nudziło zawsze — odcięła się ostro.
Teraz już zła była na siebie, że sprowadziła go tutaj. Ten człowiek, pomimo swojej miłości, o której ciągle gadał, nie umiał ucieszyć się jej szczęściem, przejąć się jej radością. Gdyby liczyła się bardziej z jego nastrojami, zepsułby jej połowę satysfakcji wyjazdu.
W przedpokoju niecierpliwie zaterkotał dzwonek. Po chwili do Niry zapukała Marcinowa:
— Proszę panienki, przyjechał pan Wojciech i prosi panienkę na chwilę.
Przeprosiła Murka i wyszła.
— Gdzie jest pan Wojciech?
— W przedpokoju. Nawet płaszcza nie chce zdjąć.
Rzeczywiście, stał w płaszczu i z walizką w ręku.
— Jak z ojcem? — zapytał, nie witając się.
— Co z ojcem? — szeroko otworzyła oczy.
— No, czy żyje?
— Nic nie rozumiem! — przeraziła się.
— Jakto? Nie wiesz? Mika zatelefonowała do mnie, że strzelał do siebie.
— Jezus! Marja! — krzyknęła za plecami Niry służąca.
— Wojtek! Co ty mówisz! Ja o niczem nie wiem! Wróciłam do domu i nikogo nie zastałam. Czy to możliwe?
— Trzeba telefonować do Mierzejewa do matki. Zajmij się tem, Niro. Ja jadę na Wspólną.
— Do cioci już podobno Mika wysłała depeszę.
— Tak, tak, paniczu, Józef poleciał na telegraf. Będzie za dwie godziny! Boże, Jezusieńku — lamentowała Marcinowa.
— No, to dowidzenia — pośpiesznie rzucił Wojciech i wybiegł.
Nira oparła się o ścianę:
— A to miła historja.
Jej myśl z niepokojem krążyła koło jednego: czy zamach samobójczy wuja Bożyńskiego nie pokrzyżuje planów jej wyjazdu?...
— Też stary warjat! — powiedziała z irytacją
Zajęła się przedewszystkiem wyprawieniem Murka. Nie wspomniała mu, ma się rozumieć, o wypadku. Zbyła pierwszym lepszym pretekstem i zamknęła za nim drzwi. Ponieważ nie chciała więcej z nim się widzieć przed wyjazdem, zrobiła mu małe ustępstwo, pozwalając pocałować się w policzek.
Zaczął dzwonić telefon. Różni znajomi, dalsi krewni, przyjaciółki ciotki już wiedzieli o wypadku. Dzwonili po bliższe informacje. Od nich Nira dowiedziała się kilku szczegółów. Wuj Bożyński stracił wiele na jakiejś tranzakcji. Musiał oddawna nosić się z zamiarem samobójstwa, bo wymówił pracownikom swego biura, uregulował drobne rachunki i wszystko zostawił w idealnym porządku. Widziano go dziś na śniadaniu u Simona i Steckiego w towarzystwie kilku panów. Stamtąd wrócił do domu i palnął sobie w łeb.
Do późna Nira nie kładła się spać. Przed północą wróciła Mika. Wyglądała sama, jak śmierć angielska. Oczy miała czerwone od płaczu. Wojciech nie przyszedł wcale. Został na Wspólnej z Krysią, która raz po raz mdlała. Około dziewiątej pan Bożyński skonał w szpitalu podczas próby wyjęcia kuli z czaszki. Strzał był oddany w skroń i początkowo łudzono się nadzieją uratowania mu życia.
Mika nie kładła się spać. Nira musiała dotrzymać jej towarzystwa, co było tem przykrzejsze, że Mika na wszystkie pytania odpowiadała monosylabami. Nad ranem przyjechała ciotka Stefa. Nadspodziewanie spokojnie przyjęła wiadomość o śmierci męża. Przebrała się natychmiast w czarną suknię i pojechała do kostnicy, a później na Wspólną, zabierając z sobą Mikę.
