Dwadzieścia lat życia/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat życia |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1937 |
Druk | F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy Cały tekst |
Indeks stron |
Mieszkanie składało się z alkowy, mrocznego zakamarka kuchennego i dużego, jasnego pokoju, w którym — bliżej okien — mieścił się warsztat oraz jadalnia i sypialnia. Majster Piszczek sypiał w alkowie razem z żoną. W pokoju: syn Piszczka, terminator i ostatnio Kamil. Drzwi do mieszkania mieściły się w bramie, po lewej stronie od wejścia. Obok drzwi przytwierdzona była tabliczka z napisem: Ksawery Piszczek — pracownia obuwia i reperacje. Brama miała drewnianą, uginającą się pod stopami podłogę. Dalej było podwórko okolone drewnianym płotem, o gliniastym i nierównym gruncie, porosłe kilku, nagiemi o tej porze, krzakami bzu. Spod okien mieszkania Piszczka biegł wyłożony kamieniami, bielonymi wapnem, rynsztok i ginął pod parkanem. Prowincjonalna i zniechlujona miastem chandra tłukła się tutaj, zaglądała mieszkańcom w okna, ćmiła ich sennością. Mimo późnej jesieni, koty łkały po nocach.
Obaj panowie oddali Kamila pod opiekę majstrowej i nagleni ważnymi interesami wyszli zaraz na miasto z zapowiedzią, że powrócą wieczorem. Chłopiec przysiadł w ciemnym kącie, na twardej kozetce i nieco zdezorientowany, nieskory do konwersacji, rozglądał się w dziedzinie nowego życia. Przede wszystkim dominowały w niej zapachy. Skóra i klajster z warsztatu, kapusta z kuchni; dwie te fale ścierały się pośrodku pokoju i tworzyły woń tęgą, zdającą się nadawać do ujęcia w garść. Mała, naftowa lampa świeciła się samotnie na warsztacie, obejmowała twarze mężczyzny i młokosa, kładła ich cienie na ścianie, posyłała promienie w głąb mieszkania, ale one ginęły w połowie drogi i wszystko poza warsztatem trwało w ciepłym półmroku. Czeladnik miał twarz miękką i o wyrazie zupełnej obojętności wobec tego co robił. Był bez marynarki i jego koszula bez kołnierzyka, odsłaniająca mocną szyję z solidną grdyką, marszczyła się w opanowanych ruchach. Terminator mógł mieć lat piętnaście, był szablonowo podobny do wszystkich obrazków przedstawiających chłopców od szewców. Rozczochrany i pomazany, o sprytnej ale nieinteligentnej twarzy. Obaj pogrążeni byli w cichej robocie i w świetle lampy wyglądali jak odprawujący jakieś magiczne gesty. Biła od nich bezmyślna, kojąca prostota.
Od kuchni, światło niewidocznej lampki padało na poruszające się lekko, czerwone zasłony od alkowy. Krzątała się w tej okolicy znajoma już Kamilowi Piszczkowa, osoba o drapieżnym wyglądzie i oczach podpuchniętych trochę jak po śnie; jakby kto dwie śliweczki wsadził w ciasto. Była ściągnięta w pasie fartuchem i miała bufiastą bluzkę; wyglądała jak osa, ale zachowanie jej było raczej potulne. Kiedy podchmieleni mężczyźni przywieźli Kamila, zaprowadziła go do okna i powiedziała łagodnym szeptem, jak się mówi do dzieci: „Wyglądaj sobie na podworzec... o, widzisz kurka... wróbelek“... Ale Kamil popatrzył na podwórko okiem znawcy, skonstatował, że jest ono okropne i odpowiedział, że usiądzie sobie w kącie i tam poczeka na tatusia. W czasie tej rozmowy dwaj szewcy przyglądali się Kamilowi z senną ciekawością, z wyciągniętymi szyjami i dopiero kiedy przyszli do wniosku, że już wypatrzyli co było do wypatrzenia, skurczyli szyje jak dwa ogłupiałe ptaki i zwiesili nosy nad robotą. Piszczkowa powiedziała łagodnie: „Siedź sobie dziecko, siedź, a ja pójdę do blachy“.
Zegar zaszemrał pod sufitem, zachrypiał kilkakrotnie, znów zaszemrał i umilkł. Kamil ocknął się nieco z drętwoty, zachciało mu się przejść trochę, ale bał się, że szewcy zwrócą na niego uwagę, nuż zaczną coś mówić, a tu duszna troska ogarnęła serce i nic, byleby tylko na uboczu i w spokoju. Przede wszystkim jest pijak... to pewne. Nie to, że przy obiedzie, czy przy innej okazji, ale już trzeci dzień są razem i ciągle... Następnie co do zmiany, co do nowego życia... W tej chwili jest gorzej niż na Powiślu, bo tam wszystko już było takie swojskie, dzień był wypełniony zajęciami, a tu nagle szewcy i zaduch i obcość podwójna, bo nie tylko, że ludzie pierwszy raz widziani, ale i środowisko inne... inne twarze i ruchy... dom inny, poprostu wszystko inaczej pachniało. Kamil czuł, że ci wszyscy ludzie krakowscy wprost inaczej patrzą na świat. Pierwsze wrażenie niechęci, jakie go ogarnęło po wyjściu z dworca, utrwalało się w nim coraz bardziej. Zresztą znów go ogarnęło ckliwe uczucie sieroctwa i myśl, że doprawdy będzie musiał żyć pośród tych ludzi, przejmowała go chłodną udręką. Siedząc w mroku, wdychając krzepkie wonie i patrząc na wyraziste, skąpane w bliskiej jasności lampy, twarze szewców, począł wspominać Janka, potem całe to życie. Wydało mu się ono bujne i pełne pogody. Wspomniał Wisłę i łzy popłynęły mu do powiek. Począł płakać ostrożnie i ze smakiem, w rękaw.
Drzwi stęknęły, zasłony wzdęły się od podmuchu, smukły, młody człowiek ucałował z szacunkiem ręce Piszczkowej, coś tam poszeptali i do pokoju wszedł osiemnastoletni chłopak uczesany na jeża, pełen wdzięku w ruchach, ubrany w kurtkę z wysokim kołnierzem, bufiaste spodnie i lśniące buty o sztywnych cholewach. Miał wygląd wymusztrowanego kadeta, dobrego syna, pierwszego ucznia w szkole, słowem młodzieńca o sercu pełnym porywów. Zacierając dłonie, mówiąc coś o słotnym wieczorze, podszedł do warsztatu, podał rękę czeladnikowi, pogładził po głowie terminatora, mądrze przymrużył oczy, dojrzał Kamila w kącie i zawołał głosem o czystym brzmieniu:
— Kogóż to ja tam widzę?... Cześć, kolego... poznajmy się, co? Nazwisko moje Piszczek, a imię Julian... A wam? Kamil Kurant... nazwisko niezłe, tylko imię nieco pretensjonalne... czyście przyszli w sprawie drużyny?
— A zostaw że to dziecko, jego ojciec zna się z naszym... Warszawiści, dziś rano przyjechali — wtrąciła od kuchni Piszczkowa.
— O, przepraszam... jestem zastępowym drużyny harcerskiej i zdawało mi się, żeście przyszli w interesie. Wy pierwszy raz w Krakowie?
— Tak. Czekam na tatusia.
— A, zapewne wrócą niezadługo. Mamo, czy obiecali wrócić dość wcześnie?
— Kto ich tam wie, moje dziecko!
— No, niepokój w każdym bądź razie odłóżmy na stronę. Opowiedzcie mi coś o waszej Warszawie... miasto jakoby raczej posępne, co?
— Miasto jak miasto. Słońce i lato, to wesołe, bez słońca i jak plucha — smutne... zależy jak dla kogo... ja się tam urodziłem, dla mnie miłe.
— Tak, to prawda — wiecie... Ale te wasze, „dorożki“, „piętra“, „czajniki“... ten wpływ moskali, co?
Ale Kamil już nie odpowiedział, tylko opuścił głowę i patrzył na swoje palce, które rozcapierzał i chował w dłoń. Nie podobał mu się łaskawy ton harcerza. Ale ten nie dał za wygraną.
— Tam jest teraz blisko milion mieszkańców?
— Dajże spokój chłopcu... zmęczony... wypytujesz tak — wtrąciła znów z kuchni Piszczkowa.
— Zaraz, zaraz... niech mama czeka... Zdaje mi się, że jest nieco uparty... ale ja mam u siebie w drużynie wielu takich i później miękną mi jak wosk... Trzeba stosować metodę pedagogiczną... Zatem... U was teraz jest dość silny ruch strzelecki, bodaj czy nie przewyższa naszego, co?
— Co to takiego jest... ruch strzelecki?
— O, widzi mama! Już uzyskałem pytanie!... Ruchem strzeleckim nazywamy rozrzucone po kraju organizacje...
