<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dyliżans
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DYLIŻANS.
KOMEDYA
W CZTERECH AKTACH, PROZĄ
grana po raz pierwszy
we Lwowie 1827 r.

OSOBY:
Doktor FULGENCYUSZ.
Pułkownik LUDMIR pod imieniem Orgona.
FILONEK.
ROZAURA.
EUGENJA.
MACIUŚ.
PAN NULA, ojciec  Maciusia.
PANI NULINA, matka
DERBER, ojczym Eugenji.
PYTALSKI, celnik.
ŁAPEŃKO,  strażnicy.
TRZYMAŁKIEWICZ,
ANZELM, oberżysta.
JÓZEF, służący pułkownika.
Konduktor Dyliżansu, Słudzy, Strażnicy, Mytnik.
Rzecz dzieje się w Płocku, w lesie na komorze celnéj i w Toruniu.

DYLIŻANS.


AKT I.
(Scena przedstawia po prawéj stronie aktorów róg domu, gdzie jest Expedytura Dyliżansów i Oberża razem, w głębi sztachety — przed bramą z tamtéj strony stoi Dyliżans, który słudzy ładują, jeden z nich na samym wierzchu — konie powinny być zasłonione rogiem domu — na przodzie między drzewami stoliki nakryte i krzesła.)


SCENA I.
Ludmir, Józef.
(Ludmir w mundurze siedzi przy stoliku — po lewéj stronie w głębi Anzelm, konduktor, słudzy.)
Józef.

Już wszystko gotowe.

Ludmir (wstając i naprzód postępując).

Mów ciszéj, jestem otoczony szpiegami.

Józef.

Już wszystko przygotowałem do Pańskiego przebrania u Pana Roberta.

Ludmir.

Nie zapomnieliście czego?

Józef.
Zdaje się że nie.
Ludmir.

Peruka?

Józef.

Jest.

Ludmir (ciszéj).

Towary dobrze wszyte?

Józef.

Lepiéj nie można.

Ludmir.

Umyślnie tu jadłem śniadanie i do ostatniego momentu siedzić będę, aby oddalić nawet i wniosek od moich szpiegów, że dzisiejszym wyjeżdżam Dyliżansem.

Józef.

Żeby Pan Pułkownik nie chciał się gniewać, zrobiłbym małą uwagę.

Ludmir.

Naprzykład?

Józef.

Niech Pan dziś nie jedzie.

Ludmir.

Dlaczego?

Józef.

Jakoś dzisiaj nie mam kurażu.

Ludmir (śmiejąc się).

To źle, a nic nie pomoże.

Józef.

Bo jeżeli dlatego, że...

Ludmir.
Że?..
Józef.

Że i Panna Eugenja jedzie.

Ludmir.

Właśnie dlatego.

Józef.

To nic nie stracimy, możemy ją dogonić i przegonić w potrzebie, a choćby téż i kilkoma dniami późniéj przyjechać do Torunia... bo Panie, ten Dyliżans dalibóg tęgo mi się nie podoba.

Ludmir.

Właśnie najlepsza sposobność zbliżenia się, poznania, albo raczéj dania się poznać dokładniéj.

Józef.

Alboż to koniecznie Dyliżansu na to trzeba?

Ludmir.

Ale mój Panie tajny Radco, jak ja zostanę w Płocku a ona w Toruniu, nasza miłość i kroku nie postąpi; tylko wejrzenie, tylko westchnienia, to trochę za przykro — a potém, któż mi ręczy, jak długo w Toruniu zabawi, czy z jéj nowych stosunków nowe dla mnie nie wypłyną trudności?

Józef.

Ależbo Panie i głównego interesu zapominać nie należy.

Ludmir.

Głównym jest — pozyskać serce Eugenji.

Józef.
A tamtoż przepadnie?
Ludmir.

Nie — i właśnie dlatego, nie tracąc czasu, jedź czémprędzéj. Konie gotowe?

Józef.

Czekają.

Ludmir.

Jedź — masz pieniądze, nie szczędź ich na komorze; a gdyby ci się nie powiodło, wyjedziesz naprzeciwko nas — rozumiesz?

Józef.

Rozumiem, ale niech Pan pamięta.

Ludmir.

Idź, idź!

(Józef odchodzi, Ludmir siada.)




SCENA II.
Ludmir, Anzelm.
Ludmir.

Panie Gospodarzu!

Anzelm.

Sługa Pański.

Ludmir.

Co się należy?

Anzelm (rachując).

Kotlety... bułka... wino... cztery złote, groszy dwadzieścia.

Ludmir (płaci, potém nalewa sobie wina).
U WPana zawsze dużo gości?
Anzelm.

Tylkoto w dnie, kiedy Dyliżans odchodzi albo przychodzi.

Ludmir.

Dziś przyszedł?

Anzelm.

Nie, wczoraj przyszedł z Warszawy; dziś odchodzi do Torunia.

Ludmir.

I wszystkie miejsca zajęte?

Anzelm.

Pełny jak jajko.

Ludmir.

Któż są podróżni?

Anzelm.

Jakaś Pani, nie wiem jak się zowie, bo nie warto się dopytywać — ani młoda, ani ładna, ani przyjemna; ona tylko jedna przybyła z Warszawy a drugi Pan Filonek, dawny mój znajomy, ucieszny człowiek, towarzysz do zazdrości.

Ludmir.

Któż więcej?

Anzelm.

Panna Eugenja. (całując sobie końce palców) Cacko! pieścidełko! znam ją dobrze, bawiła tu przy ciotce, teraz wraca do swojego ojczyma. Anioł, anioł ze wszelkich względów.

Ludmir.

Pan Anzelm, jak widzę, ma dobre oko i serce gorące.

Anzelm.
Nałóg — nic więcéj.
Ludmir.

Któż jeszcze jedzie?

Anzelm.

Gruby Maciuś, synalek tutejszego obywatela Pana Nuli, który byłby wiecznie został Nulą, gdyby nie żona — ona jest kreską przed nulą.

Ludmir.

Któż więcéj.

Anzelm.

Jakiś Pan Orgon zupełnie nieznajomy.

Ludmir.

Daléj?

Anzelm.

Już więcéj nikt.

Ludmir.

Wszak dopiero pięć osób.

Anzelm (rachując i przypominając sobie).

Owa Jejmość... Pan Filonek... Maciuś... Panna Eugenja... Orgon... A... a! Doktor Fulgencyusz. Jakże go mogłem zapomnieć.

Ludmir.

Jakto? najstarożytniejsza peruka w czterech częściach świata wyrusza z miejsca?

Anzelm.

I po co wyrusza! (ciszéj) Po ładną młodą żonkę.

Ludmir.

Być nie może.

Anzelm.

Tak powiadają. Nie tak on wprawdzie stary jak kształt jego peruki, a potém Doktor, ręczę Panu zawsze sobie poradzi. Otóż i on właśnie, w nieustannéj rozmowie z samym sobą zbliża się ku nam.





SCENA III.
Ciż sami, Fulgencyusz.
(Doktor w peruce wypudrowanéj z lokami i harbeitlem, brwi czarne, otyły, wzrok bardzo krótki, przez dużą pojedyńczą lorynetkę często patrzy — w krótkich spodniach i kamaszach, kaszkiecik podróżny na głowie, pod pachą parasol, długi cybuch z fajką i małe zawiniątko, które ktadzie na stoliku po prawéj stronie sceny będącym.)
Fulgencyusz (jakby kończył rozmowę.)

Tak, tak!.. żeby i febra, okaże się — lekki solvens zaszkodzić nie może a późniéj zobaczymy... tak, tak... sine dubio, lekki solvens. (Dobywa papierek i rozwija a zobaczywszy dwa dukaty podnosi głowę i rozweseloną twarzą mówi:) Dwa!

Anzelm.

Pan Doktor pozwoli wziąć?

(Bierze parasol i t. d.)
Fulgencyusz (chowając prędko dukaty).

Co? (przypatrzywszy się zbliska) Anzelmie! jak się miewasz?

Anzelm.

Zdrów do usług.

Fulgencyusz (przypatrując się przez lorynetkę).

Rubicundulus vegetusque!

(Bierze rękę Anzelma pod swoją lewą a prawą maca pulsa.)
Anzelm.
Pan Doktor nas opuszcza?
Fulgencyusz.

Nie na długo, nie na długo. Ja już dwadzieścia lat jak nigdzie nie wyjechałem, ja chcę zrobić małą partie de plaisir — puls dobry.

Anzelm.

Ludzie powiadają, że Pan Doktor nie sam wróci.

Fulgencyusz.

He, he, he! być może... (nawiasem) język... z kimże... co? piękny... z kim ja wrócę? co?

Anzelm.

Z młodą Panią Doktorową.

Fulgencyusz.

He, he, he! zawsze wesoły; semper hilaris atque jucundus — a twoja żonka jak się miewa? jak się trzyma?

Anzelm.

Ach już się nie trzyma — umarła.

Fulgencyusz (z przyciskiem jakby przekleństwo).

A kremortartari! umarła? po jedném tylko consilium? po jedném? za prędko, za prędko... tak, tak, ale cóż robić? contra vim mortis non est medicamen in hortis.

Anzelm.

Można czém służyć?

Fulgencyusz.

Szklankę wody, mój przyjacielu.

Anzelm.

Zaraz będzie.

(Wkrótce przynosi szklankę wody. Doktor siada po prawéj stronie stolika, dobywa flaszeczkę, ogląda,
rozwięzuje, wącha, potém rachując wlewa do wody kilkanaście kropel i pije potrochę, zawsze mówi do siebie, czasem słychać niektóre słowa jakoto: bene, optime, tak, tak, pewnie nie inaczéj etc.)




SCENA IV.
Ciż sami, Filonek.
Filonek (do kilku osób stojących koło Dyliżansu — jeszcze za bramą).

Żwawo chłopcy żwawo! komu w drogę temu czas... Hej, hej Mości Panie ostrożnie tam z moją szkatułką. Na, masz jeszcze torbę z bielizną — proszę ją na wierzchu zostawić.

Ludmir (do siebie).

Jakiś głośny towarzysz.

Filonek (do stojącego na karecie).

A pudełko ze skrzypcami wygodnie leży? No dobrze, nic na nim nie kłaść. Dobry wieczór Panie Anzelmie, zawsze w pracy, zawsze wesół... Ale torba do karety, mówiłem. A pełny Dyliżans? — pełny, to dobrze, ja tak lubię.

Fulgencyusz.

A ja nie.

Filonek.

Im więcéj, tém weseléj.

Fulgencyusz.

Im mniéj, tém wygodniéj.

Filonek (w brame).

Cóż Justysiu, nie pojedziesz z nami? Wezmę na kolana. (biorąc ją w pół) Ha, ha, ha! a zawsze ładna jak różyczka. (zbliżając się) Hej! jest tam który? séra i wina!

Fulgencyusz (z ukłonem).

Ja radziłbym wody.

Filonek.

Czy mam honor witać towarzysza podróży?

Fulgencyusz.

Tak jest. (uchylając kaszkiecika) Doktor Fulgencyusz.

Filonek (podobnie).

Hilary Filonek.

Fulgencyusz.

Razem pojedziemy, dlatego ja radzę pić wodę — tak, tak, czystą wodę, wino bowiem jest irritans.

Filonek.

Nie zaszkodzi.

(Siada po lewéj stronie tegoż samego stolika i pije wino.)
Fulgencyusz.

Ja muszę przeprosić — arcy szkodzi, wyrabia niespokojność we śnie, a z téj pochodzi owa gestykulacya hostilis semperque indecens, bardzo silnie dokuczająca blisko i niedaleko siedzącym.

Filonek.

Proszę się nie troszczyć — nie sypiam w pojeździe, zatém i nie gestykuluję przez sen; ale cyrkumferencya nasza za rozległa trochę, będzie więcéj nie wygodna.

Fulgencyusz.

Jesteśmy obadwa słusznéj tłustości, ale podle siebie nie trzeba usiadać.

(Ludmir zobaczywszy która godzina, odchodzi.)




SCENA V.
Fulgencyusz, Filonek, Pan Nula.
P. Nula.

Proszę Panów moich, nie było tu Jejmości?

Filonek.

Jakiej Jejmości?

P. Nula.

Mojéj żonki.

Filonek.

Któż Jegomość jesteś?

P. Nula.

Mąż Pani Nuliny. (kłaniając się) Szczęsny Nula.

Filonek.

Nula?

Fulgencyusz (przypatrując się przez lorynetkę — na stronie).

Stupidus!

P. Nula.

Tak jest, Jejmość miała tu na mnie czekać z naszym synkiem, którego wyprawiamy do Torunia. (ocierając oczy) Prawdziwie serce się kraje rozstawać się ze swojemi wnętrznościami, z ukochaném dzieckiem.

Fulgencyusz.

Jakież duże jest owe dziecko?

P. Nula.

Ot podrostek.

Fulgencyusz (do Filonka).
Będziemy mogli owe dziecko usadzić między siebie, nie wiele miejsca zabierze.
P. Nula.

Drogi Maciuś. (Ociera łzy.)





SCENA VI.
Ciż sami, Pani Nulina, Maciuś.
P. Nulina.

Panie Mospanie tam na górze! proszę wziąć jeszcze ten tłumoczek i to pudełko mojego Maciusia.

P. Nula.

Otóż i oni!

Konduktor.

Pudełek już się nie przyjmuje.

P. Nulina.

Jakto nie przyjmuje? zapłaciliśmy za syna mojego i za wszystko, co do jego wygody potrzebném będzie.