Nira przespała się do ich powrotu. Przed obiadem cała rodzina zebrała się na Królewskiej. Wojtek zdawał sucho sprawę z formalności pogrzebowych, które pozałatwiał. Mika milczała, Krysia nie przestawała płakać. Pani Bożyńska przez lorgnon rzeczowo przeglądała karty wizytowe osób, które złożyły kondolencje.
— Jedno jest zupełnie pewne — odezwała się spokojnie. — Wasz ojciec zostawił nas w zupełnej nędzy. Nie będę teraz roztrząsała, czy postąpił uczciwie. Bóg go osądzi. W każdym razie nie zostało po nim nic, oprócz długów, a wiecie dobrze, że jedynem źródłem naszego utrzymania była renta, którą mi wypłacał.
— Nie zarabiam dużo — odezwał się Wojtek — ale... ale musi to dla nas wszystkich wystarczyć.
Pani Bożyńska uśmiechnęła się z politowaniem:
— Dziękuję ci za jałmużnę.
— To mój obowiązek — odpowiedział twardo.
— To absurd, mój drogi.
— Nie myślę. Oczywiście, mama i wy będziecie musiały zmienić sposób swego życia, bardzo poważnie skurczyć wydatki. Mam kolegów, którzy utrzymują z takich poborów, jak moje, większe rodziny.
— Więc życie w małem miasteczku z oficerskiej pensyjki? — zapytała pani Bożyńska. — Nie, mój drogi! Sam nie zdajesz sobie sprawy z sensu swojej rodzinnej... filantropji.
— Owszem. Wiem, co proponuję.
— Ale nie wiesz, że to do reszty zwiąże tobie życie.
— Godzę się z tem.
— Ale ja się nie godzę. Ani twoje siostry.
— To już wasza rzecz — zniecierpliwił się. — W każdym razie nie cofam tego, co powiedziałem.
Pani Bożyńska westchnęła:
— Cenię twój charakter.
Mika wstała i serdecznie ucałowała brata:
— Dziękuję ci, Wojtku. Rzeczywiście, powinieneś wziąć do siebie mamę. Ja sobie dam radę. Będę pracować.
— Sprzedawać może te obrazki? — zapytała pani Bożyńska.
— A chociażby.
— Nie łudź się, że z tego wyżyjesz.
— Więc wezmę jakąś posadę.
Krysia dodała:
— Naturalnie. Ja też poszukam posady. Nie święci garnki lepią. Nira pracuje i zarabia.
Nira przysłuchiwała się tej rozmowie w milczeniu. Nie mogła znaleźć stosownej chwili, by ich zawiadomić o swoim rychłym wyjeździe zagranicę, ani pretekstu do opuszczenia tej żałobnej narady familijnej.
Na szczęście zadzwonił Junoszyc z zapytaniem, czy może przyjść z wizytą kondolencyjną. W imieniu ciotki podziękowała mu i skorzystała ze sposobności, by wyjść z domu.
Spotkali się przed kawiarnią i pojechali na spacer. Junoszyc mówił o samobójstwie Bożyńskiego z irytacją:
— Masz oto klasycznego idjotę. Facet zdrów, jak byk, mógłby jeszcze żyć ze dwadzieścia lat. I o co palnął sobie w łeb?... Że cudze pieniądze wpakował w majątek, który poszedł na licytację. Więc cóż z tego. Nikt nie mógłby mu udowodnić złej woli. Zresztą wogóle wątpię, by ten cymbał miał jakąś złą wolę. Sam na tem grosza nie zarobił. Taki masz los fujary. I żeby chociaż przedtem użył sobie. Rozumiałbym. Miał przecie kolosalny kredyt. Każdy bank dałby na jego weksle kilkadziesiąt tysięcy. Widział klapę?... No, to trzeba było już zrobić klapę na całego. Forsę w kieszeń, i jazda w świat. A na kulkę zawsze miałby czas, jakby go nakryli. Ja przynajmniej tak rozumiem życie.