W drzwiach zakotłowało się od śmiechów i przytupywań. Do pokoju wtoczył się Andrzej z Piszczkiem, rzucili palta i kapelusze na krzesło, które zwaliło się pod tym ciężarem na podłogę, chwycili się za ręce i śmiejąc się ciągle, tanecznym krokiem obeszli pokój, po czym usiedli przy stole i Piszczek zawołał donośnie:
— Binia! Twój stary ubawiony jest jak jasna cholera! Kolację dawaj... byle dobra... bo nasz gość zakupił taką butelczynę, że jak się napijesz.. ubędzie dziesięć lat!... Będziesz widzieć!
Z kąta wysunął się boczkiem harcerz i wyszedł do kuchni, nakrywszy oczy dłonią ze słowami: „Boże, cóż za ohydny przykład dla tego dziecka... matko, jestem pełen wstrętu!“
— Te! Świętoszku pieroński... możebyś tak ukłonił się tu panu Kurantowi?! Coś taki zbolały... od czasu jakem ci te buty urychtował... całymi dniami w domu cię nie ma... Może ci rodzice szewcem śmierdzą!... Powiadam ci Jędruś, taki mi ten chłopak nieszczery... łeb sobie nabił jakiemiś takiemi, że to życie ma być czyste... Nie pali i nie pije, żeby się choć zdziebko kiedy napił... taki to niby ślachetny i czystych zwyczajów... tfy, wyrodek jakiś! Po mojemu chłopak powinien być trochę psotny, mieć rozmaite skłonności... żeby był żywy, żeby mi na mężczyznę wyrósł... Julek! Co on... wyszedł?
— Dej spokój dzieciakowi... on nie lubi ludzi pod alkoholem... Zaraz podam kolację... nie krzycz, Ksawciu!
Andrzej przysiadł się do Kamila, zionął wódką i nie mogąc opanować rozkołysanej głowy, podtrzymywał ją rękami i żałośnie skarżył się synowi, jakie to życie jego jest rozwichrzone i pełne chłodu... Że teraz dopiero zrozumiał jego sens... Ty może sobie myślisz, dziecko drogie, że twój ojciec pijak i lekkoduch?... To ci powiem: był nim!... Ale od czasu jak cię odnalazłem w tych okropnych warunkach, u tych ciotek, wtedy postanowiłem tak wszystko urządzić, żeby to wszystko wydało ci się strasznym snem. Mógłbyś mi odpowiedzieć, że to, gdzie teraz jesteśmy, niewiele się różni od życia sprzed czterech dni... Ale kochanie! Musisz z tydzień tu pomieszkać... ja muszę mieć absolutną swobodę... to są ludzie prości ale dobrzy... ten Piszczek był razem ze mną w Rosji... miał kilka olbrzymich sklepów z obuwiem... to jest człowiek z sercem, szeroka natura. Ona i syn, to trochę tacy oschli ludzie... z zaboru austriackiego... Oni tu byli cały czas, jak Piszczek był w Rosji. Pomieszkasz tu sobie... staraj się przetrzymać, później czeka nas spokój, wprowadzimy łódź do przystani. Ja nocuję na mieście, ale będę cię odwiedzał. Pewnie jesteś senny... zaraz powiem, żeby ci posłali.
Andrzej odszedł, poszeptał trochę z Piszczkową, potem usiadł przy warsztacie i począł opowiadać szewcom długą i okrutną historię z czasów rewolucji rosyjskiej. Piszczkowa zaprowadziła Kamila do małego stolika w zakamarku kuchennym, tu postawiła przed nim talerz żurku z kawałkiem białej kiełbasy, pachniało to dość apetycznie czosnkiem, ale Kamil począł jej tłumaczyć, że nie ma chęci do jedzenia, tylko okropnie spać mu się chce... Zgodził się wreszcie na kubek ciepłego mleka i kawałek chleba. Posłano mu na kozetce, w kącie, z którego mógł obserwować co się dzieje pośrodku pokoju. Pili i jedli, do stołu został zaproszony także czeladnik. Kamil się dziwił, jak teraz, zdala od lampy mdła twarz czeladnika przerodziła się w męski profil, pełen siły i charakteru. Zaraz jednak przestał tam patrzeć, ogarnęło go zmęczenie bez chęci snu, przyszły myśli pełne zwątpienia, kłębiły się w głowie aż do bólu. Ciągle nie ufał ojcu... ciągle jeszcze zdawał się balansować; pokocha go czy znienawidzi? Wytrwać w obojętności też przy nim nie można... taki dziwny, żywiołowy człowiek.
Andrzej rzeczywiście pokazywał się rzadko, kilka wieczorów spędził z Kamilem, dwa razy byli w kinie, spacerowali po opustoszałych plantach, pośród rozkołysanych wichrami drzew i rozedrganych świateł lamp, otoczeni miastem ospałym, z budowlami od których zdawał się spływać ciężki majestat wieków. Andrzej zapatrzył się, mówił do siebie, Kamila zbywał zdawkową czułością, głaskaniem. Kamil wstawał raniutko, kiedy spuchnięty od snu terminator wlókł się kwaśno do kuchni rozpalać ogień, kiedy do pokoju przeciekał brudny świt z podwórka, słychać było krakanie wron, w pokoju włóczyły się zimne smrody z nocy. Kamil zbierał swoją pościel z kozetki i kładł obok posłania terminatora. Pościel tę zabierała majstrowa do alkowy; wpadała nagle, wymyta i uczesana, z koczkiem, otwierała okno i poruszając się niezwykle energicznie, wznosząc szeroką suknią podmuchy w pokoju, mówiła jednocześnie ślamazarnie i jakby prosząco:
— Maciejku, znów nie sprzątnąłeś wczoraj warsztatu... i tak codzień... sprzątnij zaraz... przynieś wody, wylej pomyje, przypomnij majstrowi, żeby nakręcił zegar, po wodzie będziesz kręcił kawę, tylko uważaj, żebyś połowy nie rozsypał, potem pójdziesz po mleko, tylko...
Ta jękliwa marszruta całego dnia dla terminatora przypadała na siódmą rano. O tej porze Kamil wymyty już, z włosem nieco przylizanym siedział na kozetce i słuchał i patrzył: to w okno, gdzie nic się nie działo, a jednak przyciągało wzrok, to znów na poczynający się dzień rodziny Piszczków. Po dwóch dniach wiedział, że o pół do ósmej przyjdzie czeladnik, szybko zdejmie palto i marynarkę, nałoży fartuch, rozejrzy się obojętnie po ludziach i po sprzętach, usiądzie, głowę pochyli i już do siódmej wieczorem będzie wykonywał ruchy rękami nad ściśniętym w kolanach butem. Czeladnik był małomówny; przychodził, odchodził, zdawał się na cały dzień zlewać ze sprzętami, nie widziało się go. Zresztą Kamilowi ciągle się zdawało, że czeladnik za każdym razem ma inną twarz, ale i do tego szybko się przyzwyczaił. O ósmej do stołu siadał Piszczek, skwaszony i szukający przyczyn do zrzędzenia. Drzwi się otwierały; to Piszczek junior wracał z rannego spaceru (wstawał o szóstej). Zaróżowiony na ulicach młodzieniec podchodził krokiem pełnym wdzięku i godności do matki, pochylał głowę do jej dłoni, podnosił ją z miną takiego wykwintu, że brakowało tylko francuskiego zdania, o zdrowiu matki, o tym jak spała. Kiedy już pozdrowił matkę i jeszcze chwilę głaskał ją po ramionach, wtedy raptem odzywał się Piszczek w te mniej więcej słowa:
— Siadaj błaźnie jeden i pij kawę! Codzień to samo... aktor jakiś... bydlę skończone! Tylko ci żabocik i pończoszki, durniu ty, durniu... ty ślimaku... karmelku, psiakrew! W kogoś ty się wrodził... możeś się naczytał jakichś dumasów... Ach, ty!... nazwał bym cię!
Młodzian był wyższy ponad słowa ojca. Robił gest, jakby chciał pocałować również jego rękę, oczywiście nie mogło się stać nic takiego, więc siadał, pełen smętu... Istny kwiat obrzucany nieczystościami. Piszczek uspakajał się powoli, parzył usta kawą, dorzucał pojedyńcze słowa, wstawał, czasem mówił do syna:
— Pokażno buty!... Bardzoś je pokancerował... tobie buty... tobie pantofelki z cielęcej skórki i pierścień z ametystem i raz w gębę... ty chłystku!
Jednego ranka, kiedy Piszczek powiedział: „Już ty mi się nie wykręcisz; ty z erotyką jakieś machloje kombinujesz i dlategoś taki wybladły przygłup!“ — Julian zerwał się od stołu i bardzo wzburzony powiedział:
— Ojcze, proszę nie zapominać, że jestem harcerzem... ojciec obraża całe harcerstwo polskie, zrozumiano!
