Dzieła Aleksandra Fredry tom IX/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dzieła Aleksandra Fredry
Podtytuł Tom dziewiąty
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Aleksander Hr. Fredro.

DZIEŁA.
Z PORTRETEM AUTORA.

TOM DZIEWIĄTY.
Zawiera:

WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
KRAKÓW. G. GEBETHNER I SP.
1880.




~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kraków. Z drukarni Wł. Anczyca i Spółki.







GODZIEN LITOŚCI.
KOMEDYA
W TRZECH AKTACH, PROZĄ.

OSOBY:
WARSKI.
ANTONJA, jego córka.
LAURA ŁĘCKA, młoda wdowa.
DORMUND.
ELWIN.
SŁUŻĄCY.


Rzecz dzieje się w mieście.

GODZIEN LITOŚCI.


AKT I.
(Pokój obszerny w pomieszkaniu Dormunda. Drzwi na prawo i lewo. W głębi duże okno, przez które widać drugie naprzeciwko w dziedzińcu. W kącie tapetowe drzwiczki zastawione stolikiem. Na przodzie sceny, na prawo (zawsze od aktorów) przy dużém biórze okrytém papierami, zwróconém nieco do widzów, Dormund pisze. — Na lewo Elwin rozciągnięty w krześle, oczy w górę wzniesione, ręce w krzyż złożone.)


SCENA I.
Dormund, Elwin.
(Długie milczenie.)
Elwin.
Jestem godzien litości. Każdy mi to przyzna. Nigdy jednéj chwili pociechy los mi nie użyczył. Zawsze, zawsze, od dzieciństwa, płynąłem jak pod wodę — a jeżeli chwyciłem się czego, to pewnie spruchniałéj gałęzi. Jestem godzien litości, nikt mi nie zaprzeczy. (po długiém milczeniu) Mój Boże! kiedy czasem w cichéj, pogodnéj nocy zatopię oko w gwiazdziste sklepienie... kiedy rosa rozwinie wonie tysiąca kwiatów, a słowik rzewnie swoją piosnkę zadzwoni... jakże piękny ten świat cały... a na nim człowiek jak lichy, jak podły!
Dormund (w krześle na ruletach zwróciwszy się do Elwina — p. k. m.)

Grałeś?

Elwin.

Grałem.

Dormund.

Przegrałeś?

Elwin.

Przegrałem.

Dormund (zwraca się do bióra).

Zgadłem. Od pierwszych słów zgadłem. Jak tylko wpadasz w sentymentalność, pewnie ustrzeliłeś bąka. A jak zaczynasz melancholizować, ja płakałbym rzewnie, bo mnie czeka nieomylna przemowa do mojéj kieszeni.

Elwin.

Dormundzie! jałmużny przecież nie dajesz.

Dormund.

Tego nie powiedziałem.

Elwin.

Co kiedy wziąłem od ciebie, zapisuję zawsze — utrzymuję dokładną ewidencyę długu.

Dormund.

Dobre i to.

Elwin.

Oddam ci kiedyś — wszystko razem.

Dormund.
O oddaniu niech mowy nie będzie — proszę cię tylko, abyś ewidencyj nie powiększał.
Elwin.

Nie, nie — pieniędzy od ciebie nie żądam. Sam sobie poradzę. Myślałem, myślałem długo i wymyśliłem nareszcie całkiem nową finansową operacyą. (Dormund zwraca się z krzesłem do niego i wpatruje się w niego) Cóż się patrzysz na mnie jak na raroga. Czy tylko tobie wolno mieć rozum?! Słuchaj... Umówiłem się z Berkiem. Daje mi na trzymiesięczny wexel pewną summę gotówką, a w drugiéj połowie długu biorę cztery konie... parę żelaznych pieców... parę kamieni mydła węgierskiego i kilka fasek powideł. Oprócz koni mam kupca na wszystko. Wprawdzie coś stracę, mniéj wszakże niż niejeden na Czerniowieckiéj kolei. Ale mam czas, mam czas Panie przed sobą. Konie wygładzę, wyleczę, sprzedam — bajeczną sumę zarobię i długi popłacę — wszystkie! wszystkie!! I tobie oddam co do grosza!

Dormund (zwracając się z krzesłem do biórka).

Jak gdybym widział!.. (p. k. m.) I szanowny Berko przyjmuje twój wexel?

Elwin.

Z największą ochotą, byle miał drugi podpis — i o to cię proszę.

Dormund (zrywając się).

Nie dam!

Elwin.

Ale coż ci to szkodzi?

Dormund.

Nie dam!

Elwin.
Tylko podpisz.
Dormund.

Słuchaj Elwinie...

Elwin.

Będzie kazanie — co?

Dormund.

Nie, bo kazałbym na puszczy — ale chcę się winą podzielić. Elwinie, kiedy po śmierci twoich rodziców z ostrego rygoru...

Elwin.

Bardzo ostrego.

Dormund.

Nagle wpadłeś, syn chrzestny, w kochające objęcie mojéj matki...

Elwin.

Święta! droga, Opiekunka moja!..

Dormund.

Święta! droga! ale zbyt pobłażająca. Tak, że wkrótce stałeś się zawsze ładnym, wesołym, miłym ale tyranem, tyranem całego domu. Wszystko ci uchodziło. I ze mnie, prawdę mówiąc, robiłeś kozła i barana. Ale dosyć tego — wszystko ma swoje granice; nie chcę słyszeć o twoich finansowych operacyach i nie chcę spółki z twoim Berkiem i z jego mydłem i powidłem. Tak!

(Siada przy biórze i gorączkowo przerzuca papiery.)
Elwin (p. k. m.)

Prawda, prawda, nadużywałem macierzyńskiéj opieki i twojéj przyjaźni Dormundzie. Zapomniałem, że nie mam, że nie miałem prawa do waszéj miłości. Odtrącasz mnie, dobrze — ale zostawże mi przynajmniéj wspomnienie, że byłem kiedyś kochany; zostaw przekonanie, żem niesłusznie ściągnął twoją nienawiść — bo jeżelim komu szkodził, to tylko sam sobie.

Dormund.

Ale ja właśnie nie chcę, abyś szkodził sam sobie. (p. k. m.) Oddalę się!.. Hm!.. Kto cię o to prosi? Nienawidzę!.. Kto ci o tém powiedział? — potępiam, łaję cię, boś leń, boś próżniak. Z nieczynności wszystkie twoje głupstwa. (Elwin niepostrzeżony od Dormunda zbliża się do okna, gdzie naprzeciwko widać Antonją — p. k. m.) Dlaczego czém się nie zajmiesz?.. dlaczego cały dzień nic nie robisz? Masz zdolności... gdybyś tylko chciał, możesz stać się porządnym człowiekiem... (p. k. m.) No... cóż?.. pieniędzy ci trzeba?.. (dobywa pulares) No... wieleż tam przegrałeś hultaju? (Nie odbierając odpowiedzi, wykręca się z krzesłem coraz daléj, aż spostrzega Elwina z Antonją.) O!.. O!.. O!.. (wstając) Bardzo proszę!.. Niech tych umizgów nie widzę... Cóż to za panienka w moje okno telegramy ciska.

(Kiedy Dormund się zbliżał, Antonja w swojém oknie spuściła firankę.)
Elwin.

Anioł!

Dormund.

Spadł więc nieborak?

Elwin.

Nie spadł, ale niebo mi otwiera, bo będzie moją małżonką.

Dormund.
Na kiedyż wesele?
Elwin.

Jak będzie można najprędzéj.

Dormund.

Jakież ziemskie nazwisko anioła?

Elwin.

Piękna Antonja, córka Karola Warskiego, naszego sąsiada.

Dormund.

Sąsiedzka zatém przysługa.

Elwin.

Kocham ją niepojętą siłą, szalenie, wściekle!

Dormund.

A ona?

Elwin.

Kocha mnie także.

Dormund.

Także wściekle?

Elwin.

Kochamy się wzajemnie.

Dormund.

Taką rzeczą nie trać czasu daremnie, przez szybki zrobisz nie wiele. Idź do ojca, proś go o córkę.

Elwin.

Nie głupim!

Dormund.

Być może. Ale bez tego trudno się obejść.

Elwin.
Trzeba jeszcze temporyzować; nagląc rzeczy, dostałbym odkosza niezawodnie. Tam nie przystąp...
Dormund.

Bez kija?..

Elwin.

A przynajmniéj bez pieniędzy.

Dormund.

Jakiż masz plan?

Elwin.

Plan? A planu na co? Od czegoż szczęście! I autor dramatyczny nie ma planu przed sobą jak szyny wykutéj. Ma coś... czegoś nie ma... Napisze tytuł... potem kręci, wykręca, kradnie, łata, płata i koniec końców ojciec staje między kochankami, dostaje czkawki z rozczulenia i powiada drżącym głosem: „Niech was Bóg błogosławi!“ — Bravo! bravo! bravo! I zasłona spada.

Dormund.

Życie, nie komedya.

Elwin.

Ach mój kochany! Jak zasłona spadnie — co było, wszystko komedya.

Dormund.

Ja inaczéj rzeczy widzę i chciej łaskawie nie dawać mi roli w twoim miłosnym dramacie, a umizgów z mego okna nie wyprawiaj...

Elwin.

Nie, nie... już tego nie będzie.

Dormund.
Bo ja moralność jeszcze po dawnemu cenię. (biorąc kapelusz) Idziesz?
Elwin.

Nie, poczytam trochę. Przeczytam jeszcze raz twoją obronę tego posła, co to ukradł półsetek płótna.

Dormund.

A okno?

Elwin.

Daję słowo, że przez okno rozmawiać nie będę.

Dormund.

Zamknę. Masz klucz drugi.

Elwin.

Dobrze! Dobrze!

Dormund (odchodząc, do siebie).

Szalona pałka... ale serce złote.

(Odchodzi.)
(Elwin chustką daje znak przez okno, potém odsuwa stolik, otwiera drzwiczki tapetowe, wychodzi i wkrótce wraca z Antonją — Antonja idzie poważnie i siada na krześle przy biórze.)




SCENA II.
Antonja, Elwin.
(Elwin klęka i z uniesieniem całuje ją w rękę.)
Elwin.

Droga! najdroższa Antonjo! Mój Aniele pociechy!

Antonja (odsuwa się).

Panie Elwinie, bardzo proszę nie zapominać się.

Elwin (wstając).
Moja miłość...
Antonja.

Miłości bez uszanowania nie chcę i nie pojmuję.

Elwin.

Czyliż uginając kolan do stóp twoich, nie składam hołdu czci i uwielbienia!

Antonja.

Dobrze, dobrze. Ale proszę pamiętać, że jeżeli tu przychodzę to nie dlatego, że uległam twoim pisemnym namowom, bo to dowodziłoby tylko słabości charakteru — ale przychodzę, bo to zgadza się z mojemi zasadami nieograniczonéj wolności, którą kobiety wywalczyć muszą! Kocham wybranego, poślubionego duszą, ale póty, póki jego miłość będzie odgłosem mojéj.

Elwin.

Tego tylko pragnę! W smutnym moim losie tak mało doznałem pociechy, że w miłości powitałem zorzę nowego życia. Kocham po raz pierwszy... prawdziwie. Kocham przez wdzięczność, boś rozwinęła w mojéj duszy świeży, uroczy pojaw niebiańskich czystych rozkoszy.

Antonja.

Wierzę ci, a ta wiara doda mi sił do zwyciężenia wszelkich przeszkód, któreby nas kiedykolwiek spotkać mogły. Ale Elwinie, nową dziś zgryzotę zwiastować ci muszę.

Elwin.

Przebóg!

Antonja.
Już to podobno raz ostatni widzimy się tu z sobą.
Elwin.

Ach, jestem godzien litości. Ostatnia moja ginie pociecha. Dlaczegóż wydałaś ten wyrok srogi?

Antonja.

Kuzynka nasza daleka, Laura Łęcka, dziś do nas ma przyjechać.

Elwin.

A!.. piękna Pani Łęcka — wdowa.

Antonja.

Nie wiem czy piękna, ale wiem że wdowa. Znasz ją?

Elwin.

Nie, ale wiem przez Dormunda, który ją przeszłego roku poznał w Szczawnicy.

Antonja.

I zapewne się zakochał.

Elwin.

Wątpię, bo Dormund nieprzyjaciel kobiet, wszystkie nazywa syrenami...

Antonja.

Ta jest w istocie syreną... Kto się zbliży do niéj, młody czy stary, ładny czy brzydki, musi być ujarzmiony jéj wdziękami. Kokietuje nieustannie i ostatni człowiek już umarł, którego nie chciała kokietować, a tym człowiekiem był jéj mąż. Przytém nie traci z oczu zamiaru wstąpienia jak najprędzéj w powtórne śluby małżeńskie, a w tym razie i rachuby nie zapomina.

Elwin.
Cóż to nas wszystko obchodzić może?
Antonja.

Bardzo wiele. Mój ojciec uległ jéj władzy, a że jest majętny, wisi jak na nitce póki się jéj coś lepszego nie trafi. Jeżeli nie, to będę miała macochę niezawodnie.

Elwin.

Jakże z nią jesteś?

Antonja.

Ja jéj nie lubię, a ona oddaje wet za wet.

Elwin.

To nie dobrze, mogłaby nam być pomocną.

Antonja.

Wątpię. Mój ojciec chce mnie za mąż wydać jak najprędzéj, nie wiem dlaczego. Nastręcza mi nieustannie konkurentów, majętnych rozumie się. Ja ich odmawiam, on się gniewa i na tém koniec. Bytność zaś Laury nakaże tylko więcéj ostrożności z naszéj strony.

Elwin.

Pieniądze! pieniądze, te przeklęte pieniądze! Ach, gdybym był bogatym lub ty ubogą!.. Gdyby między nami nie było różnicy...

(p. k. m.)
Znasz ty te kraje gdzie cytryny kwitną? Gdzie w liściu wonnym pomarańcze płoną?.. Gdzie wzniosłe wawrzyny, ciche mirty stoją?.. Tam moglibyśmy w małéj chatce żyć szczęśliwie... Praca nam wystarczy. (Antonja nieprzyzwalając wzrusza głową) Ale nie wolno mi i marzyć o tém. Nie chciałbym wystawić cię na niedostatek...
Antonja.

I na potępienie własnego sumienia. Nie Elwinie, o tém niech nigdy mowy nie będzie; miejmy stałe przedsięwzięcie, a życzenia nasze spełnione zostaną.

Elwin.

Dom twego ojca dla wszystkich prawie jak klasztor zamknięty. Jakże się zbliżyć? z jakiego powodu wstąpić do niego? Niby nauczyciel muzyki... Co? Jak Almaviva do opiekuna Rozyny... Co?..

Antonja (śmiejąc się).

Mój ojciec muzyki nie lubi.

Elwin.

I ja nic nie umiem... nie można więc... Hm!.. czy przypadkiem twój ojciec nie chory?

Antonja.

Na ból głowy ciągle cierpiący.

Elwin.

Dobrze!.. Wejdę jako lekarz...

Antonja.

Ale nie jesteś lekarzem.

Elwin.

Będę homeopatą. Będę dawał w szklance czystéj wody sześć tysięcy kropel czystéj wody. (Antonja śmiejąc się, nie pochwala) Albo będę magnetyzował.

Antonja.
Pani Laura w tém biegła. Strzeż się, abyś jéj obrotów nie stał się ofiarą.
Elwin.

Koniec końców, tym czy owym sposobem, muszę wejść do waszego domu — potem jakoś to będzie. Od czegoż sczęście?





SCENA III.
Antonja, Elwin, Dormund.
Dormund.

A!.. A!.. A!.. Dałeś mi słowo.

Elwin.

Dałem słowo, że przez okno rozmawiać nie będę.

Dormund.

Ależ to być nie może... Ja Panią przepraszam... ale...

Elwin.

Bądź spokojna droga Antonjo! To nasz najlepszy przyjaciel.

Dormund.

Właśnie dlatego, że najlepszy, cierpieć tego nie mogę... Pozwolę sobie prosić pannę Antonją o chwilkę rozmowy gdyż nie chcę sankcjonować nielegalnéj schadzki.

Elwin.

Ależ Dormundzie...

Dormund.

Nie, nie... to być nie może.

(Popychając go ku prawym drzwiom.)
Elwin.
Ale posłuchaj mnie tylko...
Dormund.

Ani słowa!..

(Wytrąca go i drzwi na klucz zamyka.)




SCENA IV.
Antonja, Dormund.
Antonja.

Cóż to znaczy mój Panie?

Dormund.

To znaczy, że chcę zrobić przedstawienie zgodne z moją i Pani godnością.

Antonja.

Pan jesteś przyjacielem Elwina, chętnie temu wierzę, ale to Panu nie daje prawa przekraczać granice wszelkiéj przyzwoitości. Roztrącać nas, jakby schwytanych na jakim złym uczynku!..

Dormund.

Przepraszam Panią, ale zdaje mi się...

Antonja.

A tém mniéj masz Pan prawo robienia mi jakichbądź przedstawień w celu zastrzeżenia mojéj godności.

Dormund.

Najmocniéj Panią przepraszam, jednakże...

Antonja.
Opieki nad moją godnością nie przyjmuję, bo jéj nie potrzebuję. Elwin zapewnił mnie, że Pan słyniesz jako człowiek prawy i wolny od wszelkiego uprzedzenia.
Dormund.

Pozwolisz Pani zwrócić jéj uwagę, że pozór...

Antonja.

A Pan pozwolisz sobie powiedzieć, że człowiek bez uprzedzenia i do tego doktor prawa, żadnemu pozorowi ulegać nie powinien.

Dormund.

Zdaje się, że nasze role zostały przemienione.

Antonja.

Pan chciałeś mi dać nauczkę, a ja daję Panu.

Dormund.

Muszę być zdziwiony...

Antonja.

Nie byłbyś Pan zdziwiony, gdybyś, jak to rozsądek wymaga, wysłuchał był i poznał pierwéj stan rzeczy, nim wydasz potępiający wyrok. No cóż?

Dormund (na stronie).

Prawdziwie, nie wiem co mówić.

Antonja.

Zastałeś mnie Pan w swoim pokoju. Czy tak?

Dormund.

A!.. tak się zdaje.

Antonja.

To się nie zdaje, ale tak jest w istocie. Zastałeś mnie z młodym człowiekiem, sam na sam. To także nie zdaje się... prawda?..

Dormund.
A tak... sam na sam.. w saméj rzeczy...
Antonja.

Jest to z mojéj strony postępowanie nie zwykłe.

Dormund.

Prawda.

Antonja.

Więcéj powiem: nierozważne.

Dormund.

Prawda.

Antonja.

Nierozważne powiadam, gdybym nie ufała sile mego charakteru, — gdybym nie ufała honorowi tego, który umiał pozyskać serce moje. A rękojmią (gdyby jéj potrzeba było) jest także niezawodnie przyjaźń twoja, Panie Dormundzie.

Dormund.

O!.. O!.. Bardzo dziękuję... bardzo...

Antonja.

Człowiek tak powszechnie szanowany, (Dormund kłania się) tak rozsądny, tak prawy, (ukłony) nie mógłby nierozłącznym być przyjacielem lekkomyślnego młodzieńca. To mi Pan przyznasz.

Dormund (pokrząkując).

To jest... wprawdzie... to powiadam... że w istocie... serce jego dobre...

Antonja (podając mu rękę).

A teraz zgoda Panie Dormundzie, bo nam będzie potrzeba twojéj rady i pomocy.

Dormund (na stronie).
Czy mnie tu djabli wnieśli.
Antonja.

W twojém oknie jakby pod twojém skrzydłem było pierwsze zaznajomienie się nasze.

Dormund.

Pod mojém skrzydłem...

Antonja.

A co najwięcéj ujęło serce moje i ustaliło miłość, to jest jego czysta, naiwna dusza.

Dormund.

Naiwna?...

Antonja.

Prawda? On jeszcze dzieckiem jest w tym świecie. A do tego tyle był losem prześladowany, że musiałam przyznać iż jest godzien litości.

Dormund (na stronie).

Jak kos w klatce, zawsze jedną piosnkę gwiżdże.

Antonja.

Nie mam wprawdzie doświadczenia, ale dużo czytałam, bardzo dużo, — a w sile mojego charakteru znajdziemy niezawodnie podporę i opiekę téj miłości, którąśmy sobie święcie zaprzysięgli i którą muszę... rozumiesz Pan, muszę naszém szczęściem uwieńczyć. A jeżeli jako wolna kobieta i pojmująca wyższe swoje powołanie, skłoniłam się taić jeszcze moje przedsięwzięcie, to chciej mi Pan wierzyć, że tylko domowe stosunki są tego powodem... (chwytając go za rękę) Ach! Panie Dormundzie! Ojciec mnie nie kocha, a do tego jestem zagrożoną niegodną macochą. (Warski wchodzi małemi drzwiczkami) Mój ojciec!.. (do Dormunda na stronie) Nie zdradź nas, jeżeliś człowiek honoru.

Warski.

Antonjo, odejdź.(Antonja odchodzi.)





SCENA V.
Dormund, Warski.
Warski (z ukłonem).

Jestem Karol Warski. Z kim mam honor mówić?

Dormund (z ukłonem).

Dormund, do usług.

Warski.

Doktor prawa i adwokat krajowy?

Dormund.

Tak jest.

(Siadają na wezwanie Dormunda.)
Warski.

Chciej Wielmożny Wać Pan Dobrodziéj uwiadomić mnie łaskawie, czy masz żonę?

Dormund.

Nie.

Warski.

Dobrze. Pozwolisz Wielmożny Wać Pan Dobrodziej zapytać się jeszcze, grzecznie mówiąc, czy mam ukontentowanie znajdować się w jego pomieszkaniu?

Dormund.
Tak jest.
Warski.

Proszę najuprzejmiej, abyś mi Wielmożny Wać Pan Dobrodziej raczył powiedzieć, czy wiesz kto jest ta Panna, którą tu zastałem?

Dormund.

Dowiaduję się, że Panna Warska.

Warski.

A więc moja córka?

Dormund.

Prawdopodobnie.

Warski.

Jest nią dokumentnie. Córkę więc moją Antonją małoletnią zastałem z Panem sam na sam.

Dormund.

Na ten protokół, dosyć zresztą uprzejmy, muszę odpowiedzieć że okoliczności...

Warski.

Za pozwoleniem. Ja tylko konstatuję fakta.

Dormund.

Ale fakta potrzebują objaśnienia...

Warski.

Chciej Wielmożny Wać Pan Dobrodziej pozwolić, abym ściśle, grzecznie mówiąc, trzymał się faktu, którego negować nie możesz.

Dormund.

I zaprzeczać nie myślę. Wszelako...

Warski.

Wielmożny Wać Pan Dobrodziej pozwolisz, abym nie zabierał drogiego czasu słynnemu obrońcy praw, Wielmożnemu adwokatowi Dormundowi, i w krótkości powiedział co mam powiedzieć. Tém więcéj że cierpię ból głowy, chronologiczny jak doktorowie nazywają.

Dormund.

Słucham więc.

Warski.

Reasumuję. Moją córką Antonję, małoletnią zastałem u Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja, sam na sam w miłosnéj rozmowie.

Dormund.

Temu przeczyć muszę.

Warski.

Fakt, że zastałem.

Dormund.

Ale nie w miłosnéj rozmowie.

Warski.

W scyentyficznéj rozmowie, nie koniecznie potrzeba trzymać się za ręce. Chciej więc Wielmożny Wać Pan Dobrodziej wysłuchać mnie tylko z kompletną cierpliwością.

Dormund.

Niech i tak będzie. Sprzeczki sobie nie życzę.

Warski.

A ja tém mniéj, grzecznie mówiąc. Po niezaprzeczonym zatém fakcie, że moją córkę małoletnią zastałem sam na sam w pomieszkaniu Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja, spodziewam się, że dziś albo jutro przyjdziesz do mnie jako do ojca i prosić będziesz o rękę mojej córki małoletniéj. Odpowiedź będzie pomyślna.

Dormund (z uśmiechem).

Tak?

Warski.

Tak.

Dormund.

A jak jéj żądać nie zechcę?

Warski.

Natenczas z nadzwyczajną przykrością będę przymuszony wytoczyć Panu proces.

Dormund (ironicznie).

Proces?

Warski.

Proces, grzecznie mówiąc, o zbałamucenie małoletniéj...

Dormund.

Panie!..

Warski.

Za pozwoleniem. Może Wielmożny Wać Pan Dobrodziej, jako biegły praw obrońca, pokonasz mnie w téj nowéj dla mnie arenie, ale famy nie zbyt chlubnéj z pewnością nie ominiesz.

Dormund.

A tém mniéj Panna Warska.

Warski.

Dziękuję za troskliwość o reputacyą mojéj małoletniéj córki, ale pozwolisz łaskawie abym w tym razie był jedynym sędzią.

Dormund.
Jak się podoba.
Warski.

Wiem, że dekretem sądowym nie zmuszę Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja do matrymonjalnego związku, ale gdy już zejdziemy z drogi komplanacyj, natenczas jako człowiek honoru dołożę wszelkiego starania, aby Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja najserdeczniéj, grzecznie mówiąc, kulką poczęstować. — Sługa uniżony.

(Odchodzi małemi drzwiczkami.)




SCENA VI.
Dormund, Elwin.
(Dormund zostaje w miejscu jakby odurzony, Elwin dobywa się gwałtownie — nareszcie drzwi wytrąca wołając: Otwórz! Otwórz!)
Elwin.

Wszystko słyszałem. W piękne błoto nas wprowadziłeś. Gdyby nie twoja fanatyczna pedanterja, byłby nas zastał rozmawiających we troje i Antonja nie byłaby ściągnęła na siebie krzywdzącego posądzenia.

Dormund (który nie słuchał).

Kulką poczęstować!.. I ja, i ja mogę poczęstować! Będziemy częstowali się wzajemnie. (Bierze kapelusz.)

Elwin.

Gdzież idziesz?

Dormund.

Do niego.

Elwin.
Do kogo?
Dormund.

Do kogoż! Do Warskiego... Kulką!.. kulką!..

Elwin.

Chcesz wszystko powiedzieć?

Dormund.

Powinienbym, gdyby szło tylko o ciebie, ale ona mnie prosiła abym was nie zdradził i nie zdradzę. Do Warskiego idę aby mu powiedzieć, że się jego groźby nie boję.

Elwin.

Cóż dobrego ztąd wyniknie?

Dormund.

Nie chcę zostawić na sobie i jednéj chwili upokarzających jego wyrazów. Biłbym się... gryzłbym sobie palce ze złości, że mu nie odpowiedziałem jak się należało... Tak mnie obwijał bawełnianemi słowami, że wszystkiego prędzéj byłbym się spodziewał, jak tak grubijańskiéj konkluzyi.

Elwin.

Ot, powiedział co wiedział!

Dormund.

Wiedział, nie wiedział, ale powiedział, a ja tego znieść nie mogę.

Elwin.

Ale bądźże rozsądny.

Dormund.

Jak ty naprzykład.

Elwin.

O mnie niema mowy. Jeżeli ma się skończyć pojedynkiem, dosyć czasu na to. Czekając nic nie stracisz, a porywczością zgubić możesz na zawsze najdroższe nasze nadzieje.

Dormund.

Na których biedna obałamucona dziewczyna nicby pewnie nie straciła... I ja, ja, byłem dość słaby, dosyć podły cofać się przed prawdą!.. Nie ostrzedz z kim ma do czynienia!.. słuchałem o twojéj naiwnéj duszy, o pierwszéj twojéj miłości, i ja, ja nie powiedziałem żeś trzpiot, żeś pędziwicher, żeś stracił coś miał...

Elwin.

Już nie stracę.

Dormund.

Żeś się kochał w życiu sto tysięcy razy!..

Elwin (z uśmiechem).

Sto tysięcy!

Dormund.

Trzy kroć sto tysięcy!.. O hańbo!.. stałem się uczestnikiem, współwinowajcą niegodziwości twojéj.

Elwin.

Prawda, prawda Dormundzie. Byłem tém wszystkiém, ale już teraz nie jestem.

Dormund.

Stara piosnka.

Elwin.

W miłości Antonji chcę szukać i znajdę zbawienie moje.

Dormund.
Zacząłeś od fałszu.
Elwin.

Ależ dla Boga! czyliż pokochawszy ją całą siłą duszy, mogłem jéj na wstępie wyjawiać wszystkie moje grzechy.

Dormund.

Długi rejestr!

Elwin.

Czyliż sądząc po przeszłości, zawierzyłaby memu przedsięwzięciu?

Dormund.

Przedsięwzięciu znikomemu.

Elwin.

Nie, nie. Przysięgam na pamięć twojéj matki, która mnie jak syna kochała, która na śmiertelném łożu błogosławiła, — przysięgam, że szczerze mówię.

Dormund.

Wierzę nareszcie, że mówisz szczerze dzisiaj, ale jutro?

Elwin.

Dormundzie, kochany mój bracie, ojcze, opiekunie, nie opuszczaj mnie.

Dormund.

Już znowu wlazł na mnie, już... Ale cóż mam robić u djabła?!

Elwin.

Wejdziesz do domu Warskiego i jako przyjaciela wprowadzisz mnie z sobą razem. Ślubu przecież zaraz nie weźmiesz.

Dormund.
Spodziewam się.
Elwin.

Zdawaj się ulegać... czasu nam trzeba... czas wiele może... Nie zrywaj tylko porywczo z Warskim, a jakoś to będzie.

Dormund.

Tak!.. jakoś to będzie... że będę brnął w intrygach, których nie lubię, nie umiem i nie chcę.

Elwin.

Od tego jednak mój los zawisł.

Dormund.

Jestżeś pewny jéj miłości?

Elwin.

Fiu!..

Dormund.

Co to Fiu?!.. U ciebie wszystko fiu! fiu!

Elwin.

Kocha mnie, że mało jéj serce nie pęknie.

Dormund.

Żeby tylko tobie nie pękło co w głowie przed czasem. (p. k. m.) Jéj charakterowi a raczéj uporowi zaufać mogę... I ciebie nie chcę opuścić. Namyślę się co robić wypadnie. Dziś odjechać muszę, jutro po południu wrócę. Ty idź do Warskiego, aby nie myślał żem połknął jego pigułkę. Powiedz mu, że w nagłym interesie odjeżdżam, ale że jutro z nim się rozmówię.

Elwin.
Drogi Dormundzie!
Dormund.

Ale pamiętaj, pamiętaj! abyś z lekkomyślnego nie został występnym.

Elwin.

Miłość Antonji będzie moim aniołem stróżem!

Koniec aktu I.
AKT II.

