<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dyliżans
Rozdział Akt II
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT II.

(Las w głębi, przez drzewa i krzaki widać światło latarni Dyliżansu — na przodzie po prawéj stronie aktorów pniak — po lewéj także pniak, a przy nim drzewo ścięte w poprzek leży. Noc.)


SCENA I.
Konduktor, Filonek, Ludmir, Rozaura, Fulgencyusz, Maciuś.
Konduktor.

Stój! stój! otóż masz!

Filonek (p. k. m.).

Cóż się stało?

Konduktor.

Koło złamane.

Ludmir.

Proszę nam otworzyć.

Konduktor.

Co to za hultaj! zasnął pewnie na koniu, zjechał z drogi.

Filonek.

Droga tu jest.

Konduktor.
Czy go djabli nadali!
Ludmir.

Stało się co się stało, a myśleć trzeba co robić wypada.

Rozaura.

Ja zostaję w karecie.

Konduktor.

Pocztylion musi jechać po koło.

Ludmir.

Dalekoż do Służewa?

Konduktor.

Ćwierć mili djabli nadali!

Filonek.

Spiesz się.

Konduktor.

Nie wróci jak za pół godziny.

Fulgencyusz.

Zdarzenie rzadkie i nieprzyjemne. Casus fortuitus.

Konduktor.

Proszę wysiąść.

Rozaura.

Nie duszko, nie wysiądę.

Fulgencyusz (w innéj stronie).

Aj! aj!

Konduktor.

Kolo złamie się do reszty.

Rozaura.

Niech się duszko tamte łamie, ja duszko nie wysiądę i ty Maciusiu nie wysiadaj.

Fulgencyusz.
Och, och! kremortartari.
Rozaura.

Nie wysiadaj, rosa pada, wolisz ze mną tamte zostać, trzymaj tylko dobrze moją kotkę — masz ją tamte?

Maciuś.

Ona mnie drapie.

Fulgencyusz.

Panie Filonek! carissime! ratuj mnie!

Filonek.

Gdzież Pan jesteś?

Fulgencyusz.

Ja tego z pewnością oznaczyć nie mogę, bo ja nic nie widzę; ale zdaje się, nawet jest wszelka probabilitas, że ja nie znajduję się ani na drodze, ani téż na żadnym innym przyzwoitym lub wygodnym punkcie.

Filonek.

Zaraz, zaraz, tylko zaświecę moją latarnię.

Fulgencyusz.

Aj! kremortartari! coraz gorzéj! Ex Scylla in Charybdim.

Filonek.

Gdzież Pan jesteś?

Fulgencyusz.

Tu, na prawo, Carissime!

Filonek.

Chwyć się laski — tak — teraz. No! dobrze.

Fulgencyusz.

Bóg zapłać carissime — Bóg zapłać.

(Wychodzą na scenę. Filonek świecąc latarnię. Doktor w szlafroku, przekrzywionéj peruce i szlafmicy, z parasolem złożonym w ręku.)
Filonek.

Tędy, tędy.





SCENA II.
Filonek, Fulgencyusz.
Fulgencyusz.

Była to nocna i bagnista nierówność powierzchni ziemi. Paludosa excavatio terrae.

Filonek.

Simpliciter: rów.

Fulgencyusz.

Aha! rów, wodociąg, aquaeductus rusticus. Coś trochę zabielało się, jam myślałem: jestto marmur, jam chciałem stąpić na onego, a to była woda; jakem teraz pomiarkowałem, szkodliwa omyłka — error detrimentum pariens!

Filonek.

Nic się złego nie stało?

Fulgencyusz.

Zimno mi jest mocno — dnie gorące, nocy chłodne — bardzo niezdrowe czasy! Brrr!..

Filonek.

Może napijesz się trochę rumu?

Fulgencyusz.
Czy ja zażyję — dobrze, daj mi z łaski swojéj dwadzieścia cztery kropel na cukrze, albo na łyżeczce.
Filonek.

Ni cukru ni łyżeczki — ale oto sposób, jak się krople zażywają w podróży.