Kamil wyczuł, że właśnie za to „zrozumiano“ Piszczek odpiął ze spodni wyszmelcowany pasek i operując nim po ciele syna, mówił spokojnie i dobitnie:
— Ty bęcwale, do ojca w ten sposób się odzywasz... Czy ciebie nauczyli tego w harcerstwie... napewno nie... Co z ciebie za żołnierz wyrośnie, przecież ty będziesz mdlał co chwila i paskudził pod siebie... Ja cię widzę na wylot i dlatego dostajesz knoty, żebyś ty się stał mężczyzną, a ty jesteś przeczuloną wywłoką i ja na ciebie, ty paniczyku spod pocięgla, nie mam żadnego środka...
Julek biorąc cięgi, klęczał przy krześle, i męczeńsko ukrywszy twarz w dłoniach, powtarzał boleśnie:
— O, cóż za hańba... na oczach prostactwa... Boże, wyzwól mnie z tych warunków...
Awantury między synem i ojcem wynikały mniej więcej dwa razy dziennie. Ożywiały nieco straszliwą monotonność życia w mieszkaniu na Basztowej. Piszczkowa broniła syna umiarkowanie; w jakimś momencie kłótni mówiła do męża tonem łagodnej perswazji:
— Ksawciu... dejze spokój... jedyny dzieciak... wyrobi się!
Kamil przesiadywał głównie na sofce, małomówny, ciągle nastawiony, że oto przyjdzie ojciec i zabierze go... tam, gdzie... gdzie ludzie śmieją się... gdzie czysto ubrani... Nie wiedział właściwie jak ten świat ma wyglądać, ale czuł, że musi być zupełnie inny, a przede wszystkim lepszy. Pełen oczekiwania i poczucia tymczasowości pobytu u Piszczków nie wtrącał się do tego życia, nie brał w nim udziału i każde odezwanie się uważał za niezręczne. Był nieśmiały, pełen marzeń o przyszłości. Powolutku począł wychodzić sam na miasto, coraz śmielej zapuszczał się w dalsze dzielnice, staroświecki nastrój miasta przejmował go uczuciem smutku i powagi, przypominał sobie legendy o Kraku i o Wandzie, o smoku podwawelskim, mroczny urok wieków przytłaczał go, dusznym lękiem przejmowało go to miasto. Któregoś dnia Piszczek posłał Maciejka po jakieś zakupy, Kamil wyszedł z nim, Maciejek zaprowadził go na pobliski targ koński, stanęli na placu pełnym ludzi i koni, ponurzy mężczyzni zaglądali koniom w zęby, podnosili im nogi, pachniało sianem i nawozem, wiatr unosił tumany piasku i źdźbła słomy. Ten ruchliwy widok obudził w Kamilu tęsknotę do chłopięcej swobody, do zabaw i towarzystwa, sprawił, że dalszy pobyt u Piszczków wydał się Kamilowi pełnym udręki więzieniem. Później Maciejek pokazał mu kościół Mariacki, powiedział że dwie wieże budowali dwaj bracia, jeden zabił drugiego, i dlatego jedna wieża jest niższa... ten zabity nie mógł jej skończyć... I Maciejek zaprowadził Kamila do Sukiennic, gdzie wisiał żelazny nóż, którym brat zabił brata. Targ koński i opowieść o bratobójcy, a zwłaszcza ten niekształtny nóż, były największymi przeżyciami w ciągu pierwszego tygodnia pobytu u Piszczków. Te błahe przyczyny sprawiły, że w Kamilu obudziło się coś w rodzaju buntu. Nie będzie całymi dniami przesiadywał na twardej kozetce aby słuchać kłótni, patrzeć na podwórko, które przejmuje niechęcią do życia, oddychać w zaduchu i tak przeraźliwie się nudzić. Zawsze słyszał, że szewcy są weseli, a zwłaszcza terminatorzy. Tutaj Maciejek ogłupiony surowością majstra, uśmiechał się jedynie ukradkiem, wszyscy mieli miny jakby robili coś niesłychanie ważnego, a reparowali przegniłe kurpie, rzadziej nowe buty. Po wstrętnych kamizelkach przyszły buty. Jakby nic poza tym nie istniało. Jedzenie: barszcze, kapusty, wogóle jakieś kwaśne i nieznane potrawy... Kiedyś, akurat była niedziela, dali na obiad płucka, zalane octem... okropne. Nadomiar spadł śnieg i chwyciły mrozy. Wieczorami Kamil widział na ulicach ludzi z łyżwami, chłopcy ciskali kulami ze śniegu... było to normalne życie, nic nadzwyczajnego, a jednak nie mógł zasnąć z wrażenia.
Po dziesięciu dniach tej niewoli Kamil powiedział do ojca:
— Może ja wrócę i u cioci Zosi poczekam na tatusia...
— Cierpliwości... czego ci znów brak?
— Tatuś prawie nie przychodzi, ciągle jestem sam... przykro mi.
— To trudno... Kupię ci małe sanki i możesz sobie jeździć po plantach. Nie powinieneś marudzić, ale raczej pocieszać tatusia, bo ma zmartwienia.
W ten sposób wegetacja, przypominająca najgorsze dni ulicy Złotej, przemieniła się nagle i gruntownie. Kamil otrzymał od ojca saneczki, szorstką kominiarkę, rękawice, szalik i grube pończochy. Śnieg pokrył miasto grubo, drzewa na plantach stały się nagle jakieś baśniowe, interesujące, miasto jeszcze bardziej przycichło; nastrój średniowiecza połączył się z nastrojem zimy i ten obcy Kraków stał się nagle dla Kamila dziedziną przemożnego uroku, atmosfera ta pobudzała jego wyobraźnię, przygnębienie i poczucie szarzyzny minęło, był prawie szczęśliwy.
Z wędrówek po mieście wracał do domu o różnych porach. Ta sama obojętność otoczenia, która jeszcze kilka dni temu przytwierdzała go do kozetki i duszę dręczyła smutkiem i sieroctwem, teraz wydała mu się wygodną, nie krępującą. Sam zagadywał mieszkańców, opowiadał gdzie był, i każdy po swojemu reagował. Czeladnik pytał chłodno:
— Zjeżdżasz sam, na raka? Spopod Wawelu? Uważaj, łba nie rozbij... gdzieś podział wosk? Idź lepiej od warsztatu, bo ciągle coś gubisz...
Maciejek drwiąco chichotał i oczy zasnuwała mu mgła zawiści. Piszczkowa gładziła Kamila po głowie i mówiła: „Pókiś dziecko, to sobie używaj!“ Piszczek uprzedzał go zdawkowo, żeby uważał na rakarzy, Julek powiedział coś w rodzaju:
— Obcujesz zapewne w towarzystwie dzieci ulicy? Uważaj, aby ci dusza brudem nie obrosła. Co prawda jesteś tu — o ile wiem — w przejeździe, jak ten podróżny oczekujący pociągu na nieznanej stacji, i nie mogę mieć na ciebie wpływu, ale przestrzegam cię! Ty jesteś człowiek z tego świata doczesnych rozkoszy i zabłądziłeś do nas przypadkiem... nie warto abyś pobłądził, choćby na chwilę!
Kamilowi nie chciało się wyprowadzać szlachetnego harcerza z błędu co do swojej przeszłości. Pokiwał głową na zgodę. Jak tylko otrząsnął się z posępnych nastrojów, zaraz począł zwracać uwagę co ci ludzie mówią, jakie mają zwyczaje. I doszedł do przekonania, że są to poczciwcy, którym życie nie wydaje się ani złe ani dobre, że są zaprawieni w jego surowości i że nie są zbyt uczuciowi i nie egzaltują się. Ojciec wobec Piszczka wydał mu się jakimś potwornie skomplikowanym stworem. Przypomniał sobie środowisko Powiśla, gdzie nędza toczyła nie tylko ciała, ale i nerwy ludzkie, gdzie wszyscy byli tak wrogo nastawieni do świata. Ci ludzie poruszali się, oddychali i nic dla nich nie było dziwne. Dla Piszczka jedynie był dziwny syn i odwrotnie, ale nad tym już się nie głowił, raczej śmieszył go ten antagonizm. Kamilowi, którego tak bardzo raziła pospolitość bytu, wydawało się dziwnym, że ten Piszczek, kiedyś bogaty, mógł się tak nagle przystosować do tej mdłej egzystencji. Ale usłyszał kiedyś, jak Piszczek w rozmowie z Andrzejem mówił:
— Ja tam nie żałuję tych czasów... ciągle dużo roboty i wieczne zmartwienie, żeby nie stracić majątku. Straciłem go w końcu i teraz mam spokój.