(Pomieszkanie Warskiego. Duży salon. Drzwi na prawo, na lewo i dwoje drzwi w głębi: 1) na prawo do pokoju Antonji; 2) w głębi do Warskiego; 3) wchód ogólny; 4) na lewo do pokoju Laury. Między drzwiami w głębi kanapa, przed nią stół nakryty dywanem, na nim taca i butelka z wodą — dzwonek. Na przodzie sceny, na lewo mała kanapa, przy któréj stoliczek z książkami. Na prawo, podobnież mały stoliczek z rycinami i fotel.)


SCENA I.
Laura, Warski.
(Siedzą na przodzie sceny.)
Laura.

Antonja idzie za mąż, tyle mi wczoraj Panie Karolu przy powitaniu powiedziałeś. Ale jakże to się stało — tak nagle? tak niespodziewanie?

Warski.

Nagle prawda, ale niespodziewanie, nie powiem.

Laura.

Najpierw chcę wiedzieć kto jest narzeczony. Młody? przystojny? majętny? Znam go?

Warski.
Spodziewam się, że pójdzie za Pana Dormunda.
Laura.

Za Dormunda?

Warski.

Znasz go kuzynko?

Laura.

Znam... z widzenia. Ale dlaczego mówisz „spodziewam się“. Czyliż to jeszcze rzecz niepewna?

Warski.

Prawie pewna.

Laura.

Dormund!.. Jestem ciekawa... bardzo ciekawa... Jakże to się stało?

Warski.

Trzeba wiedzieć droga kuzynko, że Dormund mieszka z nami w tym samym domu na tém samém piątrze.

Laura.

A!.. tak... łatwa więc znajomość.

Warski.

Zaraz, zaraz. Pana Dormunda znałem tylko z widzenia, ale wiedziałem że uchodzi za człowieka poważnego, nie lubiącego światowości a nawet może trochę i za odludka. Jakież nie było moje zdziwienie, kiedy się dowiedziałem od służącéj Antonji, że od niejakiego czasu ten sensat, ten odludek, tajne miewa schadzki z moją córką.

Laura.

Czy być może?!.. z Antonją?.. On?..

Warski.
Tak jest, tak — a co więcéj, że te schadzki mają miejsce w jego pomieszkaniu.
Laura.

Ale, cóż to za baśnie!

Warski.

Za baśnie zrazu musiałem je uważać, bo Dormunda osobistość i stosunki majątkowe uprawniały go do otwartego wystąpienia. Czekałem czas jakiś oświadczenia, które byłoby chętnie przyjęte, nadewszystko z powodu, że wydając córkę za mąż, nic już mi przeszkadzać nie będzie do ziszczenia najdroższych nadziei. (Całuje ją w rękę.)

Laura.

No... no... kończ tylko czémprędzéj.

Warski.

Kiedy więc nie doczekałem się objaśnienia téj tajemnicy, musiała mi wpaść na myśl premedytowana sedukcja.

Laura.

Szkaradzieństwo!

Warski.

Jak dla kogo. Zrobiłem więc plan zdobycia tego com sobie życzył, wstępnym bojem. Zapewniwszy się, że Antonja przechodzi do niego kurytarzem od dawna zamkniętym i zatarasowanym, umyśliłem zejść kochanków znienacka.

Laura.

Nie do wiary... nie do wiary!..

Warski.
Wczoraj więc koło dwunastej poszedłem wskazaną drogą i zastałem gołąbki w przyzwoitéj wprawdzie, ale serdecznéj rozmowie.
Laura.

I cóż?.. i cóż?

Warski.

Antonji kazałem odejść, a Panu Dormundowi oświadczyłem, grzecznie mówiąc, że spodziewam się, iż postąpi sobie jako człowiek honoru i zechce być u mnie z prośbą o rękę mojéj małoletniéj córki. — Uważaj Pani: małoletniéj. Chciał mi dawać jakieś objaśnienia, ale tych nie przyjąłem i dodawszy trochę pieprzu, grzecznie mówiąc...

Laura.

Jakto pieprzu?

Warski.

Postraszywszy cokolwiek.

Laura.

Ależ Pan Dormund nie da się postraszyć.

Warski.

A jednak tak się stało. Zapomniał języka w gębie, chociaż adwokat, a ja odszedłem z największą grzecznością. Czekam tedy rezultatu, który jest niemylnym. Ponieważ zaś taka jest twoja tyrańska wola piękna kuzynko, abym pierwéj wydał córkę nim mnie rączką twoją uszczęśliwisz...

Laura (poprawiając).

Nim pozwolę prosić o rękę...

Warski.

Proszę, proszę, bo główna przeszkoda już usunięta.

Laura.
Jeszcze nie... jeszcze nie. W tém wszystkiém jest jakaś zagadka, któréj odgadnąć nie mogę.
Warski.

Niema żadnéj zagadki i całą sprawę możemy uważać za zupełnie ukończoną, tém więcéj, że w parę godzin po rzeczonym wypadku przyszedł przyjaciel Pana Dormunda, aby mi oświadczyć w jego imieniu, że wkrótce ustną da odpowiedź.

Laura.

Czy znam tego przyjaciela?

Warski.

Człowiek bardzo przyjemny, bardzo rozsądny, pełen nauki, Pan Elwin.

Laura.

Nie znam.

Warski.

Ma zamiar zostać profesorem filozofji w Hajdelbergu. Czeka tylko nominacyi. Rozgadaliśmy się trochę. Nieborak wiele doznał zawodów i musiałem mu przyznać, że jest godzien litości. Postrzegłszy zaś że cierpię ból głowy, zapytał dlaczego nie używam magnetyzmu. — „Ja temu nie wierzę, odrzekłem.“ — Zaczął więc opowiadać mnóstwo ledwie nie cudownych wypadków, których był świadkiem a czasem i aktorem. Nie będąc lekarzem, pomógł kilku osobom. Koniec końców przyszło do tego, że na moją prośbę zrobił mi na czole kilka pociągów ręką... I czy Pani uwierzysz, zdało mi się że ulgi doznałem?

Laura.
Dlaczego nie. Ja sama w nerwowéj słabości doświadczyłam skutków magnetyzmu.
Warski.

Obiecał dziś mnie odwiedzić. Z Antonją nie mówiłem jeszcze ani słowa, proszę cię więc kuzynko, abyś jéj dała dobrą nauczkę i uwiadomiła ją w jakim celu przyjdzie Pan Dormund. Zrób jéj nakoniec nadzieję ojcowskiego przebaczenia. Przyszlę ci ją.

(Odchodzi.)
Laura (sama).

Dormund... Dormnnd... On miałby się zakochać w ładnéj wprawdzie twarzyczce ale w główce zupełnie przewróconéj?.. nie, to być nie może. I jego postępowanie tak dziwne!.. nie, to być nie może... Jest w tém coś, czego nie pojmuję ale dociec muszę.





SCENA II.
Laura, Antonja.
Laura (całując ją serdecznie).

Witam cię kochana Antonjo. Nie mogłam uściskać cię wczoraj, bo mi powiedziano żeś była cierpiącą. — Cóż? Masz się lepiéj?

Antonja (zimno i ceremonjalnie).

Dziękuję Pani. Nie jestem i nie byłam cierpiącą.

Laura.

Ale trochę zmartwioną? (p. k. m.) Zmartwioną, że ściągnęłaś na siebie gniew ojca.

Antonja.
Niesłusznie się gniewał, bom nic złego nie zrobiła.
Laura.

Chętnie temu wierzę, ale przyznasz, że ojcu nie może być obojętném twoje postępowanie nie do pojęcia.

Antonja.

Pozwolisz Pani przypomnieć sobie, że trochę za wcześnie wstępujesz w prawa macochy.

Laura.

Za wcześnie, prawda, bo nie wiem nawet czy kiedy nią będę. Ale dlaczego tak zimno, ledwie że nie gniewnie odtrącasz uprzejmość moją?

Antonja.

Pani zapewne masz zlecenie przepuścić mnie przez rózeczki zbutwiałych morałów, skarcić za niezwykłe moje postępowanie; ale któż temu winien, żem była zmuszoną utorować sobie drogę do szczęścia, o które nikt się nigdy nie troszczył. Odosobniona od wszelkiéj styczności ze światem, bez przewodniéj przyjacielskiéj rady, musiałam sama starać się o rozwinięcie mojego umysłu i o ustalenie mojego charakteru, tak, abym już tylko na siebie rachować mogła, ale żałować tego nie mogę, bo ukułam sobie zbroję wytrwałą na wszelkie niezasłużone pociski.

Laura.

Na niezasłużone, dobrze, — ale twój ojciec a z nim i świat cały nie może nagany za przekroczenie przyzwoitości uważać za niezasłużone pociski.

Antonja.
Czcze słowa! — Rozumiem tylko złe albo dobre. Przyzwoitość nie pozłoci złego, a dobre w potrzebie bez niéj obejść się może.
Laura.

Ale któż będzie sędzią tego złego lub dobrego?

Antonja.

Mój rozum...

Laura.

Za śmiało, a nawet za zuchwale — ale mylisz się moja Antonjo, mówiąc żem przyszła zbutwiałemi morałami potępiać twoje niezwykłe postępowanie. Nie. Co się stało już odrobić nie można, ale chcę ci być pomocną, chcę być twoją przyjaciółką, być twoją obroną przed zagniewanym ojcem. Szczerze mówię, ale pozwól, daj mi się zrozumieć. (p. k. m. niepewnym głosem) Jestżeś pewna przywiązania Dormunda? (Antonja milczy) Jego miłość zaszczytem być może; nie potrzebowała tajemnicy. (p. k. m. biorąc za rękę) Bardzo cię kocha? Co? Powiedz.

Antonja (ironicznie).

Spodziewam się.

Laura.

A ty Antonjo?

Antonja.

Śledztwo cytadeliczne, jak widzę.

Laura (trochę urażona).

Cóż mam ojcu powiedzieć?

Antonja.

Że minęły czasy rodzinnego tyraństwa, minęły czasy wymuszonych ślubów, minęła trwoga krat klasztornych.

Laura.
Któż tém grozi?
Antonja.

Mamże wolność? Nie byłamże otoczoną upadlającém szpiegostwem?

Laura.

Nadzorowi rodzicielskiemu dziwić się nie można i okazało się tym razem że ojciec czuwał nie nadaremnie.

Antonja.

Daremnie. Cóż chciał? Co zrobił?

Laura.

Chciał cię wprowadzić na drogę rozsądku.

Antonja (ironicznie).

Jakimże sposobem?

Laura.

Był już wczoraj Pan profesor... jakże się nazywa?

Antonja.

Profesor?

Laura.

Profesor Elwin, przyjaciel Dormunda.

Antonja.

I cóż?

Laura.

Oświadczył w jego imieniu, że będąc wczoraj zmuszony wyjechać, dziś tu będzie dla rozmówienia się z twoim ojcem.

Antonja.

I cóż potém?

Laura (trochę zniecierpliwiona).
Ale czegóż ty chcesz? Czego? Kochasz Dormunda, potrzeba ci więc przebłagać ojca, abyś doszła do zamierzonego celu.
Antonja.

Któż się spytał jaki cel? Jak dojść do niego? Może korzystając z okoliczności chcą narzucić teraz nadpsuty towar w pół darmo.

Laura.

Ale któż nadpsuł ten towar, jeżeli ci się podobało użyć tego wyrazu?

Antonja.

Łaskawa Pani, my się nie rozumiemy — to rzecz daremna. Są kobiety które zrozumiały swoje wzniosłe powołanie, które dążą drogą prawdy do szczęścia co im tylko wolna wola zabezpieczyć może. Są zaś inne kobiety które tylko pozór szanować umią nie troszcząc się o istotę rzeczy, które chwytają się jak motyle pierwszego lepszego kwiatka, aby usidlić choćby tylko na chwilkę, — jedném słowem, których całą duszą jest zawsze płocha i nienasycona kokieterya.

Laura (obrażona).

Potępiasz kokieteryą a ty ją przeskoczyłaś równemi nogami aż do pomieszkania Pana Dormunda! Ale zkądże to twoje doświadczenie... ta twoja głęboka wiedza? Wierz mi Antonjo, ja jestem pobłażającą...

Antonja (sens kończąc).

Dla siebie.

Laura (wstrzymując się — p. k. m.).
Nie, Dormund cię nie kocha, kochać nie może. Za wiele ma serca i rozsądku, aby mógł cię pokochać.
Antonja.

Zdaje się, że śledztwo ukończone i pozwól Pani że się oddalę dla osobistego bezpieczeństwa.

(Odchodzi.)
Laura (sama — p. k. m.).

Próżna, zarozumiała czeczotka! I czegóż ona chce? Któż ją zrozumieć może? Dormund nie powinienby jej kochać... ale któż zaręczyć może?.. Powiadają niektórzy, że tylko te są kochane, które mężczyzn dręczyć umią. (p. k. m.) Może zdawało mu się, że znalazł kobietę co żyje rozumem a nie sercem... Może chciał ją ukształcić... może swoją władzę udowodnić... może nareszcie... Ach!.. gdzież jest sprzeczności nieodgadnięta granica!..





SCENA III.
Laura, Elwin.
(Elwin w czarnym surducie, białéj krawatce i białych rękawiczkach. Kłania się nisko, mówi poważnie ale bez żadnéj przesady — z początku nawet z niejaką nieśmiałością.)
Elwin.

Nie zastałem Pana Warskiego?

Laura.

Owszem. Zaraz tu będzie.

Elwin.

Nie trudno zgadnąć, że mam zaszczyt mówić z Panią Laurą Łęcką?

Laura.
A, tak.
Elwin.

Jestem Elwin.

Laura.

Profesor!

(Parska śmiechem.)
Elwin (nieco zmieszany).

Ach, jeszcze nim nie jestem. Jestem dopiero biednym aspirantem.

Laura.

No, ja tam nie wiem w jakim stopniu Pan jesteś profesorem filozofji, (śmiejąc się) ale niepraktycznéj jak się zdaje?

Elwin.

Przepraszam, ale nie rozumiem.

Laura.

Powiedziałam więc zapewne niedorzeczność. Ale my profany nazywamy filozofami tych co się już nad poziom wznieśli i z wyższego już stanowiska spoglądać mogą na marności tego świata. Pan zaś nie miałeś jeszcze czasu zostać filozofem. (Śmieje się.)

Elwin.

Ach Pani, doświadczenie nie idzie za latami. Świat był dla mnie ostrym, nieprzebłaganym mistrzem. Z młodu szedłem po samych cierniach. Dla mnie dotychczas życie było bez uśmiechu. Pani niełatwo to zrozumiesz. Dość spojrzeć na Panią, aby zgadnąć, że świat nie mógł jak tylko kwiatami obsypywać jéj godziny.

Laura (z gorzkim uśmiechem).
Kwiaty!.. O kwiaty moje!.. Ale dajmy temu pokój, nie o sobie chcę mówić. Pan jesteś przyjacielem Pana Dormunda?
Elwin.

Przyjacielem sercem i duszą.

Laura.

Ja go znam.

Elwin.

Wiem.

Laura.

Jego szczęście... to jest powodzenie... nie jest mi obojętném... to jest o tyle, o ile krótka znajomość mogła zawiązać przyjacielskie stosunki.

Elwin (na stronie).

Zgaduję.

Laura.

Chciałabym zatém otrzymać niektóre objaśnienia... Ale proszę wierzyć, że to nie dla próżnéj ciekawości... Nie myślę wszakże wdzierać się w tajemnice...

Elwin (sens kończąc na stronie).

Dezertera zapewne z zastawionych sideł.

Laura.

Pan mówisz?

Elwin.

Powiem mu, że Pani raczysz o nim pamiętać.

Laura.

Nie, nie, nic Pan o mnie nie mów.

Elwin.

Jak Pani każesz. Słucham.

Laura.
Zastałam tu wiadomość, która z niektórych względów powinnaby mnie ucieszyć, ale i dziwi trochę. Pan wiesz o czém mówię?
Elwin.

Rozumiem. (na stronie) I coraz lepiéj.

Laura.

Pan Dormund ukochał młodą, ładną osobę, — bardzo naturalnie... dlaczegóżby nie miał kochać. Ale chciałabym objaśnienia dlaczego obrał sobie drogę tak niezgodną z jego otwartym charakterem.

Elwin.

Otwartym, nie powiem. Ja jego najlepszy przyjaciel, tylko wnioskować mogę.

Laura.

Coż więc Pan wnioskujesz? (p. k. m.) Pan się namyślasz?

Elwin.

Nie wiem czy wypada...

Laura.

Ja pewnie nie zdradzę.

Elwin (na stronie).

Możemy pozyskać sprzymierzeńca, odciągnąć od Warskiego, — Antonją od macochy uwolnić.

Laura (zniecierpliwiona).

No, cóż? Jeżeli Pan profesor chcesz dyplomatyzować, to niech mowy o tém nie będzie. Zresztą wielkiéj wagi do tego nie przywiązuję.

Elwin.

Na dyplomatę nie mam zdolności. Wyjawiać jednak cudze tajemnice i to jeszcze tylko przez wnioski, nie wiem czy rozsądnie. Ale ponieważ jestem przekonany, że Dormund w swojém postanowieniu szczęścia nie znajdzie, chcę wszelkiemi sposobami wyrwać go z jego fałszywego położenia. Powiem więc, że zdaje mi się że Dormund chowa w sercu jakąś dawną miłość.

Laura (ironicznie).

I dlatego chce się żenić?

Elwin.

Może mu coś skrzyżowało plany... może jaka wieść dotknęła... może un dèpit amoureux...

Laura.

I Pan myślisz, że on swego przedsięwzięcia żałuje?

Elwin.

Jeżeli nie żałuje, to żałować będzie — takie jest moje przekonanie.

Laura.

I chcesz go ratować choćby mimo jego woli?

Elwin.

Chcę.

Laura.

Szczerze?

Elwin.

O! na to przysięgę mogę złożyć.

Laura.

A więc podajmy sobie ręce. Wszelkiemi siłami będę się starała przeszkodzić temu nierozsądnemu związkowi, bo wiem że Pan Dormund żałowałby późniéj.

Elwin.
Ale nie bez mojéj wiedzy — to mi Pani musisz przyrzec.
Laura.

Przyrzekam. Ale jestżeś Pan pewny, że Dormund nie kocha?

Elwin.

Antonji pewnie nie kocha, a kogo kocha... mógłbym zgadnąć, ale nie powiem.

(Całuje ją w rękę — Warski wchodzi.)
Laura (żartując).

Temu Panu profesorowi wróżę wielkie postępy w filozofji. Nie będę przeszkadzać.

(Odchodzi do swego pokoju.)




SCENA IV.
Elwin, Warski.
Warski.

Witam kochanego Doktora.

Elwin.

Ależ nie jestem doktorem.

Warski.

U mnie ten doktor co uzdrawia. Spokojnie spałem w nocy... Zdaje się nawet, że mój ból głowy pofolgował nieco...

Elwin.

Bardzo się cieszę.

Warski.
I ośmielam się upraszać Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja, abyś z łaski swojéj chciał mnie wziąć, grzecznie mówiąc, w kuracyą.
Elwin.

Ależ, łaskawy Panie, ja nie jestem lekarzem. Kuracyj przedsiębrać nie mogę i nie chcę być o szarlatanizm oskarżony.

Warski.

Ale rady możesz udzielać.

Elwin (mówiąc powoli).

Od rady, jeżeli kto jéj żąda, odsuwać się nie mogę. Wprawdzie, nie będąc lekarzem, mam trochę znajomości rzeczy; zajmowałem się Antropotomyą, zgłębiałem Fizyologyą, badałem Frenologyą. Nie jest mi obcą Patologya i słuchałem kursów Farmakologyj.

Warski (jak do siebie).

Farmakologyj! Człowiek głębokiéj nauki.

Elwin.

Udzielanie płynu magnetycznego nie jest środkiem tak niewinnym, jak się zdawać może. Niechętnie daję się skłaniać ku temu, bo muszę przyznać, że płyn magnetyczny, Fluidum magneticum animale, mogę do wielkiéj rozwinąć potęgi.

Warski.

Fluidum magneticum animale. Chciejże Wielmożny Wać Pan Dobrodziej nie odmawiać mi tego Fluidum animale, przynajmniéj tyle, ile go wczoraj otrzymałem, bo znacznéj ulgi doznałem.

Elwin.
Stałem się więc lekarzem mimo woli, ale żądaniu jego odmówić nie mogę, tém bardziéj że osoba szanownego Pana jest dla mnie wielce sympatyczną i życzę sobie abyś mógł tę moją sympatyą podzielać.
Warski.

Już ją podzielam, na mój honor podzielam.

Elwin.

Niechże Pan usiądzie.

(Sadza go obróconego tyłem do drzwi Antonji.)

Muszę Pana uwiadomić, że przy magnetycznéj operacyi rozmawiać trzeba.

Warski.

Rozmawiaj Wielmożny Wać Pan Dobrodziej do woli.

Elwin.

Ha! zapomniałem. — Nie ruszaj się Pan... nic a nic.

(Otwiera drzwi do pokoju Antonji i tam głośno mówi:)

Niema tu gdzie?.. Niema tu gdzie?..

Warski.

Czegóż Wielmożny Wać Pan Dobrodziej żądasz?

Elwin.

Szklanki wody.

Warski.

Jest na stole przed kanapą.

Elwin.

A tak... tak... już mam. Proszę...

Warski.

Napić się?

Elwin (spoglądając w drzwi Antonji).

Proszę... powoli...

Warski (wypiwszy).
Nie lubię wody.
Elwin.

I ja także. Dobry znak, bo jest już między nami rodzaj sympatyi.

(Zaczyna magnetyzować ale bez wszelkiéj przesady, wyglądając Antonji.)

Magnetyzm jest to... magnetyzm... władza magnesu magnetyzującego... magnetyczne objawy... rozmagnetyzowanego fizyologicznego usposobienia duszy. Rzecz więc jasna... że to jest „Fluidum magneticum animale“.

(Antonja staje we drzwiach — Elwin do niéj zwraca mowę po nad głową siedzącego z zamkniętemi oczami Warskiego.)

Naprzykład. Przybywa na pomoc sympatya, potrzeba jednak odtrącać uporczywie afirmacyą i zostawać w niezachwianéj negacyi.

(Antonja pokazuje, że zrozumiała i odchodzi. Za nią rzuca Elwin całusek.)
Warski (słabym głosem).

Dlaczego Wielmożny Wać Pan Dobrodziej cmokasz?

Elwin.

To jest najsilniejszy objaw sympatyj.

Warski.

Fluidum?

Elwin.

Fluidum.

Warski.

Animale?

Elwin.
Grzecznie mówiąc.
Służący (wchodząc).

Pan adwokat Dormund dowiaduje się czy tu jest Pan Elwin? a jeżeli jest, prosi go aby zaraz przyszedł.

Elwin.

Proszę powiedzieć, że zaraz przyjdę. Operacya została gwałtownie przerwana i na teraz powtórzoną być nie może. (Służący odchodzi.)

Warski.

A jednak zdaje mi się, że jestem rzeźwiejszy.

(Ziewa ogromnie.)
Elwin.

Ja uważam. Napij się Pan wody.

Warski.

Koniecznie?

Elwin.

Nie koniecznie.

Warski.

Ale Wielmożny Wać Pan Dobrodziej może zechcesz wypić szklaneczkę?

Elwin.

Całuję rączki.

Warski.

Prawda! Sympatya.

Elwin.

Teraz odejść mi trzeba, ale pierwéj muszę Pana zaspokoić względem mojego przyjaciela Dormunda. Z odebranego listu dowiaduję się, że na wszelką ewentualność starał się zasiągnąć wiadomości co się tycze majątku panny Antonji...

Warski.
A!.. A!.. zasiągnąć wiadomości?
Elwin.

Ale możesz Pan być zupełnie spokojnym, postąpi z wszelką właściwą mu sumiennością.

Warski.

Ależ ja mu tego nie zleciłem.

Elwin.

O!... mego przyjaciela nie trzeba przynaglać, gdzie idzie o spełnienie obowiązku.

Warski.

Ależ proszę Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja, jakiego obowiązku?

Elwin.

Szanowna panna Antonja jest małoletnią. Jéj prawa muszą być zastrzeżone. Bądź Pan spokojny, jeden szeląg nie przepadnie. Wszak majątku po matce mało co dostała?

Warski.

Przeciwnie.

Elwin.

Tem lepiéj, jeżeli majątek znaczny... Dormund umie rachować. Bądź Pan spokojny. Może były jakie nieruchomości. Co?

Warski.

A! tak... ale pojąć nie mogę...

Elwin.
Fraszki! fraszki Panie. Dormund strutynuje kalkulacye pupilarnéj administracyi, wyciśnie jak gąbkę. A jeżeli był jaki kapitalik, on Panie finansista... niech się Rotschild schowa... małoletnia nic nie straci, bądź Pan spokojny.
Warski.

Ależ do djabła, grzecznie mówiąc, ja wcale nie widzę powodów być spokojnym. Ja jestem opiekunem mojéj córki. Administrowałem majątek. Skrzywdzić jéj nie chciałem.

Elwin.

Ach, któż to pomyśleć może!

Warski.

Ale w tak długim przeciągu lat, nie będąc prawnikiem, może uchybiłem jakim formalnościom. Jeżeli zatém Pan Dormund zechce mnie pieniać...

Elwin.

Chęć wyjaśnienia dokładnego stanu rzeczy, pieniactwem nazwać nie można.

Warski.

Dlaczegóż tak pochopnie, nie proszony, nie dziękowany, nim jeszcze dał odpowiedź, zaczyna od trutynowania jakichsiś tam głupich kalkulacyj?

Elwin.

Ha!... To już takie jego usposobienie. Co zacznie, pewnie nie zaśpi. Może jest, prawdę mówiąc, trochę pedantem, ale człowiek sumienny... ostry... bez pardonu... i możesz Pan być zupełnie spokojny.

(Laura wchodzi, Elwin chce odejść.)
Laura.

Nie odchodź jeszcze, zatrzymaj się Doktorze.





SCENA V.
Ciż sami, Laura.
Elwin.

Ależ dla Boga, państwo wystawiacie mnie na śmieszność — nie jestem doktorem.

Laura.

Przepraszam, przepraszam, chciałam powiedzieć: zatrzymaj się Panie profesorze, mam z Panem pomówić.

Warski.

I ja także miałbym z kuzynką pomówić.

Laura (wskazując drzwi).

Bądźże tak grzeczny mój profesorze i zaczekaj w moim pokoju. Znajdziesz tam kilka książek, ale ostrzegam, ani jednéj filozoficznéj.





SCENA VI.
Laura, Warski.
Warski.

Boję się kochana kuzynko, czy ja nie zrobiłem wielkiego głupstwa, grzecznie mówiąc.

Laura.

Cóż takiego?

Warski.

Chciałem wydać córkę za mąż jak najpredzéj, głównie dlatego, że wtenczas dopiero miałbym nadzieję otrzymać twoją rękę. Skorzystałem więc z szalonego postępowania Antonji, ale kiedy chwyciłem kochającą parę na uczynku, — na uczynku nieprzekraczającym granic przyzwoitości, — potrzeba mi było nie grozić, nie wyrokować piorunowo, ale przyjąć objaśnienia i wysłuchać złych czy dobrych powodów karygodnego czynu. Byłbym teraz coś więcéj wiedział i rozumiał, jak tylko to, że się ci młodzi ludzie szalenie kochają.

Laura.

Zapewne tak wnosić wypada, ale Antonja nic nie wyrzekła.

Warski.

Cóż powiada?

Laura.

Nic nie powiada. Ile pojęłam z jéj zagmatwanego rozumowania, żąda nieograniczonéj i bezwzględnéj wolności w swojém dalszém postępowaniu. Nie lęka się żadnych przymusowych środków, które już nie są, jak się wyraziła, na czasie.

Warski.

Ale, koniec końców, czegóż chce?

Laura.

Czego ona chce, nie wiem, ale ja wiem czego ja nie chcę, to jest wystawiać się na jéj niegrzeczność. Róbcie co chcecie, ja się mieszać nie będę.

Warski.

Pójdę, skarcę jéj niegrzeczność i łatwo tym ceregielom koniec położę, ale ja więcéj jestem zatrwożony z powodu Dormunda.

Laura.
Może nie kocha?
Warski.

O tém wątpić nie można.

Laura.

O wszystkiém wątpić potrzeba.

Warski.

Chwycił się jak kleszcz mojéj propozycyi.

Laura.

Nie widziałeś go przecie.

Warski.

Ale dowiedziałem się od Pana profesora szczegółów, które w swojéj dobroduszności wyjawił mi bez ogródki. Pani! ten adwokat jest człowiek niebezpieczny.

Laura.

Hę?

Warski.

Zakroił na obdarcie mnie z majątku.

Laura.

Jakim sposobem?

Warski.

Pieniactwem. Już zaciąga wiadomości o stanie majątku po matce Antonji. Chce rozpocząć od żądania kalkulacyi z opieki... a Pani wiesz czém to pachnie?!

Laura.

I Pan profesor to powiedział?..

Warski.

Dobrodusznie, bo wychwalał przy tém sumienność swojego przyjaciela... djabliż mi z téj sumienności!.. Powtarzał: „Bądź Pan spokojny, małoletnia szeląga nie straci... Dormund umie wycisnąć jak gąbkę.“ — Jak gąbkę! Piękne aspekta! I ja mam być spokojny... przepraszam, ja jestem niespokojny, arcyniespokojny i mam powód być niespokojnym. — Taki wilk w mojéj owczarni!.. piękne aspekta!..

Laura (z uśmiechem).

Ten Pan profesor ma rozum.

Warski.

Fiu! Człowiek głębokiéj nauki... ale cóż on pomoże... magnetyzmem nie wróci pieniędzy, które mi wydrze ten przeklęty kauzyperda!

Laura.

Kiedy przeklęty, to go oddalić.

Warski.

Tak! oddalić! kiedym go zaprosił i to dosyć wyraźnie i dobitnie. Oddalić!.. Gdyby się nareszcie udało zerwać zgodnym sposobem, cóż powie Antonja?

Laura.

Pogniewa się, popłacze i będzie tak jak było...

Warski (sens kończąc).

W domu, prawda?.. Ale ja właśnie tego nie chcę. Ona z kuzynką zgadzać się nie będzie.

Laura.
Pewnie że nie, ale czyliż tylko jeden Dormund na świecie?.. Czyliż o zięcia trudno?
Warski.

Teraz już będzie trudno. Nasz wypadek familijny tajemnicą pozostać nie może. Świat łakomy takich anegdotek... a pod opieką bogobojnych obywatelek, które kochają cnotę bliźniego więcéj niż swoją własną, Bóg wie w co to wszystko urosnąć może.

Laura.

Ależ Antonja zdaje się pogardzać opinją świata.

Warski.

Chociażby i tak było.. z tego zadania nie wyjdę. Jeżeli nie pójdzie za mąż, ja nie będę mógł ożenić się. Jeżeli zaś pójdzie... mam wilka w owczarni. — Złapał kozak Tatarzyna, Mościa Dobrodziejko, a Tatarzyn za łeb trzyma.