(Pije z flaszeczki. Doktor jedną ręką podnosi Filonka rękę z latarnią aż do wysokości jego twarzy, drugą trzyma lorynetkę i z bardzo bliska przypatruje się jego piciu.)
Fulgencyusz.

Kremortartari!

Filonek.

Dwadzieścia pięć kropel.

Fulgencyusz (odbierając flaszeczkę i patrząc do latarni.)

Dwadzieścia pięć? A pełna była ta ampułka, haec daguncula?

Filonek.

Pełna.

Fulgencyusz.

Omyliłeś się zatém carissime w rachowaniu, albo téż krople były okropnéj objętości — dimensionis giganteae.

Filonek.

Pijesz? nie?

Fulgencyusz.

Zażyję.

(Napiwszy się zostaje z otwartą gębą.)
Filonek.

Dobre? cóż? (Doktor kiwa głową) Może tęgie cokolwiek?

Fulgencyusz (przyszedłszy do mowy).

Spiritus! ogień! ignis infernalis! palę się ja!

Filonek.
Ależ bo omyłka w rachowaniu kropel nastąpiła niemała.
Fulgencyusz.

Carissime! ręka mi się trzęsie.

Filonek.

Wytrzęsło się więc niechcący.

Fulgencyusz.

Teraz poświeć z łaski swojéj, ja chciałbym usiąść, czy gdzie nie znajdziemy jakiego pniaka dębowego lub cedrowego.

Filonek.

Cedrowego? Hopatra! wyświeciłby świecę nadaremnie, ale oto jest tymczasem sosnowy.

(Idą do pniaka po prawéj stronie.)
Fulgencyusz.

Tak, tak! cedrów tu niema, ale jest sosna, pinus abies vel pinus picea. (siada i zrywa się) Och ów pniaczek ma nierówną powierzchnią et quidem kolącą.

Filonek.

Na ziemi będzie lepiéj.

Fulgencyusz.

Ale wilgoć! humiditas nocturna wielce jest szkodliwa.

Filonek.

Liście suche.

Fulgencyusz.
Liście suche, dobrze mówisz. (siada pod pniakiem) Parasol ja rozłożę, ten mnie od rosy ochroni — tak, tak, bene, optime; ale powiedz mi carissime, czy w tych lasach nie znajdują się źle intencyowane ludy — Briganty? co? direptores, expilatores, latrones?
Filonek.

Nie ma u nas wprawdzie cytrynowych gajów, słowik w Styczniu nie śpiewa, ale zato bezpiecznie o każdéj godzinie przez nasze lasy podróżny jechać może.

Fulgencyusz.

U nas we Włoszech nie tak, jużby dotychczas było pif! paf! Faccia terra! worek albo życie! wole dać worek ja — oczywiście. O la bella Italia! (zasypia mrucząc) O ciel sereno! o bella, bella Italia!





SCENA III.
Filonek, Ludmir, Eugenja, Fulgencyusz (śpiący).
Ludmir.

Panie Filonek.

Filonek.

Co tam?

Ludmir.

Sucho tam, gdzie jesteś?

Filonek.

Bardzo dobre, bardzo piękne miejsce, proszę do siebie.

Ludmir.

Poświećże nam trochę. (Filonek idzie ku nim, Ludmir prowadząc Eugenją) Ostrożnie — gałąź, żeby gdzie usiąść mogła.

Filonek.
Poszukamy, poszukamy — otóż jest drzewo ścięte, wyborna kanapa.
Eugenja.

Nie wiem prawdziwie, jakich wyrazów użyć na podziękowanie za tyle grzeczności.

Ludmir.

Potém, potém podziękowanie, a teraz proszę siadać, (zdejmując płaszcz) mój płaszcz osłoni.

Eugenja.

Wcale nie zimno.

Ludmir.

Jest jednak wilgoć, przynajmniéj nogi okryję.

Filonek.
Zrobię ogień, weselej nam będzie.
(Zbiera gałązki, potém zapala świecę i kładzie przed pniakiem, będącym przed ściętém drzewem.)
Eugenja.

Niemiłe zdarzenie.

Ludmir.