Kamil powrócił zgrzany, z mrozu. Zdjął pokrytą sopelkami lodu kominiarkę z rozprażonej głowy. Ogarnął go gęsty zaduch mieszkania, spotęgowany dziś zapachem mydlin i pary, bo Piszczkowa prała. W jasnym kręgu światła pochylali się szewcy, Piszczek śpiewał:
Wędrowali szewcy, krawcy! Mieli złote pasy... Wstąpili do hycla... na świeże kiełbasy!
Kamil nie odrazu usiadł. Kręcił się po mieszkaniu, jakby nie mogąc wytrzymać rozpędu popołudniowej bieganiny. Czuł nagle ogromną ochotę, aby usiąść komuś bliskiemu na kolanach, opowiedzieć co widział, przytulić się. Ale wszyscy byli tak nie bliscy i zajęci, że ledwie zauważyli jego przyjście. Stanął przy oknie, począł rysować paznokciem znaki na szronie, pogrążył się w jakichś niedorzecznych myślach, kiedy posłyszał donośny, ożywiający przygaszoną atmosferę mieszkania, głos ojca. Andrzej był w dobrym usposobieniu. Powiedział Kamilowi, że wyjdą, żeby się ubrał, nie zdejmując palta, żartobliwie rozmawiał z Piszczkiem. Na ulicy Andrzej położył dłoń na głowie Kamila i kiedy tak szli ulicą ogarniętą łagodną ciszą zimowego wieczoru, ojciec mówił do syna:
— Uważasz brachu... dziś koniec. Wyjeżdżamy jutro raniutko. Przed ósmą masz być gotów, podjadę dorożką, wpadnę na chwilę załatwić z Piszczkiem i jazda! Wiesz, gdzie? Wymyśliłem wspaniałą miejscowość... Zakopane! Słyszałeś kiedy o czymś takim? Nie! Słuchaj! Tam są góry, cudowne, ośnieżone... wspaniałe widoki. Kupię ci narty i łyżwy... tam będziemy żyli.. a na wiosnę obejrzymy się za czymś stałym. Koniec smutkom! Wyszukam ci korepetytora... przez zimę przygotuje cię do drugiej klasy... muszę mieć z ciebie pociechę na stare lata! A teraz idziemy do kina... czekaj! Jeszcze pół godziny możemy poświęcić na kolację. O, wejdziemy do Hawełki! Cieszysz się?
— Bardzo tatusiu... jabym już chciał, żebyśmy się przestali włóczyć i żebyśmy ciągle mieszkali razem...
— Otóż to! Nie włóczyć się i ciągle razem! Wchodź, głodny jestem!
Przy jedzeniu Andrzej wypił nieco. Podniecony, ciągle wspominał o jakimś tajemniczym interesie i po każdym zdaniu powtarzał: „Jak Bóg da“, „O ile dobrze pójdzie“. Zamyślał się, przecierał binokle, mrużył oczy. Kamilowi szczęście odebrało apetyt. Ze wstydem wspominał złe myśli o ojcu. Jest dorosły i mądry, wie co robi. Chce, aby im obu było jak najlepiej. Z podróży posyła się karty. Z Zakopanego zaraz napisze do ciotek z pozdrowieniem. Tort, który jadł, zdawał mu się oddziaływać na umysł. Wzbierała w nim słodycz i umiłowanie całego świata.
Po kolacji uczta duchowa. Wspaniały film o wytwornym księciu Kuku. Śliczni ludzie u ruchach pełnych wdzięku. Chłopczyk w wieku Kamila bawi się w parku z wielkim, kudłatym psem. Słońce i wietrzyk rozpryskuje fontannę. Andrzej szepce Kamilowi na ucho: — „Niestety, ja nie będę do końca... wrócisz do domu sam, muszę wyjść. Czekaj na mnie rano... do widzenia, synu...“
Andrzej wysunął się spomiędzy krzeseł i znikł w ciemnościach. Kamil czuł jego suchy pocałunek na skroni i myśl o nim odwracała uwagę od ekranu. Jakiś samochód zleciał w przepaść, nadjechał drugi, który nie zleciał, wysiadła z niego pani w płaszczu podróżnym i w powiewnym szalu, uklękła, przeżegnała się, zaczęła szlochać. Na sali zrobiło się jasno, trzeszczały krzesła, ludzie mieli zawiedzione miny... niektórzy uśmiechali się niewyraźnymi uśmieszkami... Kamil wychodził z niepewnością w sercu... Należało może ojca odprowadzić.
Otworzyła mu zaspana Piszczkowa w koszuli. Szepnęła swym nieznośnym, łagodnym tonem: „A połóż że się dziecko... już masz posłane“. Naturalnie, że się położy, przecież nie będzie siedział całą noc. Spod sufitu, od palącego się w oliwie knota pod obrazem Matki Boskiej, ciekło gęste i brunatne światło, zdające się potęgować zawiesistość powietrza. Zaduch zamroczył Kamila, tak, że przystanął na chwilę pod oknem, żeby się oswoić. W alkowie chrapał Piszczek w denerwujących odstępach. Terminatorowi świszczało w nosie. Po kątach łaziły zdające się przylepiać do sprzętów, cienie. Dopiero teraz Kamil uprzytomnił sobie grozę tego zbiorowego noclegu. Ostatni, chwała Boga, ostatni... A jutro... jakto: „Wymyśliłem wspaniałą miejscowość... Tam są góry ośnieżone, wspaniale widoki... Kupię ci narty...“
Piszczek punktualnie o ósmej usiadł do śniadania, ubrany już, o twarzy zmiętej od snu i podpuchniętych powiekach. Przyszedł Julek, ucałował policzek matki i powiedział: „Jak ci się spało, droga... sny przyjemne?...“ Piszczek łypnął na niego niechętnie i podnosząc do ust wypryskany kubek z kawą, przeniósł wzrok na gazetę. Kamil siorpał kawę, krytykując w duchu jej beztreściwy smak. Za chwilę poprosi tatusia, żeby mu pozwolił napić się czekolady i zjeść ciastko, ale teraz trzeba to wypić. Czeladnik glansował rękojeścią młotka nową zelówkę, co chwila spluwał na żółtą skórę. Maciejek klepał mokrą skórę młotkiem, na kamieniu, na kolanach. Gapił się w okno, trzęsąc głową. W pewnej chwili uderzenie młotka spadło na skórę jakoś cicho i miękko, inaczej niż poprzednie, i Piszczek huknął znad gazety:
— Uderzyłeś kantem, jełopie! psuj mi skórę. Zbiera ci się już od dwóch tygodni... szykuj mi tyłek na sobotę!
Znów się zaczytał, pijąc głośno kawę, maczając w niej naprzemian kawałki chleba. W pewnej chwili odłożył gazetę, przyjrzał się Kamilowi i powiedział do żony:
— Mały u nas przezimuje co najmniej, bo mu ojca zamkli. Przypilnuj Julka, żeby mu przez ten czas jakie korepetycje dawał... żeby się chłopak nie rozleniwił... Chcecie, to sobie przeczytajcie, ja siadam do roboty.
Dziwna rzecz; zabrakło mu tylko na chwilę oddechu, później odczuwał głęboki wstyd i jednocześnie w zawrotnym tempie przechodził proces pogodzenia się z rzeczywistością. Nie łudził się ani na chwilę, że pomyłka, że Piszczek żartuje... wiedział wszystko. To musiało nastąpić. Byłoby nawet dziwne... akurat... „wyśnieżone góry“... — Pochylił się nad gazetą i między mnóstwem wierszy starał się wyłowić swoje nazwisko. Piszczkowa powiedziała: „Trzeba mu tę kozetkę odsunąć od okna, bo go zawieje... jak te straszne zimna przyjdą...“, po czym przysunęła się do Kamila i mrużąc oczy, również szukała interesującego ich tekstu. Znaleźli, w bocznej szpalcie pod tytułem: „Trafiła kosa na kamień, czyli jak sprytny oszust warszawski wpadł w sidła sędziwego krakowianina“. Całość była utrzymana w tonie żartobliwym. Znajdowali tam takie zdania: „Rozkładał swoje chemikalia, nie wiedząc, że śledzą go żarliwie oczy ukrytych przez szlachetnego starca, który nie chciał paść ofiarą mamiących mirażów nieuczciwie zdobytych pieniędzy, wywiadowców“. „Kiedy oszust ukrył za pazuchą paczkę z prawdziwymi banknotami i wybierał się po zakupno rzekomo nieodzownego olejku, wówczas wywiadowcy urzędu śledczego odsłonili się, ukazując oblicze sprawiedliwości i rażąc nim i tak już osłupiałego Kuranta. Jak się okazuje, Kurant był już niejednokrotnie karany za różne oszustwa, a głównie za to, zwane wśród „fachowców“: „na maszynkę“. Kurant często kazał nawet siadać swoim ofiarom na paczkach z rzekomymi banknotami, a to w celu prasowania ich żeby lepiej się odbiły, sam zaś ulatniał się z identyczną paczką, zostawiając ofiarę na falsyfikatach“.