Laura.

Tylko powoli... tylko powoli... da się to jakoś ułożyć. Będziemy słyszeć co on powie... Da jakieś objaśnienia, a wtenczas będziesz umiał korzystać, aby z nim zerwać jak najprędzéj. Bo jużcić tego pragniesz — wszakże prawda?

Warski.

Pragną, pragnę, a co najgorzéj, że tego powiedzieć nie mogę. I o téj krnąbrnéj dziewczynie zapomnieć nie trzeba. Koniec końców, w mojém Coup d’ Etat zrobiłem kompletne fiasco.

Laura.
Poradzimy, poradzimy... tylko cierpliwie, tylko łagodnie.
Warski.

Pójdę do téj gąski, grzecznie mówiąc, może się czego dowiem.

(Odchodzi.)
Laura (sama).

Profesor dąży widocznie do przeszkodzenia temu związkowi. Ale czy jego wnioskom można ufać?.. Czy Dormund swoje przedsięwzięcie, z jakiegobądź powodu powzięte, zechce zmienić?.. To wielkie pytanie.





SCENA VII.
Laura, Dormund.
(W następującéj scenie przebija się niejakie nerwowe rozdrażnienie.)
Dormund.

Laura!

Laura (wesoło).

Przestraszyłam niechcący. Przepraszam, (podając mu rękę) ale witam serdecznie.

Dormund (z przymuszoną wesołością).

Jakkolwiek Pani jesteś straszną, nie przestraszyłem się jednak ale się zdziwiłem zastając ją tutaj.

Laura.

Wczoraj przyjechałam. Ale spodziewaliście się mnie przecie?

Dormund.
Spodziewaliście się? Kto?
Laura (z wesołością).

No, Panna Antonja, — a czego się spodziewa Panna Antonja, tego i Pan Dormund spodziewać się powinien. Ale źle się wyraziłam, trzeba było powiedzieć: Panna Antonja zatrwożona była spodziewaném przybyciem mojém.

Dormund.

Zatém to o Pani mówiła jako o... o...

Laura.

O domniemanéj swojéj strasznéj macosze? Tak jest, tak. I Pan o tém nie słyszałeś?

Dormund.

Nie. Doszły mnie wprawdzie pogłoski, że piękna Laura Łęcka zdecydowała się nareszcie zrobić wybór w liczném gronie swoich wielbicieli. Jedni mówili że ten... drudzy że tamten... ale wszyscy w tém się zgadzają, ze wybranemu zazdroszczą.

Laura (śmiejąc się).

Pan Dormund najpierwszy.

Dormund.

Niezawodnie. Ale aby Warski miał być laureatem, tego nie wiedziałem i przyznam się...

Laura.

Co?

Dormund.

Że... winszuję.

Laura.

Tak jak ja Panu.

Dormund (uśmiechając się).
Warski, zatém Warski!
Laura.

Warski, Warski!.. Cóż to śmieszy? Co, dziwić się zdaje?

Dormund.

Nie dziwi bynajmniéj, śmieszy tylko trochę ten pośpiech.

Laura.

Cóż Pan nazywasz pośpiechem?

Dormund.

Wyraz dość jasny jak się zdaje.

Laura.

Ja jednak niedokładnie rozumiem. Naprzykład, czy pośpiechem trzeba nazwać odjazd Pana Dormunda ze Szczawnicy?.. (Dormund zmięszany — ona mówi p. k. m.) Ten, miał prawo niezawodnie zadziwić i rozśmieszyć. Zadziwił téż i rozśmieszył ogólnie.

Dormund.

Rozśmieszył?

Laura.

O! proszę być spokojnym. Jeżeli rozśmieszył, to tylko moim kosztem. (ze wzrastającém uczuciem) W parę dni po rzeczonym odjeździe, oddano mi przy źródle duży list. Gdym go rozdarła nieostrożnie, (z gorzkim uśmiechem) wypadło z niego i rozleciało się na wszystkie wiatry krocie biletów wizytowych „Dormund pour donner congé“.

Dormund.

Niegodziwy, podły anonim!

Laura.

Pośpiech odjazdu proszącego, nazajutrz po otrzymaniu przyzwolenia, nie był cofnięciem się ale publiczną odprawą. I za taką téż był uważany... serdecznie ubawił.

Dormund.

Przebacz mi Pani, przebacz... ale ja tego przewidzieć nie mogłem. Wyjechałem wprawdzie w chwili spleenu czyli raczéj obłędu spowodowanego niegodziwemi poduszczeniami, lecz ten anonim nie wyszedł odemnie... ja tu jestem niewinny.

Laura.

A ja?... jestżem winna? O cóż mnie oskarżać mogą? Co ma być moją zbrodnią? Czy to żem była wesołą... że się bawić lubiłam... że nie umiałam dosyć ukrywać tryumfu nad niewieścią zawiścią? (żartuje ze łzawym uśmiechem) Jestem ładna, cóż ja temu winna? (p. k. m.) Wtenczas zdawało mi się, że ten drobny punkcik na ziemi stał się całym światem... że pociski całego świata wymierzone były w biedne serce moje... Chciałabym była gdzieś uciekać... gdzieś się schować... szukać, znaleźć gdzieś obronę. I wtenczas dopiero poznałam jak okropnie być samą, zupełnie samą w tém życiu. A ten świat, tak bezwzględnie pobłażający dla szczęśliwych... jakże jest bez litości dla tych co upadli.

Dormund.

Ależ ty Pani nie upadłaś.

Laura.

Świat tak mniemał... a światu dość na tém. Wtenczas zjawił się mój daleki krewny, Karol Warski, i... podał mi rękę.

Dormund.
I Pani przyjęłaś?
Laura (p. k. m.).

Przyjmę zapewne. (z wesołością) Ale, co tam myśleć o tém. Co się stało, to się stało... a może stało się dobrze. Dosyć już o mnie... pomówmy teraz o tobie, Panie Dormundzie.

Dormund.

Ach Pani! zlituj się... nie teraz... nie jestem w stanie w téj chwili zebrać moich myśli.

Laura.

Zdaje się wszakże, że czas ku temu. Pan Warski oczekuje.

Dormund.

A tak, tak... oczekuje.

Laura.

Pan profesor obiecał, że przyjdziesz.

Dormund.

Profesor? Jaki profesor?

Laura.

Jakże się nazywa... profesor filozofii w Heidelbergu.

Dormund.

Jaki profesor? Co za profesor? nie znam żadnego profesora w Heidelbergu.

Laura.

Zaraz... zaraz... mam... mam... Profesor Elwin.

Dormund.
Elwin! (na stronie) O Boże! Cóż on tu nabroił! (głośno) Cóż on tu robił?
Laura.

Magnetyzował Warskiego.

Dormund (na stronie).

No! Nawarzył piwa. Niema wątpienia.

Laura.

Znasz Pan tego filozofa?

Dormund.

Filozofa?!.. Znam... znam. (na stronie) Aż nadto na moje nieszczęście.

Laura (p. k. m).

Panie Dormundzie, daj mi dowód przyjaźni, któréj pewnie nie mogłeś stracić zupełnie. Powiedz, dlaczego tak dziwną, niezrozumiałą, niepojętą obrałeś sobie drogę do celu, który w każdym względzie był przystępnym dla ciebie?

Dormund (zmieszany).

Cóż tam w to wchodzić... naco rozbierać... zastanawiać się. Czy się temi drzwiami wchodzi, czy tamtemi... fraszka... byle wejść do domu.

Laura.

Dobrze. Drzwiami, ale nie oknem ani kominem.

Dormund.

A jeżeli mi się tak podoba, któż zabroni?

Laura.

Nikt pewnie, skoro to jest wprowadzeniem nowéj mody.

Dormund.
Nigdy Panią tak wesołą nie widziałem.
Laura.

Jestem wesołą, bo się gotuję na wesele.

Dormund.

Na wesele Pani?

Laura.

I na wesele Pana. Ach to będzie tysiąc uciech.

Dormund.

Prawda, — tysiąc uciech.

Laura (z przymuszonym usmiechem).

Tysiąc uciech.

Dormund (podobnież).

Będzie zabawnie... przyjemnie... Cieszą się. (na stronie) Aż mnie dławi.

Laura.

Ależ, Panie Dormundzie, to mnie ogromnie zestarzeje. Wszak ja będę jego macochą! (śmieje się) Nie zechcesz mnie przecie przy ludziach mamą nazywać.

Dormund.

Obraz Pani na świetle nie straci, będzie miał obok cieniu dosyć.

Laura.

Mój poczciwy Karol.

Dormund.

Moja droga Antonja.

Laura (seryo).

Otóż ja nie chcę zostać w téj rodzinie... Nie chcę zostawać pod dachem, gdzie Pan mieszkać będziesz... gdzie Panna Antonja, emancypowana niewiasta, która jak zdeptała wszelką przyzwoitość, tak i nadal deptać będzie. Nie chcę być świadkiem miłości bez serca. Odjadę... Bądź Pan spokojny... i szczęśliwy... jeżeli możesz. Warskiemu jednak nie chcę jeszcze tego oświadczyć z pośpiechem... bo wiem... jak wzgarda boli.

(Laura odchodzi — Dormund zostaje zamyślony. Służący przynosi światło.)




SCENA VIII.
Dormund, Warski.
(Na wezwanie Warskiego siadają na przodzie sceny.)
Dormund.

Kiedy miałem zaszczyt, niespodziewany wprawdzie ale przez to nie mniéj przyjemny, oglądać Wać Pana Dobrodzieja w ścianach moich, życzyłem sobie udzielić mu niejakich objaśnień.

Warski.

Jestem gotów wysłuchać.

Dormund.

Już za późno. Pozwolisz Wać Pan Dobrodziej, Że będę tylko konstatował fakta. — Wać Pan Dobrodziej raczyłeś oświadczyć z wszelką grzecznością ale razem i dobitnością, że mój honor wymaga abym w jego domu, jak to przyzwoitość każe, prosił ojca szanownéj Panny Antonji o jej rękę, zapewniając mnie, że tego zaszczytu nie odmówisz.

Warski.
Byłoby to dla mnie...
Dormund.

Za pozwoleniem. Racz Wać Pan Dobrodziej wysłuchać łaskawie. Oświadczyłeś mi potém, że w razie gdyby to nie nastąpiło, wydasz mi proces, a gdyby wyrok sądu wypadł dla niego niepomyślnie, natenczas chcesz mnie kulką poczęstować.

Warski.

Na drodze honoru.

Dormund.

To się rozumie.

Warski.

Chciej Wielmożny Wać Pan Dobrodziej uwzględnić...

Dormund.

Racz Wać Pan Dobrodziej wysłuchać łaskawie. Pogróżka stała się faktem niezaprzeczonym.

Warski.

Proszę...

Dormund.

Za pozwoleniem. Niech skończę. — Znaglony okolicznościami... (gestem wstrzymując przerwę) Bardzo proszę! Zmuszony okolicznościami, przychodzę więc zadość uczynić żądaniu Wać Pana Dobrodzieja i prosić o ofiarowaną mi rękę szanownéj Panny Antonji. Niema już zatém powodu do procesu?

Warski.

Zapewne, ale...

Dormund.

Racz Wać Pan Dobrodziej wysłuchać łaskawie, jeszcze nie skończyłem. — Dotychczas wszystko w porządku, ale pozwól zrobić sobie uwagę, że abyśmy mogli wspólny osiągnąć cel, potrzeba nam jeszcze przyzwolenia trzeciéj osoby, a tą jest szanowna Panna Antonja. (unikając przerwy) Za pozwoleniem. — Spodziewam się, że żadnéj nie znajdziemy trudności. Wszelako, gdyby tak było, wtenczas żadna władza zmusić jéj nie może, a przez to samo i ja już ożenić się nie mogę. Jestem zatém zmuszony oświadczyć, że w tym wypadku będę się starał Wać Pana Dobrodzieja najserdeczniéj kulką poczęstować. Na drodze honoru rozumie się.

Warski.

A!.. przyznam się, że tego nie pojmuję wcale.

Dormund.

Niech skończę. Gdybym ożenił się z Panną Antonją, nie chcę aby ktokolwiek, kiedykolwiek posądził mnie, że się to stało w skutek wyrzeczonéj pogróżki. Chcę zatém, abyś i Wać Pan Dobrodziej, oddając mi rękę córki, mógł być równie oskarżony, że to zrobiłeś dla otrzymanéj pogróżki. Pogróżka za pogróżkę. Jutro będę miał zaszczyt przedstawić się Pannie Antonji i prosić o jéj decyzyą. Jeżeli otrzymam odmowną odpowiedź, wtenczas nie Pan mnie, ale ja Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja będę miał ukontentowanie wyzwać i będziemy częstować się kulkami serdecznie i do woli. Sługa uniżony!

(Odchodzi.)
Warski (sam).

Jak żyję nie widziałem tak gorącego adwokata. Ale z tego wszystkiego to tylko teraz jasno pojmuję, że mój majątek spełznie w kalkulacyach i nieprzeliczonych procesach. (p. k. m.) Jestem już przekonany, że zawiadomienie, naprowadzenie, schwytanie na mniemanym uczynku w pomieszkaniu Dormunda — wszystko to było rzeczą przez niego naprzód zręcznie ukartowaną. — Pistolet był nabity. Miał niby być zmuszony a w istocie on mnie zaplątał w obietnicę, któréj skutków nie miałem czasu przewidzieć. (rzucając się na krzesło — p. k. m.) O tak! tak, niezawodnie. Złapał Kozak Tatarzyna a Tatarzyn, grzecznie mówiąc, za łeb trzyma.

Koniec aktu II.
AKT III.

(Salon jak w akcie poprzedzającym. Przy podniesieniu kurtyny, Dormund z Elwinem rozmawiają w głębi. Późniéj, Antonja wychodzi ze swego pokoju — Elwin chce ją wziąć za rękę, ona się cofa.)


SCENA I.
Antonja, Dormund, Elwin.
Antonja.

Słuchaj mnie Elwinie. Powiadam ci w obecności Pana Dormunda, że cię kocham.

Elwin.

Nie wątpię, droga, najdroższa Antonjo.

Antonja.

Z wyższego patrząc stanowiska, pojęłam uczucie, które miłością nazywają... pojęłam oraz jakie są niezbędne warunki, aby ją ustalić i uświęcić. Jednym z najpierwszych tych warunków jest zaufanie wzajemne. Zaufaniem tylko trwać mogą węzły dwóch dusz, które się znalazły i ukochały. Tego zaufania już nie mam.

Dormund.
Hę?..
Elwin.

Antonjo!

Antonja.

Ja to powiadam spokojnie, bez namiętności, bo siła mojego charakteru namiętności przystępu nie dozwala... Straciłeś moją ufność... i dlatego już nigdy twoją być nie mogę.

Dormund.

A to co znowu?!

Elwin.

Żartujesz Antonjo?

Antonja.

Nie zwykłam żartować, kiedy idzie o całą przyszłość. Kocham cię, prawda, ale dołożę wszelkich sił aby zwalczyć chwilową boleść duszy... aby stać się godną wyższego powołania kobiety. Kocham cię jeszcze, ale spodziewam się, że potrafię zamknąć te uczucia w grobie zapomnienia.

Elwin.

Co słyszę!

Dormund.

Ależ za pozwoleniem... za pozwoleniem. Brykajcie sobie, bierzcie na kieł... rwijcie węzły i hamulce... To zresztą było do przewidzenia. Ale zaczekajcie trochę... będzie na to dość czasu, a teraz nie pozwolę aby jedno w tę drugie w tamtą rozskoczyło się stronę i abym sam pozostał jak drogowskaz, któremu obłamali ramiona.

Antonja.
Mnie to boli.
Dormund.

Ale nie widzę potrzeby, aby mnie bolało.

Elwin.

Nie mogę przyjść do siebie.

Dormund.

I o cóż to idzie? Dlaczegóż Elwin tak nagle stracił zaufanie? To jakieś nieporozumienie.

Antonja (ironicznie).

Nieporozumienie!

Elwin.

Ja nie wiem o niczém.

Dormund.

Jeszcze mam godzić kochanków!.. tego mi brakowało!..

Antonja (zapalając się coraz bardziéj).

Przeczułam, że ta kobieta stanie się zgubą dla mojego szczęścia!

Dormund.

A! Zazdrość!

Elwin.

Zazdrość!..

Antonja.

Czy myślisz, że ja was wczoraj nie śledziłam dzień cały? że nie słyszałam jak ci kazała czekać w swoim pokoju?

Dormund.

I cóż z tego?

Antonja.
Myślisz że nie wiem, żeś z nią przeszło dwie godziny rozmawiał?..
Elwin.

Przez Boga! Zastanów się, co mówisz? Czekałem tylko końca rozmowy Dormunda z Warskim i zaraz odeszliśmy razem.

Antonja.

Nie dwie godziny, dobrze — więc godzinę tylko. Ale o czemże i przez tę godzinę mogliście rozmawiać?

Dormund.

Ależ moja Panno Antonjo, Pani Laura nie jest z tych osób, któraby ściągnąć mogła na siebie posądzenie o jakąbądź nieprzyzwoitość.

Elwin.

Pewnie że nie.

Antonja.

I jeszcze ją broni!.. jeszcze ją broni! Niegodziwa kokietka!

Dormund i Elwin.

O!.. O!..

Antonja.

O czemże rozmawiałeś całą godzinę? powiedz. (Elwin milczy) Mieszasz się?.. O czém mówiliście... pytam ci się... (Elwin milczy) No! Przemówże Pan przecie!

Elwin.

Muszę więc powiedzieć. Jeżelim z razu milczał, to dlatego że nie chciałem mówić przy Dormundzie.

Dormund.
Przy mnie? Znowu coś nowego! A... a! Dajcież mi pokój!
Elwin.

Nie chciałem powiedzieć, że mówiłem o tobie.

Dormund.

Całuję rączki. I cóż o mnie mówiłeś łaskawie?

Elwin.

Ale nie będziesz się gniewał?

Dormund.

Już! już!.. jakiś bąk... jak Bóg Bogiem, bąk niezawodnie! Niechże przynajmniéj objaśnienia nie czekam.

Elwin.

Nic złego nie powiedziałem... nic, ciebie kompromitującego... Udzielałem jéj tylko moich wniosków.

Dormund.

A te wnioski?

Elwin.

Wnioski, że się w niej kochasz.

Dormund.

O!.. O!.. to już przechodzi wszelką granicę rozumu. I dlaczegóż? z czego to mogłeś wnosić? Jak ci to na myśl przyjść mogło?

Elwin.

Dowiadywała się o twoich teraźniejszych stosunkach... nie z ciekawością ale z troskliwą przyjaźnią... A żem wiedział, że byłeś z nią w Szczawnicy...

Dormund.

Uf!..

Elwin.
I że Antonja wystawiała mi ją jako niebezpieczną kokietkę...
Antonja.

A tak, tak.

Dormund (wstrzymując się i najsłodszym tonem).

Kończ, kończ z łaski swojéj kochany przyjacielu.

Elwin.

I cóż ci to szkodzić może?

Dormund.

Co szkodzić może!.. Kończ! kończ.

Elwin.

Wpadło mi na myśl, że mogłeś być jednym z jéj wielbicieli. — Cóż w tém złego?.. Jeszcze jéj nie znałem...

Antonja.

A teraz ją poznałeś? (Śmieje się.)

Dormund.

Powiedzże mi mój drogi, najdroższy, najlepszy, najukochańszy przyjacielu... bodaj cię djabli wzięli!.. Dlaczego, dlaczego, w jakim celu stworzyłeś tę genialną kombinacyę?

Elwin.

Chciałem ją zrobić naszym sprzymierzeńcem... odsunąć od Warskiego... uwolnić Antonją od macochy.

Dormund.

A gdyby ona uwierzyła?

Elwin.
No!.. Jakośby to tam potém było.
Antonja.

Bajki i bajki!.. wierutne bajki!.. Namówiliście się, aby mnie w pole wyprowadzić. — Ja o takich sztuczkach bardzo dużo i dobrze czytałam... Ja pewnie zwieść się nie dam.

Elwin.

Przysięgam ci!

Antonja.

Nie przysięgaj przynajmniéj.

Dormund.

Bywajcie zdrowi!

Elwin.

Dormundzie!

Antonja.

A tak?! Chcecie mnie pchnąć do ostateczności.

Elwin.

Do jakiéj, do jakiéj?

Antonja.

Do zemsty.

Elwin.

Ale za co? Na kim chcesz się zemścić przez Boga żywego?

Antonja.

Na was wszystkich.

Dormund (ironicznie).

Pozabijasz, pomordujesz nas wszystkich.

Antonja.
O! nie. Pan dałeś memu ojcu słowo, że będziesz prosił o moją rękę... Ja jéj nie odmówię.
Dormund.

Ależ ja Pani nie kocham.

Antonja.

A ja Pana kocham.

Dormund.

Właśnie dlatego... i że sobie tego nie życzę.

Elwin.

Antonjo!

Antonja.

Tak będzie jak powiedziałam, chociażby mi serce miało pęknąć — możecie być pewni. (Odchodzi.)





SCENA II.
Dormund, Elwin.
Dormund.

Otóż macie!.. kocha mnie! fiu!.. mało jéj serce nie pęknie — jest i pęknięcie. A ta... ta... niewiasta ze swojém wyższém powołaniem, ze swoją siłą charakteru!.. Nie, tego za wiele! tego nadto!.. I ja, ja, ja człowiek spokojny, rozsądny, wlazłem w jakieś intrygi... w jakieś spiski... namowy... kłótnie... maszkarady... jakieś sztuki łamane!..

Elwin.

Jestem prawdziwie godzien litości!

Dormund.
Ej! do kroć sto tysięcy!.. z twojém „Godzien litości“. To ja jestem godzien litości, żem się wdał z waryatami.
Elwin.

Nic się jeszcze złego nie stało.

Dormund.

I nie stanie — Nie ożenię się z nią... i ona tego nie myśli... Ale jak zacznie dowcipkować, brykać, wierżgać, pomiarkują nareszcie koniec końców o co idzie. — I cóż z tego wyniknie? Otworzymy gęby jak dwie bramy i będziemy cofać się ku drzwiom drobnym krokiem jak studenty, którym trzecią klasę wysmarowano.

Elwin.

Ależ ja Antonią uspokoję.

Dormund.

O!.. ja zawsze powiadam: Z kobietą jak z ogniem... gorzéj jak z ogniem... Kobieta, to koło szalone!.. tylko je zaczep, choćby tylko małym koniuszkiem paznokcia... Oho!.. jużeś wyleciał dziesięć łokci w górę i z dziesięć łokci w dół, nim się jeszcze postrzeżesz że kozła wywracasz!

Elwin.

Kochany Dormundzie, uspokój się... wysłuchaj spokojnie.

Dormund.
Dobrze mi tak, dobrze! Zaufałem kobiecie — zaufałem trzpiotowi. Nauka w las nie pójdzie. Cieszę się z niéj... Cieszę nawet zajściem z tym Wielmożnym Wać Pan Dobrodziejem. Będę się strzelał, dwa razy, — trzy razy, — cztery razy — bardzo się cieszę!
Elwin.

Ależ Dormundzie, czyliż dla jednego dziecinnego widzimisię, które aczkolwiek niemiłe, dowodzi jednak i jéj miłości, czyliż miałbyś zerwać swoją tyloletnią przyjaźń? Błagam cię więc... zaklinam na pamięć twojéj matki... mojego Anioła stróża... Nie opuszczaj mnie... posłuchaj cierpliwie.

Dormund.

Gadaj, a prędko.

Elwin.

Rozmów się z Panią Laurą.

Dormund.

Z Laurą!.. po takiéj twojéj przemowie... Nie, to na żaden sposób być nie może... tego nie zrobię.

Elwin.

To mnie pozwól mówić.

Dormund.

Cóż jéj powiesz?

Elwin.

Wszystko. — I gdybym ci był nie dał słowa, że tylko podług twojéj rady działać będę, byłbym już to uczynił.

Dormund.

O!.. tak, tak... Była jedna i teraz będzie dwie... I kiedy Antonja wyda przez nieostrożność... Laura...

Elwin.

Zdradzi?

Dormund.
Tego nie powiadam. Ale cóż na tém zyskamy?
Elwin.

Słuchaj! Kiedy dawałem jéj do zrozumienia, że twoje serce jest nią zajęte... kłamałem... bo wiem, jaką opinją masz o kobietach. Chciałem ją tylko odsunąć od Warskiego, a potem coby się z nią stało, nie dbałem.

Dormund.

Szlachetnie!

Elwin.

Taki z razu był mój zamiar, nim ją poznałem... ale poznawszy, nie miałem już serca zwodzić ją. Bo ona kocha cię Dormundzie, kocha tak, jak tylko piękna dusza kochać zdolna.

Dormund (z udaną ironją).

Powiedziała ci to?

Elwin.

Nie, nie powiedziała — ale kiedy o tobie mówiła, to tylko twojém szczęściem była zajęta... Wszakże ona nie ma najmniejszéj nadziei i po twojéj ironicznéj rozmowie już jéj mieć nie może. — Ona chce odjechać i tylko względy dla Warskiego mogą ją zatrzymywać. Jeżeli udawała przedemną spokojność a nawet wesołość, to ze łzami, co się kroplisto i bez wiedzy z jéj oczu wyciskały powoli. — Tego udawać nie można.

Dormund.

Ale cóż ona, powtarzam, co wam pomódz może?

Elwin.
Nie będziemy potrzebowali jéj się wystrzegać. Użyje swojego wpływu na Warskiego.
Dormund (porywczo).

Tego nie chcę.

Elwin.

A choćby nam i nie pomogła, nie dręczmy tego biednego serca. Ty wiesz co to kochać.

Dormund.

A ty, w tém mistrzem.

Elwin.

Ona cierpi.

Dormund.

Magnetyzuj ją.

Elwin (p. k. m.).

Dormundzie, nie poznaję cię. Można nie odwzajemniać miłości, ale jéj urągać nie wolno, — nie wolno temu, kto tylko ma serce na swojém miejscu.

Dormund (zakrywa sobie twarz rękami i tak zostaje czas jakiś w milczeniu, a potém mówi z rozczuleniem).

Prawda... prawda... złe słowa wyrzekłem. Zapomnij je... proszę cię zapomnij. Ty jesteś teraz rozsądny a ja jestem szalony. Jestem tak zmęczony... rozdrażniony... Ja wiele cierpię... Żal mi ciebie... i siebie i... nic nie chcę wiedzieć.





SCENA III.
Dormund, Elwin, Warski, Laura, później Antonja.
Warski.

Sługa uniżony. Mojéj córki jeszcze niema?.. Zaraz ją zawołam. (Warski odprowadził Laurę do kanapy po lewéj stronie będącej, a potem przechodząc przez scenę, mówi do siebie pół głosem:) Tak, tak... złapał Kozak Tatarzyna!

(Wchodzi do pokoju Antonji. Wszyscy zostają w milczeniu ze spuszczonemi oczyma, potém Warski wprowadza Antonją, wskazuje jéj krzesło na prawéj stronie przy stoliczku, kładzie na stole plik papierów, zaprasza gestem Dormunda aby usiadł na prawém a Elwin na lewém krześle — sam zasiada na kanapie, — wszystko z miną solenną.)
Warski (p. k. m.).

Grzecznie mówiąc, nie potrzebuję Wielmożnemu Wać Państwu Dobrodziejstwu powiadać, w jakim celu się zgromadzamy. Zdarzenie w rodzinném mojém kole dotknęło mnie boleśnie. Antonjo, córko moja... zbłądziłaś... Uległaś zapewne wpływowi animalnemu... fatalnemu, chciałem powiedzieć — złych książek. Dlaczegóż nie wzięłaś sobie za wzór naszéj kuzynki? (Dormund i Elwin niespokojni.) Dlaczegóż nie starasz się naśladować jéj skromności, przyzwoitości i wszystkich cnót, które są jej ozdobą. (Antonja słuchając zmięła rycinę, którą trzymała w ręce.) Jako dobry ojciec, przebaczam. Życzę sobie bowiem utrzymać sympatyą... chciałem powiedzieć... Nie, tym razem dobrze powiedziałem... sympatyą... sympatyą, która nas łączyć powinna. Teraz pozwól Wielmożny Wać Pan Dobrodziej odezwać się do ciebie, szanowny Panie Dormundzie, doktorze praw i adwokacie krajowy — i zapytać się oficyalnie: Jako opiekun i ojciec Antonji z Józefy Giczałkowskiej spłodzonéj córki, w jakim zamiarze tu przychodzisz?

(Obciera czoło z potu.)
Laura.

Przepraszam Panów, ale pozwólcie abym na chwilkę im przerwała. Panie Karolu, chciałabym ci powiedzieć słów kilka.

Warski.

Służę drogiéj kuzynce.

(Warski zbliża się do Laury — Elwin do Antonji.)
Laura.

Siadaj! Pozwól sobie dać jedną radę.

Warski.

Każdą twoją radę chętnie przyjmę.

Laura.

Zdaje mi się, że byłoby śmiesznie a nawet nieprzyzwoicie, aby dwóch ludzi zbliżało się do siebie w zamiarze zawiązania stosunków familijnych i aby ci ludzie wtenczas zostawali pod skrzydłem krwawych pogróżek.

Warski.

Ha!.. inaczéj być nie może.

Laura.

Ale inaczéj być musi.

Warski.

Ja zawsze jestem grzeczny.

Laura.

A ów pieprzyk? Co?

Warski.

W nosie mi kręci, a kichnąć nie mogę.

Laura.
A zatém?
Warski.

Jego ton był za ostry.

Laura.

Był tylko powtórzeniem twojego.

Warski.

Będzie myślał że go się boję.

Laura.

A ty będzieszże to o nim myślał?

Warski.

Tego myśleć nie mogę.

Laura.

A więc, jeżeli ty o nim tego nie myślisz, dlaczegóżby on o tobie miał to myśleć?.. To nie ma sensu!

Warski.

Prawda i to.

Laura.

Ty pierwszy przewiniłeś, tobie pierwszy krok zrobić trzeba. Nie do zupełnego porozumienia, ale do oddalenia nierozsądnych pogróżek. Zrób to, ja ci radzę.

Warski.

Dla kuzynki zrobię tę ofiarę.

Laura.

Nie, nie, żadnéj nie chcę ofiary i proszę cię nic o mnie nie mów Dormundowi.

Warski.
Niech i tak będzie, ale za to kuzynka...
Laura.

Idź, idź... nie trać czasu.

(Warski siada na kanapie przy krześle Dormunda.)
Warski.

Chcąc się zbliżyć, należy pierwéj odsunąć przeszkody. Pogróżka, przezemnie za porywczo wyrzeczona, spowodowała podobno z jego strony... wszak tak?

Dormund.

Nie inaczéj.

Warski.

Ja pierwszy przewiniłem, — pierwszy więc tę pogróżkę odwołuję i proszę abyś ją uważał za zupełnie niewyrzeczoną.