Nira cieszyła się z wyjazdu. W tej atmosferze, jaka panowała na Królewskiej, nie mogłaby wytrzymać. O dalszem wynajmowaniu pokoju u ciotki też myślała z niechęcią. Po powrocie z podróży trzeba będzie postarać się o inny.
Tymczasem okazało się, iż jeszcze przed pogrzebem rodzina Bożyńskich powzięła postanowienie likwidacji luksusowego mieszkania. Ciotka Stefa miała narazie znaleźć przytułek u krewnych na Pomorzu, Krysię zabierał do siebie Wojtek. Mika zaś miała zamieszkać u swojej przyjaciółki, Marjetki Kosickiej, i szukać posady.
— Cóż począć?... — mówiła pani Bożyńska. — Deklasujemy się. Nie my pierwsi, nie my ostatni.
Jej rzekome pogodzenie się z losem wyglądało na chęć usprawiedliwienia się przed samą sobą z jakiejś dziwnej i dla Niry niezrozumiałej rezygnacji, niechęci do walki, do utrzymania się w dotychczasowej pozycji, jeżeli nie materjalnej, to przynajmniej towarzyskiej.
Po pogrzebie mieszkanie napełniło się rejwachem: sprzedawano całe urządzenie. Szły za bezcen stare meble, dywany, porcelana, bronzy, obrazy. Pulchni, dokarmieni panowie i wybrylantowane damy o grubych, krótkich palcach, zakończonych bardzo czerwonemi paznokciami, obmacywali i ważyli w ręku srebra z herbami Bożyńskich, Mirskich, Sułkowskich, Horzeńskich, Wściekliców, Dowmuntów, z koronami i mirtami, nad których wykonaniem ślęczeli miesiącami mistrzowie Florencji i Wenecji, Gandawy i Królewca, Moskwy i Nowogrodu. Dawne stulecia, przebrzmiałe tytuły wojewodów i kasztelanów, koniuszych i szambelanów, minione stulecia ulegały przerachowaniu na niedbale rzucane, choć starannie odliczane papierki. Dom wyglądał, jak bazar. Robotnicy pakowali i wynosili meble, niektórzy kupujący chodzili po pokojach, nie zdejmując kapeluszy.
Wkrótce zostało sprzedane wszystko. Nowonabywcy zostawili na pewien czas tylko najniezbędniejsze rzeczy. W ten sposób ocalał pokój Niry, co ucieszyło ją bardzo, gdyż paszport zagraniczny miała otrzymać dopiero za kilka dni.
Gdy na pytanie ciotki, co ze sobą zrobi, oświadczyła, że wyjeżdża zagranicę, przyjęto to dość obojętnie. Tylko Mika zapytała:
— Sama jedziesz?
— Nie — odpowiedziała Nira — skądże. Jadę z prezesem naszego Towarzystwa, jako jego sekretarka.
— Tak?... — wieloznacznie zauważyła pani Bożyńska.
— O, niech ciocia się nie boi. Prezes Nikolski jedzie z żoną i z córką.
Więcej nie było o tem mowy. Tegoż dnia Wojtek wyjechał wraz z Krysią, a Mika przeniosła się do Marjetki Kosickiej na Żolibórz. Pani Bożyńska miała zapakowane kufry i składała pożegnalne wizyty.
W niedzielę wieczorem, wracając od Junoszyca, Nira spotkała tuż przed domem Murka.
— Telefonowałem kilka razy — powiedział — lecz nikt się nie odzywa. Więc właśnie szedłem, by się dowiedzieć, czy pani już wyjechała?
— Jutro wyjeżdżam — przywitała się z nim Nira — tak się złożyło, że nie mogłam wcześniej.
— Ja się tylko tem cieszę — zaśmiał się.
— Dlaczego? — zdziwiła się.
— No, bo jeszcze panią raz zobaczyłem.
— Ach — machnęła ręką — pan zawsze jest czułostkowy. Nie zaproszę pana nagórę, bo tam wszystko do góry nogami. Przejdziemy się trochę.
Skręcili w Marszałkowską.