Kamil usiadł przy warsztacie, przyglądał się robocie, namyślał się i w końcu zapytał:
— Proszę pana, tatuś tam długo pobędzie?
— E, na ile tam mogą go zasądzić... Dostanie najwyżej ze sześć miesięcy... wykręci się, mnie się zdaje, że tam wogóle było coś inaczej, że ten stary jest tam niejasny. Główna rzecz nie panikować się! Wolniutko wszystkiego się dowiemy, ojciec da nam znać o sobie, będziesz go mógł zobaczyć, wszystko będzie znów dobrze, a to, że trochę szewskim klajstrem przejdziesz, to ci tylko na dobre wyjdzie... Tylko jak ci coś źle, coś cię gniecie, to gadaj nam zaraz, a nie kryj w sobie! Wszyscy będziemy radzić, żeby ci na duszy ulżyć. Weź te sanki, pojedź sobie trochę... najlepiej będzie...
Kamil włożył kominiarkę, pociągnął zgrzytające po szorstkim gruncie saneczki, odetchnął głęboko i raźno pobiegł na planty, w miejsce, gdzie stłoczeni sportowcy oczekiwali nad wyślizganą pochyłością swojej kolejki.
Czas powoli i z umiarem wtłaczał Kamila w życie obcego miasta. Poznawał nazwy ulic, wałęsał się po plantach, ciągle sam; nie smutny i nie wesoły, raczej poważny i z głową pełną dziwnych, dawnych tęsknot, wspomnień sprzed kilku lat, kiedy ptak, słońce lub wiatr dziwiły go i przejmowały lękiem. Także poczęły mu się uporczywie narzucać spostrzeżenia niepokojące, pełne groteski. Stał się wrażliwy na śmiesznostki codziennego życia, które wyławiał wbrew swojej woli. Kiedyś widział grupę więźniów w szarych paltach i myckach na głowach, którzy sprzątali śnieg na ulicy. Pilnował ich dozorca z karabinem, ale oni pracowali niedbale, rozcierali ręce, patrzyli po niebie, po mieście, w lewo i w prawo, aż raptem podszedł do nich pijany chałaciarz, Żyd z brodą, z pejsami, w okrągłym kapeluszu, jakie noszą galicyjscy chałaciarze. I ten pijany Żyd, w chałacie ubielonym mąką, począł nakłaniać więźniów, żeby nie upadali na duchu, żeby głowy trzymali do góry, bo nie wiadomo, kto podlejszy jest: on, oni czy też pilnujący ich dozorca. Policjant wziął Żyda pod rękę i powiózł gdzieś dorożką. A ktoś z grupki przyglądających się ludzi, powiedział: „Co to, pani nie wie, że do więźniów nie wolno rozmawiać? Dlatego też zabrał izraelitę!“ I wtedy Kamil pomyślał, jakie to straszne, że ten człowiek tylko to skonstatował i że wszyscy ludzie są przejęci tylko tym co wolno a co nie wolno. Że też nikt nie zwrócił uwagi na pijanego Żyda w chałacie, co się prawie wcale nie zdarza. I gdyby widzieli pijanego włóczęgę, toby się śmiali, a ten Żyd wydał im się raczej czymś posępnem. Albo pewnego popołudnia z bramy na Rynku wytoczyło się dwoje splecionych z sobą w wściekłej walce ludzi i turlając się szybko, istne kłębowisko, wyturlało się za trotuar, gryząc się i rwąc sobie włosy wzajemnie, dopóki ich dwóch czy trzech policjantów nie rozłączyło. Okazało się, że to mężczyzna i kobieta. Wtedy zebrany tłumek gapiów, począł gniewnie wykrzykiwać na mężczyznę, że bije kobietę. I Kamilowi zrobiło się niepokojąco i wstydliwie, że wszyscy się złoszczą na mężczyznę, a nikt nie zwrócił uwagi na tę ich bójkę, która mu się wydała tak niesłychanie śmieszną, a zwłaszcza w tym momencie, kiedy już po rozdzieleniu ich przez policjantów, kobieta korzystając z nieuwagi, podskoczyła z kopniakiem do mężczyzny i suknia jej się wtedy zrobiła jak wachlarz, kobieta nie dotknęła nogą mężczyzny i nieporadnie skakała na jednej nodze. W dni słotne dorożkarze jeździli po ulicach z parasolami w rękach, co w połączeniu z melonikami było już bardzo śmieszne.
Kiedyś wszedł do kościoła Mariackiego i w tej chłodnej ciszy i pustce ogarnęła go tak bezmierna nuda, że aż ukląkł z fizycznego osłabienia. Na posadzce biegła ścieżka brudnego śniegu z ulicy, w ławkach tkwili nieruchomi i przygarbieni ludzie, ktoś zakasłał i odgłos tego kaszlu poraził i podkreślił straszliwą martwotę kościoła. Kamila przejął lęk, że nie odczuwa kojącej atmosfery domu bożego i z lęku postanowił pójść do głównego ołtarza i zmówić modlitwę: „Ojcze nasz“ choćby. Ale myśl, że Bóg wie o tej modlitwie z lęku, przejęła go udręką wstydu, więc zbliżał się do ołtarza ukradkiem, niezdecydowany. Nagle zobaczył dwie otwarte połowy drzwi nad ołtarzem. Na tych drzwiach i pośrodku działo się coś tak wspaniałego, że przyśpieszył kroku. Ukląkł i patrzył. Wydało mu się, że ci brodaci święci wyniosą zaraz mdlejącą kobietę, że znajdzie się pośród nich. Ale nie poruszali się, znieruchomiali w majestycznym smutku. Z zachwytu ciężko oddychał. Począł szeptać: „Boże najdroższy... Panie Jezusie kochany... zróbcie tak, żebym mógł was kochać... żebym się was nie bał... nic nie wiem... zupełnie nie wiem nic... zawsze mi wybaczajcie... bo ja chcę dobrze... a zawsze jest źle... proszę... proszę...“
Bełkotał te słowa rozrzewniony i przerażony swoim stanem. Twarz mu pałała i czuł ciepłą wilgoć łez na policzkach. Żegnał się raz po raz, pewien, że za chwilę umrze, że się ten kościół zawali na niego. I nagle posłyszał jęki, jakieś kretyńskie: bebebe... be. Odwrócił się. Do ołtarza czołgała się na kolanach bezzębna starucha w czerwonej chustce na głowie, memląc wargami wstrętne dźwięki. Doczołgała się wreszcie i zwiędłą rączkę wyciągnęła do głowy Kamila, błogosławiącym gestem. Odskoczył z obrzydzeniem. Starucha zaczęła jęczeć, żegnać się, przytykać czoło do posadzki. Kamil wyszedł z kościoła pełen chłodu i pogardy do czegoś czegoby nie potrafił nazwać. Czuł także upokorzenie wobec siebie, że przez chwilę paplał podobnie niezrozumiałe słowa jak ta ohydnie podniecona baba. Zakłamał się, ohydny komediant... Udawał, że wielbi Boga, choć go wcale nie czuje. Wlókł się ulicami pogrążonymi w zgniłej wilgoci zapapranego topniejącym śniegiem wieczoru. Ale uprzytomnił sobie, że te figury istotnie były piękne i że przecież rzeźbił je człowiek. To go uspokoiło.
Na sankach jeździł teraz Maciejek. Któregoś wieczoru kilku ordynarnych chłopaków w sprzeczce o pierwszeństwo zjazdu, zdarło Kamilowi kominiarkę z głowy, jego samego zepchnęli w krzaki, w śnieg. Sanki oddali mu po godzinie, musiał czekać i patrzeć, jak zjeżdżali po kilku, jeden na drugim prawie, na tych małych, delikatnych saneczkach. Na pożegnanie poszczypali go w twarz i po karku. Zapowiedzieli, żeby więcej się nie pokazywał. Kamil zaprzysiągł im zemstę i łzy stawały mu w oczach, kiedy uświadomił sobie, że jej nie wykona. Zwalił wszystko na sanki. Co za idiotyzm, kłaść się na brzuchu, zjeżdżać kilkanaście metrów po to, żeby wlec sanki z powrotem w górę, rozpychać się w tłumie, odmrażać sobie nogi.