Dormund (p. k. m. — spojrzawszy na Laurę).

Pogrożkę pogróżką odparłem, a podaną rękę zgodnie przyjmuję.

(Podają sobie ręce — Warski zbliża się do Antonji — Elwin do Laury.)
Warski (do Antonji).

Muszę ci powiedzieć parę słów, nim przyjdzie do ostatecznéj odpowiedzi.

(Antonja całuje ojca w rękę.)
Laura (do Elwina)

Cóż powiada Panna Antonja?

Elwin.

Powiada, co prawda, że ja tracę głowę.

Laura.
Filozoficzną!.. szkoda!
Warski (do Antonji).

Kochasz zapewne Dormunda i życzysz sobie jak najprędzéj oddać mu rękę. Ale życzyłbym ci, ze względów przyzwoitości, dać tylko na teraz odpowiedź dla wszystkich Panien na wydaniu animalną... normalną, chciałem powiedzieć, to jest: „proszę o czas do namyślenia“.

Antonja.

Będę się starała zadowolnić kochanego ojca.

Laura.

Panie Karolu.

Warski.

Służę.

(Warski zbliża się do Laury, Dormund do Antonji; Elwin siada na miejscu Dormunda zmęczony i niespokojny.)
Laura (do Warskiego).

Chciałam ci powiedzieć, abyś jéj nie naglił do dania stanowczéj odpowiedzi.

Warski.

Uczyniłem to właśnie.

Laura.

Siadaj i czekaj.

(Warski siada przy Elwinie i zdaje się rozmawiać o swoim bólu głowy — Elwin wkrótce, w czasie rozmowy Dormunda z Antonją, jakby powziął jaką nagłą decyzyę, zbliża się do Laury i wsparłszy się za nią na poręczy kanapy, cicho z nią rozmawia.)
Antonja.
A więc dobrze. Będę żądała czasu do namyślenia, jak mi ojciec doradził.
Dormund.

Nie, nie. Trzeba abyś Pani, nie dając żadnego objaśnienia, stanowczo moją rękę odrzuciła.

Antonja.

Nie chcę.

Dormund.

A ja Pani teraz powiem otwarcie: Pani masz rozum, ale nie masz rozsądku. Pani myślisz, że masz silny charakter a masz tylko upór. Pani napiętrzyłaś, z ułamków źle zrozumianych książek, opinię o świecie, a świata nie znasz. Dąsy, zazdrości, kłótnie, zgody, wszystko to może być katechizmem zakochanéj pary... nie przeczę, — ale teraz nie jest na czasie i krótko mówiąc... Albo Pani dasz się powodować moją radą, albo wszystko wyjawię... bo już nakoniec i świętemu zabrakłoby cierpliwości — i rozwiążę od razu tę za długą już komedyę.

(Laura parska śmiechem — śmieje się czas jakiś. — Wszyscy zostają w nieruchomém zadziwieniu.)
Laura.

Dowiedziałam się dziwnych rzeczy od naszego szanownego profesora.

Elwin.

Pani. — Zmiłuj się.

Laura.

Wszystko opowiem, ale chciałabym pierwéj sam na sam rozmówić się z Panem profesorem.

(Śmieje się.)
Warski.

Ustąpmy się, chodźmy. Jestem bardzo ciekawy.

(Warski, Dormund, Antonja odchodzą.)




SCENA IV.
Laura, Elwin.
Laura (śmieje się).

Potknąłeś się szanowny profesorze w swoim dyplomatycznym planie i spadłeś ze wszystkich szczebli razem. Chcąc wydobyć, powiadasz, przyjaciela z przykrego położenia, proponujesz... poświęcić się dla przyjaźni... (śmieje się) zamienić Dormunda na Elwina. En avant-deux: Chassez!.. Traversez!.. (śmieje się) I ja nie uklękłam przed tą ofiarą, wyzywającą męczeństwo!? Nie, nie, nie uklękam, bo całą rzecz teraz rozumiem dokładnie. To Pan kochasz Antonją a nie Dormund. To z Panem miewała schadzki a nie z Dormundem. To profesor zawinił a adwokata ukrzyżowano. Cóż, zgadłam? prawda?

Elwin (w złym humorze).

Jużci że prawda.

Laura.

Jestżeś w istocie profesorem?

Elwin.

Gdzieżtam!

Laura.

Czémże jesteś?

Elwin.

Niczém — nawet nie członkiem honorowym czegobądź! — Ale Pani nas nie zdradzisz...

Laura.
Zdradzić? Alboż mi kto zaufał, alboż powierzy tajemnicę, którąbym miała obowiązek dochować?!
Elwin.

Chcesz Pani wszystko wyjawić?

Laura.

Taić nie będę.

Elwin.

Ach! gdyby Dormund mógł z Panią pomówić!

Laura.

Usłyszałabym dużo dowcipu.

Elwin.

Gdyby Antonja?

Laura.

Usłyszałabym całą litanję niegrzeczności.

Elwin.

Więc Pani nie chcesz ratować?

Laura.

Nie mogę.

Elwin.

Pewnie?

Laura.

Najpewniéj.

Elwin.

Otóż nie boję się. Pani teraz potknęłaś się w dyplomacyi. Pani nie możesz być obojętną... Chciałabyś drogo okupić każdą łzę cierpienia. Prawda? Przyznajże Pani że zwyciężyłem.

Laura.

Oby mnie tak zawsze świat cały zwyciężał? Teraz dość kary... przystąpmy do rady. Jakiż plan macie?

Elwin.
Mam plan ożenić się z Antonją.
Laura.

Ale jakim sposobem?

Elwin.

Chcemy przeciągać sprawę ile możności. Antonja będzie odmawiać uporczywie.

Laura.

A potém?

Elwin.

Potém? Jakoś tam będzie. Od czegóż szczęście?

Laura (dobywając pularesik — p. k. m.).

Z Panną Antonją nic nie chcę mieć do czynienia, ale oddaj to Dormundowi. (Pisze na kartce kilka słów ołówkiem — oddając kartkę) Proszę. — Jeżeli plan mój będzie przyjęty, wróćcie tu za kilka minut. Jeżeli nie, od wszystkiego ręce umywam. Ale i przy pomyślném rozwiązaniu téj niemiłéj dla mnie komedyi, chcę aby Antonja upokorzyła się... Chcę aby mnie przeprosiła. (Elwin spuszcza głowę) Od tego nie odstąpię. A teraz idź Pan. Masz prawo do Boskiej opieki, bo przysłowie powiada: „Pan Bóg szalonych strzeże“. — Idź i przyszlij mi pierwéj Warskiego.

Laura (sama).

Wielki ciężar spadł mi z serca. Dormund głupstwa nie zrobił. Nie mógł zrobić i zawsze powtarzałam sobie, że w tém musi być jakaś zagadka.





SCENA V.
Laura, Warski.
Warski.

Jakaż to wiadomość udzielona przez kochanego profesora, tak kuzynkę rozśmieszyć a nas zadziwić mogła?

Laura.

Jakże mnie nie miało rozśmieszyć żądanie Pana Dormunda, udzielone za pośrednictwem profesora — żądanie, aby nim jeszcze Antonja przyjmie jego rękę, on pierwéj... słuchaj!.. on pierwéj stanął jako rzecznik w obronie małoletniéj, aby mógł pierwéj strutynować dokładnie kalkulacye i stan majątku.

Warski.

A nie mówiłem!.. Nie mówiłem!.. Chciałby z wszystkiego obedrzeć — połknąć. Jakąż dałaś odpowiedź?

Laura.

Dałam odpowiedź taką, że ją pewnie długo pamiętać będzie.





SCENA VI. i ostatnia.
Laura, Warski, Antonja, Dormund, Elwin.
(Antonja wchodzi spiesznie i odprowadza ojca na przód sceny na prawo — za nią wchodzą Dormund i Elwin i zostają w głębi — Laura obojętnie przegląda album.)
Antonja.
Przebacz mi, kochany ojcze, zmartwienia, których stałam się powodem. (Chce przyklęknąć.)
Warski (powstrzymując).

Już przebaczyłem.

Antonja.

Przebacz mi i kręte drogi, z których jeszcze wyjść nie mogę, ale bądź przekonany, że ci wynagrodzę dalszém mojém postępowaniem.

Warski.

Dobrze, dobrze.

Antonja.

Spodziewam się, że będę szczęśliwa z Panem Dormundem.

Warski.

Chcesz więc... teraz... zaraz... oddać mu rękę?

Antonja.

Chcę. Ale przyznać ci się muszę...

Warski.

Śmiało! śmiało!

Antonja.

Przyznać się muszę, że niepojęta jakaś władza... niepojęta... niezwalczona... pociąga mnie... do Elwina.

Warski.

Do profesora? (Spogląda na Laurę.)

Antonja.

Tak jest, ale upraszam cię kochany ojcze, abyś go w ten moment i raz na zawsze oddalił, bo inaczéj żadnym sposobem nie będę w stanie wypełnić woli ojca i zaślubić Dormunda.

Warski (spogląda na Laurę, która mu daje znak aby się do niéj zbliżył — do siebie.)

Oddalić profesora! zaraz!

(Rozmawia cicho z Laurą.)
Antonja (do Elwina).

Przepraszam cię raz jeszcze. Z ust Dormunda pierwszy raz usłyszałam prawdę i zaręczam że z niéj korzystać będę.

Laura (do Warskiego, kończąc rozmowę).

To oddal profesora.

Warski.

No, to Antonja pójdzie za adwokata... Ale cóż znaczy ta niepojęta władza?

Laura.

Po prostu mówiąc, kocha go.

Warski.

A Dormunda?

Laura.

Nie kocha.

Warski.

Wczoraj ten, dziś tamten.

Laura.

Sympatya.

Warski.

Sympatya animale.

Laura.

Korzystaj z niéj, nie trać czasu — kiedy nie chcesz Dormunda.

Warski.

Ależ Elwin podobno nic nie ma.

Laura.

Ma głęboką naukę.

Warski.
Wolałbym trochę płytszą naukę a głęboką kieszeń.
Laura.

I cóż ci z tego majątku? Patrz.

(Pokazuje na Dormunda, który siedząc na kanapie, zdaje się przeglądać papiery.)
Warski.

Krogulec! Już zaczyna skubać. Ale ja mu dałem słowo.

Laura.

Spuść się na mnie.

Warski.

Niech i tak będzie. Ale za to kuzynka...

Laura.

Antonjo! (Antonja wahając się, kilka kroków naprzód zrobiła — Laura biegnąc do niéj) Ej! co tam czekać! Ja długo gniewać się nie mogę.

Antonja.

Zwyciężyłaś. Bądź moją przyjaciółką, siostrą.

Laura (ze wzajemném uściśnieniem).

Zwyciężyłam, jeżeli uznałaś, że jedynym, prawdziwym tronem kobiety — serce. Panie Dormundzie, proszę bliżéj. Pozwól się zapytać, czy jesteś przyjacielem Elwina?

Elwin (rzucając się w objęcia Dormunda).

Na to ja odpowiedzieć muszę. Jest moim przyjacielem, dobroczyńcą! Jemu winienem, co jeszcze dobrego we mnie zostało.

Warski (który siedząc, był oparł głowę na ręku — do siebie).

Fluidum!.. fluidum magneticum animale.

Laura.
Bardzo dobrze, ale ja Pana Dormunda muszę o odpowiedź prosić.
Dormund.

Jestem przyjacielem Elwina.

Laura.

Zdolnym wszelkiego poświęcenia.

Dormund.

Niezawodnie.

Laura.

Nawet gdyby przyszło i miłość poświęcić?

Dormund.

Poświęciłbym.

Laura.

Panie Karolu, uściskaj Antonję i Elwina.

Warski (łącząc ich ręce).

Ale do Heidelbergu nie pojedziesz?

Elwin.

Prędzéj do Tobolska! za to ręczę.

(Warski rozprawia z Elwinem o bólu głowy — Laura wróciła do swojéj kanapy.)
Dormund.

Szczęść wam Boże! turkaweczki moje, ale pozwólcie się zapytać, czy w Krakowie zbudujecie gniazdeczko wasze?

Warski, Antonja, Elwin.

W Krakowie, w Krakowie.

Dormund.

Taką rzeczą odjadę do Lwowa, bo tu z wami zostałbym z czasem istotnie „godnym litości“.

Elwin, Antonja.
Wrócisz, wrócisz do nas.
Dormund (zbliżając się do Laury — na stronie).

Odjadę. Ale jeżeli przebaczysz, odjadę z żoną — z tobą droga Lauro.

(Całuje podaną mu rękę — kładzie palec na ustach i odchodzi.)
KONIEC.
DYLIŻANS.
KOMEDYA
W CZTERECH AKTACH, PROZĄ
grana po raz pierwszy
we Lwowie 1827 r.

OSOBY:
Doktor FULGENCYUSZ.
Pułkownik LUDMIR pod imieniem Orgona.
FILONEK.
ROZAURA.
EUGENJA.
MACIUŚ.
PAN NULA, ojciec  Maciusia.
PANI NULINA, matka
DERBER, ojczym Eugenji.
PYTALSKI, celnik.
ŁAPEŃKO,  strażnicy.
TRZYMAŁKIEWICZ,
ANZELM, oberżysta.
JÓZEF, służący pułkownika.
Konduktor Dyliżansu, Słudzy, Strażnicy, Mytnik.
Rzecz dzieje się w Płocku, w lesie na komorze celnéj i w Toruniu.

DYLIŻANS.


AKT I.
(Scena przedstawia po prawéj stronie aktorów róg domu, gdzie jest Expedytura Dyliżansów i Oberża razem, w głębi sztachety — przed bramą z tamtéj strony stoi Dyliżans, który słudzy ładują, jeden z nich na samym wierzchu — konie powinny być zasłonione rogiem domu — na przodzie między drzewami stoliki nakryte i krzesła.)


SCENA I.
Ludmir, Józef.
(Ludmir w mundurze siedzi przy stoliku — po lewéj stronie w głębi Anzelm, konduktor, słudzy.)
Józef.

Już wszystko gotowe.

Ludmir (wstając i naprzód postępując).

Mów ciszéj, jestem otoczony szpiegami.

Józef.

Już wszystko przygotowałem do Pańskiego przebrania u Pana Roberta.

Ludmir.

Nie zapomnieliście czego?

Józef.
Zdaje się że nie.
Ludmir.

Peruka?

Józef.

Jest.

Ludmir (ciszéj).

Towary dobrze wszyte?

Józef.

Lepiéj nie można.

Ludmir.

Umyślnie tu jadłem śniadanie i do ostatniego momentu siedzić będę, aby oddalić nawet i wniosek od moich szpiegów, że dzisiejszym wyjeżdżam Dyliżansem.

Józef.

Żeby Pan Pułkownik nie chciał się gniewać, zrobiłbym małą uwagę.

Ludmir.

Naprzykład?

Józef.

Niech Pan dziś nie jedzie.

Ludmir.

Dlaczego?

Józef.

Jakoś dzisiaj nie mam kurażu.

Ludmir (śmiejąc się).

To źle, a nic nie pomoże.

Józef.

Bo jeżeli dlatego, że...

Ludmir.
Że?..
Józef.

Że i Panna Eugenja jedzie.

Ludmir.

Właśnie dlatego.

Józef.

To nic nie stracimy, możemy ją dogonić i przegonić w potrzebie, a choćby téż i kilkoma dniami późniéj przyjechać do Torunia... bo Panie, ten Dyliżans dalibóg tęgo mi się nie podoba.

Ludmir.

Właśnie najlepsza sposobność zbliżenia się, poznania, albo raczéj dania się poznać dokładniéj.

Józef.

Alboż to koniecznie Dyliżansu na to trzeba?

Ludmir.

Ale mój Panie tajny Radco, jak ja zostanę w Płocku a ona w Toruniu, nasza miłość i kroku nie postąpi; tylko wejrzenie, tylko westchnienia, to trochę za przykro — a potém, któż mi ręczy, jak długo w Toruniu zabawi, czy z jéj nowych stosunków nowe dla mnie nie wypłyną trudności?

Józef.

Ależbo Panie i głównego interesu zapominać nie należy.

Ludmir.

Głównym jest — pozyskać serce Eugenji.

Józef.
A tamtoż przepadnie?
Ludmir.

Nie — i właśnie dlatego, nie tracąc czasu, jedź czémprędzéj. Konie gotowe?

Józef.

Czekają.

Ludmir.

Jedź — masz pieniądze, nie szczędź ich na komorze; a gdyby ci się nie powiodło, wyjedziesz naprzeciwko nas — rozumiesz?

Józef.

Rozumiem, ale niech Pan pamięta.

Ludmir.

Idź, idź!

(Józef odchodzi, Ludmir siada.)




SCENA II.
Ludmir, Anzelm.
Ludmir.

Panie Gospodarzu!

Anzelm.

Sługa Pański.

Ludmir.

Co się należy?

Anzelm (rachując).

Kotlety... bułka... wino... cztery złote, groszy dwadzieścia.

Ludmir (płaci, potém nalewa sobie wina).
U WPana zawsze dużo gości?
Anzelm.

Tylkoto w dnie, kiedy Dyliżans odchodzi albo przychodzi.

Ludmir.

Dziś przyszedł?

Anzelm.

Nie, wczoraj przyszedł z Warszawy; dziś odchodzi do Torunia.

Ludmir.

I wszystkie miejsca zajęte?

Anzelm.

Pełny jak jajko.

Ludmir.

Któż są podróżni?

Anzelm.

Jakaś Pani, nie wiem jak się zowie, bo nie warto się dopytywać — ani młoda, ani ładna, ani przyjemna; ona tylko jedna przybyła z Warszawy a drugi Pan Filonek, dawny mój znajomy, ucieszny człowiek, towarzysz do zazdrości.

Ludmir.

Któż więcej?

Anzelm.

Panna Eugenja. (całując sobie końce palców) Cacko! pieścidełko! znam ją dobrze, bawiła tu przy ciotce, teraz wraca do swojego ojczyma. Anioł, anioł ze wszelkich względów.

Ludmir.

Pan Anzelm, jak widzę, ma dobre oko i serce gorące.

Anzelm.
Nałóg — nic więcéj.
Ludmir.

Któż jeszcze jedzie?

Anzelm.

Gruby Maciuś, synalek tutejszego obywatela Pana Nuli, który byłby wiecznie został Nulą, gdyby nie żona — ona jest kreską przed nulą.

Ludmir.

Któż więcéj.

Anzelm.

Jakiś Pan Orgon zupełnie nieznajomy.

Ludmir.

Daléj?

Anzelm.

Już więcéj nikt.

Ludmir.

Wszak dopiero pięć osób.

Anzelm (rachując i przypominając sobie).

Owa Jejmość... Pan Filonek... Maciuś... Panna Eugenja... Orgon... A... a! Doktor Fulgencyusz. Jakże go mogłem zapomnieć.

Ludmir.

Jakto? najstarożytniejsza peruka w czterech częściach świata wyrusza z miejsca?

Anzelm.

I po co wyrusza! (ciszéj) Po ładną młodą żonkę.

Ludmir.

Być nie może.

Anzelm.

Tak powiadają. Nie tak on wprawdzie stary jak kształt jego peruki, a potém Doktor, ręczę Panu zawsze sobie poradzi. Otóż i on właśnie, w nieustannéj rozmowie z samym sobą zbliża się ku nam.





SCENA III.
Ciż sami, Fulgencyusz.
(Doktor w peruce wypudrowanéj z lokami i harbeitlem, brwi czarne, otyły, wzrok bardzo krótki, przez dużą pojedyńczą lorynetkę często patrzy — w krótkich spodniach i kamaszach, kaszkiecik podróżny na głowie, pod pachą parasol, długi cybuch z fajką i małe zawiniątko, które ktadzie na stoliku po prawéj stronie sceny będącym.)
Fulgencyusz (jakby kończył rozmowę.)

Tak, tak!.. żeby i febra, okaże się — lekki solvens zaszkodzić nie może a późniéj zobaczymy... tak, tak... sine dubio, lekki solvens. (Dobywa papierek i rozwija a zobaczywszy dwa dukaty podnosi głowę i rozweseloną twarzą mówi:) Dwa!

Anzelm.

Pan Doktor pozwoli wziąć?

(Bierze parasol i t. d.)
Fulgencyusz (chowając prędko dukaty).

Co? (przypatrzywszy się zbliska) Anzelmie! jak się miewasz?

Anzelm.

Zdrów do usług.

Fulgencyusz (przypatrując się przez lorynetkę).

Rubicundulus vegetusque!

(Bierze rękę Anzelma pod swoją lewą a prawą maca pulsa.)
Anzelm.
Pan Doktor nas opuszcza?
Fulgencyusz.

Nie na długo, nie na długo. Ja już dwadzieścia lat jak nigdzie nie wyjechałem, ja chcę zrobić małą partie de plaisir — puls dobry.

Anzelm.

Ludzie powiadają, że Pan Doktor nie sam wróci.

Fulgencyusz.

He, he, he! być może... (nawiasem) język... z kimże... co? piękny... z kim ja wrócę? co?

Anzelm.

Z młodą Panią Doktorową.

Fulgencyusz.

He, he, he! zawsze wesoły; semper hilaris atque jucundus — a twoja żonka jak się miewa? jak się trzyma?

Anzelm.

Ach już się nie trzyma — umarła.

Fulgencyusz (z przyciskiem jakby przekleństwo).

A kremortartari! umarła? po jedném tylko consilium? po jedném? za prędko, za prędko... tak, tak, ale cóż robić? contra vim mortis non est medicamen in hortis.

Anzelm.

Można czém służyć?

Fulgencyusz.

Szklankę wody, mój przyjacielu.

Anzelm.

Zaraz będzie.

(Wkrótce przynosi szklankę wody. Doktor siada po prawéj stronie stolika, dobywa flaszeczkę, ogląda,
rozwięzuje, wącha, potém rachując wlewa do wody kilkanaście kropel i pije potrochę, zawsze mówi do siebie, czasem słychać niektóre słowa jakoto: bene, optime, tak, tak, pewnie nie inaczéj etc.)




SCENA IV.
Ciż sami, Filonek.
Filonek (do kilku osób stojących koło Dyliżansu — jeszcze za bramą).

Żwawo chłopcy żwawo! komu w drogę temu czas... Hej, hej Mości Panie ostrożnie tam z moją szkatułką. Na, masz jeszcze torbę z bielizną — proszę ją na wierzchu zostawić.

Ludmir (do siebie).

Jakiś głośny towarzysz.

Filonek (do stojącego na karecie).

A pudełko ze skrzypcami wygodnie leży? No dobrze, nic na nim nie kłaść. Dobry wieczór Panie Anzelmie, zawsze w pracy, zawsze wesół... Ale torba do karety, mówiłem. A pełny Dyliżans? — pełny, to dobrze, ja tak lubię.

Fulgencyusz.

A ja nie.

Filonek.

Im więcéj, tém weseléj.

Fulgencyusz.

Im mniéj, tém wygodniéj.

Filonek (w brame).

Cóż Justysiu, nie pojedziesz z nami? Wezmę na kolana. (biorąc ją w pół) Ha, ha, ha! a zawsze ładna jak różyczka. (zbliżając się) Hej! jest tam który? séra i wina!

Fulgencyusz (z ukłonem).

Ja radziłbym wody.

Filonek.

Czy mam honor witać towarzysza podróży?

Fulgencyusz.

Tak jest. (uchylając kaszkiecika) Doktor Fulgencyusz.

Filonek (podobnie).

Hilary Filonek.

Fulgencyusz.

Razem pojedziemy, dlatego ja radzę pić wodę — tak, tak, czystą wodę, wino bowiem jest irritans.

Filonek.

Nie zaszkodzi.

(Siada po lewéj stronie tegoż samego stolika i pije wino.)
Fulgencyusz.

Ja muszę przeprosić — arcy szkodzi, wyrabia niespokojność we śnie, a z téj pochodzi owa gestykulacya hostilis semperque indecens, bardzo silnie dokuczająca blisko i niedaleko siedzącym.

Filonek.

Proszę się nie troszczyć — nie sypiam w pojeździe, zatém i nie gestykuluję przez sen; ale cyrkumferencya nasza za rozległa trochę, będzie więcéj nie wygodna.

Fulgencyusz.

Jesteśmy obadwa słusznéj tłustości, ale podle siebie nie trzeba usiadać.

(Ludmir zobaczywszy która godzina, odchodzi.)




SCENA V.
Fulgencyusz, Filonek, Pan Nula.
P. Nula.

Proszę Panów moich, nie było tu Jejmości?

Filonek.

Jakiej Jejmości?

P. Nula.

Mojéj żonki.

Filonek.

Któż Jegomość jesteś?

P. Nula.

Mąż Pani Nuliny. (kłaniając się) Szczęsny Nula.

Filonek.

Nula?

Fulgencyusz (przypatrując się przez lorynetkę — na stronie).

Stupidus!

P. Nula.

Tak jest, Jejmość miała tu na mnie czekać z naszym synkiem, którego wyprawiamy do Torunia. (ocierając oczy) Prawdziwie serce się kraje rozstawać się ze swojemi wnętrznościami, z ukochaném dzieckiem.

Fulgencyusz.

Jakież duże jest owe dziecko?

P. Nula.

Ot podrostek.

Fulgencyusz (do Filonka).
Będziemy mogli owe dziecko usadzić między siebie, nie wiele miejsca zabierze.
P. Nula.

Drogi Maciuś. (Ociera łzy.)





SCENA VI.
Ciż sami, Pani Nulina, Maciuś.
P. Nulina.

Panie Mospanie tam na górze! proszę wziąć jeszcze ten tłumoczek i to pudełko mojego Maciusia.

P. Nula.

Otóż i oni!

Konduktor.

Pudełek już się nie przyjmuje.

P. Nulina.

Jakto nie przyjmuje? zapłaciliśmy za syna mojego i za wszystko, co do jego wygody potrzebném będzie.

Konduktor.

Jeden kufer już zapakowany.

P. Nulina.

Z rzeczami.

Maciuś.

A pudełko z placuszkami dla ciotuni.

Konduktor.

Żeby i dla babuni, nic nie pomoże.

P. Nulina.

Otóż pomoże.

Konduktor.

Tra la la la!

P. Nulina (przedrzeźniając mu).
Tra la la la!
P. Nula.

Daj Jejmość pokój.

P. Nulina (wchodząc przez bramę).

Już się Wać Pan boisz? grubian, tralalala, tralalala!

Filonek.

Hopatra! to mi podrostek!

Fulgencyusz.

Jaki, jaki, suplikuję, bo ja nie dowidzę.

Filonek.

Mego wzrostu.

Fulgencyusz.

Ale wysmukły? co? trzcinka?

Filonek.

Grubszy odemnie.

Fulgencyusz.

A kremortartari! grubszy! to nie dobrze, nie jest dobrze — molesta colisio!

P. Nula.

Bo widzisz Jejmość, nasz syn...

P. Nulina.

Tylko Wać Pan się nie odzywaj, bo pewnie nic mądrego nie powiesz. Jakże ma pudełko zostawić? co? z gołemi rękami do familii przyjechać jak poganin jaki? co WPan wiesz! dobrze téż że dziecina co i przekąsi w drodze. Do Torunia daléj niż Wać Pan widzisz — wiesz co Maciusiu, weź placuszki do kieszeni.

Maciuś (jedząc).

A gruszki, rogaliki?

P. Nula.
Weźmiesz.
P. Nulina.

Tylko cicho, weźmiesz w drugą kieszeń, ot tak!

(Maciuś stoi między rodzicami, którzy mu z pudełka do kieszeni pakują gruszki etc.)
Filonek.

W dobrą krew jak widzę obróciły się rogaliki.

Fulgencyusz.

Mylisz się Pan... jestto otyłość w takowym wieku nie naturalna et nimium perniciosa, tak, tak perniciosissima.

P. Nulina.

Tak mój Aniołku, tak, wszystko ci się to w drodze przyda.

Filonek.

Moja Pani łaskawa, pozwól sobie zrobić uwagę, że to wszystko wiele miejsca zabiera i...

P. Nulina.

Gdzieś nie dał grosza... znasz Wać Pan przysłowie?

Filonek.

Ale dałem, bo i ja jadę.

P. Nulina.

Szczęśliwéj podróży.

Fulgencyusz.

To jest hic mulier, vulgo samiec — tak, tak, co do umysłu, sine dubio.

Filonek.

Nie żarty, drugi raz tyle przybywa dzieciny.

P. Nula.
Pamiętaj Maciusiu!
P. Nulina.

Dajno Wać Pan pokój — powiesz Maciusiu cioci wszystko tak, jak ja cię nauczyłam.

P. Nula.

Że jeżeli jaki urząd...

P. Nulina.

A cóż to za gaduła!

P. Nula.

Wszakże mi mówiłaś...

P. Nulina.

Nic nie mówiłam — ja z Wać Panem nigdy nic nie mówię... jeszcze dziecko zbałamuci, chodź Maciusiu, ja ci wszystko powtórzę. (głaszcząc go) Ach jakiś ty zegrzany, usiądź sobie serce moje, usiądź. (do męża) Weź Wać Pan pudełko.

(Siadają w głębi.)




SCENA VII.
Ciż sami, Rozaura.
Rozaura (za sceną).

Adieu, adieu duszko moja, uściskaj odemnie jeszcze raz męża i lube dzieciaczki, adieu! (wchodzi, koszyk na ręku kot i torba, z któréj ogromne druty wystają — do Filonka:) Jedziemy więc daléj z sobą.

Filonek (na stronie).

Niestety!

Rozaura.
Potrzymajno mi duszko tamte, koszyk.
Fulgencyusz.

Kremortartari! ktoś na złość wyszukał mi takowych kompanionów podróży. Casus fatalis!

Rozaura (oddając kotkę Doktorowi i siadając na miejscu Filonka).

Weź kotkę na moment — ledwiem żywa! co za gorąco! A będzie nam dobrze tamte siedzić?

Filonek.

Jak najlepiéj!

Rozaura.

Bo ja lubię wyciągnąć się wygodnie.

Fulgencyusz.

Ja suplikuję odebrać to kocie.

Rozaura (odbierając).

Połóżże torbę na stole. (do Filonka) Wszystkie miejsca w Dyliżansie zajęte?

Filonek.

Silnie zajęte.

Rozaura.

Ach duszko moja, każ mi dać szklankę wody, bo się tamte stopię — koszula na mnie tamte mokra. Albo się już i tego napiję, nie mogę czekać.

(Nalewa sobie wina Filonka i duszkiem wypija.)
Fulgencyusz (do Filonka).

Carissime! poginiemy. (do siebie) Periculum imminens.

Filonek.

Jakoś to będzie.





SCENA VIII.
Ciż sami, Ludmir, Eugenja.
(Eugenja chwilą pierwéj weszła i stała przy bramie, Ludmir jako Orgon, otyły, czarna peruka, brwi czarne, krymka czerwona.)
Konduktor.