Ja się na nie żalić nie mogę, nie byłbym tyle potrzebnym i nie mógłbym tyle być usłużnym.

Eugenja.

Ach, nim jeszcze do pojazdu wsiadłam, już doznałam uprzejméj opieki, za którą nigdy wdzięczną być nie przestanę.

Ludmir.

Możność i władza opiekowania się słabszemi, jestto nadto wielką przyjemnością, abyśmy mogli za nią dziękczynienie przyjmować.

Filonek.

Otóż i ogień! (siadając po prawéj stronie Eugenji, po lewéj zaś Ludmir) Wszystko dobrze jest i będzie, tylko moja droga panienko, téj chustki przy oczach nie lubię.

Ludmir.

Jeżeli w ciągu téj naszéj krótkiéj podróży potrafiliśmy przekonać o naszych dobrych chęciach i życzeniach — jeżeli chcesz Panno Eugenjo dziękować za opiekę, daj jéj większe pole, zwierz nam przyczynę tych łez nieustających.

Filonek.

Już się o to pytałem, bo te oczy nie do łez stworzone — i Bóg widzi, nie przez ciekawość, moje drogie dziecię, wiek nasz godzien zaufania.

Eugenja.

Wiem, że na niém stracić nie mogę ale cóż pomożecie?

Ludmir.

Kto wie?

Filonek.

Jakto młodzież łatwo rozpacza! niema więc ratunku twojemu nieszczęściu? niema? niechże się o tém przekonam, bo na honor, wierzyć nie mogę.

Eugenja.

Gdzież jest Doktor Fulgencyusz?

Filonek.

Po dwudziestu czterech kroplach rozgrzewających zasnął pod cedrowym pniakiem.

Eugenja.

Śpi jeszcze?

Ludmir.
Cóż nam do Doktora?
Filonek (zaświeciwszy w oczy Doktorowi).

Spi po polsku i po łacinie.

Ludmir.

Cóż to nas obchodzić może?

Eugenja.

Ach wiele, bardzo wiele — on to jest przyczyną łez moich.

Ludmir.

On?

Filonek.

Doktor?

Eugenja.

Tak, nieinaczéj!

Filonek.

Dlaczegóż go z rowu wyciągnąłem?

Ludmir.

Słuchajmy!

Eugenja.

O moim ojczymie, który kazał mi do siebie do Torunia przyjechać, to tylko mogę powiedzieć z pewnością, że chce pozbyć się mnie jak najprędzéj.

Filonek.

A matka?

Eugenja.

Téj nie mam.

Ludmir.

Ojczym jest człowiekiem niegodziwym.

Eugenja.

Jest więc znanym...

Ludmir.
Nie, ale zgaduję.
Eugenja.

Z całego Boskiego stworzenia siebie najwięcéj kocha.

Filonek.

Ale nasz sinior dottore?

Eugenja.

Temu przyrzekł rękę moją.

Ludmir.

Nic z tego nie będzie.

Eugenja.

I tak ułożył, abyśmy tę podróż razem odbyli; przykazał mi oraz, bym się starała podobać nieznającemu mnie dotąd Fulgencyuszowi, od niego bowiem los mój zawisł.

Filonek.

A Doktor nie wie, że jedzie ze swoją narzeczoną?

Eugenja.

Nie wie — ojczym surowo nakazał milczeć w tym względzie, gdyż chce, abym mu się podobała, a powiada, że mężczyznom zwykle łatwiéj to się podoba, czego otrzymać nie mają pewności — tak mój ojczym powiada.

Ludmir.

Sześciu doktorów wprzód zastrzelę, nim dozwolę takiéj niegodziwości.

Filonek.

Hopatra! za gorącyś mój Panie jak widzę — ni twój wiek, ni twój stan takiéj mowy dozwala.

Eugenja.
Otóż tego lękałam się najwięcéj.
Filonek.

Nie lękaj się niczego, pomyślemy i poradzimy. Ojczym zapewne uparty?

Eugenja.

Gdzie idzie o własny interes.

Filonek.

Nie zerwie przyrzeczenia?

Eugenja.

Wątpię, bo jest wielkim i dawnym przyjacielem Doktora.