Dni u Piszczków wlokły się w regularnym rytmie nudy. Dawali jeść, byli zakrzepli w swym bezwrażliwym traktowaniu życia, Kamila traktowali z łagodną prostotą, nie komentowali jego pobytu, wyglądało to jakby już na zawsze miał u nich pozostać. Czasem Piszczek po dniach flegmy, wpadał na godzinę, dwie, w symboliczną, szewską pasję, chwytał za pocięgiel, odrzucał go, zdejmował pasek i prał nim Maciejka, rzadziej syna. Jedynie te krótkie wybuchy wprowadzały pewne ożywienie w zastałe jak zapuszczona sadzawka życie tej rodziny. Julek całą energię wyładowywał w szkole oraz w swych młodzieżowo‑pedagogicznych popędach, w domu przebywał mało, wyniosły lub pełen weltschmerzu, z głową do góry, cienki w pasie, w dwa razy dziennie glansowanych butach z cholewami, w jakimś frenczu; upodabniał się do szkolnych konspiratorów z 1905 roku lub powstańców z dni listopadowych. Udzielał Kamilowi nieregularnych korepetycji, ale uczył z chłodnym spokojem, często się dziwił ironicznie, ton głosu miał pogardliwy i odętą twarz. Kamil mu kiedyś powiedział poprostu i na cały głos:
— Dla pana to kłopot takie nauczanie... to już lepiej ja sam się będę uczył... żeby pan sobie nie używał na mnie kpinami!
— A cóż, ty obwiesiu... pytasz pewnie dzieciaka, ile ważą jaja słoniowe — wtrącił grubiańsko Piszczek.
— No, wie ojciec!... Ja bardzo, ale to bardzo proszę o niewysławianie się w ten sposób... Chłopak tak straszliwie zaniedbany... przy tym słucha tych wymysłów... To jest coś tak okropnego...
— Nie będziesz go więcej uczył... Ty... wicehrabio debragelonne! Ty mi tu niedługo zaczniesz źle wymawiać literę r... No, ja ci wtedy!
Lekcje się skończyły. Pojawiły się dni ciemne i plugawe, ociekające zgniłymi roztopami, ciepłe wiatry włóczyły się po mieście i ziemia pulchniła się obrzydliwie. Był koniec stycznia, a śniegi tajały niby w marcu, cuchnęło już nawet rozpadowo z ziemi zwalnianej z uścisku mrozu. W dni te Kamil przechodził istne katusze swoich cmentarnych nastrojów. Planty były czarne, razem z drzewami, — i brudno białe płaty śniegu na tej czerni stwarzały jakąś niezwykle trafną dekorację do stanów duchowych Kamila. Ale skończyła się rozkosz bolesnych roztrząsań. Spadł mróz i przegnał mętną atmosferę, ubielił i oszronił miasto, ludzi przymusił do rzeźkich ruchów, dźwięki w powietrzu nie rozmazywały się, tylko biegły czystym tonem. O tej porze przyszedł do Piszczków list z więziennym stemplem. Andrzej pisał, że spodziewa się już wkrótce wyjść na wolność, że odwdzięczy się za opiekę nad Kamilem i żeby Kamil koniecznie starał się u sędziego śledczego o pozwolenie na widzenie z ojcem. Tu następował dokładny adres i nazwisko sędziego. Uściski i że „całuję twoją biedną głowinę, mój najdroższy sierotko!“
I Kamila ogarnął przestrach, że musi zobaczyć ojca. Wszędzie, aby tylko nie w więzieniu. I przy tym tak jakoś... jakby zapomniał o tym ojcu... Aż tu naraz taki list. W kilka dni po tym liście, Piszczek zasiadł do śniadania około dziewiątej, ale jakiś czarniawy; spodnie w prążki, kołnierzyk z rogami i pąsowy krawat z gotowym węzłem, przyczepiany do spinki... półkoszulek i wypomadowane włosy. Piszczek zakomunikował Kamilowi, że pójdą razem do sędziego i Kamilowi zachciało się usiąść na kolanach Piszczka, jak zwykle, kiedy go cudza dobroć wzruszała... Ale się powstrzymał. Jak zwykle, kiedy budziło się to zamierzenie.
Długo siedzieli w poczekalni, gdzie brunatne biurko z wypłowiałym, niebieskim suknem, z plamami od czerwonego atramentu, pełne jakichś spinaczy, bzdurnych przyrządzików do łączenia papierzysk, emanowało z siebie oschłą nudę. Przy tym niesympatycznym sprzęcie siedział woźny‑informator, człek posępny jak skrawek gazety na zadeszczonej drodze i w wichurze. Nastrój „godzin urzędowych“ niecierpliwił Kamila; chodził po korytarzu, patrzył na interesantów znieruchomiałych w oczekiwaniu, wrócił do poczekalni, zerknął na Piszczka zesztywniałego na brzeżku krzesła, udręczonego sztywnym kołnierzykiem, z symetrycznie usadowionym kapeluszem na kolanach... I stanął przed oknem. Na śnieżnej bieli uwijali się robotnicy, pchali taczki z gruzem po deskach, niektórzy machali rękami dla rozgrzewki i podskakiwali w miejscu. Na rozcapierzonych gałęziach siedziały wrony; przemarznięte — skubały się, stroszyły pióra... Wrony do pary, sędzia da pozwolenie,... nie do pary, nie da: Raz, dwie, trzy... osiem... uff... Ale przyleciała dziewiąta i w tej chwili ktoś pociągnął Kamila za rękaw. To był Piszczek; wszeptał mu do ucha, przestraszony jakby:
— Do sędziego idziesz sam... kłaniaj się... proś ładnie...
Woźny wpuścił Kamila w któreś drzwi na korytarzu. Znad biurka odchyliła się wesoła, jajowata głowa. Sędzia zawołał z humorem:
— A dajcie‑że mi spokój... Taki małoletni petent! I tak koniecznie chcesz zobaczyć ojca? Patrzcie go... zbliż się! Długo się tak będziesz kłaniać?!
— Bardzo proszę pana sędziego o kartkę na widzenie z tatusiem — powiedział Kamil jednym tchem.
— Pewnie, że ci dam taką kartkę... Stale mieszkasz w Krakowie? Masz tu jaką rodzinę?
— Ja dwa miesiące jak przyjechałem z Warszawy... Mieszkam u znajomych tatusia.
— A cóż to za znajomi? Ile masz lat?
— Lat mam dziesięć... U państwa Piszczków na Basztowej.
— I taki mały już więzienie musisz oglądać... To ci dopiero pedagogia, co? Bez rodziny, co?
— Bez, proszę pana sędziego.
Sędzia wąchając górną wargę, wypełnił jakiś druczek, podpisał go i podał Kamilowi. Odprowadził go do drzwi i poklepał po plecach.
— Możesz dostawać takie widzenie co dwa tygodnie.
— A czy tatuś prędko będzie wypuszczony?
— Kiedy winien jest... co ja ci tu poradzę... winien i kwita. Zobaczymy jak się zachowa na sprawie... Ale bądź dobrej myśli... może w lecie... Nie, nic ci obiecywać nie mogę. Przyjdź za dwa tygodnie, dostaniesz nowe widzenia. Bądź zdrów chłopcze!
Kamil stuknął obcasami, niezręcznie okręcił się ze dwa razy w drzwiach i podszedł z kartką do Piszczka. Kamil chciał zaraz iść do więzienia, ale Piszczek powiedział:
— Czekaj, tam są widzenia we wtorki i czwartki... a dzisiaj jest piątek, dopiero za cztery dni. Nie, czekałeś tyle, poczekasz i te trochę.
Piszczek złożył kartkę we czworo i włożył ją do portfelu. Na ulicy miał minę zafrasowaną, jakby przechodził jakąś walkę wewnętrzną. Koło Sukiennic powiedział:
— Wal do chałupy, a ja sobie zajdę na małą z jasnem... Jak już człowiek po ludzku ubrany, to trzeba to wykorzystać, nie? Ale nie mów majstrowej... po co?... Powiedz jej, że spotkałem pana Macieszę i poszliśmy na bilardzik... Albo nie, po co mam cię uczyć kłamstwa. Nic nie mów... pożegnaj się ze mną i kwita! Ganiaj, już cię nie ma!
Około drugiej w nocy obudziły Kamila jakieś łoskoty. Podniósł się na łóżku i zobaczył lampę na podłodze, a obok niej, na czworakach pod łóżkiem Julka, Piszczka i Maciejka. Tak, jakby coś nawoływali. Piszczek mówił, zacinając się:
— Wyłaź... co tam będziesz siedział... wyłaź na łowy... przecież lubisz nocne życie... Może go laską wyciągnąć...
Wyciągnęli w końcu na środek mieszkania zwiniętego w kłębek jeża. Piszczek w rozpiętej kamizelce, ze zwisającym krawatem klęczał pochylony nad jeżem i ostrożnie dotykał palcami nastroszonych igieł. Kiwał się i wyjaśniał Maciejkowi:
— Kupiłem go... uważasz... przed Michalikiem, u takiego znajomego dziada co anodynę pije... Taki jeż to lepsze od kota... wsuwa karakony, ciepłe mleko również.. Przyjazne stworzenie... czulsze nieraz od człowieka... Co to na tem świecie jeden by zeżarł drugiego... wyrzygał i jeszcze raz schłonął... Robactwo toto... mikroby, nic!... być może niewidoczne dla cudzego oka... No pewnie! Ja już sobie nie raz myślałem, że cała ta nasza ziemia to gil co wisi u cudzego zakatarzonego nosa... A my to te bakterie... I utrze kto tego nosa... I nie ma całej tej zasranej ludzkości z jej paskudnymi sprawami... Z wojną... z religią... Z miłością bliźniego i z pałacami... Oto i cała sprawa nasza tutejsza... I dlatego ty jeżu... lubię cię...