Czyj to tłómoczek?

Eugenja.

Mój.

Konduktor.

Nie ma miejsca na niego.

Eugenja.

Ale proszę Pana, ja więcéj rzeczy nie dałam.

Konduktor.

Nic nie znaczy.

Ludmir (nadchodząc).

Jakto nic nie znaczy? znaczy — zaraz wziąć i zapakować.

Konduktor.

Ale jakże można...

Ludmir.

Wziąć i zapakować, powiadam, a ostrożnie aby szkody nie było.

Eugenja (do Ludmira).

Bardzo dziękuję.

Ludmir.
Niema za co piękna panienko, największém dla mnie będzie ukontentowaniem być jéj pomocnym i proszę śmiało udawać się do mnie w ciągu naszéj wspólnej podróży.
Fulgencyusz (przypatrzywszy się blisko).

Jakto i Pan jedziesz?

Ludmir.

Jadę.

Fulgencyusz.

Jak pomieścimy się, ja pytam się moi Państwo; ktoś żartuje sobie z nas, powiadam ja, jakże być może, aby w jednym punkcie tyle osób tak potężnéj korpulacyi zebrało się — czyliż, pytam się ja, wszyscy chudzi na cholerę tu wymarli?

Filonek.

W saméj rzeczy nadzwyczajne zdarzenie, zostałbym chętnie, ale na honor nie mogę.

Ludmir.

Ja toż samo.

Fulgencyusz (do Rozaury).

Może Pani nie masz urgującego interesu?

Rozaura.

Mam duszko tamte, mam — sam się przekonasz w drodze, że mam; ale ja lepiéj poradzę, niech ta panienka zostanie.

Eugenja.

Dlaczegóż ja?

Rozaura.

Nie pojedziesz dzisiaj duszko, tamte, nie pojedziesz.

Eugenja.

Ja muszę jechać.

Rozaura.
Dyrektor biura jest mój tamte znajomy, on będzie umiał tak nam nakręcić tamte, rzecz całą, że WPanna zostaniesz.
Eugenja.

Ach nie czyń tego Pani, zlituj się nademną, ja koniecznie jutro w Toruniu być muszę.

Rozaura.

Nie koniecznie, kiedy ciasnoty i gorąca tamte znieść nie mogę — nawet kotka...

Ludmir.

Zatém Pani możesz z kotką zostać a Panna Eugenja pojedzie.

Rozaura.

Czy tak? ma widzę tamte protektora.

Ludmir.

Tak jest, ma protektora i nie jednego, dziesięciu znajdzie w potrzebie.

Rozaura.

Być może, być może. (na stronie) Gruby ale miły. (głośno) Niech zresztą i jedzie — jestem zgodna, bylem tylko miała w moim kąciku tamte wygodę.

Fulgencyusz (na stronie).

Kąciku? kremortartari! Dla Jejmości kąta trzeba i to niepospolitego. (patrząc przez lorynetkę) Periphaeria extraordinaria!

(Fulgencyusz odchodzi do Dyliżansu, Ludmir i Eugenja w głąb sceny — tylko mówiące osoby zostają, na przodzie, inne odchodzą do bramy i wracają.)
Filonek.

Koniec końców, wszyscy jechać musimy i pojedziemy — tylko wesoło a wszystko zniesie się łatwo.

Rozaura.
Ach duszko i ja lubię tamte wesołość, ale w tych okolicznościach...
Fulgencyusz.

Impossibilitas! tak, tak, wszelka impossibilitas, aby nas spacium téj karety wszystkich przyjąć mogło — sześć osób, z których pięć tak pięknéj dymensyi. A kotek, a sakwa z drutami, a pełne kieszenie adolescenta — położenie dużo przykre... molestissima colisio!

(Dwa uderzenia w trąbkę.)
Konduktor.

Proszę Państwa! już wszystko gotowe.

(Wszyscy idą ku karecie.)
Filonek.

Daléj żwawo.

Rozaura.

Gdzież torbeczka? moja duszko, podnieś mi tamte, rękawiczkę.

Fulgencyusz.

Ach gdybym był wiedział!

(Eugenja wsiada, za nią Ludmir.)
Rozaura.

Weźcież tam moją torbeczkę.

P. Nulina.

Nie płacz dziecię moje, niech cię Bóg prowadzi.

P. Nula (płacząc).

Bądź zdrów mój potomku!

P. Nulina.

Ciocię ucałuj.

P. Nula.

Jak na maśle zarobiemy...

Fulgencyusz.
No! no!
Maciuś (włażąc z płaczem i pełną gębą).

Adiu Tatuniu, adiu Mamuniu!

Fulgencyusz.

Proszę wsadzić się.

Rozaura.

Ja ostatnia.

(Fulgencyusz wsiada, za nim Rozaura i zaraz słychać krzyk.)
Fulgencyusz.

Kremortartari!

Maciuś.

Mamuniu, duszą mnie!

Filonek.

Hopatra!

(Prawie razem.)
P. Nula.

Moje dziecię!

P. Nulina.

Nie daj się!

Rozaura.

Weź Wać Pan rękę, fi!

Fulgencyusz.

Mój cybuch!

Rozaura.

Zgnieciesz mi kotkę!

Maciuś.

Zgnieciesz gruszki.

(Fulgencyusz wyłazi drugą stroną, wszyscy za nim.)
Fulgencyusz.
Wszak ja mówiłem — impossibilitas. Nie dość że mój korpus został ciężarem uszkodzony ale i zraniony jakiém, nie wiem, spiczastém narzędziem.
Filonek.

Pewnie druty Jejmości.

Fulgencyusz.

Druty! przewidywałem ja! druty są ostre narzędzie. Instrumentum aculeatum.

Rozaura.

Po co z takim długim tamte cybuchem włazić do tamte karety i jeszcze podstawiać kiedy siadam.

Ludmir.

Prawdę mówiąc, kotka mogłaby zostać.

Rozaura.

Nikomu nie zawadzi.

Fulgencyusz.

Będzie po nas czyniła swawolne skoki.

Rozaura.

Fartuszkiem przykryję, tylko ją tamte nie ruszać.

Ludmir.

Ja jéj pewnie nie odsłonię, ale że nie miło jeździć z kotami, rzecz pewna.

Fulgencyusz.

Pewna i niezaprzeczona, tak, tak, certa veritas.

Rozaura.

Bardziéj nie miło z tamte fajkami, które obiecują bałwany dymu pachniącego.

Fulgencyusz.
Tytoń sprawuje konkocyą, a że zwykle w podróży trudno nam bywa...
Konduktor.

Dyliżans odchodzi.

(Uderzenie w trąbkę.)
Filonek.

Moi Państwo! proszę o głos! czy wszyscy jechać mamy?

Ludmir.

Tak się zdaje.

Filonek.

Nikt nie chce zostać?

Wszyscy.

Nikt.

Filonek.

Trzeba zatém pomyśleć i tak rzeczy ułożyć, abyśmy jechać mogli. Jeżeli chcecie spuścić się na mnie, będę sędzią pokoju.

Fulgencyusz.

Cóż ztąd za rezultatum?

Filonek.

Zaczepno-odporny traktat między współpodróżującemi stronami.

Rozaura.

Hej! szklankę wody! albo i wina, co bliżéj.

Fulgencyusz.

Wody, wody!

Filonek.

Daję przykład uległości, która jest koniecznie potrzebną do utrzymania świętéj zgody i poświęcając własne dobro, dobru powszechnemu, jako pierwszy punkt kładę: Ja Hilary Filonek odstępuję miejsce moje w karecie na podział rozłożystym stronom, sam zaś sadowię się na wierzchu, czyli na tak zwanym imperiale. Przyjęto?

Wszyscy.

Przyjęto! przyjęto!

Filonek.

Ze mną jako najmłodszy, najsmuklejszy, najzręczniejszy i najgrzeczniejszy, młodzieniec usiędzie.

P. Nulina.

Święty Antoni! uchroń nas od tego widoku! Temu chłopcu kręci się w głowie jak na beczkę wylezie, a cóż dopiero na karetę!

Filonek.

Trzymać go będę.

P. Nula.

Chybaby jakie misterne pasy...

P. Nulina.

Tylko się WPan nie odzywaj — nie pozwalam i basta! zapłaciłam miejsce w karecie, nie na karecie i mój Maciuś w karecie nie na karecie siedzieć będzie.

Rozaura.

Niegrzeczność, nieuczynność; otóż ja ofiaruję się.

Fulgencyusz.

A kremortartari! znowu na to nie pozwalam ja, oponuję się ja. Taki ciężar! Onus immensum! jakaż byłaby assekuracya bezpieczeństwa dla nas będących pod Jejmością?

Rozaura.
Większa niż pod Jegomością. Ofiaruję się tamte, jeżeli mnie duszko wraz z kotką w swojém objęciu trzymać będziesz.
Filonek.

Byłoby to dla mnie rozkoszą, ale w przypadku wichru, odzież jéj poniekąd żaglowata a przez to podlegająca gwałtownemu podniesieniu, mogłaby nas łatwo oboje na szwank wystawić, przynajmniéj z nas jedno; bo jest rzeczą dowiedzioną, że gdzie dwoje upada, tam jedno na spód upaść musi — zatém pięć osób zostaje w karecie?

Kilka głosów.

Pięć, pięć!

Rozaura.

Teraz względem tytuniu.

Fulgencyusz.

Względem ostrych drutów.

Filonek.

Hopatra! powoli, powoli. (do Doktora) Odstępujesz Pau od palenia tytuniu?

Fulgencyusz.

Nie, nie i nie, non atque non.

Rozaura.

Okrucieństwo!

Filonek.

Przynajmniéj cybuch zechcesz odmienić, który już dał się we znaki Jejmości Dobrodziejce.

Rozaura.

Niestety!

Filonek.

Inny stósownéj miary będzie użyty, nie grożący nieszczęściem w przypadku mylnego kierunku onegoż.

Fulgencyusz.
Concedo, przystaję — tak, tak przystaję.
Filonek.

Z tego samego powodu druty wyglądające z kszałtnéj torbeczki Jejmości Dobrodziejki na wygnanie z karety skazane być muszą.

Fulgencyusz.

To dzidy, nie druty, spicula! spicula!

Rozaura.

Bajaderka dla najmilszego na nich zaczęta.

Filonek.

Bajaderkę z drutami biorę pod moją odpowiedzialność.

Wszyscy.

Zgoda! zgoda!

Filonek.

Teraz jeden z najgłówniejszych punktów, kotka.

Rozaura.

Nie kończ! ta mnie nie odstąpi.

Wszyscy.

Być nie może.

Rozaura (bardzo prędko).

Być musi.

Ludmir.

Tu zostanie.

Rozaura.

Przenigdy!

Fulgencyusz.

Wezmę długi cybuch ja.

Ludmir (jak Doktor).
Wezmę mego pudla ja.
Filonek.

Hopatra! proszę o głos! proszę o głos!

Rozaura.

Weź duszko i kotkę na górę.

Wszyscy.

Zgoda, zgoda!

Filonek.

Ale nie zgoda, kotów nienawidzę, kota trzymać nie będę i jeżeli upierać się będziecie, kota osadzę na górze a sam wrócę do karety.

Fulgencyusz.

Między dwoma wybierając...

Ludmir.

Lepsza kotka niż Jegomość.

Filonek.

Zostanie więc? zgoda?

Wszyscy.

Zgoda!

Filonek.

Kieszenie młodzieńca powinny być także nieco uszczuplone.

Maciuś.

Mamuniu!

P. Nulina.

Co, placuszki?

Filonek.
Trzeba ująć choć w połowie.
P. Nula.

Wszak on ich ciągle ujmuje.

Wszyscy.

Siadajmy! siadajmy!

Filonek.

Za pozwoleniem — każdy obowiązuje się ręce trzymać przy sobie, nie chwytać, nie dotykać nic cudzego — nóg nie wyciągać a tém bardziéj nie podnosić, — nie kłaść się ani na bok, ani na przód do snu, co wszystko byłoby wkroczeniem w prawa sąsiada — obieram się surowym i bezstronnym wykonawcą traktatu. Zgoda?

Wszyscy.

Zgoda!

Filonek.

Teraz jedźmy.

(Z hałasem wsiadają do karety. Pocztylion trąbi, słychać tylko: powoli, zaraz, nie tak etc.)
Filonek.

Z góry patrzę na marność świata.

Kilka głosów.

Ruszaj!

Kilka głosów.

Szczęśliwéj drogi! Adieu! Adieu!

Rozaura.

Czekaj!

Kilka głosów.
Ruszaj!
Rozaura.

Mój koszyk!

(Zasłona spada, jeszcze słychać: ruszaj! koszyk! i trąbkę.)
Koniec aktu I.
AKT II.

(Las w głębi, przez drzewa i krzaki widać światło latarni Dyliżansu — na przodzie po prawéj stronie aktorów pniak — po lewéj także pniak, a przy nim drzewo ścięte w poprzek leży. Noc.)


SCENA I.
Konduktor, Filonek, Ludmir, Rozaura, Fulgencyusz, Maciuś.
Konduktor.

Stój! stój! otóż masz!

Filonek (p. k. m.).

Cóż się stało?

Konduktor.

Koło złamane.

Ludmir.

Proszę nam otworzyć.

Konduktor.

Co to za hultaj! zasnął pewnie na koniu, zjechał z drogi.

Filonek.

Droga tu jest.

Konduktor.
Czy go djabli nadali!
Ludmir.

Stało się co się stało, a myśleć trzeba co robić wypada.

Rozaura.

Ja zostaję w karecie.

Konduktor.

Pocztylion musi jechać po koło.

Ludmir.

Dalekoż do Służewa?

Konduktor.

Ćwierć mili djabli nadali!

Filonek.

Spiesz się.

Konduktor.

Nie wróci jak za pół godziny.

Fulgencyusz.

Zdarzenie rzadkie i nieprzyjemne. Casus fortuitus.

Konduktor.

Proszę wysiąść.

Rozaura.

Nie duszko, nie wysiądę.

Fulgencyusz (w innéj stronie).

Aj! aj!

Konduktor.

Kolo złamie się do reszty.

Rozaura.

Niech się duszko tamte łamie, ja duszko nie wysiądę i ty Maciusiu nie wysiadaj.

Fulgencyusz.
Och, och! kremortartari.
Rozaura.

Nie wysiadaj, rosa pada, wolisz ze mną tamte zostać, trzymaj tylko dobrze moją kotkę — masz ją tamte?

Maciuś.

Ona mnie drapie.

Fulgencyusz.

Panie Filonek! carissime! ratuj mnie!

Filonek.

Gdzież Pan jesteś?

Fulgencyusz.

Ja tego z pewnością oznaczyć nie mogę, bo ja nic nie widzę; ale zdaje się, nawet jest wszelka probabilitas, że ja nie znajduję się ani na drodze, ani téż na żadnym innym przyzwoitym lub wygodnym punkcie.

Filonek.

Zaraz, zaraz, tylko zaświecę moją latarnię.

Fulgencyusz.

Aj! kremortartari! coraz gorzéj! Ex Scylla in Charybdim.

Filonek.

Gdzież Pan jesteś?

Fulgencyusz.

Tu, na prawo, Carissime!

Filonek.

Chwyć się laski — tak — teraz. No! dobrze.

Fulgencyusz.

Bóg zapłać carissime — Bóg zapłać.

(Wychodzą na scenę. Filonek świecąc latarnię. Doktor w szlafroku, przekrzywionéj peruce i szlafmicy, z parasolem złożonym w ręku.)
Filonek.

Tędy, tędy.





SCENA II.
Filonek, Fulgencyusz.
Fulgencyusz.

Była to nocna i bagnista nierówność powierzchni ziemi. Paludosa excavatio terrae.

Filonek.

Simpliciter: rów.

Fulgencyusz.

Aha! rów, wodociąg, aquaeductus rusticus. Coś trochę zabielało się, jam myślałem: jestto marmur, jam chciałem stąpić na onego, a to była woda; jakem teraz pomiarkowałem, szkodliwa omyłka — error detrimentum pariens!

Filonek.

Nic się złego nie stało?

Fulgencyusz.

Zimno mi jest mocno — dnie gorące, nocy chłodne — bardzo niezdrowe czasy! Brrr!..

Filonek.

Może napijesz się trochę rumu?

Fulgencyusz.
Czy ja zażyję — dobrze, daj mi z łaski swojéj dwadzieścia cztery kropel na cukrze, albo na łyżeczce.
Filonek.

Ni cukru ni łyżeczki — ale oto sposób, jak się krople zażywają w podróży.

(Pije z flaszeczki. Doktor jedną ręką podnosi Filonka rękę z latarnią aż do wysokości jego twarzy, drugą trzyma lorynetkę i z bardzo bliska przypatruje się jego piciu.)
Fulgencyusz.

Kremortartari!

Filonek.

Dwadzieścia pięć kropel.

Fulgencyusz (odbierając flaszeczkę i patrząc do latarni.)

Dwadzieścia pięć? A pełna była ta ampułka, haec daguncula?

Filonek.

Pełna.

Fulgencyusz.

Omyliłeś się zatém carissime w rachowaniu, albo téż krople były okropnéj objętości — dimensionis giganteae.

Filonek.

Pijesz? nie?

Fulgencyusz.

Zażyję.

(Napiwszy się zostaje z otwartą gębą.)
Filonek.

Dobre? cóż? (Doktor kiwa głową) Może tęgie cokolwiek?

Fulgencyusz (przyszedłszy do mowy).

Spiritus! ogień! ignis infernalis! palę się ja!

Filonek.
Ależ bo omyłka w rachowaniu kropel nastąpiła niemała.
Fulgencyusz.

Carissime! ręka mi się trzęsie.

Filonek.

Wytrzęsło się więc niechcący.

Fulgencyusz.

Teraz poświeć z łaski swojéj, ja chciałbym usiąść, czy gdzie nie znajdziemy jakiego pniaka dębowego lub cedrowego.

Filonek.

Cedrowego? Hopatra! wyświeciłby świecę nadaremnie, ale oto jest tymczasem sosnowy.

(Idą do pniaka po prawéj stronie.)
Fulgencyusz.

Tak, tak! cedrów tu niema, ale jest sosna, pinus abies vel pinus picea. (siada i zrywa się) Och ów pniaczek ma nierówną powierzchnią et quidem kolącą.

Filonek.

Na ziemi będzie lepiéj.

Fulgencyusz.

Ale wilgoć! humiditas nocturna wielce jest szkodliwa.

Filonek.

Liście suche.

Fulgencyusz.
Liście suche, dobrze mówisz. (siada pod pniakiem) Parasol ja rozłożę, ten mnie od rosy ochroni — tak, tak, bene, optime; ale powiedz mi carissime, czy w tych lasach nie znajdują się źle intencyowane ludy — Briganty? co? direptores, expilatores, latrones?
Filonek.

Nie ma u nas wprawdzie cytrynowych gajów, słowik w Styczniu nie śpiewa, ale zato bezpiecznie o każdéj godzinie przez nasze lasy podróżny jechać może.

Fulgencyusz.

U nas we Włoszech nie tak, jużby dotychczas było pif! paf! Faccia terra! worek albo życie! wole dać worek ja — oczywiście. O la bella Italia! (zasypia mrucząc) O ciel sereno! o bella, bella Italia!





SCENA III.
Filonek, Ludmir, Eugenja, Fulgencyusz (śpiący).
Ludmir.

Panie Filonek.

Filonek.

Co tam?

Ludmir.

Sucho tam, gdzie jesteś?

Filonek.

Bardzo dobre, bardzo piękne miejsce, proszę do siebie.

Ludmir.

Poświećże nam trochę. (Filonek idzie ku nim, Ludmir prowadząc Eugenją) Ostrożnie — gałąź, żeby gdzie usiąść mogła.

Filonek.
Poszukamy, poszukamy — otóż jest drzewo ścięte, wyborna kanapa.
Eugenja.

Nie wiem prawdziwie, jakich wyrazów użyć na podziękowanie za tyle grzeczności.

Ludmir.

Potém, potém podziękowanie, a teraz proszę siadać, (zdejmując płaszcz) mój płaszcz osłoni.

Eugenja.

Wcale nie zimno.

Ludmir.

Jest jednak wilgoć, przynajmniéj nogi okryję.

Filonek.
Zrobię ogień, weselej nam będzie.
(Zbiera gałązki, potém zapala świecę i kładzie przed pniakiem, będącym przed ściętém drzewem.)
Eugenja.

Niemiłe zdarzenie.

Ludmir.

Ja się na nie żalić nie mogę, nie byłbym tyle potrzebnym i nie mógłbym tyle być usłużnym.

Eugenja.

Ach, nim jeszcze do pojazdu wsiadłam, już doznałam uprzejméj opieki, za którą nigdy wdzięczną być nie przestanę.

Ludmir.

Możność i władza opiekowania się słabszemi, jestto nadto wielką przyjemnością, abyśmy mogli za nią dziękczynienie przyjmować.

Filonek.

Otóż i ogień! (siadając po prawéj stronie Eugenji, po lewéj zaś Ludmir) Wszystko dobrze jest i będzie, tylko moja droga panienko, téj chustki przy oczach nie lubię.

Ludmir.

Jeżeli w ciągu téj naszéj krótkiéj podróży potrafiliśmy przekonać o naszych dobrych chęciach i życzeniach — jeżeli chcesz Panno Eugenjo dziękować za opiekę, daj jéj większe pole, zwierz nam przyczynę tych łez nieustających.

Filonek.

Już się o to pytałem, bo te oczy nie do łez stworzone — i Bóg widzi, nie przez ciekawość, moje drogie dziecię, wiek nasz godzien zaufania.

Eugenja.

Wiem, że na niém stracić nie mogę ale cóż pomożecie?

Ludmir.

Kto wie?

Filonek.

Jakto młodzież łatwo rozpacza! niema więc ratunku twojemu nieszczęściu? niema? niechże się o tém przekonam, bo na honor, wierzyć nie mogę.

Eugenja.

Gdzież jest Doktor Fulgencyusz?

Filonek.

Po dwudziestu czterech kroplach rozgrzewających zasnął pod cedrowym pniakiem.

Eugenja.

Śpi jeszcze?

Ludmir.
Cóż nam do Doktora?
Filonek (zaświeciwszy w oczy Doktorowi).

Spi po polsku i po łacinie.

Ludmir.

Cóż to nas obchodzić może?

Eugenja.

Ach wiele, bardzo wiele — on to jest przyczyną łez moich.

Ludmir.

On?

Filonek.

Doktor?

Eugenja.

Tak, nieinaczéj!

Filonek.

Dlaczegóż go z rowu wyciągnąłem?

Ludmir.

Słuchajmy!

Eugenja.

O moim ojczymie, który kazał mi do siebie do Torunia przyjechać, to tylko mogę powiedzieć z pewnością, że chce pozbyć się mnie jak najprędzéj.

Filonek.

A matka?

Eugenja.

Téj nie mam.

Ludmir.

Ojczym jest człowiekiem niegodziwym.

Eugenja.

Jest więc znanym...

Ludmir.
Nie, ale zgaduję.
Eugenja.

Z całego Boskiego stworzenia siebie najwięcéj kocha.

Filonek.

Ale nasz sinior dottore?

Eugenja.

Temu przyrzekł rękę moją.

Ludmir.

Nic z tego nie będzie.

Eugenja.

I tak ułożył, abyśmy tę podróż razem odbyli; przykazał mi oraz, bym się starała podobać nieznającemu mnie dotąd Fulgencyuszowi, od niego bowiem los mój zawisł.

Filonek.

A Doktor nie wie, że jedzie ze swoją narzeczoną?

Eugenja.

Nie wie — ojczym surowo nakazał milczeć w tym względzie, gdyż chce, abym mu się podobała, a powiada, że mężczyznom zwykle łatwiéj to się podoba, czego otrzymać nie mają pewności — tak mój ojczym powiada.

Ludmir.

Sześciu doktorów wprzód zastrzelę, nim dozwolę takiéj niegodziwości.

Filonek.

Hopatra! za gorącyś mój Panie jak widzę — ni twój wiek, ni twój stan takiéj mowy dozwala.

Eugenja.
Otóż tego lękałam się najwięcéj.
Filonek.

Nie lękaj się niczego, pomyślemy i poradzimy. Ojczym zapewne uparty?

Eugenja.

Gdzie idzie o własny interes.

Filonek.

Nie zerwie przyrzeczenia?

Eugenja.

Wątpię, bo jest wielkim i dawnym przyjacielem Doktora.

Filonek.

Zatém Doktora zmusić trzeba, to jest zmusić sztuką do zerwania układu, a na to mamy tysiąc sposobów i czasu dość.

Ludmir.

Tak jest, połączymy nasze siły na zniweczenie zamiaru, który już wycisnął łez tyle; nie, nie — im więcéj poznaję cię Eugenjo, tém mocniéj powtarzam: nic z tego nie będzie, być nie może.

Filonek.

Oho Panie Orgonie! jakto tłómaczyć?

Ludmir.

Na cóż mam kryć się dłużej, poznaliśmy się już tyle, że sobie zaufać możemy — nie jestem kupcem, ni téż Orgon imię moje — jestem...

Eugenja.

Pułkownik Ludmir.

Ludmir.
Poznałaś mnie?
Eugenja.

Poznałam, lubo tylko z widzenia znaliśmy się trochę.

Ludmir.

Z widzenia, ale nie trochę.

Eugenja.

Szanując tajemnicę, milczałam.

Filonek.

Coraz lepiéj! nic jednak nie rozumiem.

Ludmir.

Trzeba więc zacząć z początku.

Filonek.

Sposób nie najkrótszy, ale najjaśniejszy.

Ludmir.

Przed dwoma tygodniami, zagrzany nieco sprzeczką i winem, zrobiłem zakład z Inspektorem komor celnych o 500 czerwonych złotych, że za takąż samą kwotę przewiozę towarów z Warszawy do Torunia — termin do czterech tygodni, dwa już minęło. Wszystkie dotąd przezemnie użyte sposoby zostały naprzód odkryte i już kilka razy od granicy wracać byłem przymuszony.

Filonek.

Gdzież są te towary?

Ludmir.

One mnie czynią tak grubym.

Filonek.
W saméj rzeczy dobrze jesteś ubrany, trudno zgadnąć, ale to ci Ichmościowie na komorach lepszy wzrok mają odemnie a węch nie do uwierzenia!
Ludmir.

Zawsze naprzód wyprawiam mojego Józefa, który Frontyn prawdziwy, nieoceniony do podobnych zleceń, stara się wywiedzieć o wszystkiém.

Filonek.

Ale nie ubliżając wynalazczemu genjuszowi Pana mego, czyli jego Frontyna, można było coś nowego wymyśleć.

Ludmir.

Prawda, ale nie było czasu, bo tu druga okoliczność i daleko ważniejsza łączy się z pierwszą. Eugenjo! nie potrzebuję ci mówić, coś pewnie z moich ócz dawno wyczytała, ile zajęłaś myśl i serce moje — dawno już pragnąłem zbliżyć się do ciebie, ale różne stosunki... jakieś względy nie dozwalały mi tego uczynić.

Filonek.

A może i straż oczów zazdrosnych.

Ludmir.

Krótko mówiąc, musiałem pierwéj zerwać dawniejsze związki — a kiedy nareszcie udało mi się odzyskać wolność, kiedy myślę tylko nad sposobem, jakby naszą znajomość ulotną w ściślejszą przemienić, dowiaduję się, że wyjeżdżasz do Torunia.

Eugenja.

Nie byłabym szczerą, gdybym przeczyła, że zrozumiałam wejrzenia i zgadywałam uczucia, które...

Ludmir.
Które podzielasz, wszak tak? — powiedz droga Eugenjo!
Eugenja.

Ależ... proszę...

Filonek.

Proszę czasu, bardzo sprawiedliwie — ale cóż daléj?

Ludmir.

Daléj? — przebieram się i jadę, mniéj już dbając o zakład, zwłaszcza iż straciłem nadzieje, by wypadł dla mnie pomyślnie.

Filonek.

Gdzież jest ów Frontyn?

Ludmir.

Na komorze, tam ma brata i przez niego zaciąga potrzebnych wiadomości; ma wyjechać naprzeciwko nas i tylko co go nie widać.

Filonek.

Wydrzeć staremu młodą narzeczoną, przemknąć pod nos celnikom towarów za 500 dukatów — zadanie trochę przytrudne.

Ludmir.

Eugenji nie odstąpię — przejadę za granicę i tam z Doktorem rozmawiać się będę.

Filonek.

Piękna Eugenja powinna być uradowana.

Eugenja.

Ja? z czego?

Filonek.

Że odbiera niezaprzeczone dowody miłości bez granic.

Eugenja.
Niezaprzeczone dowody?
Ludmir.

Jeszcze ich nie dałem.

Filonek.

Owszem, owszem, bo tylko zakochany i to mocno zakochany może tak działać; co Pan chcesz z Doktorem mówić za granicą? wyzwać go może? piękny sposób ujęcia ojczyma.

Ludmir.

Jest Bóg zakochanych.

Filonek.

Szalonych raczéj mój Panie, ale ten Bóg często drzymie.

(Słychać klaśnięcie w ręce.)
Ludmir.

Otóż mój Józef.

Filonek.

Ów Emissaryusz dowcipny.

Ludmir.

Tak jest.

(Klaszcze w ręce.)
Filonek.

Trzeba koniecznie naprzód cały plan działania ułożyć.





SCENA IV.
Ciż sami, Józef.
Ludmir.

Cóż nowego?

Józef (spoglądając na Filonka).
Tak... dalece...
Ludmir.

Mów śmiało.

Józef.

Panie, nie dobrze.

Ludmir.

Nie dobrze?

Józef.

Wszystko wiedzą.

Ludmir.

Jakto wszystko.

Józef.

Wiedzą, że Pułkownik Ludmir jedzie tym Dyliżansem, że ma z sobą zakazane towary.

Ludmir.

Wszak mówiłem, że jestem pod niemrugliwém okiem szpiegów, ale to niweczy zakład; cały świat nie będzie pod dozorem, zatém chociażby mnie strzeżono i schwytano, przez to nie dowiodą pilności strażników i niepodobieństwa przemycania, a o to właśnie była nasza sprzeczka.

Filonek.

W saméj rzeczy inspektor, chcąc wygrać zakład, powinien był milczeć. Ale szkodaby darować mu 500 dukatów.

Ludmir.

Kiedy nie zapłacę.

Filonek.

Ale i nie wezmę.

Józef.

Prawda, wielka szkoda.

Filonek (p. k. m.).
Paszport na imię Orgona.
Józef.

Co to znaczy! kiedy mają rozkaz, czy będzie jaki Ludmir czy nie, cały ładunek i wszystkich podróżnych przetrząsać jak najściśléj.

Filonek.

Ale jak znajdą Ludmira, wtenczas nie będą mieli potrzeby napastować innych podróżnych.