Filonek.

Zatém Doktora zmusić trzeba, to jest zmusić sztuką do zerwania układu, a na to mamy tysiąc sposobów i czasu dość.

Ludmir.

Tak jest, połączymy nasze siły na zniweczenie zamiaru, który już wycisnął łez tyle; nie, nie — im więcéj poznaję cię Eugenjo, tém mocniéj powtarzam: nic z tego nie będzie, być nie może.

Filonek.

Oho Panie Orgonie! jakto tłómaczyć?

Ludmir.

Na cóż mam kryć się dłużej, poznaliśmy się już tyle, że sobie zaufać możemy — nie jestem kupcem, ni téż Orgon imię moje — jestem...

Eugenja.

Pułkownik Ludmir.

Ludmir.
Poznałaś mnie?
Eugenja.

Poznałam, lubo tylko z widzenia znaliśmy się trochę.

Ludmir.

Z widzenia, ale nie trochę.

Eugenja.

Szanując tajemnicę, milczałam.

Filonek.

Coraz lepiéj! nic jednak nie rozumiem.

Ludmir.

Trzeba więc zacząć z początku.

Filonek.

Sposób nie najkrótszy, ale najjaśniejszy.

Ludmir.

Przed dwoma tygodniami, zagrzany nieco sprzeczką i winem, zrobiłem zakład z Inspektorem komor celnych o 500 czerwonych złotych, że za takąż samą kwotę przewiozę towarów z Warszawy do Torunia — termin do czterech tygodni, dwa już minęło. Wszystkie dotąd przezemnie użyte sposoby zostały naprzód odkryte i już kilka razy od granicy wracać byłem przymuszony.

Filonek.

Gdzież są te towary?

Ludmir.

One mnie czynią tak grubym.

Filonek.
W saméj rzeczy dobrze jesteś ubrany, trudno zgadnąć, ale to ci Ichmościowie na komorach lepszy wzrok mają odemnie a węch nie do uwierzenia!
Ludmir.

Zawsze naprzód wyprawiam mojego Józefa, który Frontyn prawdziwy, nieoceniony do podobnych zleceń, stara się wywiedzieć o wszystkiém.

Filonek.

Ale nie ubliżając wynalazczemu genjuszowi Pana mego, czyli jego Frontyna, można było coś nowego wymyśleć.

Ludmir.

Prawda, ale nie było czasu, bo tu druga okoliczność i daleko ważniejsza łączy się z pierwszą. Eugenjo! nie potrzebuję ci mówić, coś pewnie z moich ócz dawno wyczytała, ile zajęłaś myśl i serce moje — dawno już pragnąłem zbliżyć się do ciebie, ale różne stosunki... jakieś względy nie dozwalały mi tego uczynić.

Filonek.

A może i straż oczów zazdrosnych.

Ludmir.

Krótko mówiąc, musiałem pierwéj zerwać dawniejsze związki — a kiedy nareszcie udało mi się odzyskać wolność, kiedy myślę tylko nad sposobem, jakby naszą znajomość ulotną w ściślejszą przemienić, dowiaduję się, że wyjeżdżasz do Torunia.

Eugenja.

Nie byłabym szczerą, gdybym przeczyła, że zrozumiałam wejrzenia i zgadywałam uczucia, które...

Ludmir.
Które podzielasz, wszak tak? — powiedz droga Eugenjo!
Eugenja.

Ależ... proszę...

Filonek.

Proszę czasu, bardzo sprawiedliwie — ale cóż daléj?

Ludmir.

Daléj? — przebieram się i jadę, mniéj już dbając o zakład, zwłaszcza iż straciłem nadzieje, by wypadł dla mnie pomyślnie.

Filonek.

Gdzież jest ów Frontyn?

Ludmir.

Na komorze, tam ma brata i przez niego zaciąga potrzebnych wiadomości; ma wyjechać naprzeciwko nas i tylko co go nie widać.

Filonek.

Wydrzeć staremu młodą narzeczoną, przemknąć pod nos celnikom towarów za 500 dukatów — zadanie trochę przytrudne.

Ludmir.