Konduktor.

Jeden kufer już zapakowany.

P. Nulina.

Z rzeczami.

Maciuś.

A pudełko z placuszkami dla ciotuni.

Konduktor.

Żeby i dla babuni, nic nie pomoże.

P. Nulina.

Otóż pomoże.

Konduktor.

Tra la la la!

P. Nulina (przedrzeźniając mu).
Tra la la la!
P. Nula.

Daj Jejmość pokój.

P. Nulina (wchodząc przez bramę).

Już się Wać Pan boisz? grubian, tralalala, tralalala!

Filonek.

Hopatra! to mi podrostek!

Fulgencyusz.

Jaki, jaki, suplikuję, bo ja nie dowidzę.

Filonek.

Mego wzrostu.

Fulgencyusz.

Ale wysmukły? co? trzcinka?

Filonek.

Grubszy odemnie.

Fulgencyusz.

A kremortartari! grubszy! to nie dobrze, nie jest dobrze — molesta colisio!

P. Nula.

Bo widzisz Jejmość, nasz syn...

P. Nulina.

Tylko Wać Pan się nie odzywaj, bo pewnie nic mądrego nie powiesz. Jakże ma pudełko zostawić? co? z gołemi rękami do familii przyjechać jak poganin jaki? co WPan wiesz! dobrze téż że dziecina co i przekąsi w drodze. Do Torunia daléj niż Wać Pan widzisz — wiesz co Maciusiu, weź placuszki do kieszeni.

Maciuś (jedząc).

A gruszki, rogaliki?

P. Nula.
Weźmiesz.
P. Nulina.

Tylko cicho, weźmiesz w drugą kieszeń, ot tak!

(Maciuś stoi między rodzicami, którzy mu z pudełka do kieszeni pakują gruszki etc.)
Filonek.

W dobrą krew jak widzę obróciły się rogaliki.

Fulgencyusz.

Mylisz się Pan... jestto otyłość w takowym wieku nie naturalna et nimium perniciosa, tak, tak perniciosissima.

P. Nulina.

Tak mój Aniołku, tak, wszystko ci się to w drodze przyda.

Filonek.

Moja Pani łaskawa, pozwól sobie zrobić uwagę, że to wszystko wiele miejsca zabiera i...

P. Nulina.

Gdzieś nie dał grosza... znasz Wać Pan przysłowie?

Filonek.

Ale dałem, bo i ja jadę.

P. Nulina.

Szczęśliwéj podróży.

Fulgencyusz.

To jest hic mulier, vulgo samiec — tak, tak, co do umysłu, sine dubio.

Filonek.

Nie żarty, drugi raz tyle przybywa dzieciny.

P. Nula.
Pamiętaj Maciusiu!
P. Nulina.

Dajno Wać Pan pokój — powiesz Maciusiu cioci wszystko tak, jak ja cię nauczyłam.

P. Nula.

Że jeżeli jaki urząd...

P. Nulina.

A cóż to za gaduła!

P. Nula.

Wszakże mi mówiłaś...

P. Nulina.

Nic nie mówiłam — ja z Wać Panem nigdy nic nie mówię... jeszcze dziecko zbałamuci, chodź Maciusiu, ja ci wszystko powtórzę. (głaszcząc go) Ach jakiś ty zegrzany, usiądź sobie serce moje, usiądź. (do męża) Weź Wać Pan pudełko.

(Siadają w głębi.)




SCENA VII.
Ciż sami, Rozaura.
Rozaura (za sceną).

Adieu, adieu duszko moja, uściskaj odemnie jeszcze raz męża i lube dzieciaczki, adieu! (wchodzi, koszyk na ręku kot i torba, z któréj ogromne druty wystają — do Filonka:) Jedziemy więc daléj z sobą.

Filonek (na stronie).

Niestety!

Rozaura.
Potrzymajno mi duszko tamte, koszyk.
Fulgencyusz.

Kremortartari! ktoś na złość wyszukał mi takowych kompanionów podróży. Casus fatalis!

Rozaura (oddając kotkę Doktorowi i siadając na miejscu Filonka).

Weź kotkę na moment — ledwiem żywa! co za gorąco! A będzie nam dobrze tamte siedzić?

Filonek.

Jak najlepiéj!

Rozaura.

Bo ja lubię wyciągnąć się wygodnie.

Fulgencyusz.

Ja suplikuję odebrać to kocie.

Rozaura (odbierając).

Połóżże torbę na stole. (do Filonka) Wszystkie miejsca w Dyliżansie zajęte?

Filonek.

Silnie zajęte.

Rozaura.

Ach duszko moja, każ mi dać szklankę wody, bo się tamte stopię — koszula na mnie tamte mokra. Albo się już i tego napiję, nie mogę czekać.

(Nalewa sobie wina Filonka i duszkiem wypija.)
Fulgencyusz (do Filonka).

Carissime! poginiemy. (do siebie) Periculum imminens.

Filonek.

Jakoś to będzie.





SCENA VIII.
Ciż sami, Ludmir, Eugenja.
(Eugenja chwilą pierwéj weszła i stała przy bramie, Ludmir jako Orgon, otyły, czarna peruka, brwi czarne, krymka czerwona.)
Konduktor.

Czyj to tłómoczek?

Eugenja.

Mój.

Konduktor.

Nie ma miejsca na niego.

Eugenja.

Ale proszę Pana, ja więcéj rzeczy nie dałam.

Konduktor.

Nic nie znaczy.

Ludmir (nadchodząc).

Jakto nic nie znaczy? znaczy — zaraz wziąć i zapakować.

Konduktor.

Ale jakże można...

Ludmir.

Wziąć i zapakować, powiadam, a ostrożnie aby szkody nie było.

Eugenja (do Ludmira).

Bardzo dziękuję.

Ludmir.
Niema za co piękna panienko, największém dla mnie będzie ukontentowaniem być jéj pomocnym i proszę śmiało udawać się do mnie w ciągu naszéj wspólnej podróży.
Fulgencyusz (przypatrzywszy się blisko).

Jakto i Pan jedziesz?

Ludmir.

Jadę.

Fulgencyusz.

Jak pomieścimy się, ja pytam się moi Państwo; ktoś żartuje sobie z nas, powiadam ja, jakże być może, aby w jednym punkcie tyle osób tak potężnéj korpulacyi zebrało się — czyliż, pytam się ja, wszyscy chudzi na cholerę tu wymarli?

Filonek.

W saméj rzeczy nadzwyczajne zdarzenie, zostałbym chętnie, ale na honor nie mogę.

Ludmir.

Ja toż samo.

Fulgencyusz (do Rozaury).

Może Pani nie masz urgującego interesu?

Rozaura.

Mam duszko tamte, mam — sam się przekonasz w drodze, że mam; ale ja lepiéj poradzę, niech ta panienka zostanie.

Eugenja.

Dlaczegóż ja?

Rozaura.

Nie pojedziesz dzisiaj duszko, tamte, nie pojedziesz.

Eugenja.

Ja muszę jechać.

Rozaura.
Dyrektor biura jest mój tamte znajomy, on będzie umiał tak nam nakręcić tamte, rzecz całą, że WPanna zostaniesz.
Eugenja.

Ach nie czyń tego Pani, zlituj się nademną, ja koniecznie jutro w Toruniu być muszę.

Rozaura.

Nie koniecznie, kiedy ciasnoty i gorąca tamte znieść nie mogę — nawet kotka...

Ludmir.

Zatém Pani możesz z kotką zostać a Panna Eugenja pojedzie.

Rozaura.

Czy tak? ma widzę tamte protektora.

Ludmir.

Tak jest, ma protektora i nie jednego, dziesięciu znajdzie w potrzebie.

Rozaura.

Być może, być może. (na stronie) Gruby ale miły. (głośno) Niech zresztą i jedzie — jestem zgodna, bylem tylko miała w moim kąciku tamte wygodę.

Fulgencyusz (na stronie).

Kąciku? kremortartari! Dla Jejmości kąta trzeba i to niepospolitego. (patrząc przez lorynetkę) Periphaeria extraordinaria!

(Fulgencyusz odchodzi do Dyliżansu, Ludmir i Eugenja w głąb sceny — tylko mówiące osoby zostają, na przodzie, inne odchodzą do bramy i wracają.)
Filonek.

Koniec końców, wszyscy jechać musimy i pojedziemy — tylko wesoło a wszystko zniesie się łatwo.

Rozaura.
Ach duszko i ja lubię tamte wesołość, ale w tych okolicznościach...
Fulgencyusz.

Impossibilitas! tak, tak, wszelka impossibilitas, aby nas spacium téj karety wszystkich przyjąć mogło — sześć osób, z których pięć tak pięknéj dymensyi. A kotek, a sakwa z drutami, a pełne kieszenie adolescenta — położenie dużo przykre... molestissima colisio!

(Dwa uderzenia w trąbkę.)
Konduktor.

Proszę Państwa! już wszystko gotowe.

(Wszyscy idą ku karecie.)
Filonek.

Daléj żwawo.

Rozaura.

Gdzież torbeczka? moja duszko, podnieś mi tamte, rękawiczkę.

Fulgencyusz.

Ach gdybym był wiedział!

(Eugenja wsiada, za nią Ludmir.)
Rozaura.

Weźcież tam moją torbeczkę.

P. Nulina.

Nie płacz dziecię moje, niech cię Bóg prowadzi.

P. Nula (płacząc).

Bądź zdrów mój potomku!

P. Nulina.

Ciocię ucałuj.

P. Nula.

Jak na maśle zarobiemy...

Fulgencyusz.
No! no!
Maciuś (włażąc z płaczem i pełną gębą).

Adiu Tatuniu, adiu Mamuniu!

Fulgencyusz.

Proszę wsadzić się.

Rozaura.

Ja ostatnia.

(Fulgencyusz wsiada, za nim Rozaura i zaraz słychać krzyk.)
Fulgencyusz.

Kremortartari!

Maciuś.

Mamuniu, duszą mnie!

Filonek.

Hopatra!

(Prawie razem.)
P. Nula.

Moje dziecię!

P. Nulina.

Nie daj się!

Rozaura.

Weź Wać Pan rękę, fi!

Fulgencyusz.

Mój cybuch!

Rozaura.

Zgnieciesz mi kotkę!

Maciuś.

Zgnieciesz gruszki.

(Fulgencyusz wyłazi drugą stroną, wszyscy za nim.)
Fulgencyusz.
Wszak ja mówiłem — impossibilitas. Nie dość że mój korpus został ciężarem uszkodzony ale i zraniony jakiém, nie wiem, spiczastém narzędziem.
Filonek.

Pewnie druty Jejmości.

Fulgencyusz.

Druty! przewidywałem ja! druty są ostre narzędzie. Instrumentum aculeatum.

Rozaura.

Po co z takim długim tamte cybuchem włazić do tamte karety i jeszcze podstawiać kiedy siadam.

Ludmir.

Prawdę mówiąc, kotka mogłaby zostać.

Rozaura.

Nikomu nie zawadzi.

Fulgencyusz.

Będzie po nas czyniła swawolne skoki.

Rozaura.

Fartuszkiem przykryję, tylko ją tamte nie ruszać.

Ludmir.

Ja jéj pewnie nie odsłonię, ale że nie miło jeździć z kotami, rzecz pewna.

Fulgencyusz.

Pewna i niezaprzeczona, tak, tak, certa veritas.

Rozaura.

Bardziéj nie miło z tamte fajkami, które obiecują bałwany dymu pachniącego.

Fulgencyusz.
Tytoń sprawuje konkocyą, a że zwykle w podróży trudno nam bywa...
Konduktor.

Dyliżans odchodzi.

(Uderzenie w trąbkę.)
Filonek.

Moi Państwo! proszę o głos! czy wszyscy jechać mamy?

Ludmir.

Tak się zdaje.

Filonek.

Nikt nie chce zostać?

Wszyscy.

Nikt.

Filonek.

Trzeba zatém pomyśleć i tak rzeczy ułożyć, abyśmy jechać mogli. Jeżeli chcecie spuścić się na mnie, będę sędzią pokoju.

Fulgencyusz.

Cóż ztąd za rezultatum?

Filonek.

Zaczepno-odporny traktat między współpodróżującemi stronami.

Rozaura.

Hej! szklankę wody! albo i wina, co bliżéj.

Fulgencyusz.

Wody, wody!

Filonek.

Daję przykład uległości, która jest koniecznie potrzebną do utrzymania świętéj zgody i poświęcając własne dobro, dobru powszechnemu, jako pierwszy punkt kładę: Ja Hilary Filonek odstępuję miejsce moje w karecie na podział rozłożystym stronom, sam zaś sadowię się na wierzchu, czyli na tak zwanym imperiale. Przyjęto?

Wszyscy.

Przyjęto! przyjęto!

Filonek.

Ze mną jako najmłodszy, najsmuklejszy, najzręczniejszy i najgrzeczniejszy, młodzieniec usiędzie.

P. Nulina.

Święty Antoni! uchroń nas od tego widoku! Temu chłopcu kręci się w głowie jak na beczkę wylezie, a cóż dopiero na karetę!

Filonek.

Trzymać go będę.

P. Nula.

Chybaby jakie misterne pasy...

P. Nulina.

Tylko się WPan nie odzywaj — nie pozwalam i basta! zapłaciłam miejsce w karecie, nie na karecie i mój Maciuś w karecie nie na karecie siedzieć będzie.

Rozaura.

Niegrzeczność, nieuczynność; otóż ja ofiaruję się.