Józef.

Zapewne, tak się zdaje.

Filonek.

Hm! hm!

(Wpada w zamyślenie.)
Józef.

Pan Inspektor zostawił także rozkaz, aby w przypadku schwytania kogobądź na uczynku, ten został przytrzymany aż do jego przyjazdu.

Ludmir.

Zatrzymać kazał? chce tryumfu ze swego zwycięztwa.

Józef.

Niech Pan wraca.

Ludmir.

Otóż na złość jadę, niech się co chce dzieje, jadę — śmiałość przed szczęściem jak szczęście przed chwałą! jadę... jeżeli tylko... (spoglądając) milczysz Eugenjo?

Eugenja.

Cóż mam mówić?

Ludmir.
Jeżeli mi wolno mieć trochę, trochę nadziei.
Eugenja.

Tak drogiego skarbu pozbawiać, byłoby okrucieństwem.

Ludmir.

Jadę, jadę! gdyby i cały szwadron Inspektorów stał przedemną.

Filonek.

Może na koniu z pałaszem w ręku? ale powoli, tylko powoli; pomyślmy jakby w pole wyprowadzić... bo i zakład nie fraszka — naprzykład gdybym ja udawał wojskowego... a potrafię na honor... złaję zaraz celnika, szturknę strażnika...

Ludmir.

Ale na co?

Filonek.

Mnie obstąpią, mną się zajmą a Pana przepuszczą... tylko prawda... mogą mnie poznać, niedawno jechałem tędy.

Ludmir.

Ha! co za myśl szczęśliwa ztąd się wywija — Doktor niech będzie Pułkownikiem.

Filonek.

Jakże?

Ludmir.

Przemienimy paszporta.

Filonek.

Ale jeżeli Doktor osobiście nie jest znany, to sława jego peruki pewnie aż pod Toruń sięga.

Ludmir.
Zatém i perukę odmienimy.
Filonek.

Dobrze, i jeżeli Doktor zostanie Orgonem — Pułkownik Ludmir musi zostać Doktorem Fulgencyuszem.

Ludmir.

Wybornie, teraz do dzieła.

Filonek.

Proszę mi dać swój paszport, Doktora musi być w jego fraku w pojeździe.

Ludmir.

Oto jest mój!

(Filonek odchodzi.)




SCENA V.
Ludmir, Eugenja, Józef, Fulgencyusz (śpiący).
Ludmir.

Józefie! dziesięć dukatów za perukę Doktora.

Józef.

Samby ją sprzedał za te pieniądze, ale trzeba rozpoznać położenie nieprzyjaciela.

(Idzie z latarnią na palcach.)
Eugenja.

Bardzo śmiałe przedsięwzięcie.

Ludmir.

Bez śmiałości możnaż czego dokazać?

Eugenja.
Jak się rzecz odkryje, wstydzić się będziemy.
Ludmir.

Śmiać się będą to prawda, ale nic nie stracimy, nie pogorszymy naszego położenia; ale chociaż mi się nie udała sztuczka na komorze, jeszcze przez to Eugenja nie zostanie żoną téj exotycznéj karykatury.

Józef.

Położenie nieprzyjaciela na bakier, loki nad nosem, harbejtel nad uchem; zdjąć łatwo, ale inną założyć teraz nie można.





SCENA VI.
Ciż sami, Filonek.
Filonek.

Wszystko już zrobione, paszport Orgona w pularesie Fulgencyusza. Ha! młoda żona! poczekaj!

Ludmir.

Ale peruki, peruki!

Józef.

Trzeba czekać, aż kiedy budzić go będziemy.

Filonek.

Zatém budzić, bo koło już przywiezione.

Józef.

A ja potém co mam robić?

Ludmir.
Aj prawda — ty jedź jak najprędzéj i przez swojego brata denuncyuj Pułkownika Ludmira, że jedzie pod imieniem Orgona, do czego przyłączysz opis Doktora, tak, jak będzie w mojéj peruce.
Józef.

Rozumiem, rozumiem; teraz proszę Pana o perukę; (do Filonka) ja zdejmę zręcznie a Pan w tenże sam moment, niby budząc do dalszéj podróży, wciśniesz tę na głowę. (do Pułkownika) Pan zaś niech nam świeci, ale nie w oczy.

Filonek.

Nie mogła przyjść myśl szczęśliwsza, bo jeżeli pierwszy krok nam się powiedzie, to i dalsze przez niego ułatwione będą. Już Doktor pod moją opieką. Ha! młoda żona!..

Konduktor (za sceną).

Wszystko gotowe, Panie! Panowie!

Filonek.

Daléj do dzieła!

(Józef zdjął perukę a Filonek wkładając inną czarną z krymką czerwoną, którą miał Ludmir:)

Doktorze! doktorze!

Ludmir (do Józefa).

Ruszaj a żwawo!

Fulgencyusz.

Subuto! subito! A co? jeszcze nie skonał?

Filonek.

Jakże śpisz twardo?

Fulgencyusz.

Gdzie jestem ja?

Filonek.

Pojazd naprawiony, siadajmy!

Fulgencyusz.
A wiem, wiem — tak, tak, pojazd naprawiony... bene, optime — ale gdzież jest?
Filonek.

Proszę z nami.

Fulgencyusz.

O nieoszacowany człowieku ty — ja muszę ci bardzo dziękować za twoją grzeczność i troskliwość o mnie; pozwól światła — noc ciemna — obscuritas totalis!

(Idą w głąb, trąbka daje się słyszeć i trwa jeszcze po spuszczeniu zasłony.)
Koniec aktu II.
AKT III.

(Po prawéj stronie aktorów dom komory celnéj — po lewéj kawiarnia — w głębi rogatka, przy któréj Dyliżans, niby staje z podniesieniem zasłony — trąbkę pocztarską słychać cokolwiek przed, aż do zupełnego podniesienia zasłony — na przodzie po prawéj stolik i krzesło, jako i przed kawiarnią.)


SCENA I.
Fulgencyusz, Ludmir, Filonek, Eugenja, Rozaura, Maciuś, Łapeńko, Trzymałkiewicz, Strażnicy.
Kilka głosów z karety.

Otwórz, proszę otworzyć.

Rozaura.

Nie wyskoczyła kotka, nie — znam jéj tamte przywiązanie.

Ludmir.

Proszę się usunąć.

Fulgencyusz.

Noga! kremortartari!

(Ludmir i Eugenja wysiadają.)
Rozaura.
Wyrzuciliście ją przez okno, okrutni ludzie.
Filonek.

Kotko luba, kotko droga, gdzie jesteś?

Fulgencyusz (wysiadając).

Pewnie nie ja kotkę wyrzuciłem, lubo moje kolana zostały najmocniéj uszkodzone.

(Maciuś wysiada.)
Ludmir.

Bogu dzięki, odetchnąć można.

Fulgencyusz.

Cóż znaczył jego traktat? traktat próżne słowo: vox, vox, praetereaque nihil — tak, tak, nihil; ja jestem zgnieciony, zmięty, stłuczony — debilitatus, omniumque membrorum impos.

Maciuś (do Filonka na stronie).

Kotek zjadł mi placuszek, kotek mnie zadrapnął, kotek poszedł przez okno, ale cicho! sza!

Filonek.

Proszę, co za dowcip!

Maciuś.

Ba, mnie w to graj.

Rozaura (z karety).

Ale gdzież jest mój trzewik, bez trzewika przecie nie wysiędę. Panie Filonek! Maciusiu! Doktorze! poszukajcie koło tamto karety — och mój Boże! jakże teraz mężczyzni niegrzeczni, płeć piękna musi żebrać tamte usługi.

Ludmir.
Pewnie ktoś na pamiątkę uniósł kształtny trzewiczek.
Rozaura.

Dam mu inny, niech ten odda.

Filonek.

Hopatra! jest zguba, ale gdzie! proszę patrzyć, wygląda z za kamizelki adolescenta.

Rozaura.

Aj figlarzu, figlarzu! daj go tu zaraz!

Maciuś.

Dalipan, nic o tém nie wiedziałem.

Filonek.

Jakimże przypadkiem?

Maciuś.

Przypadkiem? nie przypadkiem, bo Pani całą noc nogi trzymała na moim brzuchu.

Fulgencyusz.

A na mnie całym ciężarem korpusu, totius corporis pondere, spoczywała niemiłym sposobem — o nie dobra podróż! dopóki ja żyć będę, ja nie pojadę Dyliżansem nigdy!

Rozaura.

Nie mogłam spokojnie siedzieć, kiedy mnie dławił tamte dym z fajki Jegomości — musiałam się odwracać.

Fulgencyusz.
Tak, odwracać chrapiąc na ramię moje, dotąd go ja nie jestem władny, uszkodzony jestem ja — rzecz niesłychana! i prawa milczą w takim razie, o zgrozo! o indignissima indifferentia!
Rozaura.

Chodź Maciusiu na tamte kawę, chodź chłopczyno.

(Daje mu policzek lekki.)
Maciuś (całując ją w rękę).

Dobrze nam było.

Rozaura.

Chodź, chodź figlarzu.

(Rozaura i Maciuś wchodzą do kawiarni.)
Fulgencyusz (do służącego).

Przyjacielu! daj mi tu na ten stolik kawy, tylko gorącéj. (do siebie) Diavoli mnie wnieśli do owego ciasnego pudła — ja byłbym się i żony odrzekłem. (siadając) Czy mnie tu diavoli wnieśli!

(Pije kawę, rozmawiając z samym sobą i gestykulując czasem.)




SCENA II.
Fulgencyusz (przy stoliku), Ludmir, Filonek, Eugenja (rozmawiają przy kawiarni), Pytalski, Trzymałkiewicz, Łapeńko (w głębi po prawéj stronie).
Pytalski (wskazując na Doktora).

Otóż to jest nasz ptaszek — opis wszelkiéj rzetelności, nagroda przyrzeczona w naszéj kieszeni.

Łapeńko.

Czy mam posłać do Wgo Inspektora?

Pytalski.
Poślij Wać Pan Panie Łapeńko z wszelką pilnością a WPan Panie Trzymałkiewicz z wszelką ostrożnością miej na oku tego Jegomości.
Trzymałkiewicz.

Weźmy się do niego.

Pytalski.

Nie, nie, uprzątnijmy się pierwéj z tymi Panami — będziemy mieć wolniejsze ręce i sposobność zapobieżenia wszelkiéj przebiegłości.

Łapeńko.

Nam się nie wyśliźnie.

Trzymałkiewicz.

Choćby był piskorzem.

(Łapeńko odchodzi i wkrótce wraca.)
Pytalski (zbliżając się do Ludmira).

Upraszam z wszelką uprzejmością o wyjaśnienie paszportów. (Ludmir, Filonek, Eugenja oddają paszporta.) Czy Panowie i Panie nie jesteście w posiadłości jakich rzeczy lub towarów wszelkiéj opłacie pieniężnéj podlegających?

Eugenja.

Ja nic nie mam.

Pytalski.

Przepraszam.

Eugenja.

Jakto?

Pytalski.

Masz Pani piękności wiele, ale ta cła nie płaci, ha, he, he! — a Panowie? może co z jedwabnych towarów, sukna, co? tytuniu, co?

Filonek.
Nic nie mam przy sobie, a wszystko zawsze w drogę biorę.
Pytalski (śmiejąc się).

Pan zawsze wesołości hołdujesz, mam honor znać — Pan Filonek, wszak tak?

Filonek.

Na usługi.

Ludmir.

Ja także nic nie wiozę z sobą zakazanego, ale jeżeli jesteś ludzki mój Panie, (postępując na przód sceny) każ przetrząść moje rzeczy jak najprędzéj, bo mnie czekają o dziesiątej na consilium, a chory czasem czekać nie chce.

Pytalski.

Zaraz, zaraz, zobaczymy z wszelką uprzejmością.

(Przegląda paszporta.)
Eugenja (siadając przy stoliku w głębi).

Truchleję.

Filonek.

Niepotrzebnie.

Eugenja.

Oni go poznają.

Filonek.

Kiedy nie znają.

Eugenja.

Domyślą się.

Filonek.

Nie wszyscy sercem patrzą moja Pani.

Pytalski (kłaniając się Ludmirowi).

Jest to dla mnie wszelaką zaszczytnością honoru a razem i pomyślném szczęściem oglądać w zakresie naszego obwodu tak sławnie wysławionego Doktora lekarza, żadnéj Pan od nas nie doznasz przeszkadzającéj trudności, zwłaszcza, żeśmy znaleźć umieli pewnego Pana, którego od dwóch tygodni szukaliśmy w każdéj podróżującéj osobistości.

Ludmir.

Bene, optime.

Pytalski.

Paszporta przyszlę przez Dyliżans, który wątpię, aby przed godziną czasu ułatwił swoje okoliczności, a Pan Doktor wyświadczy mi uprzejmą grzeczność, ale raczéj łaskawość dobrodziejstwa i przyjmie mój pojazd, którym z miasta w téj chwili godziny przyjechawszy, stanąłem.

Ludmir.

Dziękuję, bardzo dziękuję, ale chciałbym nie rozłączyć się z tą panienką, która mojéj opiece została powierzoną.

Pytalski.

Niema trudności! może razem jechać w podróż — żadną przeszkodą nikt przeszkadzać nie będzie; śmiem tylko, może zbytnią śmiałością ośmielony, upraszać najpokorniéj, abyś Pan Doktor raczył odwiedzić w mieście moją małżonkę w chorowitości zaległą.

Ludmir.

I owszem i owszem, milo mi będzie wywdzięczyć się za uprzejmość jego.

Pytalski.

Odprowadź Panie Łapeńko Pana Doktora do karjolki mojéj. (ciszéj) Panie Trzymałkiewicz, nie odstępuj Pułkownika. (do Doktora) Paszporta konduktor wręcznie odbierze — całuję nózie, sługa pokorny.

(Odchodzi.)




SCENA III.
Fulgencyusz, Ludmir, Filonek, Eugenja, Łapeńko, Trzymałkiewicz, Mytnik.
Ludmir.

Panno Eugenjo, proszę z sobą. Panie Filonek do zobaczenia pod złotą gwiazdą.

Eugenja.

Oddycham przecie.

Filonek.

Szczęśliwéj podróży!

Łapeńko (z Trzymałkiewiczem i Mytnikiem zastępując drogę).

Za wysokiém pozwoleniem.

Eugenja.

Ach!

Ludmir.

Czegóż Panowie chcecie? przejrzeć kieszenie? proszę, proszę, tylko prędko, chory czekać nie lubi.

Łapeńko.

Nie o to idzie, znamy winne uszanowanie — chcielibyśmy tylko korzystać z rady tak sławnego Doktora.

Ludmir (na stronie).

Tam do kata. (występując naprzód z Filonkiem, Eugenja wraca w głąb) Cóż ja im powiem?

Filonek.

Udawaj Doktora, niema sposobu.

Ludmir.
A ja nie mam wyobrażenia.
Filonek.

Będę ci pomagał, ja się trochę rozumiem.

Ludmir (do Łapeńka).

Jakaż słabość?

Łapeńko.

Cierpię ból gwałtowny od ucha aż do brody.

Ludmir.

Aż do brody? proszę!

Filonek (do Ludmira).

Nie trzeba się dziwić, ale raczéj wszystko zgadywać.

Łapeńko.

Ani spać, ani jeść, ani pić.

Ludmir.

Ani jeść? hm, hm.

Łapeńko.

Nic zupełnie.

Ludmir.

Ani pić? hm, hm.

Łapeńko.

Żeby kapkę.

Ludmir.

Hm, hm, uszy zimne?

Filonek.

Ależ to nie koń panie kawalerzysto — puls pomacaj.

Łapeńko (macając sobie uszy).

Jak ogień.

Ludmir (bierze za rękę Łapeńka, Doktor zaczyna uważać).
Boli? co?
Łapeńko.

Okropnie.

Ludmir.

Strzyka? jak?

Łapeńko.

Nieustannie.

Ludmir.

To dobrze.

Fulgencyusz (na stronie).

Ja nic nie wiedziałem, że ja z kolegą podróżowałem — nie należy mu przeszkadzać.

Ludmir (do Filonka na stronie).

Cóż mu kazać?

Filonek.

Ząb wyrwać.

Ludmir.

Trzeba mój Panie ząb wyrwać a będziesz pewnie zdrów.

Łapeńko.

Nie mam już żadnego z téj strony.

Ludmir (spoglądając na Filonka).

Żadnego?

(Doktor uśmiecha się i kiwa głową.)
Filonek.

Nakaż mu jaką homeopatyczną kuracyę.

Ludmir.

Weźmiesz Wać Pan kroplę terpentyny.

Fulgencyusz (na stronie).

Terpentyny!

Łapeńko.
Kroplę, rozumiem.
Ludmir.

Tę kroplę wpuścisz do dziesięciu garncy wody.

Fulgencyusz (na stronie).

Homeopatyka, he, he he! (śmieje się) Nie zaszkodzi, nie pomoże.

Ludmir.

Tę wodę podzielisz na trzy tysiące części i jedną dziesiątą część téj części co godzina będziesz zażywał. Nic nie jeść, nic nie pić przez dwadzieścia cztery godzin, potém dopiero rozpocząć kuracyą.

Fulgencyusz (wzruszając głową na stronie).
Domine Collega! Domine Collega!
(Przypatruje mu się przez szkło.)
Łapeńko (chcąc dać pieniądze Ludmirowi).

Niech Pan będzie łaskaw.

(Ludmir nie przyjmuje.)
Fulgencyusz (na stronie).

Non accepit — stupidus nequam!

(Ludmir chce odchodzić — Trzymałkiewicz zastępuje drogę.)
Trzymałkiewicz (chrapliwie).

I ja prosiłbym łaski pańskiéj.

Ludmir (na stronie).

Jeszcze! (głośno) Cóż takiego? Chrypka? co?

Trzymałkiewicz.

Zgadłeś Wielmożny Doktorze — chrypka, oddech ciężki, (wskazując na piersi) tu boli i kole czasem.

Ludmir.
Hm, hm!
Fulgencyusz (mówi na stronie, a Ludmir z Filonkiem zdają się naradzać).

Płuca będą zaatakowane... jeżeli puls... (wstaje, potém siada) nie uchodzi — ale... (przypatrując się Trzymałkiewiczowi) zdaje się, tak, tak! (jakby receptę dyktował, do siebie) Radicis graminis, unciam unam — Radicis altec unciam semis... tak, tak... floris sambuci drachmas tres... tak, tak... do łóżka, a w przypadku...

Ludmir.

To jest...

Fulgencyusz (na stronie ironicznie).

Naprzykład?

Ludmir (postrzegłszy, że Doktor słucha).

Jest... już ja wiem co... dzisiaj nic nie robić, tylko ścisła dyeta — dzisiaj nic, powtarzam, a jutro można zażyć łyżkę stołową rumbarbarowego proszku.

Fulgencyusz (podskakując na krześle).

Kremortartari, co słyszę!

Trzymałkiewicz.

Mam wielkie pragnienie.

Filonek.

Prawdziwy strainik.

Trzymałkiewicz.

Nie wiem co pić za napój ordynaryjny?

Ludmir (spoglądając na Filonka).

Hm, hm, za napój ordynaryjny pić można...

Filonek (poddając).

Salep...

Ludmir.
Jalapę, tak, tak, jalapę.
Fulgencyusz (wyciągając ręce do nieba).

Santo Antonio di Padova! jalapę za napój ordynaryjny — to być nie może. (wstając) Ja protestuję! (do Ludmira) Co Pan robisz!

(Filonek przechodzi na prawą stronę Doktora.)
Ludmir.

Proszę się nie mieszać.

Fulgencyusz.

Ja nie pozwalam.

Filonek.

Zastanów się...

Fulgencyusz.

To jest zabójstwo, morderstwo!

Ludmir (chcąc go zakrzyczeć).

To jest obelga, ja tego nie zniosę.

Filonek (podobnie razem z Ludmirem).

Na co téj kłótni? każdy dla siebie.

Fulgencyusz.

Horribile homicidium!

Filonek.

Ale nie krzycz tak mocno.

Fulgencyusz.

Ja Doktor Fulgencyusz.

Ludmir (razem z nim jeszcze głośniéj).

Nie krzycz mój Panie!

Fulgencyusz.

Komissyą sprowadzę.

Filonek.
Co za upor!..
Ludmir.

Do stu piorunów!

(Wstrząsa rękę Doktora.)
Fulgencyusz.

Aj!

(Filonek w głębi stara się zwrócić uwagę strażników.)
Ludmir.

Patrz!

(Tyłem obrócony do strażników pokazuje krucicę.)
Fulgencyusz.

Co! Co?

Ludmir (wskazując oczyma).

Tu, tu, patrz!

Fulgencyusz (nachylając się z lorynetką aż do samego pistoletu).

Quid hoc est?

Ludmir.

Jeszcze jedno słowo a śmierć!

Fulgencyusz (wygiąwszy się w tył tak, aby wyszedł z linii pistoleta, cofa się aż do swojego miejsca i siadając:)

Kremortartari.

Ludmir.

Dotrzymam słowa.

Fulgencyusz (na stronie).

Dominus Collega jest nieco trochę gwałtowny. (dostaje perspektywki i przez nią przypatrując się Ludmirowi) Non nihil impetuosus atque cholericus. Na consilium z nim nigdy ja nie będę, to jest rzecz pewna, impetuosus... nie będę ja, nie...

(Tymczasem Mytnik rozmawiał z Ludmirem.)
Mytnik.
Tak jest, łupanie gwałtowne.
Filonek (do Ludmira).

Kończ Pan prędko.

Ludmir.

Teraz milczeć będzie, ale co temu radzić?

Filonek.

Wizykatorye... pijawki, tylko prędko.

Ludmir.

Postaw Wać Pan sobie trzy wizykatorye.

Fulgencyusz.

Mnie się zdaje...

Ludmir (surowo).

Co?

Fulgencyusz.

Nic, nic, ani słowa. (do siebie) Silentium! silentium!

Ludmir.

Ale to aż jutro.

Mytnik.

Gdzie te wizykatorye postawić?

Ludmir.

Gdzie? na łytkach i kolanach.

Fulgencyusz.

Kolanach?

Ludmir (surowo).

Hm!

Fulgencyusz.

Nic, nic, ani słowa. (do siebie) Morderca! exsecrabilis carnifex!

Mytnik.
A potém?
Ludmir (zniecierpliwiony).

Potém każ się trepanizować.

Fulgencyusz (zrywając się).

Trepanizować! to szyderstwo!

Ludmir (postępując krok ku niemu).

Proszę siedzieć.

Fulgencyusz (siadłszy).

Factum est.

Ludmir.

Bądźcie zdrowi moi Panowie, czas nagli, kuracyą aż jutro rozpocząć, powtarzam i nakazuję — służę Pani, pojazd jest?

Łapeńko.

Jest Panie za rogatką, proszę za mną.

(Ludmir podaje rękę Eugenji i oddala się śród niskich ukłonów strażników — Filonek wchodzi do domu komory.)




SCENA IV.
Fulgencyusz (sam — patrzy, czy już Ludmir daleko, potém wracając:)

A to diawel nie człowiek! udaje lekarza, o profanatio artis! tak, tak, znieważa świętość sztuki. A jaki impetuosus! słyszał kto co podobnego, aby Doktor na Doktora wymierzył pistolet! czyliż niema między niemi chorego? kazał pić temu Jalapę za napój ordynaryjny — kremortartari! to jest wyraźnie na życie nastawać, zginie strażnik jak mucha; temu znowu... a to rzecz niesłychana — res omni memoria inaudita! Ja muszę ich przestrzedz, sumienie tak każe. Hej! panowie, panowie! słuchajcie mnie!





SCENA V.
Fulgencyusz, Pytalski, Łapeńko, Trzymałkiewicz.
Fulgencyusz.

Moi Panowie, wielkie wam grozi niebezpieczeństwo! poginiecie, pomrzecie, jeżeli słuchać będziecie ordynacyi tego szarlatana.

Pytalski.

Doktora?

Fulgencyusz.

On Doktor? ha, ha, ha! nawet nie konował, ja ręczę.

Pytalski.

Nie konował, Doktor Fulgencyusz.

Fulgencyusz.

Fulgencyusz?

Pytalski.

Wszakże to był Doktor Fulgencyusz.

Fulgencyusz.

On, on? ten, ten?

Pytalski.

Pewnie że nie ja, ani téż Jegomość Dobrodziej.

Fulgencyusz (dumnie).

Fulgencyus Augustus, doctor medicinae, solus et unicus hujus nominis, jestem ja.

(Śmiech powszechny.)
Pytalski.
Nie dośćże jednéj przybranéj mianowitości, jeszcze i do nabycia drugiéj oświadczasz Pan nowe pożądliwości.
Fulgencyusz.

Nie rozumiem ja.

Pytalski.

Mnie więcéj nie wolno do jawności słów przyprowadzać. Pan Orgon zostaje dla nas Orgonem.

Fulgencyusz.

Orgon? kto Orgon?

Pytalski.

Jego osobistość.

Fulgencyusz.

Ej, kremortartari! Pan jesteś mente captus. (Dobywa paszport.)

Pytalski.

Wszelkich obelgliwości wstrzymać się, pokornie upraszam.

Fulgencyusz (rozkładając paszport).

Oto proszę, co, co, jak?

Pytalski (ironicznie).

Cóż tam za nowość? (śmiech strażników) Doktor? Co?

Fulgencyusz.

Kasper Orgon? quid hoc est? Jakieś oszukaństwo!

Pytalski.

Wszelakie przebiegłe dowcipności byłyby za późne niewczesności, zatém prosimy o oddanie nam w ręce 1) szal czarny tyftykowy gładki; 2) szal turkusowy w palmy; 3) blondyn dwie sztuczek.

Fulgencyusz.
Quarto, idź WPan do diawła!
Pytalski.

Co, jeszcze słowne niegrzeczności?

Łapeńko.

Na co czasu tracić.

Fulgencyusz.

Poszaleli! nacom ja tu jechałem! nacom ja tu jechałem!

Pytalski.

Jesteśmy upoważnieni przejrzeć z wszelką uprzejmością kieszeń objętości i do udowodnienia rzetelności pisma nam podanego.

Łapeńko.

Za pozwoleniem.

Trzymałkiewicz.

Niech to Pana nie uraża.

(Przystępują do jego kieszeń i dostają następnie różne rzeczy.)
Fulgencyusz.

Stupefactus sum.

Pytalski.

Co to jest?

Fulgencyusz.

Wszak widać, spiritus cornum cervi.

Pytalski.

A to?

Fulgencyusz.

Pitalski — co się ze mną dzieje!

Pytalski.

Ten pakiet?

Fulgencyusz.
Flos sambuci, vulgo bez. Jakaś perfidia!
Pytalski.

A ten?

Fulgencyusz.

Flos comomillae, vulgo rumianek. Czy mnie tu diawli wnieśli.

Pytalski.

Same aptykowości.

Fulgencyusz.

Ach!

Łapeńko.

Aha!

Fulgencyusz.

Cóż Aha? łechtawki, nic więcéj.

Łapeńko.

Łechtawki? co to jest? proszę pokazać.

Fulgencyusz.

Co Wać Pan szydzisz, najwięksi ludzie byli łechtliwi.

Pytalski.

To figle, figle przebiegłości. Pan masz towary zakazane, my jesteśmy o nich we wszelkiéj wiadomości, my znaleźć musimy.

Fulgencyusz.

Niecierpliwość mnie porywa.

Pytalski.

I mnie także, proszę z sobą — poszukamy, znajdziemy, a tymczasem jesteś Pan aresztem pozbawion wolności.

Fulgencyusz.
Jakto? co to?
Pytalski.

Z rozkazu zwierzchności jesteś Pan aresztowany.

Fulgencyusz (przestraszony).

Aresztowany! uwięziony ja? incarceratus?

Pytalski.

Proszę z sobą.

Fulgencyusz (na stronie).

I boję się ja i gniewam się ja. (odchodząc) Pocom ja do tego Dyliżansu właziłem!





SCENA VI.
Filonek (sam).

Pierwszy akt skończony szczęśliwie, zakład wygrany — Pułkownik już w Toruniu, ale daléj... daléj? smarzę głowę jak pączek i wszystko daremnie; trzeba koniecznie zniewolić Doktora do prędkiego powrotu, ale jak? musi być niekontent ze swojéj podróży — żeby jeszcze jakie przeciwności, możeby wyrzekł się małżeństwa pod tak złowieszczemi znakami rozpoczętego — nie, nie. Eugenja nie będzie twoją Senior Dottore! pomagać zakochanym jest moim żywiołem.





SCENA VII.
Filonek, Pytalski, Łapeńko, Trzymałkiewicz, kilku strażników.
Pytalski (wybiegając, za nim drudzy).

Prędko, prędko jest może w innéj osobie. Panie Świderkiewicz do rogatki! Panie Kasper do Dyliżansu! Panie Trzymałkiewicz tu! Panie Łapeńko tam! (rozbiegają się, Łapeńko wchodzi do kawiarni) Zdradliwości, niegodziwości! ów Pan nie posiada w skrytości żadnych realności.

Filonek.

Może ten co już pojechał...

Pytalski.

Ach i ja jestem w téj podejrzliwości! przeklęcie! i moim pojazdem! O chytrości!

(Hałas w kawiarni, Rozaura wytrąca Łapeńka, który się zatrzymuje aż na środku sceny w objęciu Trzymałkiewicza.)




SCENA VIII.
Ciż sami, Rozaura.
Rozaura.

Impertynent!

Trzymałkiewicz.

Ostrożnie!

Łapeńko.

Nic nie szkodzi, sam się zdradził. Hola! hej! to jest Pułkownik! Panie Pytalski, Panie Pytalski!

Pytalski.

Co? gdzie?

Łapeńko (wskazując na Rozaurę).

To jest Pułkownik!

Rozaura.
Co? ja mam być tamte Pułkownikiem? ci ludzie pozbawieni zdrowych zmysłów.
Łapeńko.

Po użyciu ręki poznałem, po pchnięciu poznałem — wszakże byłbym się nogami przykrył, gdyby nie Pan Trzymałkiewicz. Pułkownik, Panie Pytalski, niema wątpienia.

Pytalski.

Dla ciekawości.

Filonek.

Ależ bójcie się Boga! co za niedorzeczność! Ten, którego szukacie, pewnie już je śniadanie w Toruniu, dlaczegóż napastować innych podróżnych, uchybiać damom.

Pytalski.

To są niegodziwości!

Łapeńko.

Siniec pewny.

Pytalski.

Ale któż jest ów pozbawion wolności?

Filonek.

Togo nie wiem.

Pytalski (odchodząc).

I moim pojazdem pojechał! o zdradliwości!





SCENA IX.
Filonek, Rozaura.
Rozaura.
Powiedz mi duszko, czy oni poszaleli?
Filonek.

Być może.