Eugenji nie odstąpię — przejadę za granicę i tam z Doktorem rozmawiać się będę.

Filonek.

Piękna Eugenja powinna być uradowana.

Eugenja.

Ja? z czego?

Filonek.

Że odbiera niezaprzeczone dowody miłości bez granic.

Eugenja.
Niezaprzeczone dowody?
Ludmir.

Jeszcze ich nie dałem.

Filonek.

Owszem, owszem, bo tylko zakochany i to mocno zakochany może tak działać; co Pan chcesz z Doktorem mówić za granicą? wyzwać go może? piękny sposób ujęcia ojczyma.

Ludmir.

Jest Bóg zakochanych.

Filonek.

Szalonych raczéj mój Panie, ale ten Bóg często drzymie.

(Słychać klaśnięcie w ręce.)
Ludmir.

Otóż mój Józef.

Filonek.

Ów Emissaryusz dowcipny.

Ludmir.

Tak jest.

(Klaszcze w ręce.)
Filonek.

Trzeba koniecznie naprzód cały plan działania ułożyć.





SCENA IV.
Ciż sami, Józef.
Ludmir.

Cóż nowego?

Józef (spoglądając na Filonka).
Tak... dalece...
Ludmir.

Mów śmiało.

Józef.

Panie, nie dobrze.

Ludmir.

Nie dobrze?

Józef.

Wszystko wiedzą.

Ludmir.

Jakto wszystko.

Józef.

Wiedzą, że Pułkownik Ludmir jedzie tym Dyliżansem, że ma z sobą zakazane towary.

Ludmir.

Wszak mówiłem, że jestem pod niemrugliwém okiem szpiegów, ale to niweczy zakład; cały świat nie będzie pod dozorem, zatém chociażby mnie strzeżono i schwytano, przez to nie dowiodą pilności strażników i niepodobieństwa przemycania, a o to właśnie była nasza sprzeczka.

Filonek.

W saméj rzeczy inspektor, chcąc wygrać zakład, powinien był milczeć. Ale szkodaby darować mu 500 dukatów.

Ludmir.

Kiedy nie zapłacę.

Filonek.

Ale i nie wezmę.

Józef.

Prawda, wielka szkoda.

Filonek (p. k. m.).
Paszport na imię Orgona.
Józef.

Co to znaczy! kiedy mają rozkaz, czy będzie jaki Ludmir czy nie, cały ładunek i wszystkich podróżnych przetrząsać jak najściśléj.

Filonek.

Ale jak znajdą Ludmira, wtenczas nie będą mieli potrzeby napastować innych podróżnych.

Józef.

Zapewne, tak się zdaje.

Filonek.

Hm! hm!

(Wpada w zamyślenie.)
Józef.

Pan Inspektor zostawił także rozkaz, aby w przypadku schwytania kogobądź na uczynku, ten został przytrzymany aż do jego przyjazdu.

Ludmir.

Zatrzymać kazał? chce tryumfu ze swego zwycięztwa.

Józef.

Niech Pan wraca.

Ludmir.

Otóż na złość jadę, niech się co chce dzieje, jadę — śmiałość przed szczęściem jak szczęście przed chwałą! jadę... jeżeli tylko... (spoglądając) milczysz Eugenjo?

Eugenja.

Cóż mam mówić?

Ludmir.
Jeżeli mi wolno mieć trochę, trochę nadziei.
Eugenja.

Tak drogiego skarbu pozbawiać, byłoby okrucieństwem.

Ludmir.

Jadę, jadę! gdyby i cały szwadron Inspektorów stał przedemną.

Filonek.

Może na koniu z pałaszem w ręku? ale powoli, tylko powoli; pomyślmy jakby w pole wyprowadzić... bo i zakład nie fraszka — naprzykład gdybym ja udawał wojskowego... a potrafię na honor... złaję zaraz celnika, szturknę strażnika...

Ludmir.

Ale na co?

Filonek.

Mnie obstąpią, mną się zajmą a Pana przepuszczą... tylko prawda... mogą mnie poznać, niedawno jechałem tędy.

Ludmir.