Kamil z poniedziałku na wtorek spał kiepsko. Wyobraźnia podsuwała mu przykre rzeczy w związku z wizytą u ojca. Więc będzie pewnie skuty za ręce i nogi siedział pod skroplonym wilgocią murem, w lochu, na garstce przegniłej słomy. Obok dzban wody i miska z zepsutym mięsiwem, w której siedzi szczur. Ubrał się wcześnie, usiadł pod zmrożonym w esy floresy oknem i męczył się okropnościami tych niemiłych odwiedzin. I chciało mu się widzieć ojca i nie. U sędziego chciało się, bo to było jakoś tak wzruszająco i bohatersko prosić surowego pana o to. Później wróciły refleksje. Trzeba będzie go całować, patrzeć mu w oczy, co jest przykre, jeśli w sercu czuje się mimo woli samą obojętność. Po co mówił o górach ośnieżonych, skoro nie był pewien? I nie wiedział co bardziej; nie lubi, nie ma zaufania, czy żałuje?
Podczas śniadania Piszczek zapowiedział Kamilowi, żeby dobrze uważał na wszystko co mówi ojciec, żeby całą tę wizytę opowiedział im później dokładnie, minuta po minucie, a także jak ojciec wygląda... bo wszyscy tu będą ogromnie ciekawi. Potem Piszczek wielkimi nożycami przystrzygł trochę włosy Kamilowi, okręcili go kilka razy; był w palcie, buty już nieco skoślawione... Zamiast kominiarki uczniowskie kepi. Smutne oczy nad filuternym noskiem — twarz bez zmiany. Wyszedł z pięściami w kieszeniach palta, w prawej garści kartka od sędziego. Miasto było pod śniegiem, od ludzi i zwierząt szły kłęby pary, z drzew czasem sypnęło śnieżnym pyłem — zimowe żarty. Czysto dzwoniło życie miasta, wesoły spokój wyzierał zza węgłów. Hejnał popłynął wartko od wieży Mariackiej i nagle jakby się ożywiło na czas jego trwania, całe miasto jakby się zakołysało.
Kamil znalazł się w sennym, opustoszałym zaułku. Zbliżał się do niezbyt groźnie wyglądającej bramy. Nad bramą był napis: „Więzienie śledcze Św. Michała.“ Pod napisem stały trzy kobiety, dwie w chustkach, jedna w kapeluszu. Stali także dwaj mężczyźni; jaskrawo ubrani eleganci o pyzatych twarzach. Mówili coś półgłosem, drepcąc w miejscu z zimna. Nad ich głowami unosiła się para zmrożonych oddechów. Było w tym zaułku smutno, ale jakoś przytulnie. Wyżej tkwiły w murze kraty. Po prawej stronie ciągnęła się dość szeroka ulica, także cicha, a dalej widać było planty i czarne szybkie figurki przechodniów; mijali ten gmach z daleka i obojętnie, a gmach jakby zaznaczał swym ustroniem, że oddziela się od codziennego życia i służy tylko sprawom wyjątkowym. Kamil stał kilka minut w niepewności. Czekać aż sami otworzą bramę, czy też spytać elegantów co robić? Ale oni może zaczną się z kolei wypytywać co i jak... Najlepiej wprost do bramy, bramy są po to, żeby do nich stukać.
Kamil zastukał i patrzył na to miejsce, gdzie powinna być klamka, ale tam czerniła się w kutym żelazie wielka dziurka od klucza. Natomiast coś w górze stuknęło i w otworze pokazała się twarz męska, bardzo jakaś niezależna, ale śmieszna, bo z zajęczą wargą. I Kamil wyciągnął do tej twarzy rękę z kartką od sędziego. Wtedy zagrzytało w dziurce od klucza, cała brama zatrzęsła się jakby z oburzenia, i Kamila wpuszczono pod mroczne sklepienie. Tutaj inny człowiek zaprowadził go w korytarz, z korytarza do widnego pokoju z ławkami pod ścianami, i tutaj kazał mu czekać. Kamil zdjął czapkę, pochylił się na ławce i spod tego pochylenia, jak to mówią, spode łba, wpatrywał się w drzwi. Było mu mdło i szumiało w tyle głowy. I naraz, gdzieś z daleka zaszemrały zmieszane kroki, i szmer się przeobraził w męskie stąpania, spomiędzy których Kamil odróżnił krok znajomy, ale bez brzęczenia łańcuchów. I zwyczajnie otworzyły się drzwi, stanął w nich Andrzej, a na Kamila opadł trzeźwy spokój. Andrzej począł całować Kamila z jakimś tkliwym i nerwowym szeptem, trzymał całą jego głowę w swych dużych dłoniach, drapał policzki Kamila ostrym zarostem i chuchał na niego jakimś obrzydliwym, stęchłym odorem. Wreszcie odsunął się i zaczął mówić usprawiedliwiającym tonem o swoim nieszczęściu, o tym, jak mu żal... Ale Kamilowi wydawało się to nieważne, obserwował ojca. Wyglądał jak mnich, ale bez kaptura, w mycce. Na ciele jakby przytył, ale twarz była wychudła i szara, z wydłużonym nosem. Palce miał splecione na brzuchu i mówiąc, kiwał się i mrużył oczy. Binokli nie miał. Ubranie na nim jakby z worka i tegoż koloru. Ubranie było okropne; zwisało, odsłaniało pofałdowaną szyję, spodnie obciskały uda, a na tym wszystkim jakaś kloszowa, brązowego koloru narzutka, rzecz bez kołnierza i wystrzępiona na karku. I Kamil, słuchając nieciekawych słów Andrzeja, patrzył na ten upadlający ubiór z chłodną wzgardą, i wspominał energicznego pana w czerni, z błyszczącymi binoklami; tego wypragnionego ojca, co to wszystko może... Wszechmocny! Tylko mu się powierzyć w zupełnym zaufaniu, z wiarą, że wszystko co wykona, będzie doskonałe. I teraz... Szorstki taki... pachnie brzydko, przez drzwi co chwila zagląda człowiek w czapce, pilnują go... Obiecał, nie spełnił i teraz tu siedzi. Paznokcie poobgryzane... I mamusia, ta najdroższa!... Nie chciał siedzieć przy jej łóżku.. błagała, a on uciekł na Pragę... Nikczemny!
Andrzej westchnął po wypowiedzeniu swych czułości i nagle zmienił ton głosu; począł mówić szybko, prawie surowo:
— Teraz uważaj... Szewcy dobrzy byli do czasu, ale ja tu wymyśliłem lepszą opiekę dla ciebie. Zapamiętaj sobie dobrze adres i nazwisko: Antonina Gorlicka... Gołębia szesnaście... będzie na bramie tabliczka: „Obiady domowe dla inteligencji!“ Powtórz... dobra. To jest moja znajoma pani i masz ją traktować jak matkę, bo się pewnie z nią ożenię, jak wyjdę na wolność. Bardzo porządna osoba. Wie już o tobie i o tym, że masz do niej przyjść... pisałem do niej, a prócz tego, była tu na widzeniu. Ona się tobą zajmie. Piszczkom z serca podziękujesz za opiekę. Rzeczy moje zastaniesz u pani Gorlickiej... odebrała je z policji... Pilnuj tych rzeczy! Za jaki miesiąc pójdziesz do sędziego i proś go o widzenie ze mną...
— On mi mówił, żeby przyjść za dwa tygodnie, to mi da...
— No to i lepiej... I sędzia potrafi się rozczulić nad takim małym chłopcem... może będzie trzeba jakich innych ułatwień... wtedy pójdź do niego i proś. Pani Gorlicka powiedziała, że mi będzie w dni widzeń przysyłała przez ciebie obiady... pamiętaj o tym... muszę się dożywiać, bo tu podle karmią. Pod podszewką na dnie torby... albo też między wazkami... szukajcie zawsze listu ode mnie i sami tam piszcie. Już pani Gorlicka będzie tego pilnowała... No i trzeba cierpliwie czekać aż do sprawy. Zatnij się w sobie, pocierp jeszcze trochę, a przyjdą dobre czasy...
W drzwiach stanął dozorca i powiedział: „Pora już... skończone widzenie...“ I wtedy Andrzej znów mocno chwycił w obie dłonie głowę Kamila, począł go całować po twarzy, rozedrganym szeptem mówić tkliwe słowa, w korytarzu, już kiedy Kamil odszedł kilka kroków, tragicznym gestem wyciągnął obie ręce, znów przypadł do Kamila, począł go mocno tulić do szorstkiego ubrania, i nagle stanowczym ruchem odwrócił się i zniknął w zakręcie korytarza.