Rozaura.

Kogo szukają?

Filonek.

Nie wiem.

Rozaura.

Któż jest aresztowany?

Filonek.

Jakiś Orgon.

Rozaura.

Orgon?

Filonek.

Orgon.

Rozaura.

Orgon! Orgon! ale który?

Filonek.

Nie wiem.

Rozaura.

Ależ duszko, bo i ja jestem tamte Orgonowa — może tamte mój mąż.

Filonek.

Przeciebyś Pani męża poznała.

Rozaura.

Ach duszko, dwadzieścia lat jak mnie odjechał.

Filonek.

Uciekł?

Rozaura.
Nazajutrz po ślubie.
Filonek.

Hopatra! i z jakiéjże przyczyny?

Rozaura.

Alboż ja wiem! nie podobał sobie tamte i uszedł, ale wraz z posagiem.

Filonek.

Hm, hm, może i on!

Rozaura.

Dwadzieścia lat odmienia mężczyznę.

Filonek (na stronie).

Puszczę ją na Doktora. (głośno) Zapewne że odmienia, zwłaszcza kiedy się ukrywa, trudno poznać, niema wątpienia.

Rozaura.

Jeżeli nie mąż, to nie będzie miał tamte za złe.

Filonek (na stronie).

Dobrze! (głośno) Jeżeli nie mąż, może stryj, brat, krewny, może sukcessor, więc posag będzie można odszukać.

Rozaura.

Ach duszko! niechże cię uściskam.

Filonek (cofając się).

Zbytek wdzięczności.





SCENA X.
Ciż sami, Maciuś.
Maciuś.

A to co?

Rozaura.
Nic Maciusiu, nic.
Maciuś.

Jakto nic, kiedy ja widziałem.

Rozaura.

To przez wdzięczność.

Maciuś.

Ja tego nie lubię.

Filonek.

Hoho! miałżeby młodzieniec być ujęty wdziękami?

Rozaura.

Ot figlarz!

Filonek.

I być zazdrosnym?

Maciuś.

Co Panu do tego?

Rozaura.

Nie trzeba się dziwić, ja jestem jego pierwsza tamte niby miłość — ale bądź spokojny.

Maciuś.

Ja nie chcę być spokojny.

Rozaura (zamykając mu usta).

Cicho, cicho! (klapiąc po twarzy) A jakie to ma twarde tamte buziaki.

Maciuś.

Niech mi nikt na złość nie robi, bo jak mamunię kocham... (Pokazuje pięść.)

Filonek (na stronie).

I ten się nam przyda.

Rozaura.
Ale mój Maciusiu, że mnie tamte kochasz, wzbronić nie mogę — ale być natrętnym i niegrzecznym, niemasz tamte prawa.
Maciuś.

Niemam tamte prawa? niemam? dobrze, pójdę sobie, ale pamiętaj Jejmość! (Odchodząc.)

Rozaura.

Muszę się nad nim litować.

Filonek.

Inaczéj nie można.

Rozaura.

Maciusiu! Maciusiu! chodźmy za nim, pogadamy przytém o moich tamte okolicznościch.

Koniec aktu III.
AKT IV.

(Salon w oberży w Toruniu — drzwi numerowane — na przodzie sceny po prawéj stronie stolik, po lewéj w głębi zwierciadło stojące.)


SCENA I.
Józef (sam).

Jak na węglach stoję, dwunasta — Dyliżansu jak niewidać, tak niewidać; jeżeli Panu nie udała się sztuczka, adieu moje pięćdziesiąt dukatów! — adieu kochanki moje, któremi pieściłem się zawczasu. Ach, otóż i on!





SCENA II.
Ludmir, Eugenja, Józef.
(Ludmir bez peruki, ale jako Orgon ubrany.)
Józef.

Bogu dzięki, że Pana widzę; jakże tam Panie?

Ludmir.
Wszystko dobrze, kiedy mnie widziaz tak grubym jak wyjechałem.
Józef.

Zatém...

Ludmir.

Zatém z moich pięciuset wygrałeś pięćdziesiąt dukatów.

Józef.

Jak ja się cieszę, kiedy się Panu wiedzie.

Ludmir.

Dowiedziałeś się, gdzie mieszka Pan Derber?

Józef.

Tu pod Nrem 6tym, ale go niema w domu — Nr. 7my zatrzymamy dla Panny Eugenji, a dla Pana wziąłem Nr. 9ty.

Ludmir.

Gdzie jest Derber, nie wiesz.

Józef.

Zdaje mi się, że na dole gazety czyta — każę go uwiadomić o przybyciu Panny Eugenji.

(Odchodzi.)
Ludmir.

Spiesz się.





SCENA III.
Ludmir, Eugenja.
Ludmir.

Zbliżamy się do rozwiązania.

Eugenja.
Niestety!
Ludmir.

Dlaczegóż niestety? mam najlepszą nadzieję — dzień zaczął się szczęśliwie i w tym poczciwym Filonku znaleźliśmy skarb nieoszacowany.

Eugenja.

Rozmowa z moim ojczymem, jestto kwaśny kąsek.

Ludmir.

Dlatego chciałbym, aby jak najprędzéj się odbyła.

Eugenja.

Boje się niewymownie.

Ludmir.

Zatém starać się będziesz, droga Eugenjo, jak ci mówiłem...

Eugenja.

Ktoś nadchodzi.

Ludmir.

Zostawiam cię samą. (całując w rękę) Tylko śmiało a wszystko dobrze pójdzie.

Eugenja.

Do zobaczenia.

Ludmir.

Szczęśliwego...





SCENA IV.
Eugenja, Derber.
Derber.

Witam Wać Pannę, gdzież jest Doktor?

Eugenja.
Wstrzymał się na komorze.
Derber.

Starałaś się Wać Panna podobać Doktorowi?

Eugenja.

Nie starałam się, ponieważ...

Derber.

To źle, bardzo źle — wyraźnie pisałem. Wać Parma niemasz grosza posagu — co jéj daję, daję z łaski.

Eugenja.

Jestem wdzięczną.

Derber.

O wdzięczność nie dbam, ciężaru nie chcę. Doktor jest mój najdawniejszy, najlepszy przyjaciel, kochamy się jak bracia — ma piękny majątek, będzie miał z czego utrzymać żonę i dzieci; chce przez przyjaźń, która go ze mną łączy, ożenić się z Wać Panną, ale na to trzeba mu się podobać.

Eugenja.

Ależ Mości Dobrodzieju!..

Derber.

Cóż Mości Dobrodzieju? Co?.. Niemłody, nieładny, niemiły, niezakochany, prawda? Wiem naprzód co mi WPanna powiesz, ale nic nie pomoże. Bawić tu będę jeszcze dwadzieścia cztery godzin i w tych dwudziestu czterech godzinach musisz WPanna pójść za mąż.

Eugenja.

Ale dlaczegóż koniecznie za Doktora?

Derber.
Nikt teraz bez posagu żony nie bierze.
Eugenja.

Może się kto znajdzie.

Derber.

Tak, zapewne, jaki młodzik, święty turecki — dziś się ożeni a za parę lat spadnie mi na kark z żoną i dwoma kolebkami, i zamiast jednéj pasierbicy, którą mnie Bóg skarał, dostanę jeszcze w dodatku i męża i Jacusia i Maciusia; nic z tego — pójdziesz WPanna za mego najdroższego przyjaciela, albo jeżeli mu się niepodobasz... to, to... sam nie wiem, co z nią zrobię.

Eugenja.

Chciej mnie WPan Dobrodziej cierpliwie wysłuchać.

Derber.

Słucham cierpliwie.

Eugenja.

Najpierwéj, tylko domyślać się mogłam, że Pan Orgon jest Doktorem Fulgencyuszem.

Derber.

Jakto Orgon?

Eugenja.

Pod takiém nazwiskiem Doktor przybywa.

Derber.

A to na co?

Eugenja.

Został na komorze aresztowany.

Derber.
Aresztowany?
Eugenja.

Tak jest.

Derber.

Aresztowany! a to piękna rzecz — i za co?

Eugenja.

Tego nie wiem.

Derber.

Może się wplątał w co niepotrzebnego.

Eugenja.

Zapewne.

Derber.

Gotów mnie jeszcze skompromitować.

Eugenja.

Bez wątpienia.

Derber.

Czy oszalał stary! pisywałem do niego.

Eugenja (na stronie).

Aha! tu słaba strona! (głośno) Papiery mu zabrano.

Derber.

Może i moje listy — nic złego nie pisałem, ale zawsze niemiło.

Eugenja.

Będzie jednak zapewne wkrótce uwolniony, jak się odwoła do WPana Dobrodzieja.

Derber.

Po co do mnie?

Eugenja.
O zaręczenie za niego.
Derber.

Zaręczenie? łatwo wymówić — ja mam ręczyć za niego?

Eugenja.

Dlaczegóż nie?

Derber.

Moja reputacya...

Eugenja.

Ale wszakto tak dawny przyjaciel.

Derber.

Przyjaciel, przyjaciel, co WPanna rozumiesz, kto w tych czasach w ścisłém znaczeniu bierze to słowo — sto razy na dzień mówię: Przyjacielu otwórz okno! przyjacielu daj mi szklankę wody! przyjacielu zapal w piecu! — a przez to za żadnego ręczyć nie będę.

Eugenja.

Wypadłoby jednak pojechać do niego.

Derber.

Ja mam się kompromitować? sama myśl przestrasza.

Eugenja.

Może napisać.

Derber.

Jeszcze lepiéj, czarno na białém!

Eugenja.

Zatem ja napiszę.

Derber.

Zakazuję WPannie! piękny interes! gotów mnie wplątać w jakie podejrzenie; idą zaraz do urzędu policyi, oświadczę, że dowiedziałem się o przyaresztowaniu Doktora Fulgencyusza i prosić będę, aby go nie puszczano, póki zupełnie się nie uniewinni — bo lubo do mnie jechał, ja żadnych z nim związków nie miałem i mieć nie chcę.

Eugenja.

Ale przyjaciel.

Derber.

Niech go licho porwie! to Wać Panny pokój — także koszt; proszę nie wychodzić, póki nie wrócę — piękny interes!

(Odchodzi.)
(Słychać trąbkę pocztarską.)




SCENA V.
Eugenja, Ludmir (w mundurze).
Eugenja.

Udało mi się doskonale.

Ludmir.

Słyszałem wszystko — Doktor wypadnie jak z procy.

Eugenja.

I ja zaczynam mieć nadzieję.

Ludmir.

Pan Derber boi się, zatém dobrze — w tę bojaźń bić będziemy.

Eugenja.
A nic mu się nie sprzeciwiać.
Ludmir.

Dyliżans już przyszedł, biegnę uwiadomić naszego ducha opiekuńczego o tém nowém odkryciu.

(Eugenja odchodzi do swego pokoju — Ludmir odchodzi środkowemi drzwiami.)




SCENA VI.
Fulgencyusz (sam).

Ja jestem więc tu, uwolniony, ale czy na długo — pocom ja tu jechałem! przeklęta podróż! detestabilis peregrinatio! Byłbym niechciał i żony — ale za co, za co mnie aresztowano! jeżeli to zemsta, jeżeli to Bogacki — myśl straszna! pocom ja tu przyjechałem!





SCENA VII.
Fulgencyusz, Filonek.
Fulgencyusz.

Coż się dowiedziałeś, carissime?

Filonek.

Aj! aj!

Fulgencyusz.

Twoje: Aj! — przeraża mnie trwogą.

Filonek (tajemnie).

Doktorze, nie jesteś tu bezpieczny.

Fulgencyusz.
Co słyszę, ja? czego chcą odemnie? kto mnie aresztował? kto mi zagraża?
Filonek.

Nic tego nie wiem, ale wszyscy żałobnie wzruszają głową na wspomnienie o Doktorze Fulgencyuszu.

Fulgencyusz.

Żałobnie?

Filonek.

Może wdałeś się w niepotrzebne rozmowy, w nierozsądne pisma.

Fulgencyusz.

Deus me avertat!

Filonek.

Mówią, że jedynie dlatego tam cię uwolniono, aby tu schwytano.

Fulgencyusz.

Ach to Bogacki!

Filonek.

Co, Bogacki?

Fulgencyusz.

Ach mój Panie Filonek — tyle odebrałem ja dowodów twojéj łaski, że muszę ci powierzyć moje nieszczęście i domysły moje.

Filonek.

Słucham cię.

Fulgencyusz.

Słuchaj mnie. Przed trzydziestu laty ja przybyłem tu z Ferrary — wielka była fama... Dotor Fulgencyusz tu, Dotor Fulgencyusz tam, Dotor Fulgencyusz wszędzie.

Filonek.
To było dobrze.
Fulgencyusz.

Ach słuchaj daléj. Zachorował był w owym czasie syn najstarszy hrabiego Bogackiego — tak, tak, zachorował na moje nieszczęście...

Filonek.

Domyślam się.

Fulgencyusz.

Dotor Fulgencyusz musiał być na consilium; ja natenczas, mówiąc między nami, byłem jeszcze głupi — ale ja byłem cudzoziemiec, ja byłem sławny, przyszedłem ja na owe consilium; trzech Dotorów mówi: jak mu krew puszczą, żyć przestanie — ja mówię: skona, jak mu krwi nie puszczą.

Filonek.

Arcy niemiłe położenie chorego.

Fulgencyusz.

Sine dubio, niemiłe — przemogło moje zdanie, tak fatum chciało... przemogło carissime, puszczono krew...

Filonek.

I pogorszyło się.

Fulgencyusz.

Nic się nie pogorszyło.

Filonek.

Ale cóż?

Fulgencyusz.

Ziewnął dwa razy i...

Filonek.

Skonał.

Fulgencyusz (kiwnąwszy ręką).
Vixit!
Filonek.

Smutne zdarzenie, ale jakiż może mieć związek z dzisiejszym wypadkiem?

Fulgencyusz.

Wielki, wielki związek mieć może, tylko słuchaj. Matka w rozpaczy chciała mi oczy nożyczkami wydłubać — horribilis recordatio! Ojciec chciał mnie z dubeltówki zastrzelić... bracia chcieli mi psotę cielesną wyrządzić — musiałem...

(Pokazuje gestami uciekać.)
Filonek (udając sposób mówienia Doktora).

Rejterować.

Fulgencyusz.

Prestissime!

Filonek.

A daléj?

Fulgencyusz.

Daléj — noga tu moja nie postała od owego czasu; któż wie, czy teraz nie Bogackich to zemsta odzywa się na nowo!

Filonek.

Hm, hm... być może, bardzo być może.

Fulgencyusz.

Co mówisz, carissime! być może — estne probabile?

Filonek.

Radziłbym wziąć pocztę i uchodzić jak najprędzéj.

Fulgencyusz.

Ależ Pan Derber, mój przyjaciel.

Filonek.
Każda chwila droga.
Fulgencyusz.

Może mi poradzi.

Filonek.

Wątpię.

Fulgencyusz.

Może będę ja mógł moją narzeczoną...

Filonek.

Któż myśli o narzeczonéj w takiém niebezpieczeństwie.

Fulgencyusz.

Ale ja zostanę przez dzisiaj Orgonem.

Filonek.

Jabym nie dosiadywał.

Fulgencyusz.

A kremortartari! Orgon, Orgon! ależ znowu ta białogłowa uparta, uparta i pomieszanych zmysłów, powiada że jest Orgonowa — zatém żoną moją i rości prawo ad mensam et thorum meum.

Filonek.

Chce pozywać, dowodzić...

Fulgencyusz.

Nie dowiedzie, bo Orgonem nie jestem.

Filonek.

Trzeba więc będzie swoje rzetelne wyjawić nazwisko.

Fulgencyusz.

Carissime! w głowie mi się mąci — tylko zmiłuj się, zachowaj głęboko, com ci ja powierzyłem.





SCENA VIII.
Fulgencyusz, Filonek, Derber.
Derber (na stronie w głębi).

Otóż i miły gość! a to zapewne towarzysz dodany.

Fulgencyusz.

Czy nie Derber? (przypatrzywszy mu się z bliska) Jak ty miewasz się ukochany przyjacielu!

Derber (ambarasowany).

Sługa najniższy Pana Doktora.

Fulgencyusz.

Pst! cicho! tak mnie nie nazywaj — jestem w przykrém położeniu.

Derber.

Cóż ja poradzić mogę?

Fulgencyusz.

Zostałem aresztowany...

Derber.

Słyszałem, słyszałem; (nie spuszczając oka z Filonka) to nie dobrze, to nie czyni zaszczytu — ja o tém nic wiedzieć nie chcę.

Fulgencyusz.

Trzeba jednak, abyś mnie ukrył u siebie.

Derber.

Ja mam przechowywać podejrzanych?

Fulgencyusz.
Podejrzanych? ja ci wszystko zwierzę.
Derber.

Bardzo dziękuję.

Filonek (na stronie).

Oka ze mnie nie spuszcza.

Derber.

Nie chcę nic wiedzieć, jak dotąd nic nie wiedziałem.

Fulgencyusz.

Ach wszakże wiesz.

Derber.

Co wiem? nic nie wiem — biorę Pana za świadka, że nic nie wiem.

Filonek (na stronie).

Teraz domyślam się, za kogo mnie bierze.

Fulgencyusz.

Ale listy twoje...

Derber.

Czy pisałem jaki list w interesie? nie przypominam sobie.

Fulgencyusz.

Jakto nie przypominasz sobie, że mi przyrzekłeś rękę pasierbicy.

Derber.

Być może, ale o niczém więcéj nigdy nie pisałem; proszę cię, wyznaj Doktorze, że o niczém więcéj nigdy nie pisałem — nie pociągaj mnie za sobą w biedę, mój Doktorze!

Fulgencyusz.

Carissime! nazywaj mnie Orgonem!

Derber.
Tego uczynić nie mogę.
Filonek.

Trzeba przecie porozumieć się z przyjacielem.

Derber (na stronie).

Śledztwo zaczyna — ostrożnie!

Filonek (do Derbera).

Pan jesteś dawnym przyjacielem tego Pana?

Derber.

Widywałem go często.

Fulgencyusz.

Mieszkaliśmy długo razem.

Derber.

W jednym domu.

Fulgencyusz.

W jednym pokoju.

Derber.

Przypominam sobie, w bardzo dużym pokoju.

Filonek.

Związki przyjaźni trwały ciągle?

Derber.

Żadne, żadne.

Fulgencyusz.

Ale carissime! na co ty kryjesz się — ten Pan wie wszystko.

Derber.

Co wszystko? ja nic nie kryję — wszystko! czy oszalał!

Filonek.
Pan jednak chciałeś ożenić tego Pana ze swoją pasierbicą, pisywałeś do niego — kazałeś do siebie zajechać, tego zapierać się nie można, ja świadczyć będę.
Derber (na stronie).

Zarżnął mnie Doktor.

Fulgencyusz.

Nie puszczajże ty mnie w tém okropném położeniu, kochany, najdroższy przyjacielu — wszak ty jesteś poniekąd mojéj tu bytności pierwszą przyczyną... causa primaria; (do siebie) pocom ja tu przyjechałem!

(Wpada w zamyślenie.)

Derber (na stronie do Filonka).

Panie, ja jestem majętny.

Filonek.

Winszuję.

Derber.

Umiem być wdzięczny.

Filonek.

Piękna zaleta.

Derber.

Pan jesteś...

Filonek.

Pan zgadłeś.

Derber.

Chciej mi być pomocnym.

Filonek.

Jakim sposobem?

Derber.

Nie powiadaj, że się znam trochę z tym Doktorem.

Filonek.

Ależ kiedy się żeni...

Derber.
Broń Boże!
Filonek.

Ma obietnicę.

Derber.

Zaprę się.

Filonek.

Nie uwierzą.

Derber.

Nie uwierzą?

Filonek.

Powiedzą, że tylko zwłoka.

Derber.

Za kogo innego wydam pasierbicę.

Filonek.

Chybaby tak i to wkrótce.

Derber.

Odejdę, a Pan bądź łaskaw wytłómaczyć Doktorowi, że ja go znam tylko trochę, bardzo mało z daleka. (Odchodzi)





SCENA IX.
Filonek, Fulgencyusz.
Filonek.

Nie dobrze Doktorze, nie dobrze — twój przyjaciel musi coś wiedzieć, ale straszyć cię nie chce... wyraźnie odsuwa się od ciebie; ja ci radzę: jedź, jedź jak najprędzéj.

Fulgencyusz.

Ależ moja narzeczona...

Filonek.
Późniéj po nią przyjedziesz.
Fulgencyusz.

Nie głupim!

Filonek.

Nie jesteś i godziny tu bezpieczny, powtarzam jeszcze; pójdę, może dowiem się czego i na wszelki przypadek konie pocztowe zamówię.

(Odchodzi.)
Fulgencyusz.

Co za koszt! kremortartari!





SCENA X.
Fulgencyusz (sam).
(Chodzi zamyślony — obraca się i postrzega się w zwierciadle, które w głębi powinno tak być ustawione, aby i spektatorowie widzieli w niém figurę Doktora. — Doktor kłania się, nie spuszczając oka, a potem po krótkiém milczeniu mówi:)

Co Pan każe? (patrzy przez szkło — na stronie) Barbarzyńska figura... Czy znowu nie... (zbliżając się) Pan do mnie? (jeszcze bliżéj) Illustrissime! zapewne... (postrzegłszy że to zwierciadło) Ale... A!.. (przegląda się, zdejmuje krymkę, egzaminuje ją przez lorynetkę) Quid hoc est? (przegląda się) Kremortartari! (zdejmuje perukę) To nie moja — zdrada! zdrada! jestem ja otoczony spiskowymi! nastają na moją wolność! na życie! (wkłada ze złością perukę i czasem potém poprawia, jak gdyby go gniotła) Panie Filonek!

(Spotyka Rozaurę.)




SCENA XI.
Fulgencyusz, Rozaura.
Rozaura.
Daremnie mój Panie tamte kryjesz się przedemną.
Fulgencyusz.

Otóż jest!

Rozaura.

Moim mężem, jak teraz tamte uważam, nie jesteś, bo mój mąż miał większy nos i niebieskie tamte oczy.

Fulgencyusz.

Przecie żeś Jejmość przyszłaś do zdrowego zdania.

Rozaura.

Ale Orgonem jesteś.

Fulgencyusz.

Nie jestem ja Orgonem, nie.

Rozaura.

Któż jesteś duszko?

Fulgencyusz.

Ja jestem... (zatrzymując się nagle, jakiś czas zostaje przed Rozaurą, potém odwracając się, mówi na stronie) No... nie przykra to colisio — ni jestem tym, ni jestem owym.

Rozaura.

Jesteś duszko Orgonem — zapewne bratem albo krewnym, albo sukcessorem mojego tamte męża, zatém o zwrócenie mego posagu pozwać cię muszę.

Fulgencyusz.

Wolno jest, wolno.

Rozaura.

Nie wyjdziesz ztąd duszko, póki proces rozstrzygnięty nie zostanie.

Fulgencyusz.

Co? jabym tu czekać miałem?

Rozaura.
Tak jest, nie wyjedziesz, już byłam w policyi.
Fulgencyusz (na stronie).

Diavel nie baba!

Rozaura.

Jeżeli mi nie wrócisz posagu dziesięć tysięcy, kosztów dziesięć tysięcy i wynagrodzenia za stracone tamte lata dziesięć tysięcy.

Fulgencyusz (na stronie).

Mam jéj za lata płacić! szalona! mente capta mulier!

(Filonek wprowadza Maciusia i sam zostaje we drzwiach.)




SCENA XII.
Fulgencyusz, Rozaura, Maciuś.
Maciuś.

Mój Panie! Mości Panie! proszę ze mną nie żartować!

Fulgencyusz (cofając się).

Czego chce ten młodzieniec? Inberbis juvenis!

Maciuś.

Wiesz dobrze — mnie przyrzekła kochać.

Fulgencyusz.

Moja narzeczona?

Maciuś.

Nie będzie twoją narzeczoną.

Rozaura.

Maciusiu! mityguj się!

Fulgencyusz.
Jest więc i rywal!
Maciuś.

Albo mi jéj nie bałamuć, albo jak mamunię kocham...

(Chwyta za krzesło, Doktor cofając się za stolik:)
Fulgencyusz.

Gwałtu! rozbójstwo w Toruniu jest!

(Rozaura wstrzymuje Maciusia.)




SCENA XIII.
Ciż sami, Filonek, Derber, Eugenja, późniéj trochę Ludmir.
Filonek.

Hola! co to znaczy!

Derber.

Co za krzyk?

Fulgencyusz.

Ratujcie — rozbójstwo w Toruniu jest!

Ludmir.

Czy zastałem Doktora Fulgencyusza?

Fulgencyusz.

Jest, znowu co nowego.

Ludmir.

Mój przyjaciel, hrabia Bogacki...

Fulgencyusz (do Filonka).

Czy słyszysz?

Filonek.

Niestety!

Ludmir.
Zlecił mi prosić Pana Doktora na podwieczorek do siebie.
Filonek (do Doktora).

Piękny podwieczorek!

Fulgencyusz.

Kremortartari!

Filonek (na stronie do Doktora).

Powiedz, że przyjdziesz, a konie czekają — rozumiesz?

(Daje mu jego kaszkiecik.)
Fulgencyusz.

Bene, optime! (głośno) Służyć będę Panu Hrabiemu. (na stronie, aż na przodzie sceny) Niech was tu kaci wezmą z żoną i z takim podwieczorkiem! Doktor Fulgencyusz fugam capit! (Odchodzi.)

Rozaura (biegnąc za nim).

Ale duszko, ja mego tamte nie daruję.

Maciuś (za nią).

A niewdzięczna! jak mamunię kocham!





SCENA XIV.
Derber, Ludmir, Eugenja, Filonek.
Ludmir.

Czy Doktor Fulgencyusz żeni się z pasierbicą WPana Dobrodzieja?

Derber.

Nie, nie, ten Pan zaświadczy że nie.

Ludmir.

Zatem ja proszę o jéj rękę.

Derber.
Ale proszę...
Ludmir.

Jestem pułkownik Ludmir, jestem majętny i pół majątku żonie zapiszę.

Filonek.

Wątpię, aby to być mogło, gdyż związki przyjaźni z Doktorem...

Derber.

Żadnych niema — cóż WPanna na to?

Eugenja.

Zawsze byłam posłuszną.

Derber (na stronie).

Pozbyłem się, Bogu dzięki. (głośno do Filonka) A Wać Pana mój Panie biorę za świadka, iż wyrzekłem się w obecności wszystkich nietylko przyjaźni, ale i znajomości z Doktorem.

Filonek.

Doktor Fulgencyusz w nieszczęściu, Wać Pan go się wyrzekasz — na cóż tu świadka, wszak to zwykłe w tych czasach zdarzenie.

KONIEC.
Z JAKIM SIĘ WDAJESZ, TAKIM SIĘ STAJESZ.
PRZYSŁOWIE.

OSOBY:
MICHAŁ DOBROST,  sąsiedzi.
JÓZEF, jego brat,
MATEUSZ ZGAGA,
BARBARA, żona Michała.
MARTA, jéj siostra, żona Józefa.
JUSTYSIA, służąca.
Rzecz dzieje się w małém miasteczku, w domu Michała.

Z JAKIM SIĘ WDAJESZ, TAKIM SIĘ STAJESZ.


(Teatr przedstawia duży pokój. Drzwi środkowe i boczne. Przy środkowych po obu stronach duże szafy. Po lewéj stronie od aktorów okno. Na środku duży stół kilimkiem przykryty.


SCENA I.
Barbara, Marta, Justysia.
(Barbara i Marta siedzą przy stole i szyją przez okulary. Justysia sprząta.)
Barbara.

Ja ci powiadam siostro, że się serdecznie zaczynam turbować. Nasi mężowie od niejakiego czasu jakby nie ci sami.

Marta.

Ach i ja to uważałam.

Barbara.

Mój Michalisko coś mi posępiał, posmutniał. Już dawno nie śpiewał swojéj ulubionej piosneczki: „Chałupeczka niska, ojciec matkę ściska“.

Marta.

Mój Józef skrycie łzy ociera.

Barbara.
Poczciwe też-to to moje mężysko — złote serce.
Marta.

A mójże?! Za królika nie ma złości.

Barbara.

Jak się tam trochę potarkocze i nie bez tego, aby się czasem nie potarkotało... nie byłoby ładu w domu.

Marta.

Pozasypialiby wszyscy.

Barbara.

To mój Michał bywało mruknie tylko: „Daj Boże szczęście“ i pójdzie sobie zacisnąwszy czapkę na uszy.

Marta.

A mój nieborak z głową się nakryje i niby śpi.

Barbara.
A teraz pochmurny łazi jeden za drugim. — Cóż to im się stało?!.. Co to być może?
(Justysia stając między niemi.)
Justysia.

Ot za pozwoleniem, ja Paniom powiem.

Barbara (kładąc robotę).

Ty Justysiu? ty miałabyś wiedzieć?

Justysia.

Wiem, wiem, i to bardzo dobrze.

Marta.

No to powiedz.

Justysia.

Wasi panowie mężowie są... zazdrośni.

(Barbara i Marta zdejmują okulary i śmieją się serdecznie.)
Nie śmiejcie się Panie, bo ja wiem, co wiem.
Barbara.

Ależ głupia dziewczyno, tobie w głowie miłostki, zazdrostki, ale nam moje dziecię już nie po temu. Spojrzyj, spojrzyj na mnie i na siostrę, czy to o takie żony, mężowie zazdrośni?

Marta.

I nasi mężowie jeszcze wtenczas kiedyśmy były młode nie znali zazdrości, bo nam ufali. Trzydzieści lat Barbara, a ja dwadzieścia dziewięć żyłyśmy z naszymi mężami jak synogarliczki — a teraz... nie, nie, to być nie może.

Barbara.

Dobrze mówi Marta, jak synogarliczki. I nie raz ksiądz proboszcz dał się z tém słyszeć, że takich małżeństw jak Dobrostów i w Paryżu poszukać. — Bajka więc Justysiu, wierutna bajka.

Justysia.

Ja wiem, że oba Panowie bracia są dobrymi mężami, ale na nieszczęście mają sąsiada, Pana Mateusza Zgagę. Ten to istny puchacz, co się po nocach wałęsa, w każdy kąt, w każdą dziurę zagląda — co już trzecią żonę zamęcza... ten, ten waszych Panów buntuje. Proszę tylko posłuchać, co on na wszystkie żony wygaduje.

Marta.

Jakże ty wiesz?

Justysia.

Słucham nieraz podedrzwiami.

Marta.
A fe.
Justysia.

Jakże inaczéj dowiedzieć się, czego się nie wie? Spróbujcie Panie, raz jeden podsłuchajcie a przekonacie się, dlaczego wasi Panowie mężowie nie tacy, jacy dotąd byli.

Marta.

Ja tego nie chcę. Zmyję tęgo głowę Józefowi i kwita.