— Czy pozwoli pani, że przyjdę jutro odprowadzić panią na dworzec? — zapytał, zaglądając jej w oczy.
— Och, nie. To zbyteczne. Stanowczo zbyteczne.
— Jednakże bardzo prosiłbym.
Nie mogła mu przecie powiedzieć, że jedzie samochodem, nie koleją. Miała z walizkami wsiąść w taksówkę, by ciotka nie wiedziała, dokąd się udaje. Ponieważ już i ciotce oświadczyła, że jej pociąg odchodzi do Wiednia o pierwszej dwadzieścia z Głównego dworca, powtórzyła to teraz Murkowi. O tej porze będzie już o sto kilometrów za Warszawą.
— Więc przyjdę na dworzec. Można?
— Proszę, jeżeli pan chce, ale to niepotrzebne. Nie lubię pożegnań.
Wieczór był upalny i Nirze przyszło na myśl, że jutro w samochodzie może być gorąco. Że też wcześniej nie pomyślała o kupieniu jakichś owoców. Koki lubi banany i świeże figi. Wogóle słodycze. Po drodze nie dostaną dobrych. Mijali właśnie dużą owocarnię.
— Wejdźmy na chwilę — powiedziała. — Muszę sobie na drogę kupić trochę owoców.
Wzięła banany, gruszki, świeże figi, wspaniałe, soczyste śliwki, morele i kilka tabliczek czekolady.
— Razem dwadzieścia złotych trzydzieści pięć groszy — powiedziała sklepowa. — Czy państwo każą odesłać? To będzie duża paczka.
— Nie, nie. Zabierzemy sami — odpowiedziała Nira. — Chyba pan to udźwignie, panie Franciszku?
— O, drobiazg — zaśmiał się.
Nira zbliżyła się do kasy i otworzyła torebkę: — Nie miała tam ani grosza. Widocznie portmonetkę zapomniała w domu.
— Co za roztargnienie — zawołała. — Nie zabrałam pieniędzy. Jeżeli panu nie zrobi to różnicy...
Murek zaczerwienił się:
— Ależ z przyjemnością... Żadnej różnicy!
— Aha! — Nira zwróciła się do sklepowej. — Zapomniałam jeszcze o daktylach.
— Na wagę pani każe, czy takie pudełko?
— Tak, pudełko.
— Trzy pięćdziesiąt, proszę pani.
Murek zabawnie macał się po kieszeniach i układał na marmurowej tafli przy kasie kupki niklowych monet:
— Zdaje się, że dobrze — zapytał kasjerki — dwadzieścia trzy złote osiemdziesiąt pięć groszy.
— Zgadza się.
— Ale może pani jeszcze sprawdzi.
Nira zaśmiała się:
— Pozbawiłam pana wszystkich drobnych. No, chodźmy.
— Dziękujemy państwu — skłoniła się kasjerka.
— Proszę bardzo — kiwnął jej głową Murek.
Na ulicy dopędził w tłumie Nirę i zabiegł tak, by mieć ją po prawej stronie. W lewem ręku niósł dużą paczkę, którą co chwila uderzał po kolanach przechodniów.
— I cóż pan porabia? — pytała Nira — poprawiły się pańskie sprawy?
— O tak. Wprawdzie nie mam jeszcze stałej posady, ale zarabiam dobrze.
— Cóż pan robi?
— Ach, eksploatuję swoje prawnicze wykształcenie. Pozatem biorę się do handlu.
— To bardzo dobrze. Na handlu ludzie robią majątki. W każdym razie lepsze to, niż jakaś posada.
— No, to rzecz względna — odpowiedział z wahaniem.
— Chyba nie żałuje pan swojej dawniejszej posady? Tu nie ciasna prowincja. Szerokie możliwości.
— Zapewne.
— A przy pańskiem zamiłowaniu do oszczędności — ciągnęła — zbije pan wkrótce grube pieniądze. Mądrze pan robi. Tylko jedno...
— Co, panno Niro?