Fulgencyusz.

A kremortartari! znowu na to nie pozwalam ja, oponuję się ja. Taki ciężar! Onus immensum! jakaż byłaby assekuracya bezpieczeństwa dla nas będących pod Jejmością?

Rozaura.
Większa niż pod Jegomością. Ofiaruję się tamte, jeżeli mnie duszko wraz z kotką w swojém objęciu trzymać będziesz.
Filonek.

Byłoby to dla mnie rozkoszą, ale w przypadku wichru, odzież jéj poniekąd żaglowata a przez to podlegająca gwałtownemu podniesieniu, mogłaby nas łatwo oboje na szwank wystawić, przynajmniéj z nas jedno; bo jest rzeczą dowiedzioną, że gdzie dwoje upada, tam jedno na spód upaść musi — zatém pięć osób zostaje w karecie?

Kilka głosów.

Pięć, pięć!

Rozaura.

Teraz względem tytuniu.

Fulgencyusz.

Względem ostrych drutów.

Filonek.

Hopatra! powoli, powoli. (do Doktora) Odstępujesz Pau od palenia tytuniu?

Fulgencyusz.

Nie, nie i nie, non atque non.

Rozaura.

Okrucieństwo!

Filonek.

Przynajmniéj cybuch zechcesz odmienić, który już dał się we znaki Jejmości Dobrodziejce.

Rozaura.

Niestety!

Filonek.

Inny stósownéj miary będzie użyty, nie grożący nieszczęściem w przypadku mylnego kierunku onegoż.

Fulgencyusz.
Concedo, przystaję — tak, tak przystaję.
Filonek.

Z tego samego powodu druty wyglądające z kszałtnéj torbeczki Jejmości Dobrodziejki na wygnanie z karety skazane być muszą.

Fulgencyusz.

To dzidy, nie druty, spicula! spicula!

Rozaura.

Bajaderka dla najmilszego na nich zaczęta.

Filonek.

Bajaderkę z drutami biorę pod moją odpowiedzialność.

Wszyscy.

Zgoda! zgoda!

Filonek.

Teraz jeden z najgłówniejszych punktów, kotka.

Rozaura.

Nie kończ! ta mnie nie odstąpi.

Wszyscy.

Być nie może.

Rozaura (bardzo prędko).

Być musi.

Ludmir.

Tu zostanie.

Rozaura.

Przenigdy!

Fulgencyusz.

Wezmę długi cybuch ja.

Ludmir (jak Doktor).
Wezmę mego pudla ja.
Filonek.

Hopatra! proszę o głos! proszę o głos!

Rozaura.

Weź duszko i kotkę na górę.

Wszyscy.

Zgoda, zgoda!

Filonek.

Ale nie zgoda, kotów nienawidzę, kota trzymać nie będę i jeżeli upierać się będziecie, kota osadzę na górze a sam wrócę do karety.

Fulgencyusz.

Między dwoma wybierając...

Ludmir.

Lepsza kotka niż Jegomość.

Filonek.

Zostanie więc? zgoda?

Wszyscy.

Zgoda!

Filonek.

Kieszenie młodzieńca powinny być także nieco uszczuplone.

Maciuś.

Mamuniu!

P. Nulina.

Co, placuszki?

Filonek.
Trzeba ująć choć w połowie.
P. Nula.

Wszak on ich ciągle ujmuje.

Wszyscy.

Siadajmy! siadajmy!

Filonek.

Za pozwoleniem — każdy obowiązuje się ręce trzymać przy sobie, nie chwytać, nie dotykać nic cudzego — nóg nie wyciągać a tém bardziéj nie podnosić, — nie kłaść się ani na bok, ani na przód do snu, co wszystko byłoby wkroczeniem w prawa sąsiada — obieram się surowym i bezstronnym wykonawcą traktatu. Zgoda?

Wszyscy.

Zgoda!

Filonek.

Teraz jedźmy.

(Z hałasem wsiadają do karety. Pocztylion trąbi, słychać tylko: powoli, zaraz, nie tak etc.)
Filonek.

Z góry patrzę na marność świata.

Kilka głosów.

Ruszaj!

Kilka głosów.

Szczęśliwéj drogi! Adieu! Adieu!

Rozaura.

Czekaj!

Kilka głosów.
Ruszaj!
Rozaura.

Mój koszyk!

(Zasłona spada, jeszcze słychać: ruszaj! koszyk! i trąbkę.)
Koniec aktu I.
AKT II.

(Las w głębi, przez drzewa i krzaki widać światło latarni Dyliżansu — na przodzie po prawéj stronie aktorów pniak — po lewéj także pniak, a przy nim drzewo ścięte w poprzek leży. Noc.)


SCENA I.
Konduktor, Filonek, Ludmir, Rozaura, Fulgencyusz, Maciuś.
Konduktor.

Stój! stój! otóż masz!

Filonek (p. k. m.).

Cóż się stało?

Konduktor.

Koło złamane.

Ludmir.

Proszę nam otworzyć.

Konduktor.

Co to za hultaj! zasnął pewnie na koniu, zjechał z drogi.

Filonek.

Droga tu jest.

Konduktor.
Czy go djabli nadali!
Ludmir.

Stało się co się stało, a myśleć trzeba co robić wypada.

Rozaura.

Ja zostaję w karecie.

Konduktor.

Pocztylion musi jechać po koło.

Ludmir.

Dalekoż do Służewa?

Konduktor.

Ćwierć mili djabli nadali!

Filonek.

Spiesz się.

Konduktor.

Nie wróci jak za pół godziny.

Fulgencyusz.

Zdarzenie rzadkie i nieprzyjemne. Casus fortuitus.

Konduktor.

Proszę wysiąść.

Rozaura.

Nie duszko, nie wysiądę.

Fulgencyusz (w innéj stronie).

Aj! aj!

Konduktor.

Kolo złamie się do reszty.

Rozaura.

Niech się duszko tamte łamie, ja duszko nie wysiądę i ty Maciusiu nie wysiadaj.

Fulgencyusz.
Och, och! kremortartari.
Rozaura.

Nie wysiadaj, rosa pada, wolisz ze mną tamte zostać, trzymaj tylko dobrze moją kotkę — masz ją tamte?

Maciuś.

Ona mnie drapie.

Fulgencyusz.

Panie Filonek! carissime! ratuj mnie!

Filonek.

Gdzież Pan jesteś?

Fulgencyusz.

Ja tego z pewnością oznaczyć nie mogę, bo ja nic nie widzę; ale zdaje się, nawet jest wszelka probabilitas, że ja nie znajduję się ani na drodze, ani téż na żadnym innym przyzwoitym lub wygodnym punkcie.

Filonek.

Zaraz, zaraz, tylko zaświecę moją latarnię.

Fulgencyusz.

Aj! kremortartari! coraz gorzéj! Ex Scylla in Charybdim.

Filonek.

Gdzież Pan jesteś?

Fulgencyusz.

Tu, na prawo, Carissime!

Filonek.

Chwyć się laski — tak — teraz. No! dobrze.

Fulgencyusz.

Bóg zapłać carissime — Bóg zapłać.

(Wychodzą na scenę. Filonek świecąc latarnię. Doktor w szlafroku, przekrzywionéj peruce i szlafmicy, z parasolem złożonym w ręku.)
Filonek.

Tędy, tędy.





SCENA II.
Filonek, Fulgencyusz.
Fulgencyusz.

Była to nocna i bagnista nierówność powierzchni ziemi. Paludosa excavatio terrae.

Filonek.

Simpliciter: rów.

Fulgencyusz.

Aha! rów, wodociąg, aquaeductus rusticus. Coś trochę zabielało się, jam myślałem: jestto marmur, jam chciałem stąpić na onego, a to była woda; jakem teraz pomiarkowałem, szkodliwa omyłka — error detrimentum pariens!

Filonek.

Nic się złego nie stało?

Fulgencyusz.

Zimno mi jest mocno — dnie gorące, nocy chłodne — bardzo niezdrowe czasy! Brrr!..

Filonek.

Może napijesz się trochę rumu?

Fulgencyusz.
Czy ja zażyję — dobrze, daj mi z łaski swojéj dwadzieścia cztery kropel na cukrze, albo na łyżeczce.
Filonek.

Ni cukru ni łyżeczki — ale oto sposób, jak się krople zażywają w podróży.

(Pije z flaszeczki. Doktor jedną ręką podnosi Filonka rękę z latarnią aż do wysokości jego twarzy, drugą trzyma lorynetkę i z bardzo bliska przypatruje się jego piciu.)
Fulgencyusz.

Kremortartari!

Filonek.

Dwadzieścia pięć kropel.

Fulgencyusz (odbierając flaszeczkę i patrząc do latarni.)

Dwadzieścia pięć? A pełna była ta ampułka, haec daguncula?

Filonek.

Pełna.

Fulgencyusz.

Omyliłeś się zatém carissime w rachowaniu, albo téż krople były okropnéj objętości — dimensionis giganteae.

Filonek.

Pijesz? nie?

Fulgencyusz.

Zażyję.

(Napiwszy się zostaje z otwartą gębą.)
Filonek.

Dobre? cóż? (Doktor kiwa głową) Może tęgie cokolwiek?

Fulgencyusz (przyszedłszy do mowy).

Spiritus! ogień! ignis infernalis! palę się ja!

Filonek.
Ależ bo omyłka w rachowaniu kropel nastąpiła niemała.
Fulgencyusz.

Carissime! ręka mi się trzęsie.

Filonek.

Wytrzęsło się więc niechcący.

Fulgencyusz.

Teraz poświeć z łaski swojéj, ja chciałbym usiąść, czy gdzie nie znajdziemy jakiego pniaka dębowego lub cedrowego.

Filonek.

Cedrowego? Hopatra! wyświeciłby świecę nadaremnie, ale oto jest tymczasem sosnowy.

(Idą do pniaka po prawéj stronie.)
Fulgencyusz.

Tak, tak! cedrów tu niema, ale jest sosna, pinus abies vel pinus picea. (siada i zrywa się) Och ów pniaczek ma nierówną powierzchnią et quidem kolącą.

Filonek.

Na ziemi będzie lepiéj.

Fulgencyusz.

Ale wilgoć! humiditas nocturna wielce jest szkodliwa.

Filonek.

Liście suche.

Fulgencyusz.
Liście suche, dobrze mówisz. (siada pod pniakiem) Parasol ja rozłożę, ten mnie od rosy ochroni — tak, tak, bene, optime; ale powiedz mi carissime, czy w tych lasach nie znajdują się źle intencyowane ludy — Briganty? co? direptores, expilatores, latrones?
Filonek.

Nie ma u nas wprawdzie cytrynowych gajów, słowik w Styczniu nie śpiewa, ale zato bezpiecznie o każdéj godzinie przez nasze lasy podróżny jechać może.

Fulgencyusz.

U nas we Włoszech nie tak, jużby dotychczas było pif! paf! Faccia terra! worek albo życie! wole dać worek ja — oczywiście. O la bella Italia! (zasypia mrucząc) O ciel sereno! o bella, bella Italia!





SCENA III.
Filonek, Ludmir, Eugenja, Fulgencyusz (śpiący).
Ludmir.

Panie Filonek.

Filonek.

Co tam?

Ludmir.

Sucho tam, gdzie jesteś?

Filonek.

Bardzo dobre, bardzo piękne miejsce, proszę do siebie.

Ludmir.

Poświećże nam trochę. (Filonek idzie ku nim, Ludmir prowadząc Eugenją) Ostrożnie — gałąź, żeby gdzie usiąść mogła.

Filonek.
Poszukamy, poszukamy — otóż jest drzewo ścięte, wyborna kanapa.
Eugenja.

Nie wiem prawdziwie, jakich wyrazów użyć na podziękowanie za tyle grzeczności.

Ludmir.

Potém, potém podziękowanie, a teraz proszę siadać, (zdejmując płaszcz) mój płaszcz osłoni.

Eugenja.

Wcale nie zimno.

Ludmir.

Jest jednak wilgoć, przynajmniéj nogi okryję.

Filonek.
Zrobię ogień, weselej nam będzie.
(Zbiera gałązki, potém zapala świecę i kładzie przed pniakiem, będącym przed ściętém drzewem.)
Eugenja.

Niemiłe zdarzenie.

Ludmir.

Ja się na nie żalić nie mogę, nie byłbym tyle potrzebnym i nie mógłbym tyle być usłużnym.

Eugenja.

Ach, nim jeszcze do pojazdu wsiadłam, już doznałam uprzejméj opieki, za którą nigdy wdzięczną być nie przestanę.

Ludmir.

Możność i władza opiekowania się słabszemi, jestto nadto wielką przyjemnością, abyśmy mogli za nią dziękczynienie przyjmować.

Filonek.

Otóż i ogień! (siadając po prawéj stronie Eugenji, po lewéj zaś Ludmir) Wszystko dobrze jest i będzie, tylko moja droga panienko, téj chustki przy oczach nie lubię.

Ludmir.

Jeżeli w ciągu téj naszéj krótkiéj podróży potrafiliśmy przekonać o naszych dobrych chęciach i życzeniach — jeżeli chcesz Panno Eugenjo dziękować za opiekę, daj jéj większe pole, zwierz nam przyczynę tych łez nieustających.

Filonek.

Już się o to pytałem, bo te oczy nie do łez stworzone — i Bóg widzi, nie przez ciekawość, moje drogie dziecię, wiek nasz godzien zaufania.

Eugenja.

Wiem, że na niém stracić nie mogę ale cóż pomożecie?