Barbara.

Ale czekaj no, czekaj, tak daléj być nie może... nic jeszcze nie mów Józefowi i spuść się na mnie. Justysia może przesadza — sama przekonać się muszę.

Marta.

Jak chcesz, ja się do tego mięszać nie będę.

(Michał i Józef wchodzą — śmiech kobiet — zadziwienie mężów.)
Barbara.

Cóż wam się tak czupryny najeżyły? W starych piecach djabeł pali, co?

(Kobiety śmiejąc się odchodzą.)




SCENA II.
Michał, Józef.
Michał (po długiém milczeniu).

Śmieją się.

Józef.

Śmieją się.

Michał.

Ale z czego się śmieją?

Józef.
Lepiéj jak gdyby płakały.
Michał.

Co powie Mateusz?

Józef.

Eh, ten Mateusz, tylko bredzi i bredzi.

Michał.

Ha! Daj no pokój, to człowiek światowy — warto go posłuchać.

Józef.

No, prawda, światowy — ależ i Pan brat byłeś w Ołomuńcu dwa razy.

(Słychać za sceną głos Justysi: Hu! hu!)




SCENA III.
Michał, Józef, Mateusz.
Mateusz (tyłem wchodzi i grożąc mówi za sceną).

Poczekaj! dam ja ci kiedyś. Poczekaj. (zbliżając się do siedzących) Ladaco dziewczyna ta wasza Justysia.

Michał.

Cóż ci zrobiła Panie Mateuszu?

Mateusz.

Alboż to jedno! Ile razy mnie zobaczy, udaje puchacza, krzyczy: hu! hu! Ladaco dziewczyna. — Kobietom nie podoba się, kiedy kto w dzień i w nocy ma na nich oko otwarte... nawet zdaje mi się, że to ona ze strychu raz na mnie chlupnęła... i nie wiem czy wodą, czy nie wodą... No, ale jéj kiedyś odpłacę.

Józef.
Ot swawolne, zwyczajnie jak młode.
Mateusz.

Młode, stare, nic nie warte.

Michał.

Ależ, ależ — dajno pokój.

(Mateusz siada przy stole między dwoma — do sceny obrócony.)
Mateusz.

Wszystkie nic nie warte. Ja mam trzecią żonę i wiem co się u mnie działo, wiem co się dzieje na świecie — nie z jednego pieca chleb jadłem. O! małżeństwo, to przekleństwo!

Józef i Michał.

O! o! Panie sąsiedzie.

Mateusz.

Plaga Boska, ja wam powiadam, przekonacie się kiedyś. Mam trzecią żonę i każda... No!..

Michał.

Zawsze ci się coś przywiduje.

Mateusz.

Tak! przywiduje!.. Moja pierwsza żona Elżbieta...

Michał.

Była poczciwa.

Józef.

I ładna.

Mateusz.

Prawda, ładna i młoda — niema się téż co i dziwić, że bryknęła...

Michał.
A fe, co ty mówisz.
Mateusz.

Wiem co mówię. Dlatego przy zawieraniu powtórnych ślubów strzegłem się piękności. Wziąłem Katarzynę — zezowatą i z brodawką na nosie.

Józef.

Ale przez to była dobrą żoną.

Mateusz.

Mnie się o to pytać. Za przykładem pierwszéj poszła i druga.

Michał.

Ale gdzie dowód! gdzie dowód!

Mateusz.

Gdzie dowód? Zaraz, zaraz — ale pierwéj powiem, że jak przyszło wybierać trzecią żonę, bo mi do gospodarstwa była potrzebną, wyszukałem sobie wdowę... już dobrze dościgłą... ba, może nawet i zanadto — co zaś do jéj powierzchowności... nic nie powiem, znacie ją.

Michał.

No, o jéj piękności mało da się powiedzieć, to prawda.

Mateusz.

Wielka prawda. Myślałem więc, że z tych względów mogę być spokojny — bajka!

Michał.

I pierwsza i druga i trzecia — wszystkie twoje żony uczciwe niewiasty, ale tobie zawsze coś się przywiduje, bo nigdy przecie nic złego nie widziałeś.

Mateusz.
Alboż to trzeba widzieć koniecznie, aby się przekonać, że nam żona figla płata?
Józef.

A jakże inaczéj?

Mateusz.

To ja wam zaraz powiem, bo bywałem w świecie — napatrzyłem się i nasłuchałem niemało.

Michał.

Chcielibyśmy to słyszeć.

Mateusz.

Słuchajcie. Jak tylko żona powiększa umizgów... źle. Jak dom przystraja... źle. Jak dla ciebie haftuje jakie niespodzianki... źle. Jak cię karmić zaczyna łakociami... najgorzéj. A przytém jest zaraz w domu jakiś obcy zapach, czyli raczéj odor... coś, czego nazwać ani uchwycić nie można — wtenczas, wtenczas bądźcie pewni, że się w stadle malżeńskiém dzieje coś złego... i tylko o to już idzie, aby się naocznie przekonać.

Michał.

I w tém sęk właśnie, któregoś nigdy nie skruszył.

Mateusz.

Bo mi czasu zabrakło, ale pewność była. Tak naprzykład z pierwszą moją żoną Elżbietą...

Józef.

Niech Bóg świeci nad jéj duszą.

Mateusz.

Ha! — zapewne. Ale to tak się stało: W siódmym miesiącu po ślubie uczułem jakiś odor rozszerzający się po całym domu... niby skóry, palonego rzemienia, juchtu... nie mogłem dociec coby to być mogło. Aż razu jednego idąc wzdłuż ratusza, zaleciał mnie podobny odor... obracam się, za mną dwóch dragonów! mam!..

Michał.

Cóż masz?

Mateusz.

Przekonanie, że dragon uczęszcza w moim domu.

Józef.

Aleś go nie zobaczył.

Mateusz.

Ba! żebym był zobaczył.

Józef.

Cożby było?

Mateusz.

Byłbym widział.

Michał.

A więc dowodu nie miałeś.

Mateusz.

Miałem przekonanie. Wy mi wierzcie, bo ja znam świat i kobiety. — Druga moja żona Katarzyna, w pewnym czasie...

Michał.

W siódmym miesiącu?

Mateusz.
Żebyś o tém wiedział, zawsze w siódmym miesiącu objawiają się pierwsze oznaki. — Otóż moja Katarzyna zaczęła mię nagle nadzwyczajnie karesować... to mnie brała za ucho... to mnie za nos ciągnęła... O! źle... dreszcz mię przeszła... przytém ciągle wybiegała do cioci... każda ma ciocię, to niezawodnie... ale ile razy wróciła od cioci, tyle razy czuć ją było tytoniem.
Józef.

To dowodziło, że ktoś u cioci tytoń palił.

Mateusz.

Ale kto? to pytanie.

Józef.

Mógłeś zobaczyć.

Mateusz.

Nie chciałem spłoszyć.

Michał.

I cóż?

Mateusz.

No cóż? — umarła.

Józef.

Biedna kobieta.

Mateusz.

A teraz z moją grubą Anną jeszcze i siódmy miesiąc nie minął... trzask!.. firanki zawiesza, kwiateczki zasadza, przysmaczki przyprawia... to jakieś bigosiki, to jakieś nadziewanki. We Czwartek dała mi kluseczki z grzybową podlewą... ja to bardzo lubię... jadłem jak wilk... małom się nie udławił... jadłem w złości, bo wiedziałem, czém to pachnie... nie grzybkami... szkoda mówić...

Michał.

Z tego więc wnosisz?

Mateusz.

Nie wnoszę, ale wiem. Jestem na tropie.

Michał.

A ba!

Mateusz.
Ten pędziwicher Fikalski żonę mi bałamuci.
Michał.

Fikalski!.. — Ależ bój się Boga Mateuszu — wszak mówiłeś i przeczyć nie można, że twoja Anna więcéj jak niemłoda i nigdy podobno nie była nad miarę powabną.

Mateusz.

Ha! co to znaczy — stary żołnierz to odważny.

Józef.

To być nie może.

Mateusz.

To niezawodnie. Ale o mnie niech mowy nie będzie, wczoraj zaszło coś dla was ważniejszego.

Józef i Michał.

Dla nas?

Mateusz.

Słuchajcie. Koło dziesiątej noc była dość jasna... szedłem moją ścieżką przez sad, wiecie... a w tém z tyłu mię napada...

Michał.

Kto?

Mateusz.

Ha! żebym wiedział?

Michał.

Mogłeś przecie zobaczyć.

Mateusz.

Jak miałem zobaczyć?!.. W plecach oczów nie mam... i szczęście, bo byłby mi je wybił do szczętu.

Józef.

I domyślasz się, że to Fikalski?

Mateusz.

Nie, nie Fikalski, bo Fikalski mańkut, a to szło z góry na dół, od prawego do lewego. Ledwiem dopadł domu... i aż za drzwiami mogłem się zapytać: „Kto tam?“

Michał.

Przykre zdarzenie.

Mateusz.

Komu to mówisz. Ale rano poszedłem na miejsce, gdzie się to stało... bo to zawsze miło przekonać się na miejscu — w tém, patrzę... i podnoszę... O!

(Dostaje z kieszeni kawałek przetrąconéj laski.)
Michał.

Kawałek złamanéj laski...

(Podaje Józefowi.)
Józef.

Hm, jakieś twarde drzewo.

Mateusz.

Ja wiem, że twarde.

Michał.

Żałujemy cię bardzo, ale cóż to nas się może tyczyć?

Mateusz.

Bardzo wiele. Ponieważ bowiem to nie był Fikalski, więc był jakiś inny gach, co się wkradał lub wykradał z jednego z waszych domów.

Michał i Józef.

O! O! O! Co ty mówisz?

Mateusz.

Mam niemylne przekonanie.

Michał.

Moja Barbara jak złoto.

Józef.
A mojaż Marta.
Michał.

Naszych żon posądzać nie można.

Mateusz.

Nie posądzam i plotek nie chcę robić. Ale jako dobry sąsiad i jako człowiek, który bywał w świecie, powiadam wam: „Strzeżonego Pan Bóg strzeże“... do czasu. NB. Szukajcie a znajdziecie... gdzie, jak, co — nie wiem, bo plotek nie lubię... ale ja mam przekonanie. Pomóżcie mi tylko odkryć właściciela téj niefortunnéj laski... patrzcie zawsze na cieńsze końce, czy nie brak kawałka.

Michał.

Ot wszystko baśnie.

Józef.

I to baśnie niegodziwe. My ufamy naszym żonom.

Mateusz.

A ja wam powiadam, że wszystkie na jedno kopyto. Szukajcie a znajdziecie. Skończyłem.

(Odchodzi.)




SCENA IV.
Michał, Józef.
(Michał chodzi wzdłuż i w szerz, Józef dobywa chustki i łzy ociera.)
Michał.

Józefie!

Józef.

Panie bracie!

Michał.
Moja Barbara uczciwa białogłowa.
Józef (ocierając łzy).

A mojaż Marta?

Michał (zawsze chodząc — p. k. m.)

Zapach... odor... co za wymysły — łakocie... jakie łakocie? — No w Środę była wprawdzie gęś...

Józef.

A tłusta?

Michał.

Ale co to ma znaczyć? (p. k. m.) Czasem za wąsy mię pociągnie.

Józef.

Cóż to dowodzi?

Michał.

Podług Mateusza dowodziłoby pochlebstwa, umizgi, karessanty.

Józef.

No toć nie bez tego, abyś i Pan brat swojéj Basi nie klapnął, ba i nie uszczypnął czasami.

Michał.

Prawda, prawda, bo téż to i poczciwe kobiecisko.

Józef.

A mojaż Marta?

Michał (p. k. m.)

A jednak ten przeklęty Mateusz... i wiesz Józefie że miałem kaduczną ochotę tałapnąć go za te jego słowa.

Józef.

Nie byłbym go bronił.

Michał.
A jednak zabił ćwiek w głowę.
Józef.

Ha! zabił Panie bracie. — Ale co tam myśleć o tém. (Ociera łzy.)

Michał.

Jak nie myśleć?!





SCENA V.
Ciż sami i Barbara.
Barbara (wesoło biorąc męża za wąsy).

Cóż wy tam mądrego radzicie?

Michał (cofając się).

Józefie!

Barbara (do Józefa).

Marta poszła do cioci, może się trochę spóźni, nie bądź więc niespokojny.

Józef (ocierając łzy).

Panie bracie!

Barbara.

Abyście zawsze ładni byli, aby was zawsze żony kochały — patrz Michasiu, kupiłam ci chusteczkę.

Michał.

Żono!

Barbara.

Nie dziękujesz mi?

Michał (pokrząkując).

Dziękuję, dziękuję... Józefie!

Barbara.
A dla ciebie Józefie, Marta kupiła kamizeleczkę w kratki.
Józef.

Kamizeleczkę w kratki? Panie bracie!

Barbara.

Cieszysz się?

Józef.

Bardzo się cieszę. (Ociera łzy.)

Barbara.

Ale, ale... dobrą nowinę wam przynoszę — trafił mi się niedrogo i kupiłam karpia. Jutro będziecie mieli na obiad... z rodzenkami i piernikiem — co?

Michał.

Barbaro!

Józef (ocierając łzy).

Piernikiem.

Barbara.

I braterstwo z wami obiadować będzie.

Józef.

Dziękuję, ale służyć nie mogę.

Barbara.

Marta wprawdzie chciała ci zrobić niespodziankę i dać ci ulubione pierożki z powidłami z pieca.

Józef.

Panie bracie!

Barbara.

Ale Marta powiedziała, że tu swój półmisek jutro przyniesie.

Józef.

Marta powiedziała?

Barbara.
Więc będziecie.
Józef.

Będziemy. (ocierając łzy na stronie) Z powidłami.

Barbara.

A teraz bądźcie mi zdrowi. Muszę wyjść z domu. A bądźcie dobréj myśli, nie patrzcie jak sowy.

(Pogłaskała męża i śmiejąc się wyszła.)




SCENA VI.
Michał, Józef.
Michał (p. k. m.).

Józefie!

Józef.

Panie bracie!

Michał.

Źle.

Józef.

Jakoś to będzie.

Michał.

Ja ci powiadam — źle. (p. k. m.) Józefie, ty wiesz że ja jestem dobrym, łagodnym człowiekiem, nikomu krzywdy nie zrobiłem i nie chcę zrobić — ale jak mnie kto dotknie boleśnie, jak mnie kto rozdrażni, w potrzebie stanę się lwem.

Józef.

O dla Boga!

Michał.

Centkowanym tygrysem.

Józef.
O dla Boga!
Michał.

Rozjuszonym niedźwiedziem... będę łamał, walił, poszarpię w drobne kawałki.

Józef.

Panie bracie mityguj się.

Michał.

Bez pardonu. Zemsty, zemsty, zemsty!... Chodź, zobaczymy jałownik.





SCENA VII.
Barbara, Justysia.
Justysia.

A co nie mówiłam?

Barbara.

Ależ to nie zazdrość, to jakiś zawrót głowy, to istne szaleństwo. O ty przeklęty Zgago! O tym nam pomyśleć trzeba, tego oddalić, tego się pozbyć.

Justysia.

Będę się starała i jeżeli Jejmość pozwolisz, ja mu przy sposobności łapkę zastawią.

Barbara.

Mądra to żmija.

Justysia.

Spróbuję. (patrząc przez okno) Otóż właśnie idzie. Skrada się... ogląda się... przegląda jak złodziej.

Barbara.

Cóż ty chcesz zrobić?

Justysia.
Proszę tylko odejść, a pod drzwiami słuchać.
Barbara.

Niech i tak będzie, ale ostrożnie, bo to szczwany lis, hultaj, żmija, wąż, padalec.

(Barbara odchodzi.)




SCENA VIII.
Justysia, Mateusz.
(Wchodzi jakby się wkradał — Justysia udając, że go nie widzi, niby płacze.)
Justysia.

O FikaIski!... niepoczciwy Fikalski!... lekkomyślny Fikalski!.. ale ci to płazem nie ujdzie, zemszczę się, zemszczę się na tobie i na téj niegodziwej babie. (niby go spostrzegłszy) Czego tu Pan chcesz?

Mateusz.

Gdzieś tu zostawiłem kawałek laski.

Justysia.

To sobie Pan poszukaj.

Mateusz.

A czegóż ty płaczesz?

Justysia.

Co Panu do tego?

Mateusz.

Cóż ci zrobił Fikalski?

Justysia.

Fikalski jest hultaj, zdrajca, pędziwicher.

Mateusz.
Prawda, prawda — ale cóż on zrobił?
Justysia.

Co Pan dziś taki ciekawy — wolałbyś zwrócić swoją ciekawość do swego domu, do swojéj żony... do swojéj pięknéj, miłéj, tłuściuchnéj, podpruchniałéj Anusieńki. Pójdę do niéj, potłukę jéj wszystkie garnki.

Mateusz.

Ale to moje garnki.

Justysia.

Tém lepiéj. Ja chcę hałasu. Niech się całe miasto dowie, że Pańska żona zbałamuciła narzeczonego biednéj dziewczyny. (płacząc) Fikalski zdrajca... Fikalski obiecał żenić się ze mną... i Pan to cierpisz, Pan niemasz wstydu, Pan niemasz odwagi, za drzwi wytrącić nieproszonego gościa, umizgusa żony?!

Mateusz.

Ależ ja nic nie wiem.

Justysia.

Ale ja wiem, bom ze szafy widziała.

Mateusz.

Ze szafy?

Justysia.

Nie ze szafy. Co Pan podchwytujesz moje słowa. Ale widziałam i słyszałam i kontentna jestem, że się tak dzieje, bo ja Fikalskiego i Pana nienawidzę.

Mateusz.

No, no, no.

Justysia.
Bo Pan jesteś puchaczem.
Mateusz.

No, no, no.

Justysia.

Cieszę się, że Pan Fikalski u Pana Mateusza gospodaruje, jakby u siebie. Cieszę się, cieszę się...

(Szlocha.)
Mateusz.

A więc widziałaś?

Justysia.

Widziałam i słyszałam, że się kochają. O Fikalsio mądry, ale i ja nie głupia. Kiedy moja Pani szła na poobiedną drzémkę, a Jegomość na swoją lampkę wina, wtenczas Fikalski przychodził, niby dla mnie, bo mówił, że się chce żenić, ale zaraz drugiemi drzwiami wchodziła i miła, luba, twoja Anusieczka — pomiarkowałam więc wkrótce o co idzie i przekonałam się. Niech się nie żeni, mniejsza z tém, ale zemścić się muszę.

Mateusz.

Zemścić się można, ale jak?

Justysia.

Proszę mię nauczyć.

Mateusz.

Ja wprawdzie nic nie wiem.

Justysia.

No to idź Pan sobie z Bogiem.

Mateusz.

Gdybym mógł widzieć.

Justysia.
Patrz a będziesz widział.
Mateusz.

Kiedyż się schodzą?

Justysia.

Nie wiem.

Mateusz.

Rano?

Justysia.

Nie rano.

Mateusz.

Po południu?

Justysia (patrząc w okno).

Idź, idź Pan.

Mateusz.

Gdybym mógł się schować.

Justysia.

Jeszcze czego...

Mateusz.

W tym pokoju?

Justysia.

Jegomość zamknął.

Mateusz.

A w tym?

Justysia.

Alkierz Jejmości. Idź Pan, idź... nie mam czasu.

Mateusz.

Gdybyś chciała...

Justysia.

Nie chcę.

Mateusz.

W szafie? co? Jabym ci obiecał.

Justysia.
Obiecanka, cacanka.
Mateusz.

Na, masz.

Justysia.

Mało. (bierze więcéj) Ale Pan nie myśl, że ja to przyjmuję przez chciwość pieniędzy.

Mateusz.

Dobrze, dobrze. Więc to godzina zejścia?

Justysia (patrząc w okno).

Oto Fikalski — idź Pan, idź.

Mateusz.

Jakto idź?

Justysia.

Czegóż Pan chcesz?

Mateusz.

W szafie — co?

Justysia.

Niech i tak będzie, ale prędko.

Mateusz.

A są tam szpary?

Justysia.

Są, są. No! W szafę, albo za drzwi.

(Zamyka Mateusza w szafie na klucz i odchodzi.)




SCENA IX.
Michał, Józef, później Mateusz.
(Michał wnosi ostrożnie wazonik z kwiatem i stawia na stole.)
Michał (oglądając się).

Józefie!

Józef.
Panie bracie.
Michał.

Co tu czuć?

Józef.

Trochę dymu.

Michał.

Cóż to ma znaczyć?

Józef.

Dym.

Michał (p. k. m.).

Józefie, byłeś kiedy w teatrze we Lwowie?

Józef.

Byłem.

Michał.

Widziałeś piąty akt?

Józef.

Widziałem i pierwszy, i drugi, i trzeci...

Michał.

Ale „Piąty Akt“ na afiszu.

Józef.

Komedya?

Michał.

Djabła tam komedya.

Józef.

Nie rozumiem.

Michał.

Ja ci powiem jak to tam przedstawiono. Był to Pan i Pani, Pani miała amanta...

Józef.

A fe!

Michał.
Nawet nie wiem dlaczego, bo mąż był przystojniejszy; ale któż zgadnie, co się kobietom podoba?
Józef.

Różne gusta, i u mężczyzn czasem dziwić muszą. Ot niedaleko szukać, gospodyni naszego...

Michał.

Cicho, cicho — nie o tém mowa. Otóż ten Pan, to jest mąż, poznał pismo nosem... zaprosił sobie gacha i rzekł: słuchaj! ja tu z tobą krótki chcę odbyć pojedynek.

Józef.

To widzę nie były żarty.

Michał.

Czekajno. Pojedynek, ale jaki pojedynek! — Oto rzekł mąż... strasznym głosem, aż mię dreszcz przeszła... oto rzekł, tu są dwie szklanki, jedna z winem, druga z trucizną. Wybieraj!.. Pij!

Józef.

Czy oszalał?

Michał.

Mnie w brzuchu zaczęło ćwikać.

Józef.

Tamten oczywiście nie chciał.

Michał.

Gdzież tam. Raz, dwa, trzy. Chlust!

Józef.

Wypił?

Michał.

Jeden i drugi.

Józef.
Matko wielkiego miłosierdzia. I cóż się stało?
Michał.

Nie wiem. Bo mnie tak zamroczyło, taka mnie jakaś słabość opadła, żem wyszedł nie mogąc daléj patrzeć. Ale dosyć widziałem, dosyć słyszałem, bo nauczyłem się, jak sobie należy w razie postąpić z takiemi co nam żony chcą bałamucić.

Józef.

Panie bracie, to rzecz straszna.

Michał.

Na wszelki wypadek chcę się przygotować. — (p. k. m. pokazując wazonik) Patrz! to Belladona się nazywa. Trucizna!

Józef.

Panie bracie.

Michał.

Przed kilką dniami, w pałacowéj cieplarni ogrodnik pokazał mi to ziele, mówiąc: to trucizna. — Byłem więc u niego i kupiłem za reński dwadzieścia centów. Teraz do roboty — trzeba się przygotować.

(Bierze ze szafki po lewéj stronie drzwi stojącéj nóż duży i moździerz, kładzie na stole i przypasuje fartuch.)
Józef.

Panie, Panie bracie. (Łzy ociera)

(Michał chwyta nóż, ostrzy i ścina liście ze wstrętem jakby kurę zarzynał.)
Michał.

Ha!

Józef.
Ha! (p. k. m.) Ale dla kogóż, dla kogo?
Michał (wrzucając liście do moździerza).

Poszukajcie, a pewnie znajdziecie — a jak się znajdzie — pij!.. hultaju!

Józef.

Bez przekonania winy?

Michał.

Po co włazi nieproszony. Potrzymaj moździerz. (trąc w moździerzu) Bez pardonu. Ja nie Mateusz. (trąc coraz mocniéj) Ja nie ucieknę. Ja nie pytam, kum czy swat. Pij! — Józefie podaj mi teraz dwie szklanki i butelkę wody.

Józef.

Łydki mi się trzęsą. (Idzie do szafy, gdzie Mateusz zamknięty, powtarzając:) Bez pardonu... bez pardonu... zamknięta.

Michał.

Ależ to nie w téj szafie. Nie wiesz gdzie szkło?

Józef.

Świata nie widzę przed sobą.

(Michał nalewa wodę w moździerz, potém zlewa do jednéj szklanki a drugą napełnia czystą wodą.)
Michał (odwiązując fartuch).

Teraz wszystko w porządku. — O! ja nie Mateusz!

Józef.

Ale słuchajno Panie bracie. Jakby przyszło do rzeczy, czego Boże chroń, jakbyś chwycił takiego, któregobyś posądzał...

Michał.
Bez pardonu — pij!
Józef.

Więc pojedynek?

Michał.

Na śmierć.

Józef.

I każesz mu wybierać?

Michał.

Wybieraj i pij.

Józef.

A jak on wybierze wodę, nie truciznę?

Michał.

No to mu łeb rozwalę.

(Przez okno wpada klucz zawinięty kartką.)
Józef.

Co to jest?

Michał.

Jakiś klucz zawinięty.

Józef.

Coś napisano.

Michał (czyta).

Michale, Józefie, starzy mężowie głu... głupcy...

Józef (czyta przez ramię).

Głupcy.

Michał (krząkając czyta daléj).

Głupcy — szukacie co macie pod nosem.

Józef.

Pod nosem?

Michał (czyta).

Gach zamknięty w szafie.

(Rozskakują się i w milczeniu wpatrują się w szafę.)
Józef.

Panie bracie, chodźmy ztąd.

Michał.

Zemsta! i to klucz zapewne.

Józef.

Panie bracie, chodźmy ztąd.

Michał (otwierając szafę).

Mateusz!

Józef.

Mateusz!

Michał.

Ty, tu! ty zwodzicielu! zdrajco!

Mateusz.

Zaraz, zaraz... ja chciałem złapać Fikalskiego.

Michał.

W szafie?

Mateusz.

Nie, ale Justysia... bo widzicie... tylko powoli...

Michał.

Język ci się w trąbkę zwija.

Mateusz.

Justysia mi powiedziała..

Michał.

Justysia, z którą ty drzesz się nieustannie. Bez pardonu!

Mateusz.

Ależ posłuchaj przecie.

Michał.
Ani słowa! Chodź... tu! Józefie, nakryj szklanki fartuchem. To trucizna. Wybieraj. Pij!
Mateusz.

Ale cóż to za szaleństwo, uważaj, że małżonka twoja Panie Michale jest już poważna matrona.

Michał.

A twojaże młodziuchna niewiasta?

Mateusz.

I ja przecie nie fircyk.

Michał.

A Fikalski młokos? Pij!

Mateusz.

Ale dajże mi przyjść do słowa — niegodziwa Justysia wszystko to zrobiła. — Pozór cię myli kochany Panie Michale.

Michał.

Ja mam przekonanie.

Mateusz.

Niech Justysia powie, złoży ci dowody.

Michał.

Na co dowodów, ja mam pewność.

Mateusz.

Eh, co tam gadać z warjatem!

(Idzie ku drzwiom.)
Michał.

O hola! hola! nie tędy ścieżka w groch!

(Chwyta go za rękę i stawia przed stół.)
Mateusz.

Czegóż mię szarpiesz. Nie zabijesz mnie przecie.

Michał.
Jak się uda.
Mateusz.

Ależ kochani moi sąsiedzi, wszakże żyliśmy zawsze w dobréj komitywie... (z czułością) wszakże wzrośliśmy razem... wszakże grywaliśmy z sobą w piłkę... pamiętacie — wszakże ślizgaliśmy się nieraz po zamarzniętéj kałuży... pamiętacie. I dlaczegóż, z jakiego powodu ta serdeczna nasza zgoda ma być przerwana?

Michał.

Co było a nie jest, to nie pisz w rejestr. Zdradziłeś mię, mam przekonanie i kwita.

Mateusz.

Ale ty Józefie, ty najrozsądniejszy człowieku w całém mieście, powiedz bratu, że to się niegodzi.

Józef.

Czekajcie, czekajcie, wszystko można załatwić zgodnym sposobem. Będzie wilk syty i owca cała. Pan brat zagniewany a Pan Mateusz przewinił — niechże Pan brat Pana Mateusza trochę tam tego poturbuje i będzie zgoda.

Mateusz.

Piękna zgoda.

Michał.

Bez pardonu, wypijesz, albo nie wypijesz?

Mateusz.

Panie Michale, najszlachetniejszy sąsiedzie.

Michał.

Wypijesz?

Mateusz (p. k. m.).
Nie.
Michał.

Józefie potrzymaj go, otwórz mu gębę.

Mateusz.

Ależ to rozbój, to zabójstwo, to morderstwo.

Michał.

Weź go.

Mateusz.

Gwałtu! ratujcie! ratujcie!





SCENA X. i ostatnia.
Ciż sami, Barbara, Justysia.
Justysia.

Hu! hu!

Mateusz.

Pani Michałowa ratuj mnie, jesteś w całéj okolicy najszanowniejszą osobą... i ty kochana Justysiu, powiedz jak się to wszystko stało.

Barbara.

Tak jest, Justysia powie, że zwabiła Pana Mateusza, zwabiła jak pierniczkiem, obiecanką, że go ukrytego w szafie zrobi świadkiem zmyślonéj jakiéjś schadzki poczciwéj Pani Mateuszowéj ze starym Fikalskim. A nasz miły sąsiad dał się złapać jak tchórz w stępicę pod bantem, na któréj kury zasiadają. Ja zaś podsłuchałam waszą rozmowę i kazałam Justysi rzucić przez okno klucz z moją karteczką. Wszakże znacie moje pismo.

Michał.
Ach Basiu! Basiu! Ach Józefie!
Józef (płacząc).

Panie bracie, głupstwo się zrobiło.

Barbara.

A teraz Panie sąsiedzie ruszaj ztąd czémprędzéj, a jeżeli kiedy noga twoja stanie na obejściu naszém, ze mną będziesz miał do czynienia.

Justysia.

I ze mną.

Mateusz.

Gdybyście tylko mnie chcieli posłuchać.

Michał.

Mamy dostateczne przekonanie.

Barbara.

Precz!

Józef (płaczliwie).

Mateuszu, (Mateusz zwraca się od drzwi) zapomnia... łeś twój kawałek laski.

Justysia.

Hu! hu!

(Mateusz wychodzi grożąc jéj pięścią.)
Barbara.

A wy stare, stare półgłówki, niedośćże wam trzydziestoletniego dobrego pożycia z żonami, nie dość jeszcze, abyście im zaufali statecznie.

Michał.

Basiu, ja będę płakać.

Józef.
Ja już płaczę.
Barbara.

Żyliście ze złym człowiekiem i złemu człowiekowi daliście się obałamucić.

Michał.

Bodaj przepadł.

Barbara.

A pamiętajcie dawne przysłowie:
„Z jakim się wdajesz, takim się stajesz.“

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.