— Pan jest zanadto... W dzisiejszych czasach nie można być tak przesadnie uczciwym. Niech pan mnie źle nie zrozumie. Cenię uczciwość, ale tylu jest ludzi, którzy czyhają na cudzy grosz.
Przypomniała sobie słowa Junoszyca:
— Trzeba wybrać: albo się jest wilkiem, albo baranem. Najsilniejszego barana wilki w końcu zjedzą. Czyż nie mam racji?
— Poczęści — przyznał niechętnie.
— Nie poczęści, a całkowicie. Naprzykład pan zajął się teraz handlem, interesami. Jeżeli pan sam nie będzie wygrywał, to wygrają ci ludzie, którzy zawsze znajdą sposobność, by pana oszukać. Tu trzeba pozbyć się przesadnych skrupułów. Lepiej być wilkiem, niż baranem.
— Jest coś ważniejszego od tej kalkulacji, panno Niro — powiedział poważnie — to sumienie.
— Owszem — przyznała niecierpliwie. — Niech pan to wpaja w swoich konkurentów, agentów, hurtowników, w dostawców i odbiorców. Ale chyba rozumie pan, że nadmiar sumienia, przewrażliwienie na tym punkcie, wręcz uniemożliwia życie.
Murek milczał.
— Tak się pan do mnie odnosi — zirytowała się — jakbym nie mówiła tego jedynie przez życzliwość dla pana.
— O, ja to rozumiem — zapewnił pośpiesznie — i bardzo pani jestem wdzięczny za to.
— Nie zauważyłam.
— Ależ tak. Mnie doprawdy wzrusza to, że pani myśli o mnie, chociaż przezemnie musi pani ciężko pracować...
— Jakto przez pana?
— No, bo gdybym już mógł stworzyć to, co jest moim obowiązkiem, stworzyć dom dla pani, zapewniony byt... To moja wina. Tylko, że czasy są tak ciężkie. Wszędzie redukcje, kryzys... Jednak moja wina.
— Co też pan mówi — zaśmiała się szczerze.
— To i tak wielka dobroć pani, Niro, że chce pani tak długo czekać na mnie. Życie na wielką próbę wystawia nasze uczucia. Ale ja do śmierci będę pani wdzięczny za tę dobroć, za to zaufanie. Ilekroć panią widzę, palę się ze wstydu, że jeszcze nie mogę powiedzieć: — Najdroższa. Już możesz nie przemęczać się pracą. Wywalczyłem naszą przyszłość. Bierzemy ślub i zaczynamy nowe życie!
— Panie Franku — spuściła oczy, by nie zobaczył w nich ironji.
On jednak był zanadto zajęty tem, co mówił:
— Tak, tak, panno Niro, moja wina. Wstydziłem się dlatego narzucać się pani prośbami o zbyt częste spotkania, a przy każdej rozmowie przygniatał mnie ten kamień. I strach, że oto od pani usłyszę: — Dłużej czekać na pana nie mogę, zwracam panu słowo... Zimny pot mnie oblewał na myśl o tem. O, jakże błogosławiłem i błogosławię panią za jej delikatność, za jej dobroć. Oddawna chciałem to pani powiedzieć, tylko nie chciało mi przejść przez gardło. Dlatego skłamałem, że chciałem panią pożegnać. To nieprawda. Od kilku godzin krążyłem dziś pod bramą pani domu, by jeszcze przed pani wyjazdem zrzucić ten ciężar z serca i błagać panią o jeszcze trochę cierpliwości.
Nira uczuła coś jakby litość dla tego dziwacznego człowieka. Cóż mu mogła odpowiedzieć?... Patrzał na nią od tylu miesięcy, mówił z nią, nie starała się przecie go okłamać. Tyle razy gotowa była ukazać mu siebie w prawdziwem świetle, a on wciąż ją idealizował, wciąż dopatrywał się w niej jakichś nadzwyczajnych zalet. Obarczał ją tem wszystkiem, jak jakimś pontyfikalnym strojem, zapewne pięknym, zapewne godnym podziwu, ale nieznośnie sztywnym, obcym, drażniącym. Zapatrzony w urojoną wizję jakiegoś nieziemskiego ideału, wręcz nie dawał się ściągnąć do rzeczywistości.