Ludmir.

Kto wie?

Filonek.

Jakto młodzież łatwo rozpacza! niema więc ratunku twojemu nieszczęściu? niema? niechże się o tém przekonam, bo na honor, wierzyć nie mogę.

Eugenja.

Gdzież jest Doktor Fulgencyusz?

Filonek.

Po dwudziestu czterech kroplach rozgrzewających zasnął pod cedrowym pniakiem.

Eugenja.

Śpi jeszcze?

Ludmir.
Cóż nam do Doktora?
Filonek (zaświeciwszy w oczy Doktorowi).

Spi po polsku i po łacinie.

Ludmir.

Cóż to nas obchodzić może?

Eugenja.

Ach wiele, bardzo wiele — on to jest przyczyną łez moich.

Ludmir.

On?

Filonek.

Doktor?

Eugenja.

Tak, nieinaczéj!

Filonek.

Dlaczegóż go z rowu wyciągnąłem?

Ludmir.

Słuchajmy!

Eugenja.

O moim ojczymie, który kazał mi do siebie do Torunia przyjechać, to tylko mogę powiedzieć z pewnością, że chce pozbyć się mnie jak najprędzéj.

Filonek.

A matka?

Eugenja.

Téj nie mam.

Ludmir.

Ojczym jest człowiekiem niegodziwym.

Eugenja.

Jest więc znanym...

Ludmir.
Nie, ale zgaduję.
Eugenja.

Z całego Boskiego stworzenia siebie najwięcéj kocha.

Filonek.

Ale nasz sinior dottore?

Eugenja.

Temu przyrzekł rękę moją.

Ludmir.

Nic z tego nie będzie.

Eugenja.

I tak ułożył, abyśmy tę podróż razem odbyli; przykazał mi oraz, bym się starała podobać nieznającemu mnie dotąd Fulgencyuszowi, od niego bowiem los mój zawisł.

Filonek.

A Doktor nie wie, że jedzie ze swoją narzeczoną?

Eugenja.

Nie wie — ojczym surowo nakazał milczeć w tym względzie, gdyż chce, abym mu się podobała, a powiada, że mężczyznom zwykle łatwiéj to się podoba, czego otrzymać nie mają pewności — tak mój ojczym powiada.

Ludmir.

Sześciu doktorów wprzód zastrzelę, nim dozwolę takiéj niegodziwości.

Filonek.

Hopatra! za gorącyś mój Panie jak widzę — ni twój wiek, ni twój stan takiéj mowy dozwala.

Eugenja.
Otóż tego lękałam się najwięcéj.
Filonek.

Nie lękaj się niczego, pomyślemy i poradzimy. Ojczym zapewne uparty?

Eugenja.

Gdzie idzie o własny interes.

Filonek.

Nie zerwie przyrzeczenia?

Eugenja.

Wątpię, bo jest wielkim i dawnym przyjacielem Doktora.

Filonek.

Zatém Doktora zmusić trzeba, to jest zmusić sztuką do zerwania układu, a na to mamy tysiąc sposobów i czasu dość.

Ludmir.

Tak jest, połączymy nasze siły na zniweczenie zamiaru, który już wycisnął łez tyle; nie, nie — im więcéj poznaję cię Eugenjo, tém mocniéj powtarzam: nic z tego nie będzie, być nie może.

Filonek.

Oho Panie Orgonie! jakto tłómaczyć?

Ludmir.

Na cóż mam kryć się dłużej, poznaliśmy się już tyle, że sobie zaufać możemy — nie jestem kupcem, ni téż Orgon imię moje — jestem...

Eugenja.

Pułkownik Ludmir.

Ludmir.
Poznałaś mnie?
Eugenja.

Poznałam, lubo tylko z widzenia znaliśmy się trochę.

Ludmir.

Z widzenia, ale nie trochę.

Eugenja.

Szanując tajemnicę, milczałam.

Filonek.

Coraz lepiéj! nic jednak nie rozumiem.

Ludmir.

Trzeba więc zacząć z początku.

Filonek.

Sposób nie najkrótszy, ale najjaśniejszy.

Ludmir.

Przed dwoma tygodniami, zagrzany nieco sprzeczką i winem, zrobiłem zakład z Inspektorem komor celnych o 500 czerwonych złotych, że za takąż samą kwotę przewiozę towarów z Warszawy do Torunia — termin do czterech tygodni, dwa już minęło. Wszystkie dotąd przezemnie użyte sposoby zostały naprzód odkryte i już kilka razy od granicy wracać byłem przymuszony.

Filonek.

Gdzież są te towary?

Ludmir.

One mnie czynią tak grubym.

Filonek.
W saméj rzeczy dobrze jesteś ubrany, trudno zgadnąć, ale to ci Ichmościowie na komorach lepszy wzrok mają odemnie a węch nie do uwierzenia!
Ludmir.

Zawsze naprzód wyprawiam mojego Józefa, który Frontyn prawdziwy, nieoceniony do podobnych zleceń, stara się wywiedzieć o wszystkiém.

Filonek.

Ale nie ubliżając wynalazczemu genjuszowi Pana mego, czyli jego Frontyna, można było coś nowego wymyśleć.

Ludmir.

Prawda, ale nie było czasu, bo tu druga okoliczność i daleko ważniejsza łączy się z pierwszą. Eugenjo! nie potrzebuję ci mówić, coś pewnie z moich ócz dawno wyczytała, ile zajęłaś myśl i serce moje — dawno już pragnąłem zbliżyć się do ciebie, ale różne stosunki... jakieś względy nie dozwalały mi tego uczynić.

Filonek.

A może i straż oczów zazdrosnych.

Ludmir.

Krótko mówiąc, musiałem pierwéj zerwać dawniejsze związki — a kiedy nareszcie udało mi się odzyskać wolność, kiedy myślę tylko nad sposobem, jakby naszą znajomość ulotną w ściślejszą przemienić, dowiaduję się, że wyjeżdżasz do Torunia.

Eugenja.

Nie byłabym szczerą, gdybym przeczyła, że zrozumiałam wejrzenia i zgadywałam uczucia, które...

Ludmir.
Które podzielasz, wszak tak? — powiedz droga Eugenjo!
Eugenja.

Ależ... proszę...

Filonek.

Proszę czasu, bardzo sprawiedliwie — ale cóż daléj?

Ludmir.

Daléj? — przebieram się i jadę, mniéj już dbając o zakład, zwłaszcza iż straciłem nadzieje, by wypadł dla mnie pomyślnie.

Filonek.

Gdzież jest ów Frontyn?

Ludmir.

Na komorze, tam ma brata i przez niego zaciąga potrzebnych wiadomości; ma wyjechać naprzeciwko nas i tylko co go nie widać.

Filonek.

Wydrzeć staremu młodą narzeczoną, przemknąć pod nos celnikom towarów za 500 dukatów — zadanie trochę przytrudne.

Ludmir.

Eugenji nie odstąpię — przejadę za granicę i tam z Doktorem rozmawiać się będę.

Filonek.

Piękna Eugenja powinna być uradowana.

Eugenja.

Ja? z czego?

Filonek.

Że odbiera niezaprzeczone dowody miłości bez granic.

Eugenja.
Niezaprzeczone dowody?
Ludmir.

Jeszcze ich nie dałem.

Filonek.

Owszem, owszem, bo tylko zakochany i to mocno zakochany może tak działać; co Pan chcesz z Doktorem mówić za granicą? wyzwać go może? piękny sposób ujęcia ojczyma.

Ludmir.

Jest Bóg zakochanych.

Filonek.

Szalonych raczéj mój Panie, ale ten Bóg często drzymie.

(Słychać klaśnięcie w ręce.)
Ludmir.

Otóż mój Józef.

Filonek.

Ów Emissaryusz dowcipny.

Ludmir.

Tak jest.

(Klaszcze w ręce.)
Filonek.

Trzeba koniecznie naprzód cały plan działania ułożyć.





SCENA IV.
Ciż sami, Józef.
Ludmir.

Cóż nowego?

Józef (spoglądając na Filonka).
Tak... dalece...
Ludmir.

Mów śmiało.

Józef.

Panie, nie dobrze.

Ludmir.

Nie dobrze?

Józef.

Wszystko wiedzą.

Ludmir.

Jakto wszystko.

Józef.

Wiedzą, że Pułkownik Ludmir jedzie tym Dyliżansem, że ma z sobą zakazane towary.

Ludmir.

Wszak mówiłem, że jestem pod niemrugliwém okiem szpiegów, ale to niweczy zakład; cały świat nie będzie pod dozorem, zatém chociażby mnie strzeżono i schwytano, przez to nie dowiodą pilności strażników i niepodobieństwa przemycania, a o to właśnie była nasza sprzeczka.

Filonek.

W saméj rzeczy inspektor, chcąc wygrać zakład, powinien był milczeć. Ale szkodaby darować mu 500 dukatów.

Ludmir.

Kiedy nie zapłacę.

Filonek.

Ale i nie wezmę.

Józef.

Prawda, wielka szkoda.

Filonek (p. k. m.).
Paszport na imię Orgona.
Józef.

Co to znaczy! kiedy mają rozkaz, czy będzie jaki Ludmir czy nie, cały ładunek i wszystkich podróżnych przetrząsać jak najściśléj.

Filonek.

Ale jak znajdą Ludmira, wtenczas nie będą mieli potrzeby napastować innych podróżnych.

Józef.

Zapewne, tak się zdaje.

Filonek.

Hm! hm!

(Wpada w zamyślenie.)
Józef.

Pan Inspektor zostawił także rozkaz, aby w przypadku schwytania kogobądź na uczynku, ten został przytrzymany aż do jego przyjazdu.

Ludmir.

Zatrzymać kazał? chce tryumfu ze swego zwycięztwa.

Józef.

Niech Pan wraca.

Ludmir.

Otóż na złość jadę, niech się co chce dzieje, jadę — śmiałość przed szczęściem jak szczęście przed chwałą! jadę... jeżeli tylko... (spoglądając) milczysz Eugenjo?

Eugenja.

Cóż mam mówić?

Ludmir.
Jeżeli mi wolno mieć trochę, trochę nadziei.
Eugenja.

Tak drogiego skarbu pozbawiać, byłoby okrucieństwem.

Ludmir.

Jadę, jadę! gdyby i cały szwadron Inspektorów stał przedemną.

Filonek.

Może na koniu z pałaszem w ręku? ale powoli, tylko powoli; pomyślmy jakby w pole wyprowadzić... bo i zakład nie fraszka — naprzykład gdybym ja udawał wojskowego... a potrafię na honor... złaję zaraz celnika, szturknę strażnika...

Ludmir.

Ale na co?

Filonek.

Mnie obstąpią, mną się zajmą a Pana przepuszczą... tylko prawda... mogą mnie poznać, niedawno jechałem tędy.

Ludmir.

Ha! co za myśl szczęśliwa ztąd się wywija — Doktor niech będzie Pułkownikiem.

Filonek.

Jakże?

Ludmir.

Przemienimy paszporta.

Filonek.

Ale jeżeli Doktor osobiście nie jest znany, to sława jego peruki pewnie aż pod Toruń sięga.

Ludmir.
Zatém i perukę odmienimy.
Filonek.

Dobrze, i jeżeli Doktor zostanie Orgonem — Pułkownik Ludmir musi zostać Doktorem Fulgencyuszem.

Ludmir.

Wybornie, teraz do dzieła.

Filonek.

Proszę mi dać swój paszport, Doktora musi być w jego fraku w pojeździe.

Ludmir.

Oto jest mój!

(Filonek odchodzi.)




SCENA V.
Ludmir, Eugenja, Józef, Fulgencyusz (śpiący).
Ludmir.

Józefie! dziesięć dukatów za perukę Doktora.

Józef.

Samby ją sprzedał za te pieniądze, ale trzeba rozpoznać położenie nieprzyjaciela.

(Idzie z latarnią na palcach.)
Eugenja.

Bardzo śmiałe przedsięwzięcie.

Ludmir.

Bez śmiałości możnaż czego dokazać?

Eugenja.
Jak się rzecz odkryje, wstydzić się będziemy.
Ludmir.

Śmiać się będą to prawda, ale nic nie stracimy, nie pogorszymy naszego położenia; ale chociaż mi się nie udała sztuczka na komorze, jeszcze przez to Eugenja nie zostanie żoną téj exotycznéj karykatury.

Józef.

Położenie nieprzyjaciela na bakier, loki nad nosem, harbejtel nad uchem; zdjąć łatwo, ale inną założyć teraz nie można.





SCENA VI.
Ciż sami, Filonek.
Filonek.

Wszystko już zrobione, paszport Orgona w pularesie Fulgencyusza. Ha! młoda żona! poczekaj!

Ludmir.

Ale peruki, peruki!

Józef.

Trzeba czekać, aż kiedy budzić go będziemy.

Filonek.

Zatém budzić, bo koło już przywiezione.

Józef.

A ja potém co mam robić?

Ludmir.
Aj prawda — ty jedź jak najprędzéj i przez swojego brata denuncyuj Pułkownika Ludmira, że jedzie pod imieniem Orgona, do czego przyłączysz opis Doktora, tak, jak będzie w mojéj peruce.
Józef.

Rozumiem, rozumiem; teraz proszę Pana o perukę; (do Filonka) ja zdejmę zręcznie a Pan w tenże sam moment, niby budząc do dalszéj podróży, wciśniesz tę na głowę. (do Pułkownika) Pan zaś niech nam świeci, ale nie w oczy.

Filonek.