Kamil wyszedł z bramy więziennej z uczuciem ulgi. Szedł szybko, chciwie rozglądając się po ulicach. I przechodnie wydali mu się jacyś beztroscy i szczęśliwi. Jednocześnie uczuwał głęboką niechęć do wykonania poleceń ojca. I choć wiedział, że to podłe, jednak nagle zatęsknił za tą niedawną, niezależną biedą, kiedy to nieomal żył własnym przemysłem i tak mało miał przyczyn do walki z własnym sumieniem o tę moralność synowską. Przytłaczał go przymus posłuchu u ojca, a jednocześnie wstydził się tego. Ostatnie miesiące nędzy wyrobiły w nim poczucie korzyści. Ten ojciec wtoczył go nagle w krąg swego życia... i cóż dał oprócz ubranka i jazdy koleją... Dał przymus i niepokój, wstydliwą sytuację i obojętne środowisko. A jak już Kamil zżył się trochę z Piszczkami... teraz ma znów popróbować goryczy cudzej łaski. I to nazwisko: Gorlicka... Czuł w nim surowość wymagań, energię... i obcość, obcość tej opieki kobiecej...
Jak tylko wszedł do mieszkania, Piszczek zawołał od warsztatu:
— No, siadaj braciszku, i opowiadaj... szkoda, żeś taki młodociany, bo bym ci tytoniu podsunął... No?
— Byłem u tatusia... tatuś powiedział że...
— Nie tak... wszystko od początku: jakżeś wchodził, jak cię zaprowadzili, czy potrącali, czy uśmiechali się... dokładniusio!
— Dobrze. Więc... więc myślałem, że tam będzie dużo strażników z karabinami... że mnie długo po różnych schodkach będą prowadzili w dół z zawiązanymi oczami... No i że będą zwodzone mosty a pod nimi doły z wodą. A tam była brama tak jak każda inna, tylko bez klamki i zamknięta. Jeden taki w sztywnej czapce poprowadził mnie kawałek przez korytarz, wpuścił do pokoju ze zwyczajnym oknem, ale okratowanym i potem przyszedł tatuś, pocałowaliśmy się, tatuś usiadł i zaczął się pytać...
— A łachy miał pewnie paskudne na sobie?
— O nie... Tatuś był ubrany jak zawsze... w ciemnym garniturze, tylko... że trochę blady, ale wesoły... śmiał się, binokle przecierał, znów je zakładał i ciągle...
— A cóż ty mnie tutaj będziesz picował! Musiał mieć więzienne ubranie i myckę na łbie... dlaczego kłamiesz?!
— Czapeczkę... owszem miał taką niewielką... ale w ciemnym ubraniu i pytał się, czy mnie tu dobrze, a ja powiedziałem, że bardzo dobrze...
— Bujasz, tak jak i z tym ubraniem. A koszulę miał jaką? Z pikowym gorsem i perłową spineczką, i palił cygaro, coo?
— ...No i tatuś powiedział, że pewnie już niedługo wróci, i że wtedy bardzo się państwu odwdzięczy za to, że państwo się mną tak serdecznie opiekują...
— Picujesz, gagatku... pal cię diabli... nie tak było!
— Dejże dziecku spokój... Ksawciu... słyszysz przecież, że mu już płacz w gardle siedzi — wtrąciła z kuchni Piszczkowa.
I Piszczek nie zdążył odpowiedzieć, bo Kamil wybiegł do bramy z twarzą wykrzywioną spazmem wstrzymywanego płaczu. W zakamarku smutnego podwóreczka zaniósł się tak bolesnym szlochem, jak nigdy w życiu. Strasznie jest być przyłapanym na kłamstwie, zwłaszcza, kiedy wytwarza je tak smutna sytuacja. I że zataił o Gorlickiej. Teraz już pójdzie do niej... niech się dzieje co chce.
Poszedł zaraz, po wypłakaniu się. Chciałby odwlec tę wizytę, ale nie wiedział, co ze sobą zrobić, bo u Piszczków wstydził się narazie pokazać. Myślał wprawdzie, że ktoś za nim wybiegnie, że zawołają go choćby na obiad i wtedy całe przykre wrażenie zatrze się, ale nie zawołali. Nie było daleko, po drugiej stronie Rynku i trochę w bok. Na schodach było ciemno i pachniało obiadem. Schody były jakieś płaskie i szerokie, dobrze się po nich szło. Zapukał raz i drugi, potem nacisnął klamkę, drzwi się uchyliły i odrazu buchnął gwar rozmów z zapachem jedzenia. Szczęk talerzy; stukanie widelcy i noży. Znalazł się w dużym przedpokoju, na dywanie. Mignęła jakaś dziewczyna z talerzami, ale nawet nie spojrzała na niego. Pokój, gdzie jedli, był na prawo; z otwartymi na oścież drzwiami. Podszedł tam na palcach i wychylił głowę. Tuż obok, siedziała za stolikiem (momentalnie wszystko objął wzrokiem, zanim pomyślał o cofnięciu głowy) piersiasta pani, uczesana z przedziałem pośrodku głowy i puszysto koło uszu, tak że twarz wyglądała jak w aureoli. Pani opierała wydatną brodę na złożonych dłoniach, miała zaczerwienioną i trochę popryszczoną twarz o wystających policzkach. Zarówno twarz jak i zadarty poczciwie nos błyszczały sytością. Na stoliku leżał żółty kwitariusz i obok wbite były na szpikulec, wydarte z kwitariusza, żółte kwitki. Stoliczek obciągnięty był czerwonym suknem i razem z niebieskim ołówkiem, kwitariuszem, jakoś wesoło barwił się pod solidnym biustem pani. Miała pewnie ze czterdzieści lat. Na Kamila spojrzały oczy ciemno niebieskawe, niewielkie, ale pod ślicznymi łukami brwi. Oczy te nie były zbyt rozumne, ale trzeźwe. I zanim Kamil zdążył cofnąć głowę, pani powiedziała:
— Coś zbroił, żeś taki przyczajony?
— Tatuś mi powiedział, że pani wie o wszystkim... ja się nazywam Kamil Kurant — wyjąkał z udaną śmiałością i wychylił się cały.
— Czekam tu na ciebie już od paru tygodni... czemuś się wcześniej nie zjawił? Przybliż się, wypada się przywitać... Takiś nabrzdycony... też mam syna, niewiele starszy od ciebie.
Podsunęła Kamilowi rękę do pocałowania, drugą pogładziła go suchym dotknięciem po głowie, następnie pocałowała w czoło, nieco cieplej. Pachniała słodkawym zapachem starzyzny i nieprzewietrzanego pokoju. Kamilowi wydała się milsza niż przypuszczał. Zaczęła mówić, trzymając jego rękę, ale że jakaś dziewczyna z talerzami potrąciła go, bo to było w przejściu, więc pani Gorlicka przyciągnęła Kamila tuż do swego biustu i powiedziała:
— Ach... senne czupiradło... lizie na dziecko, nie przeprosi... Obiad jadłeś, bo akurat pora obiadowa, więc mogłeś nie jeść jeszcze... Każę ci przynieść, zjesz tu, na stoliku, przy mnie...
— Dobrze, zjem... bo miałem dopiero pójść...
Kamil jadł wyśmienity, czerwony barszcz, po tym siekane zraziki z kaszą... wszystko było smaczne. Siedział naprzeciw pani Gorlickiej. Wypytywała go o wszystko i mimowoli opowiedział to, co pamiętał o sobie i o matce, najmniej o ojcu. Pani Gorlicka słuchała, patrząc jak je; czasem ktoś podchodził do stolika, podawała rękę do pocałowania, jeśli to był pan, serdecznie sciskała, jeśli to była pani, brała pieniądze, wydzierała kwity, pytała o zdrowie i o mrozy, a gdy ten ktoś odchodził, wówczas znów opierała brodę na złożonych dłoniach, patrzyła i słuchała. Kiedy Kamil zjadł leguminę, powiedziała:
— Będziemy teraz razem, to mi dopowiesz coś dziś przepuścił. Widzisz, zbliża się czwarta i ma tu przyjść jeden taki pan od podatków... Zresztą co ci będę mówiła... Powiedz tym Piszczkom, że się przeprowadzasz do mnie, podaj im adres, podziękuj za wikt i opierunek, potem przychodź, a ja już pomyślę, gdzie cię usadowić. Smakowało ci?
— Bardzo smakowało...
— No więc... bidy u mnie nie będziesz miał... powiedziałam ci: Też mam syna... Tylko się nie awanturujcie, ma być zgoda... jak bracia... A teraz idź i wracaj, smyku...