Szli przed bramą. Miał słodko uśmiechniętą minę, wzruszenie w oczach. Spodnie, widocznie od dawna nie prasowane, zaznaczały się kulistemi wypukłościami na kolanach. Sznurek od paczki głęboko wrzynał się w rękę.
— Przecenia pan mnie, panie Franku — powiedziała. — Jestem stokroć gorsza, niż pan sądzi. Jestem zła i nie zasługuję na pańską miłość.
— O, nie — potrząsnął głową.
— I nic panu nie mam do zarzucenia. Zapewniam pana. Wcale ciężko nie pracuję. Nie zależy mi na przyśpieszeniu małżeństwa. Jestem jeszcze bardzo młoda.
W jego oczach zakręciły się łzy.
— Co pan wyprawia! — zauważyła strofującym tonem.
— Niro, moja jedyna, najukochańsza, Niro. Ja wiem, że nie jestem pani wart. I... i muszę jeszcze coś pani wyznać. To jest bardzo ciężko. Ale nie mam prawa oszukiwać pani. Tylko błagam i proszę o trochę litości. Może pani potrafi mi to wybaczyć. To naprawdę stało się jakoś wbrew mojej wiedzy... To jest, nie wiedzy, lecz woli. Chwila słabości, zapomnienia, czy ja wiem...
Nira zdziwiła się:
— O czem pan mówi?
— Tak, muszę powiedzieć pani całą prawdę, całą prawdę — powtarzał prędko, aż słowa zlewały się. — Całą prawdę o tem co zrobiłem, co obciąża moje sumienie i nawet całą moją przyszłość. Ale przysięgam pani, że przeklinałem siebie za to. Czy pani mi uwierzy?... Czy pani będzie zdolna mi przebaczyć?...
— Nie zamordował pan chyba nikogo? — zdumienie Niry wzrastało.
— Nie, może nawet gorzej — mówił rozgorączkowany. — Popełniłem podłość wobec pani i wobec jednej kobiety. Nikczemność. Tak, trzeba to nazwać po imieniu, nikczemność.
Zniecierpliwiła się:
— Niechże pan nareszcie wykrztusi!
Murek opuścił głowę i po dłuższej pauzie szepnął:
— Ja mam dziecko.
— Co?
— Tak. Mam dziecko. Przed dwoma tygodniami przyszło na świat... Jedna chwila zapomnienia i...
Nira obrzuciła spojrzeniem jego nagle zgarbioną postać, tragiczny wyraz twarzy, nieco wymięty kapelusz i nie mogła wytrzymać: wybuchła długim, beztroskim śmiechem. Było coś tak zabawnego w tej sytuacji, w tem wyrażeniu i w znaczeniu, jakie on do tego przywiązywał, że dopiero po dłuższej chwili zdobyła się na pytanie:
— I któż jest szczęśliwą matką?
— Ach — machnął ręką. — Zwykła dziewczyna z ludu... Służąca...
— A to wspaniała historja! Nie posądzałam pana o taką... przedsiębiorczość. Pyszne! Cóż?... Winszuję.
Musiała zużyć sporo argumentów, by go przekonać, że nie czuje doń żalu ani o sam grzech, ani o jego skutki. Murek rozczulił się i dziękował jej ze łzami w oczach za przebaczenie.
— O ile mi teraz będzie lżej — powtarzał.
Było już jednak późno. Na pożegnanie wycałował jej ręce. Potem przy świetle latarni zanotował raz jeszcze swój adres, pod który Nira z zagranicy obiecała napisać. Na szczęście nie wspomniał już więcej o przyjściu na dworzec.
Wchodząc na schody Nira śmiała się szczerze i wesoło. Bawiła się myślą, jak całą tę kapitalną historję opowie jutro Junoszycowi i jaką oboje będą mieli z tego zabawę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.