Nie mogła przyjść myśl szczęśliwsza, bo jeżeli pierwszy krok nam się powiedzie, to i dalsze przez niego ułatwione będą. Już Doktor pod moją opieką. Ha! młoda żona!..

Konduktor (za sceną).

Wszystko gotowe, Panie! Panowie!

Filonek.

Daléj do dzieła!

(Józef zdjął perukę a Filonek wkładając inną czarną z krymką czerwoną, którą miał Ludmir:)

Doktorze! doktorze!

Ludmir (do Józefa).

Ruszaj a żwawo!

Fulgencyusz.

Subuto! subito! A co? jeszcze nie skonał?

Filonek.

Jakże śpisz twardo?

Fulgencyusz.

Gdzie jestem ja?

Filonek.

Pojazd naprawiony, siadajmy!

Fulgencyusz.
A wiem, wiem — tak, tak, pojazd naprawiony... bene, optime — ale gdzież jest?
Filonek.

Proszę z nami.

Fulgencyusz.

O nieoszacowany człowieku ty — ja muszę ci bardzo dziękować za twoją grzeczność i troskliwość o mnie; pozwól światła — noc ciemna — obscuritas totalis!

(Idą w głąb, trąbka daje się słyszeć i trwa jeszcze po spuszczeniu zasłony.)
Koniec aktu II.
AKT III.

(Po prawéj stronie aktorów dom komory celnéj — po lewéj kawiarnia — w głębi rogatka, przy któréj Dyliżans, niby staje z podniesieniem zasłony — trąbkę pocztarską słychać cokolwiek przed, aż do zupełnego podniesienia zasłony — na przodzie po prawéj stolik i krzesło, jako i przed kawiarnią.)


SCENA I.
Fulgencyusz, Ludmir, Filonek, Eugenja, Rozaura, Maciuś, Łapeńko, Trzymałkiewicz, Strażnicy.
Kilka głosów z karety.

Otwórz, proszę otworzyć.

Rozaura.

Nie wyskoczyła kotka, nie — znam jéj tamte przywiązanie.

Ludmir.

Proszę się usunąć.

Fulgencyusz.

Noga! kremortartari!

(Ludmir i Eugenja wysiadają.)
Rozaura.
Wyrzuciliście ją przez okno, okrutni ludzie.
Filonek.

Kotko luba, kotko droga, gdzie jesteś?

Fulgencyusz (wysiadając).

Pewnie nie ja kotkę wyrzuciłem, lubo moje kolana zostały najmocniéj uszkodzone.

(Maciuś wysiada.)
Ludmir.

Bogu dzięki, odetchnąć można.

Fulgencyusz.

Cóż znaczył jego traktat? traktat próżne słowo: vox, vox, praetereaque nihil — tak, tak, nihil; ja jestem zgnieciony, zmięty, stłuczony — debilitatus, omniumque membrorum impos.

Maciuś (do Filonka na stronie).

Kotek zjadł mi placuszek, kotek mnie zadrapnął, kotek poszedł przez okno, ale cicho! sza!

Filonek.

Proszę, co za dowcip!

Maciuś.

Ba, mnie w to graj.

Rozaura (z karety).

Ale gdzież jest mój trzewik, bez trzewika przecie nie wysiędę. Panie Filonek! Maciusiu! Doktorze! poszukajcie koło tamto karety — och mój Boże! jakże teraz mężczyzni niegrzeczni, płeć piękna musi żebrać tamte usługi.

Ludmir.
Pewnie ktoś na pamiątkę uniósł kształtny trzewiczek.
Rozaura.

Dam mu inny, niech ten odda.

Filonek.

Hopatra! jest zguba, ale gdzie! proszę patrzyć, wygląda z za kamizelki adolescenta.

Rozaura.

Aj figlarzu, figlarzu! daj go tu zaraz!

Maciuś.

Dalipan, nic o tém nie wiedziałem.

Filonek.

Jakimże przypadkiem?

Maciuś.

Przypadkiem? nie przypadkiem, bo Pani całą noc nogi trzymała na moim brzuchu.

Fulgencyusz.

A na mnie całym ciężarem korpusu, totius corporis pondere, spoczywała niemiłym sposobem — o nie dobra podróż! dopóki ja żyć będę, ja nie pojadę Dyliżansem nigdy!

Rozaura.

Nie mogłam spokojnie siedzieć, kiedy mnie dławił tamte dym z fajki Jegomości — musiałam się odwracać.

Fulgencyusz.
Tak, odwracać chrapiąc na ramię moje, dotąd go ja nie jestem władny, uszkodzony jestem ja — rzecz niesłychana! i prawa milczą w takim razie, o zgrozo! o indignissima indifferentia!
Rozaura.

Chodź Maciusiu na tamte kawę, chodź chłopczyno.

(Daje mu policzek lekki.)
Maciuś (całując ją w rękę).

Dobrze nam było.

Rozaura.

Chodź, chodź figlarzu.

(Rozaura i Maciuś wchodzą do kawiarni.)
Fulgencyusz (do służącego).

Przyjacielu! daj mi tu na ten stolik kawy, tylko gorącéj. (do siebie) Diavoli mnie wnieśli do owego ciasnego pudła — ja byłbym się i żony odrzekłem. (siadając) Czy mnie tu diavoli wnieśli!

(Pije kawę, rozmawiając z samym sobą i gestykulując czasem.)




SCENA II.
Fulgencyusz (przy stoliku), Ludmir, Filonek, Eugenja (rozmawiają przy kawiarni), Pytalski, Trzymałkiewicz, Łapeńko (w głębi po prawéj stronie).
Pytalski (wskazując na Doktora).

Otóż to jest nasz ptaszek — opis wszelkiéj rzetelności, nagroda przyrzeczona w naszéj kieszeni.

Łapeńko.

Czy mam posłać do Wgo Inspektora?

Pytalski.
Poślij Wać Pan Panie Łapeńko z wszelką pilnością a WPan Panie Trzymałkiewicz z wszelką ostrożnością miej na oku tego Jegomości.
Trzymałkiewicz.

Weźmy się do niego.

Pytalski.

Nie, nie, uprzątnijmy się pierwéj z tymi Panami — będziemy mieć wolniejsze ręce i sposobność zapobieżenia wszelkiéj przebiegłości.

Łapeńko.

Nam się nie wyśliźnie.

Trzymałkiewicz.

Choćby był piskorzem.

(Łapeńko odchodzi i wkrótce wraca.)
Pytalski (zbliżając się do Ludmira).

Upraszam z wszelką uprzejmością o wyjaśnienie paszportów. (Ludmir, Filonek, Eugenja oddają paszporta.) Czy Panowie i Panie nie jesteście w posiadłości jakich rzeczy lub towarów wszelkiéj opłacie pieniężnéj podlegających?

Eugenja.

Ja nic nie mam.

Pytalski.

Przepraszam.

Eugenja.

Jakto?

Pytalski.

Masz Pani piękności wiele, ale ta cła nie płaci, ha, he, he! — a Panowie? może co z jedwabnych towarów, sukna, co? tytuniu, co?

Filonek.
Nic nie mam przy sobie, a wszystko zawsze w drogę biorę.
Pytalski (śmiejąc się).

Pan zawsze wesołości hołdujesz, mam honor znać — Pan Filonek, wszak tak?

Filonek.

Na usługi.

Ludmir.

Ja także nic nie wiozę z sobą zakazanego, ale jeżeli jesteś ludzki mój Panie, (postępując na przód sceny) każ przetrząść moje rzeczy jak najprędzéj, bo mnie czekają o dziesiątej na consilium, a chory czasem czekać nie chce.

Pytalski.

Zaraz, zaraz, zobaczymy z wszelką uprzejmością.

(Przegląda paszporta.)
Eugenja (siadając przy stoliku w głębi).

Truchleję.

Filonek.

Niepotrzebnie.

Eugenja.

Oni go poznają.

Filonek.

Kiedy nie znają.

Eugenja.

Domyślą się.

Filonek.

Nie wszyscy sercem patrzą moja Pani.

Pytalski (kłaniając się Ludmirowi).

Jest to dla mnie wszelaką zaszczytnością honoru a razem i pomyślném szczęściem oglądać w zakresie naszego obwodu tak sławnie wysławionego Doktora lekarza, żadnéj Pan od nas nie doznasz przeszkadzającéj trudności, zwłaszcza, żeśmy znaleźć umieli pewnego Pana, którego od dwóch tygodni szukaliśmy w każdéj podróżującéj osobistości.

Ludmir.

Bene, optime.

Pytalski.

Paszporta przyszlę przez Dyliżans, który wątpię, aby przed godziną czasu ułatwił swoje okoliczności, a Pan Doktor wyświadczy mi uprzejmą grzeczność, ale raczéj łaskawość dobrodziejstwa i przyjmie mój pojazd, którym z miasta w téj chwili godziny przyjechawszy, stanąłem.

Ludmir.

Dziękuję, bardzo dziękuję, ale chciałbym nie rozłączyć się z tą panienką, która mojéj opiece została powierzoną.

Pytalski.

Niema trudności! może razem jechać w podróż — żadną przeszkodą nikt przeszkadzać nie będzie; śmiem tylko, może zbytnią śmiałością ośmielony, upraszać najpokorniéj, abyś Pan Doktor raczył odwiedzić w mieście moją małżonkę w chorowitości zaległą.

Ludmir.

I owszem i owszem, milo mi będzie wywdzięczyć się za uprzejmość jego.

Pytalski.

Odprowadź Panie Łapeńko Pana Doktora do karjolki mojéj. (ciszéj) Panie Trzymałkiewicz, nie odstępuj Pułkownika. (do Doktora) Paszporta konduktor wręcznie odbierze — całuję nózie, sługa pokorny.

(Odchodzi.)




SCENA III.
Fulgencyusz, Ludmir, Filonek, Eugenja, Łapeńko, Trzymałkiewicz, Mytnik.
Ludmir.

Panno Eugenjo, proszę z sobą. Panie Filonek do zobaczenia pod złotą gwiazdą.

Eugenja.

Oddycham przecie.

Filonek.

Szczęśliwéj podróży!

Łapeńko (z Trzymałkiewiczem i Mytnikiem zastępując drogę).

Za wysokiém pozwoleniem.

Eugenja.

Ach!

Ludmir.

Czegóż Panowie chcecie? przejrzeć kieszenie? proszę, proszę, tylko prędko, chory czekać nie lubi.

Łapeńko.

Nie o to idzie, znamy winne uszanowanie — chcielibyśmy tylko korzystać z rady tak sławnego Doktora.

Ludmir (na stronie).

Tam do kata. (występując naprzód z Filonkiem, Eugenja wraca w głąb) Cóż ja im powiem?

Filonek.

Udawaj Doktora, niema sposobu.

Ludmir.
A ja nie mam wyobrażenia.
Filonek.

Będę ci pomagał, ja się trochę rozumiem.

Ludmir (do Łapeńka).

Jakaż słabość?

Łapeńko.

Cierpię ból gwałtowny od ucha aż do brody.

Ludmir.

Aż do brody? proszę!

Filonek (do Ludmira).

Nie trzeba się dziwić, ale raczéj wszystko zgadywać.

Łapeńko.

Ani spać, ani jeść, ani pić.

Ludmir.

Ani jeść? hm, hm.

Łapeńko.

Nic zupełnie.

Ludmir.

Ani pić? hm, hm.

Łapeńko.

Żeby kapkę.

Ludmir.

Hm, hm, uszy zimne?

Filonek.

Ależ to nie koń panie kawalerzysto — puls pomacaj.

Łapeńko (macając sobie uszy).

Jak ogień.

Ludmir (bierze za rękę Łapeńka, Doktor zaczyna uważać).
Boli? co?
Łapeńko.

Okropnie.

Ludmir.

Strzyka? jak?

Łapeńko.

Nieustannie.

Ludmir.

To dobrze.

Fulgencyusz (na stronie).

Ja nic nie wiedziałem, że ja z kolegą podróżowałem — nie należy mu przeszkadzać.

Ludmir (do Filonka na stronie).

Cóż mu kazać?

Filonek.

Ząb wyrwać.

Ludmir.

Trzeba mój Panie ząb wyrwać a będziesz pewnie zdrów.

Łapeńko.

Nie mam już żadnego z téj strony.

Ludmir (spoglądając na Filonka).

Żadnego?

(Doktor uśmiecha się i kiwa głową.)
Filonek.

Nakaż mu jaką homeopatyczną kuracyę.

Ludmir.

Weźmiesz Wać Pan kroplę terpentyny.

Fulgencyusz (na stronie).

Terpentyny!

Łapeńko.
Kroplę, rozumiem.
Ludmir.

Tę kroplę wpuścisz do dziesięciu garncy wody.

Fulgencyusz (na stronie).

Homeopatyka, he, he he! (śmieje się) Nie zaszkodzi, nie pomoże.

Ludmir.

Tę wodę podzielisz na trzy tysiące części i jedną dziesiątą część téj części co godzina będziesz zażywał. Nic nie jeść, nic nie pić przez dwadzieścia cztery godzin, potém dopiero rozpocząć kuracyą.

Fulgencyusz (wzruszając głową na stronie).
Domine Collega! Domine Collega!
(Przypatruje mu się przez szkło.)
Łapeńko (chcąc dać pieniądze Ludmirowi).

Niech Pan będzie łaskaw.

(Ludmir nie przyjmuje.)
Fulgencyusz (na stronie).

Non accepit — stupidus nequam!