Ha! co za myśl szczęśliwa ztąd się wywija — Doktor niech będzie Pułkownikiem.

Filonek.

Jakże?

Ludmir.

Przemienimy paszporta.

Filonek.

Ale jeżeli Doktor osobiście nie jest znany, to sława jego peruki pewnie aż pod Toruń sięga.

Ludmir.
Zatém i perukę odmienimy.
Filonek.

Dobrze, i jeżeli Doktor zostanie Orgonem — Pułkownik Ludmir musi zostać Doktorem Fulgencyuszem.

Ludmir.

Wybornie, teraz do dzieła.

Filonek.

Proszę mi dać swój paszport, Doktora musi być w jego fraku w pojeździe.

Ludmir.

Oto jest mój!

(Filonek odchodzi.)




SCENA V.
Ludmir, Eugenja, Józef, Fulgencyusz (śpiący).
Ludmir.

Józefie! dziesięć dukatów za perukę Doktora.

Józef.

Samby ją sprzedał za te pieniądze, ale trzeba rozpoznać położenie nieprzyjaciela.

(Idzie z latarnią na palcach.)
Eugenja.

Bardzo śmiałe przedsięwzięcie.

Ludmir.

Bez śmiałości możnaż czego dokazać?

Eugenja.
Jak się rzecz odkryje, wstydzić się będziemy.
Ludmir.

Śmiać się będą to prawda, ale nic nie stracimy, nie pogorszymy naszego położenia; ale chociaż mi się nie udała sztuczka na komorze, jeszcze przez to Eugenja nie zostanie żoną téj exotycznéj karykatury.

Józef.

Położenie nieprzyjaciela na bakier, loki nad nosem, harbejtel nad uchem; zdjąć łatwo, ale inną założyć teraz nie można.





SCENA VI.
Ciż sami, Filonek.
Filonek.

Wszystko już zrobione, paszport Orgona w pularesie Fulgencyusza. Ha! młoda żona! poczekaj!

Ludmir.

Ale peruki, peruki!

Józef.

Trzeba czekać, aż kiedy budzić go będziemy.

Filonek.

Zatém budzić, bo koło już przywiezione.

Józef.

A ja potém co mam robić?

Ludmir.
Aj prawda — ty jedź jak najprędzéj i przez swojego brata denuncyuj Pułkownika Ludmira, że jedzie pod imieniem Orgona, do czego przyłączysz opis Doktora, tak, jak będzie w mojéj peruce.
Józef.

Rozumiem, rozumiem; teraz proszę Pana o perukę; (do Filonka) ja zdejmę zręcznie a Pan w tenże sam moment, niby budząc do dalszéj podróży, wciśniesz tę na głowę. (do Pułkownika) Pan zaś niech nam świeci, ale nie w oczy.

Filonek.

Nie mogła przyjść myśl szczęśliwsza, bo jeżeli pierwszy krok nam się powiedzie, to i dalsze przez niego ułatwione będą. Już Doktor pod moją opieką. Ha! młoda żona!..

Konduktor (za sceną).

Wszystko gotowe, Panie! Panowie!

Filonek.

Daléj do dzieła!

(Józef zdjął perukę a Filonek wkładając inną czarną z krymką czerwoną, którą miał Ludmir:)

Doktorze! doktorze!

Ludmir (do Józefa).

Ruszaj a żwawo!

Fulgencyusz.

Subuto! subito! A co? jeszcze nie skonał?

Filonek.

Jakże śpisz twardo?

Fulgencyusz.

Gdzie jestem ja?

Filonek.

Pojazd naprawiony, siadajmy!

Fulgencyusz.
A wiem, wiem — tak, tak, pojazd naprawiony... bene, optime — ale gdzież jest?
Filonek.

Proszę z nami.

Fulgencyusz.

O nieoszacowany człowieku ty — ja muszę ci bardzo dziękować za twoją grzeczność i troskliwość o mnie; pozwól światła — noc ciemna — obscuritas totalis!

(Idą w głąb, trąbka daje się słyszeć i trwa jeszcze po spuszczeniu zasłony.)
Koniec aktu II.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.