(Ludmir chce odchodzić — Trzymałkiewicz zastępuje drogę.)
Trzymałkiewicz (chrapliwie).

I ja prosiłbym łaski pańskiéj.

Ludmir (na stronie).

Jeszcze! (głośno) Cóż takiego? Chrypka? co?

Trzymałkiewicz.

Zgadłeś Wielmożny Doktorze — chrypka, oddech ciężki, (wskazując na piersi) tu boli i kole czasem.

Ludmir.
Hm, hm!
Fulgencyusz (mówi na stronie, a Ludmir z Filonkiem zdają się naradzać).

Płuca będą zaatakowane... jeżeli puls... (wstaje, potém siada) nie uchodzi — ale... (przypatrując się Trzymałkiewiczowi) zdaje się, tak, tak! (jakby receptę dyktował, do siebie) Radicis graminis, unciam unam — Radicis altec unciam semis... tak, tak... floris sambuci drachmas tres... tak, tak... do łóżka, a w przypadku...

Ludmir.

To jest...

Fulgencyusz (na stronie ironicznie).

Naprzykład?

Ludmir (postrzegłszy, że Doktor słucha).

Jest... już ja wiem co... dzisiaj nic nie robić, tylko ścisła dyeta — dzisiaj nic, powtarzam, a jutro można zażyć łyżkę stołową rumbarbarowego proszku.

Fulgencyusz (podskakując na krześle).

Kremortartari, co słyszę!

Trzymałkiewicz.

Mam wielkie pragnienie.

Filonek.

Prawdziwy strainik.

Trzymałkiewicz.

Nie wiem co pić za napój ordynaryjny?

Ludmir (spoglądając na Filonka).

Hm, hm, za napój ordynaryjny pić można...

Filonek (poddając).

Salep...

Ludmir.
Jalapę, tak, tak, jalapę.
Fulgencyusz (wyciągając ręce do nieba).

Santo Antonio di Padova! jalapę za napój ordynaryjny — to być nie może. (wstając) Ja protestuję! (do Ludmira) Co Pan robisz!

(Filonek przechodzi na prawą stronę Doktora.)
Ludmir.

Proszę się nie mieszać.

Fulgencyusz.

Ja nie pozwalam.

Filonek.

Zastanów się...

Fulgencyusz.

To jest zabójstwo, morderstwo!

Ludmir (chcąc go zakrzyczeć).

To jest obelga, ja tego nie zniosę.

Filonek (podobnie razem z Ludmirem).

Na co téj kłótni? każdy dla siebie.

Fulgencyusz.

Horribile homicidium!

Filonek.

Ale nie krzycz tak mocno.

Fulgencyusz.

Ja Doktor Fulgencyusz.

Ludmir (razem z nim jeszcze głośniéj).

Nie krzycz mój Panie!

Fulgencyusz.

Komissyą sprowadzę.

Filonek.
Co za upor!..
Ludmir.

Do stu piorunów!

(Wstrząsa rękę Doktora.)
Fulgencyusz.

Aj!

(Filonek w głębi stara się zwrócić uwagę strażników.)
Ludmir.

Patrz!

(Tyłem obrócony do strażników pokazuje krucicę.)
Fulgencyusz.

Co! Co?

Ludmir (wskazując oczyma).

Tu, tu, patrz!

Fulgencyusz (nachylając się z lorynetką aż do samego pistoletu).

Quid hoc est?

Ludmir.

Jeszcze jedno słowo a śmierć!

Fulgencyusz (wygiąwszy się w tył tak, aby wyszedł z linii pistoleta, cofa się aż do swojego miejsca i siadając:)

Kremortartari.

Ludmir.

Dotrzymam słowa.

Fulgencyusz (na stronie).

Dominus Collega jest nieco trochę gwałtowny. (dostaje perspektywki i przez nią przypatrując się Ludmirowi) Non nihil impetuosus atque cholericus. Na consilium z nim nigdy ja nie będę, to jest rzecz pewna, impetuosus... nie będę ja, nie...

(Tymczasem Mytnik rozmawiał z Ludmirem.)
Mytnik.
Tak jest, łupanie gwałtowne.
Filonek (do Ludmira).

Kończ Pan prędko.

Ludmir.

Teraz milczeć będzie, ale co temu radzić?

Filonek.

Wizykatorye... pijawki, tylko prędko.

Ludmir.

Postaw Wać Pan sobie trzy wizykatorye.

Fulgencyusz.

Mnie się zdaje...

Ludmir (surowo).

Co?

Fulgencyusz.

Nic, nic, ani słowa. (do siebie) Silentium! silentium!

Ludmir.

Ale to aż jutro.

Mytnik.

Gdzie te wizykatorye postawić?

Ludmir.

Gdzie? na łytkach i kolanach.

Fulgencyusz.

Kolanach?

Ludmir (surowo).

Hm!

Fulgencyusz.

Nic, nic, ani słowa. (do siebie) Morderca! exsecrabilis carnifex!

Mytnik.
A potém?
Ludmir (zniecierpliwiony).

Potém każ się trepanizować.

Fulgencyusz (zrywając się).

Trepanizować! to szyderstwo!

Ludmir (postępując krok ku niemu).

Proszę siedzieć.

Fulgencyusz (siadłszy).

Factum est.

Ludmir.

Bądźcie zdrowi moi Panowie, czas nagli, kuracyą aż jutro rozpocząć, powtarzam i nakazuję — służę Pani, pojazd jest?

Łapeńko.

Jest Panie za rogatką, proszę za mną.

(Ludmir podaje rękę Eugenji i oddala się śród niskich ukłonów strażników — Filonek wchodzi do domu komory.)




SCENA IV.
Fulgencyusz (sam — patrzy, czy już Ludmir daleko, potém wracając:)

A to diawel nie człowiek! udaje lekarza, o profanatio artis! tak, tak, znieważa świętość sztuki. A jaki impetuosus! słyszał kto co podobnego, aby Doktor na Doktora wymierzył pistolet! czyliż niema między niemi chorego? kazał pić temu Jalapę za napój ordynaryjny — kremortartari! to jest wyraźnie na życie nastawać, zginie strażnik jak mucha; temu znowu... a to rzecz niesłychana — res omni memoria inaudita! Ja muszę ich przestrzedz, sumienie tak każe. Hej! panowie, panowie! słuchajcie mnie!





SCENA V.
Fulgencyusz, Pytalski, Łapeńko, Trzymałkiewicz.
Fulgencyusz.

Moi Panowie, wielkie wam grozi niebezpieczeństwo! poginiecie, pomrzecie, jeżeli słuchać będziecie ordynacyi tego szarlatana.

Pytalski.

Doktora?

Fulgencyusz.

On Doktor? ha, ha, ha! nawet nie konował, ja ręczę.

Pytalski.

Nie konował, Doktor Fulgencyusz.

Fulgencyusz.

Fulgencyusz?

Pytalski.

Wszakże to był Doktor Fulgencyusz.

Fulgencyusz.

On, on? ten, ten?

Pytalski.

Pewnie że nie ja, ani téż Jegomość Dobrodziej.

Fulgencyusz (dumnie).

Fulgencyus Augustus, doctor medicinae, solus et unicus hujus nominis, jestem ja.

(Śmiech powszechny.)
Pytalski.
Nie dośćże jednéj przybranéj mianowitości, jeszcze i do nabycia drugiéj oświadczasz Pan nowe pożądliwości.
Fulgencyusz.

Nie rozumiem ja.

Pytalski.

Mnie więcéj nie wolno do jawności słów przyprowadzać. Pan Orgon zostaje dla nas Orgonem.

Fulgencyusz.

Orgon? kto Orgon?

Pytalski.

Jego osobistość.

Fulgencyusz.

Ej, kremortartari! Pan jesteś mente captus. (Dobywa paszport.)

Pytalski.

Wszelkich obelgliwości wstrzymać się, pokornie upraszam.

Fulgencyusz (rozkładając paszport).

Oto proszę, co, co, jak?

Pytalski (ironicznie).

Cóż tam za nowość? (śmiech strażników) Doktor? Co?

Fulgencyusz.

Kasper Orgon? quid hoc est? Jakieś oszukaństwo!

Pytalski.

Wszelakie przebiegłe dowcipności byłyby za późne niewczesności, zatém prosimy o oddanie nam w ręce 1) szal czarny tyftykowy gładki; 2) szal turkusowy w palmy; 3) blondyn dwie sztuczek.

Fulgencyusz.
Quarto, idź WPan do diawła!
Pytalski.

Co, jeszcze słowne niegrzeczności?

Łapeńko.

Na co czasu tracić.

Fulgencyusz.

Poszaleli! nacom ja tu jechałem! nacom ja tu jechałem!

Pytalski.

Jesteśmy upoważnieni przejrzeć z wszelką uprzejmością kieszeń objętości i do udowodnienia rzetelności pisma nam podanego.

Łapeńko.

Za pozwoleniem.

Trzymałkiewicz.

Niech to Pana nie uraża.

(Przystępują do jego kieszeń i dostają następnie różne rzeczy.)
Fulgencyusz.

Stupefactus sum.

Pytalski.

Co to jest?

Fulgencyusz.

Wszak widać, spiritus cornum cervi.

Pytalski.

A to?

Fulgencyusz.

Pitalski — co się ze mną dzieje!

Pytalski.

Ten pakiet?

Fulgencyusz.
Flos sambuci, vulgo bez. Jakaś perfidia!
Pytalski.

A ten?

Fulgencyusz.

Flos comomillae, vulgo rumianek. Czy mnie tu diawli wnieśli.

Pytalski.

Same aptykowości.

Fulgencyusz.

Ach!

Łapeńko.

Aha!

Fulgencyusz.

Cóż Aha? łechtawki, nic więcéj.

Łapeńko.

Łechtawki? co to jest? proszę pokazać.

Fulgencyusz.

Co Wać Pan szydzisz, najwięksi ludzie byli łechtliwi.

Pytalski.

To figle, figle przebiegłości. Pan masz towary zakazane, my jesteśmy o nich we wszelkiéj wiadomości, my znaleźć musimy.

Fulgencyusz.

Niecierpliwość mnie porywa.

Pytalski.

I mnie także, proszę z sobą — poszukamy, znajdziemy, a tymczasem jesteś Pan aresztem pozbawion wolności.

Fulgencyusz.
Jakto? co to?
Pytalski.

Z rozkazu zwierzchności jesteś Pan aresztowany.

Fulgencyusz (przestraszony).

Aresztowany! uwięziony ja? incarceratus?

Pytalski.

Proszę z sobą.

Fulgencyusz (na stronie).

I boję się ja i gniewam się ja. (odchodząc) Pocom ja do tego Dyliżansu właziłem!





SCENA VI.
Filonek (sam).

Pierwszy akt skończony szczęśliwie, zakład wygrany — Pułkownik już w Toruniu, ale daléj... daléj? smarzę głowę jak pączek i wszystko daremnie; trzeba koniecznie zniewolić Doktora do prędkiego powrotu, ale jak? musi być niekontent ze swojéj podróży — żeby jeszcze jakie przeciwności, możeby wyrzekł się małżeństwa pod tak złowieszczemi znakami rozpoczętego — nie, nie. Eugenja nie będzie twoją Senior Dottore! pomagać zakochanym jest moim żywiołem.





SCENA VII.
Filonek, Pytalski, Łapeńko, Trzymałkiewicz, kilku strażników.
Pytalski (wybiegając, za nim drudzy).

Prędko, prędko jest może w innéj osobie. Panie Świderkiewicz do rogatki! Panie Kasper do Dyliżansu! Panie Trzymałkiewicz tu! Panie Łapeńko tam! (rozbiegają się, Łapeńko wchodzi do kawiarni) Zdradliwości, niegodziwości! ów Pan nie posiada w skrytości żadnych realności.

Filonek.

Może ten co już pojechał...

Pytalski.

Ach i ja jestem w téj podejrzliwości! przeklęcie! i moim pojazdem! O chytrości!

(Hałas w kawiarni, Rozaura wytrąca Łapeńka, który się zatrzymuje aż na środku sceny w objęciu Trzymałkiewicza.)




SCENA VIII.
Ciż sami, Rozaura.
Rozaura.

Impertynent!

Trzymałkiewicz.

Ostrożnie!

Łapeńko.

Nic nie szkodzi, sam się zdradził. Hola! hej! to jest Pułkownik! Panie Pytalski, Panie Pytalski!

Pytalski.

Co? gdzie?

Łapeńko (wskazując na Rozaurę).

To jest Pułkownik!

Rozaura.
Co? ja mam być tamte Pułkownikiem? ci ludzie pozbawieni zdrowych zmysłów.
Łapeńko.

Po użyciu ręki poznałem, po pchnięciu poznałem — wszakże byłbym się nogami przykrył, gdyby nie Pan Trzymałkiewicz. Pułkownik, Panie Pytalski, niema wątpienia.

Pytalski.

Dla ciekawości.

Filonek.

Ależ bójcie się Boga! co za niedorzeczność! Ten, którego szukacie, pewnie już je śniadanie w Toruniu, dlaczegóż napastować innych podróżnych, uchybiać damom.

Pytalski.

To są niegodziwości!

Łapeńko.

Siniec pewny.

Pytalski.

Ale któż jest ów pozbawion wolności?

Filonek.

Togo nie wiem.

Pytalski (odchodząc).

I moim pojazdem pojechał! o zdradliwości!





SCENA IX.
Filonek, Rozaura.
Rozaura.
Powiedz mi duszko, czy oni poszaleli?
Filonek.

Być może.

Rozaura.

Kogo szukają?

Filonek.

Nie wiem.

Rozaura.

Któż jest aresztowany?

Filonek.

Jakiś Orgon.

Rozaura.

Orgon?

Filonek.

Orgon.

Rozaura.

Orgon! Orgon! ale który?

Filonek.

Nie wiem.

Rozaura.

Ależ duszko, bo i ja jestem tamte Orgonowa — może tamte mój mąż.

Filonek.

Przeciebyś Pani męża poznała.

Rozaura.

Ach duszko, dwadzieścia lat jak mnie odjechał.

Filonek.

Uciekł?

Rozaura.
Nazajutrz po ślubie.
Filonek.

Hopatra! i z jakiéjże przyczyny?

Rozaura.

Alboż ja wiem! nie podobał sobie tamte i uszedł, ale wraz z posagiem.

Filonek.

Hm, hm, może i on!

Rozaura.

Dwadzieścia lat odmienia mężczyznę.

Filonek (na stronie).

Puszczę ją na Doktora. (głośno) Zapewne że odmienia, zwłaszcza kiedy się ukrywa, trudno poznać, niema wątpienia.

Rozaura.

Jeżeli nie mąż, to nie będzie miał tamte za złe.

Filonek (na stronie).

Dobrze! (głośno) Jeżeli nie mąż, może stryj, brat, krewny, może sukcessor, więc posag będzie można odszukać.

Rozaura.

Ach duszko! niechże cię uściskam.

Filonek (cofając się).

Zbytek wdzięczności.





SCENA X.
Ciż sami, Maciuś.
Maciuś.

A to co?

Rozaura.
Nic Maciusiu, nic.
Maciuś.

Jakto nic, kiedy ja widziałem.

Rozaura.

To przez wdzięczność.

Maciuś.

Ja tego nie lubię.

Filonek.

Hoho! miałżeby młodzieniec być ujęty wdziękami?

Rozaura.

Ot figlarz!

Filonek.

I być zazdrosnym?

Maciuś.

Co Panu do tego?

Rozaura.

Nie trzeba się dziwić, ja jestem jego pierwsza tamte niby miłość — ale bądź spokojny.

Maciuś.

Ja nie chcę być spokojny.

Rozaura (zamykając mu usta).

Cicho, cicho! (klapiąc po twarzy) A jakie to ma twarde tamte buziaki.

Maciuś.

Niech mi nikt na złość nie robi, bo jak mamunię kocham... (Pokazuje pięść.)

Filonek (na stronie).

I ten się nam przyda.

Rozaura.
Ale mój Maciusiu, że mnie tamte kochasz, wzbronić nie mogę — ale być natrętnym i niegrzecznym, niemasz tamte prawa.
Maciuś.

Niemam tamte prawa? niemam? dobrze, pójdę sobie, ale pamiętaj Jejmość! (Odchodząc.)

Rozaura.

Muszę się nad nim litować.

Filonek.

Inaczéj nie można.

Rozaura.

Maciusiu! Maciusiu! chodźmy za nim, pogadamy przytém o moich tamte okolicznościch.

Koniec aktu III.
AKT IV.

(Salon w oberży w Toruniu — drzwi numerowane — na przodzie sceny po prawéj stronie stolik, po lewéj w głębi zwierciadło stojące.)


SCENA I.
Józef (sam).

Jak na węglach stoję, dwunasta — Dyliżansu jak niewidać, tak niewidać; jeżeli Panu nie udała się sztuczka, adieu moje pięćdziesiąt dukatów! — adieu kochanki moje, któremi pieściłem się zawczasu. Ach, otóż i on!





SCENA II.
Ludmir, Eugenja, Józef.
(Ludmir bez peruki, ale jako Orgon ubrany.)
Józef.

Bogu dzięki, że Pana widzę; jakże tam Panie?

Ludmir.
Wszystko dobrze, kiedy mnie widziaz tak grubym jak wyjechałem.
Józef.

Zatém...

Ludmir.

Zatém z moich pięciuset wygrałeś pięćdziesiąt dukatów.

Józef.

Jak ja się cieszę, kiedy się Panu wiedzie.

Ludmir.

Dowiedziałeś się, gdzie mieszka Pan Derber?

Józef.

Tu pod Nrem 6tym, ale go niema w domu — Nr. 7my zatrzymamy dla Panny Eugenji, a dla Pana wziąłem Nr. 9ty.

Ludmir.

Gdzie jest Derber, nie wiesz.

Józef.

Zdaje mi się, że na dole gazety czyta — każę go uwiadomić o przybyciu Panny Eugenji.

(Odchodzi.)
Ludmir.

Spiesz się.





SCENA III.
Ludmir, Eugenja.
Ludmir.

Zbliżamy się do rozwiązania.

Eugenja.
Niestety!
Ludmir.

Dlaczegóż niestety? mam najlepszą nadzieję — dzień zaczął się szczęśliwie i w tym poczciwym Filonku znaleźliśmy skarb nieoszacowany.

Eugenja.

Rozmowa z moim ojczymem, jestto kwaśny kąsek.

Ludmir.

Dlatego chciałbym, aby jak najprędzéj się odbyła.

Eugenja.

Boje się niewymownie.

Ludmir.

Zatém starać się będziesz, droga Eugenjo, jak ci mówiłem...

Eugenja.

Ktoś nadchodzi.

Ludmir.

Zostawiam cię samą. (całując w rękę) Tylko śmiało a wszystko dobrze pójdzie.

Eugenja.

Do zobaczenia.

Ludmir.

Szczęśliwego...





SCENA IV.
Eugenja, Derber.
Derber.

Witam Wać Pannę, gdzież jest Doktor?

Eugenja.
Wstrzymał się na komorze.
Derber.

Starałaś się Wać Panna podobać Doktorowi?

Eugenja.

Nie starałam się, ponieważ...

Derber.

To źle, bardzo źle — wyraźnie pisałem. Wać Parma niemasz grosza posagu — co jéj daję, daję z łaski.

Eugenja.

Jestem wdzięczną.

Derber.

O wdzięczność nie dbam, ciężaru nie chcę. Doktor jest mój najdawniejszy, najlepszy przyjaciel, kochamy się jak bracia — ma piękny majątek, będzie miał z czego utrzymać żonę i dzieci; chce przez przyjaźń, która go ze mną łączy, ożenić się z Wać Panną, ale na to trzeba mu się podobać.

Eugenja.

Ależ Mości Dobrodzieju!..

Derber.

Cóż Mości Dobrodzieju? Co?.. Niemłody, nieładny, niemiły, niezakochany, prawda? Wiem naprzód co mi WPanna powiesz, ale nic nie pomoże. Bawić tu będę jeszcze dwadzieścia cztery godzin i w tych dwudziestu czterech godzinach musisz WPanna pójść za mąż.

Eugenja.

Ale dlaczegóż koniecznie za Doktora?

Derber.
Nikt teraz bez posagu żony nie bierze.
Eugenja.

Może się kto znajdzie.

Derber.

Tak, zapewne, jaki młodzik, święty turecki — dziś się ożeni a za parę lat spadnie mi na kark z żoną i dwoma kolebkami, i zamiast jednéj pasierbicy, którą mnie Bóg skarał, dostanę jeszcze w dodatku i męża i Jacusia i Maciusia; nic z tego — pójdziesz WPanna za mego najdroższego przyjaciela, albo jeżeli mu się niepodobasz... to, to... sam nie wiem, co z nią zrobię.

Eugenja.

Chciej mnie WPan Dobrodziej cierpliwie wysłuchać.

Derber.

Słucham cierpliwie.

Eugenja.

Najpierwéj, tylko domyślać się mogłam, że Pan Orgon jest Doktorem Fulgencyuszem.

Derber.

Jakto Orgon?

Eugenja.

Pod takiém nazwiskiem Doktor przybywa.

Derber.

A to na co?

Eugenja.

Został na komorze aresztowany.

Derber.
Aresztowany?
Eugenja.

Tak jest.

Derber.

Aresztowany! a to piękna rzecz — i za co?

Eugenja.

Tego nie wiem.

Derber.

Może się wplątał w co niepotrzebnego.

Eugenja.

Zapewne.

Derber.

Gotów mnie jeszcze skompromitować.

Eugenja.

Bez wątpienia.

Derber.

Czy oszalał stary! pisywałem do niego.

Eugenja (na stronie).

Aha! tu słaba strona! (głośno) Papiery mu zabrano.

Derber.

Może i moje listy — nic złego nie pisałem, ale zawsze niemiło.

Eugenja.

Będzie jednak zapewne wkrótce uwolniony, jak się odwoła do WPana Dobrodzieja.

Derber.

Po co do mnie?

Eugenja.
O zaręczenie za niego.
Derber.

Zaręczenie? łatwo wymówić — ja mam ręczyć za niego?

Eugenja.

Dlaczegóż nie?

Derber.

Moja reputacya...

Eugenja.

Ale wszakto tak dawny przyjaciel.

Derber.

Przyjaciel, przyjaciel, co WPanna rozumiesz, kto w tych czasach w ścisłém znaczeniu bierze to słowo — sto razy na dzień mówię: Przyjacielu otwórz okno! przyjacielu daj mi szklankę wody! przyjacielu zapal w piecu! — a przez to za żadnego ręczyć nie będę.

Eugenja.

Wypadłoby jednak pojechać do niego.

Derber.

Ja mam się kompromitować? sama myśl przestrasza.

Eugenja.

Może napisać.

Derber.

Jeszcze lepiéj, czarno na białém!

Eugenja.

Zatem ja napiszę.

Derber.

Zakazuję WPannie! piękny interes! gotów mnie wplątać w jakie podejrzenie; idą zaraz do urzędu policyi, oświadczę, że dowiedziałem się o przyaresztowaniu Doktora Fulgencyusza i prosić będę, aby go nie puszczano, póki zupełnie się nie uniewinni — bo lubo do mnie jechał, ja żadnych z nim związków nie miałem i mieć nie chcę.

Eugenja.

Ale przyjaciel.

Derber.

Niech go licho porwie! to Wać Panny pokój — także koszt; proszę nie wychodzić, póki nie wrócę — piękny interes!

(Odchodzi.)
(Słychać trąbkę pocztarską.)




SCENA V.
Eugenja, Ludmir (w mundurze).
Eugenja.

Udało mi się doskonale.

Ludmir.

Słyszałem wszystko — Doktor wypadnie jak z procy.

Eugenja.

I ja zaczynam mieć nadzieję.

Ludmir.

Pan Derber boi się, zatém dobrze — w tę bojaźń bić będziemy.

Eugenja.
A nic mu się nie sprzeciwiać.
Ludmir.

Dyliżans już przyszedł, biegnę uwiadomić naszego ducha opiekuńczego o tém nowém odkryciu.

(Eugenja odchodzi do swego pokoju — Ludmir odchodzi środkowemi drzwiami.)




SCENA VI.
Fulgencyusz (sam).

Ja jestem więc tu, uwolniony, ale czy na długo — pocom ja tu jechałem! przeklęta podróż! detestabilis peregrinatio! Byłbym niechciał i żony — ale za co, za co mnie aresztowano! jeżeli to zemsta, jeżeli to Bogacki — myśl straszna! pocom ja tu przyjechałem!





SCENA VII.
Fulgencyusz, Filonek.
Fulgencyusz.

Coż się dowiedziałeś, carissime?

Filonek.

Aj! aj!

Fulgencyusz.

Twoje: Aj! — przeraża mnie trwogą.

Filonek (tajemnie).

Doktorze, nie jesteś tu bezpieczny.

Fulgencyusz.
Co słyszę, ja? czego chcą odemnie? kto mnie aresztował? kto mi zagraża?
Filonek.

Nic tego nie wiem, ale wszyscy żałobnie wzruszają głową na wspomnienie o Doktorze Fulgencyuszu.

Fulgencyusz.

Żałobnie?

Filonek.

Może wdałeś się w niepotrzebne rozmowy, w nierozsądne pisma.

Fulgencyusz.

Deus me avertat!

Filonek.

Mówią, że jedynie dlatego tam cię uwolniono, aby tu schwytano.

Fulgencyusz.

Ach to Bogacki!

Filonek.

Co, Bogacki?

Fulgencyusz.

Ach mój Panie Filonek — tyle odebrałem ja dowodów twojéj łaski, że muszę ci powierzyć moje nieszczęście i domysły moje.

Filonek.

Słucham cię.

Fulgencyusz.

Słuchaj mnie. Przed trzydziestu laty ja przybyłem tu z Ferrary — wielka była fama... Dotor Fulgencyusz tu, Dotor Fulgencyusz tam, Dotor Fulgencyusz wszędzie.

Filonek.
To było dobrze.
Fulgencyusz.

Ach słuchaj daléj. Zachorował był w owym czasie syn najstarszy hrabiego Bogackiego — tak, tak, zachorował na moje nieszczęście...

Filonek.

Domyślam się.

Fulgencyusz.

Dotor Fulgencyusz musiał być na consilium; ja natenczas, mówiąc między nami, byłem jeszcze głupi — ale ja byłem cudzoziemiec, ja byłem sławny, przyszedłem ja na owe consilium; trzech Dotorów mówi: jak mu krew puszczą, żyć przestanie — ja mówię: skona, jak mu krwi nie puszczą.

Filonek.

Arcy niemiłe położenie chorego.

Fulgencyusz.

Sine dubio, niemiłe — przemogło moje zdanie, tak fatum chciało... przemogło carissime, puszczono krew...

Filonek.

I pogorszyło się.

Fulgencyusz.

Nic się nie pogorszyło.

Filonek.

Ale cóż?

Fulgencyusz.

Ziewnął dwa razy i...

Filonek.

Skonał.

Fulgencyusz (kiwnąwszy ręką).
Vixit!
Filonek.

Smutne zdarzenie, ale jakiż może mieć związek z dzisiejszym wypadkiem?

Fulgencyusz.

Wielki, wielki związek mieć może, tylko słuchaj. Matka w rozpaczy chciała mi oczy nożyczkami wydłubać — horribilis recordatio! Ojciec chciał mnie z dubeltówki zastrzelić... bracia chcieli mi psotę cielesną wyrządzić — musiałem...

(Pokazuje gestami uciekać.)
Filonek (udając sposób mówienia Doktora).

Rejterować.

Fulgencyusz.

Prestissime!

Filonek.

A daléj?

Fulgencyusz.

Daléj — noga tu moja nie postała od owego czasu; któż wie, czy teraz nie Bogackich to zemsta odzywa się na nowo!

Filonek.

Hm, hm... być może, bardzo być może.

Fulgencyusz.

Co mówisz, carissime! być może — estne probabile?

Filonek.

Radziłbym wziąć pocztę i uchodzić jak najprędzéj.

Fulgencyusz.

Ależ Pan Derber, mój przyjaciel.

Filonek.
Każda chwila droga.
Fulgencyusz.

Może mi poradzi.

Filonek.

Wątpię.

Fulgencyusz.

Może będę ja mógł moją narzeczoną...

Filonek.

Któż myśli o narzeczonéj w takiém niebezpieczeństwie.

Fulgencyusz.

Ale ja zostanę przez dzisiaj Orgonem.

Filonek.

Jabym nie dosiadywał.

Fulgencyusz.

A kremortartari! Orgon, Orgon! ależ znowu ta białogłowa uparta, uparta i pomieszanych zmysłów, powiada że jest Orgonowa — zatém żoną moją i rości prawo ad mensam et thorum meum.

Filonek.

Chce pozywać, dowodzić...

Fulgencyusz.

Nie dowiedzie, bo Orgonem nie jestem.

Filonek.

Trzeba więc będzie swoje rzetelne wyjawić nazwisko.

Fulgencyusz.

Carissime! w głowie mi się mąci — tylko zmiłuj się, zachowaj głęboko, com ci ja powierzyłem.





SCENA VIII.
Fulgencyusz, Filonek, Derber.
Derber (na stronie w głębi).

Otóż i miły gość! a to zapewne towarzysz dodany.

Fulgencyusz.

Czy nie Derber? (przypatrzywszy mu się z bliska) Jak ty miewasz się ukochany przyjacielu!

Derber (ambarasowany).

Sługa najniższy Pana Doktora.

Fulgencyusz.

Pst! cicho! tak mnie nie nazywaj — jestem w przykrém położeniu.

Derber.

Cóż ja poradzić mogę?

Fulgencyusz.

Zostałem aresztowany...

Derber.

Słyszałem, słyszałem; (nie spuszczając oka z Filonka) to nie dobrze, to nie czyni zaszczytu — ja o tém nic wiedzieć nie chcę.

Fulgencyusz.

Trzeba jednak, abyś mnie ukrył u siebie.

Derber.

Ja mam przechowywać podejrzanych?

Fulgencyusz.
Podejrzanych? ja ci wszystko zwierzę.
Derber.

Bardzo dziękuję.

Filonek (na stronie).

Oka ze mnie nie spuszcza.

Derber.

Nie chcę nic wiedzieć, jak dotąd nic nie wiedziałem.

Fulgencyusz.

Ach wszakże wiesz.

Derber.

Co wiem? nic nie wiem — biorę Pana za świadka, że nic nie wiem.

Filonek (na stronie).

Teraz domyślam się, za kogo mnie bierze.

Fulgencyusz.

Ale listy twoje...

Derber.

Czy pisałem jaki list w interesie? nie przypominam sobie.

Fulgencyusz.

Jakto nie przypominasz sobie, że mi przyrzekłeś rękę pasierbicy.

Derber.

Być może, ale o niczém więcéj nigdy nie pisałem; proszę cię, wyznaj Doktorze, że o niczém więcéj nigdy nie pisałem — nie pociągaj mnie za sobą w biedę, mój Doktorze!

Fulgencyusz.

Carissime! nazywaj mnie Orgonem!

Derber.
Tego uczynić nie mogę.
Filonek.

Trzeba przecie porozumieć się z przyjacielem.

Derber (na stronie).

Śledztwo zaczyna — ostrożnie!

Filonek (do Derbera).

Pan jesteś dawnym przyjacielem tego Pana?

Derber.

Widywałem go często.

Fulgencyusz.

Mieszkaliśmy długo razem.

Derber.

W jednym domu.

Fulgencyusz.

W jednym pokoju.

Derber.

Przypominam sobie, w bardzo dużym pokoju.

Filonek.

Związki przyjaźni trwały ciągle?

Derber.

Żadne, żadne.

Fulgencyusz.

Ale carissime! na co ty kryjesz się — ten Pan wie wszystko.

Derber.

Co wszystko? ja nic nie kryję — wszystko! czy oszalał!

Filonek.
Pan jednak chciałeś ożenić tego Pana ze swoją pasierbicą, pisywałeś do niego — kazałeś do siebie zajechać, tego zapierać się nie można, ja świadczyć będę.
Derber (na stronie).

Zarżnął mnie Doktor.

Fulgencyusz.

Nie puszczajże ty mnie w tém okropném położeniu, kochany, najdroższy przyjacielu — wszak ty jesteś poniekąd mojéj tu bytności pierwszą przyczyną... causa primaria; (do siebie) pocom ja tu przyjechałem!

(Wpada w zamyślenie.)

Derber (na stronie do Filonka).

Panie, ja jestem majętny.

Filonek.

Winszuję.

Derber.

Umiem być wdzięczny.

Filonek.

Piękna zaleta.

Derber.

Pan jesteś...

Filonek.

Pan zgadłeś.

Derber.

Chciej mi być pomocnym.

Filonek.

Jakim sposobem?

Derber.

Nie powiadaj, że się znam trochę z tym Doktorem.

Filonek.

Ależ kiedy się żeni...

Derber.
Broń Boże!
Filonek.

Ma obietnicę.

Derber.

Zaprę się.

Filonek.

Nie uwierzą.

Derber.

Nie uwierzą?

Filonek.

Powiedzą, że tylko zwłoka.

Derber.

Za kogo innego wydam pasierbicę.

Filonek.

Chybaby tak i to wkrótce.

Derber.

Odejdę, a Pan bądź łaskaw wytłómaczyć Doktorowi, że ja go znam tylko trochę, bardzo mało z daleka. (Odchodzi)





SCENA IX.
Filonek, Fulgencyusz.
Filonek.

Nie dobrze Doktorze, nie dobrze — twój przyjaciel musi coś wiedzieć, ale straszyć cię nie chce... wyraźnie odsuwa się od ciebie; ja ci radzę: jedź, jedź jak najprędzéj.

Fulgencyusz.

Ależ moja narzeczona...

Filonek.
Późniéj po nią przyjedziesz.
Fulgencyusz.

Nie głupim!

Filonek.

Nie jesteś i godziny tu bezpieczny, powtarzam jeszcze; pójdę, może dowiem się czego i na wszelki przypadek konie pocztowe zamówię.

(Odchodzi.)
Fulgencyusz.

Co za koszt! kremortartari!





SCENA X.
Fulgencyusz (sam).
(Chodzi zamyślony — obraca się i postrzega się w zwierciadle, które w głębi powinno tak być ustawione, aby i spektatorowie widzieli w niém figurę Doktora. — Doktor kłania się, nie spuszczając oka, a potem po krótkiém milczeniu mówi:)

Co Pan każe? (patrzy przez szkło — na stronie) Barbarzyńska figura... Czy znowu nie... (zbliżając się) Pan do mnie? (jeszcze bliżéj) Illustrissime! zapewne... (postrzegłszy że to zwierciadło) Ale... A!.. (przegląda się, zdejmuje krymkę, egzaminuje ją przez lorynetkę) Quid hoc est? (przegląda się) Kremortartari! (zdejmuje perukę) To nie moja — zdrada! zdrada! jestem ja otoczony spiskowymi! nastają na moją wolność! na życie! (wkłada ze złością perukę i czasem potém poprawia, jak gdyby go gniotła) Panie Filonek!

(Spotyka Rozaurę.)




SCENA XI.
Fulgencyusz, Rozaura.
Rozaura.
Daremnie mój Panie tamte kryjesz się przedemną.
Fulgencyusz.

Otóż jest!

Rozaura.

Moim mężem, jak teraz tamte uważam, nie jesteś, bo mój mąż miał większy nos i niebieskie tamte oczy.

Fulgencyusz.

Przecie żeś Jejmość przyszłaś do zdrowego zdania.

Rozaura.

Ale Orgonem jesteś.

Fulgencyusz.

Nie jestem ja Orgonem, nie.

Rozaura.

Któż jesteś duszko?

Fulgencyusz.

Ja jestem... (zatrzymując się nagle, jakiś czas zostaje przed Rozaurą, potém odwracając się, mówi na stronie) No... nie przykra to colisio — ni jestem tym, ni jestem owym.

Rozaura.

Jesteś duszko Orgonem — zapewne bratem albo krewnym, albo sukcessorem mojego tamte męża, zatém o zwrócenie mego posagu pozwać cię muszę.

Fulgencyusz.

Wolno jest, wolno.

Rozaura.

Nie wyjdziesz ztąd duszko, póki proces rozstrzygnięty nie zostanie.

Fulgencyusz.

Co? jabym tu czekać miałem?

Rozaura.
Tak jest, nie wyjedziesz, już byłam w policyi.
Fulgencyusz (na stronie).

Diavel nie baba!

Rozaura.

Jeżeli mi nie wrócisz posagu dziesięć tysięcy, kosztów dziesięć tysięcy i wynagrodzenia za stracone tamte lata dziesięć tysięcy.

Fulgencyusz (na stronie).

Mam jéj za lata płacić! szalona! mente capta mulier!

(Filonek wprowadza Maciusia i sam zostaje we drzwiach.)




SCENA XII.
Fulgencyusz, Rozaura, Maciuś.
Maciuś.

Mój Panie! Mości Panie! proszę ze mną nie żartować!

Fulgencyusz (cofając się).

Czego chce ten młodzieniec? Inberbis juvenis!

Maciuś.

Wiesz dobrze — mnie przyrzekła kochać.

Fulgencyusz.

Moja narzeczona?

Maciuś.

Nie będzie twoją narzeczoną.

Rozaura.

Maciusiu! mityguj się!

Fulgencyusz.
Jest więc i rywal!
Maciuś.

Albo mi jéj nie bałamuć, albo jak mamunię kocham...

(Chwyta za krzesło, Doktor cofając się za stolik:)
Fulgencyusz.

Gwałtu! rozbójstwo w Toruniu jest!

(Rozaura wstrzymuje Maciusia.)




SCENA XIII.
Ciż sami, Filonek, Derber, Eugenja, późniéj trochę Ludmir.
Filonek.

Hola! co to znaczy!

Derber.

Co za krzyk?

Fulgencyusz.

Ratujcie — rozbójstwo w Toruniu jest!

Ludmir.

Czy zastałem Doktora Fulgencyusza?

Fulgencyusz.

Jest, znowu co nowego.

Ludmir.

Mój przyjaciel, hrabia Bogacki...

Fulgencyusz (do Filonka).

Czy słyszysz?

Filonek.

Niestety!

Ludmir.
Zlecił mi prosić Pana Doktora na podwieczorek do siebie.
Filonek (do Doktora).

Piękny podwieczorek!

Fulgencyusz.

Kremortartari!

Filonek (na stronie do Doktora).

Powiedz, że przyjdziesz, a konie czekają — rozumiesz?

(Daje mu jego kaszkiecik.)
Fulgencyusz.

Bene, optime! (głośno) Służyć będę Panu Hrabiemu. (na stronie, aż na przodzie sceny) Niech was tu kaci wezmą z żoną i z takim podwieczorkiem! Doktor Fulgencyusz fugam capit! (Odchodzi.)

Rozaura (biegnąc za nim).

Ale duszko, ja mego tamte nie daruję.

Maciuś (za nią).

A niewdzięczna! jak mamunię kocham!





SCENA XIV.
Derber, Ludmir, Eugenja, Filonek.
Ludmir.

Czy Doktor Fulgencyusz żeni się z pasierbicą WPana Dobrodzieja?

Derber.

Nie, nie, ten Pan zaświadczy że nie.

Ludmir.

Zatem ja proszę o jéj rękę.

Derber.
Ale proszę...
Ludmir.

Jestem pułkownik Ludmir, jestem majętny i pół majątku żonie zapiszę.

Filonek.

Wątpię, aby to być mogło, gdyż związki przyjaźni z Doktorem...

Derber.

Żadnych niema — cóż WPanna na to?

Eugenja.

Zawsze byłam posłuszną.

Derber (na stronie).

Pozbyłem się, Bogu dzięki. (głośno do Filonka) A Wać Pana mój Panie biorę za świadka, iż wyrzekłem się w obecności wszystkich nietylko przyjaźni, ale i znajomości z Doktorem.

Filonek.

Doktor Fulgencyusz w nieszczęściu, Wać Pan go się wyrzekasz — na cóż tu świadka, wszak to zwykłe w tych czasach zdarzenie.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.