Godzien litości/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Godzien litości
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GODZIEN LITOŚCI.
KOMEDYA
W TRZECH AKTACH, PROZĄ.

OSOBY:
WARSKI.
ANTONJA, jego córka.
LAURA ŁĘCKA, młoda wdowa.
DORMUND.
ELWIN.
SŁUŻĄCY.


Rzecz dzieje się w mieście.

GODZIEN LITOŚCI.


AKT I.
(Pokój obszerny w pomieszkaniu Dormunda. Drzwi na prawo i lewo. W głębi duże okno, przez które widać drugie naprzeciwko w dziedzińcu. W kącie tapetowe drzwiczki zastawione stolikiem. Na przodzie sceny, na prawo (zawsze od aktorów) przy dużém biórze okrytém papierami, zwróconém nieco do widzów, Dormund pisze. — Na lewo Elwin rozciągnięty w krześle, oczy w górę wzniesione, ręce w krzyż złożone.)


SCENA I.
Dormund, Elwin.
(Długie milczenie.)
Elwin.
Jestem godzien litości. Każdy mi to przyzna. Nigdy jednéj chwili pociechy los mi nie użyczył. Zawsze, zawsze, od dzieciństwa, płynąłem jak pod wodę — a jeżeli chwyciłem się czego, to pewnie spruchniałéj gałęzi. Jestem godzien litości, nikt mi nie zaprzeczy. (po długiém milczeniu) Mój Boże! kiedy czasem w cichéj, pogodnéj nocy zatopię oko w gwiazdziste sklepienie... kiedy rosa rozwinie wonie tysiąca kwiatów, a słowik rzewnie swoją piosnkę zadzwoni... jakże piękny ten świat cały... a na nim człowiek jak lichy, jak podły!
Dormund (w krześle na ruletach zwróciwszy się do Elwina — p. k. m.)

Grałeś?

Elwin.

Grałem.

Dormund.

Przegrałeś?

Elwin.

Przegrałem.

Dormund (zwraca się do bióra).

Zgadłem. Od pierwszych słów zgadłem. Jak tylko wpadasz w sentymentalność, pewnie ustrzeliłeś bąka. A jak zaczynasz melancholizować, ja płakałbym rzewnie, bo mnie czeka nieomylna przemowa do mojéj kieszeni.

Elwin.

Dormundzie! jałmużny przecież nie dajesz.

Dormund.

Tego nie powiedziałem.

Elwin.

Co kiedy wziąłem od ciebie, zapisuję zawsze — utrzymuję dokładną ewidencyę długu.

Dormund.

Dobre i to.

Elwin.

Oddam ci kiedyś — wszystko razem.

Dormund.
O oddaniu niech mowy nie będzie — proszę cię tylko, abyś ewidencyj nie powiększał.
Elwin.

Nie, nie — pieniędzy od ciebie nie żądam. Sam sobie poradzę. Myślałem, myślałem długo i wymyśliłem nareszcie całkiem nową finansową operacyą. (Dormund zwraca się z krzesłem do niego i wpatruje się w niego) Cóż się patrzysz na mnie jak na raroga. Czy tylko tobie wolno mieć rozum?! Słuchaj... Umówiłem się z Berkiem. Daje mi na trzymiesięczny wexel pewną summę gotówką, a w drugiéj połowie długu biorę cztery konie... parę żelaznych pieców... parę kamieni mydła węgierskiego i kilka fasek powideł. Oprócz koni mam kupca na wszystko. Wprawdzie coś stracę, mniéj wszakże niż niejeden na Czerniowieckiéj kolei. Ale mam czas, mam czas Panie przed sobą. Konie wygładzę, wyleczę, sprzedam — bajeczną sumę zarobię i długi popłacę — wszystkie! wszystkie!! I tobie oddam co do grosza!

Dormund (zwracając się z krzesłem do biórka).

Jak gdybym widział!.. (p. k. m.) I szanowny Berko przyjmuje twój wexel?

Elwin.

Z największą ochotą, byle miał drugi podpis — i o to cię proszę.

Dormund (zrywając się).

Nie dam!

Elwin.

Ale coż ci to szkodzi?

Dormund.

Nie dam!

Elwin.
Tylko podpisz.
Dormund.

Słuchaj Elwinie...

Elwin.

Będzie kazanie — co?

Dormund.

Nie, bo kazałbym na puszczy — ale chcę się winą podzielić. Elwinie, kiedy po śmierci twoich rodziców z ostrego rygoru...

Elwin.

Bardzo ostrego.

Dormund.

Nagle wpadłeś, syn chrzestny, w kochające objęcie mojéj matki...

Elwin.

Święta! droga, Opiekunka moja!..

Dormund.

Święta! droga! ale zbyt pobłażająca. Tak, że wkrótce stałeś się zawsze ładnym, wesołym, miłym ale tyranem, tyranem całego domu. Wszystko ci uchodziło. I ze mnie, prawdę mówiąc, robiłeś kozła i barana. Ale dosyć tego — wszystko ma swoje granice; nie chcę słyszeć o twoich finansowych operacyach i nie chcę spółki z twoim Berkiem i z jego mydłem i powidłem. Tak!

(Siada przy biórze i gorączkowo przerzuca papiery.)
Elwin (p. k. m.)

Prawda, prawda, nadużywałem macierzyńskiéj opieki i twojéj przyjaźni Dormundzie. Zapomniałem, że nie mam, że nie miałem prawa do waszéj miłości. Odtrącasz mnie, dobrze — ale zostawże mi przynajmniéj wspomnienie, że byłem kiedyś kochany; zostaw przekonanie, żem niesłusznie ściągnął twoją nienawiść — bo jeżelim komu szkodził, to tylko sam sobie.

Dormund.

Ale ja właśnie nie chcę, abyś szkodził sam sobie. (p. k. m.) Oddalę się!.. Hm!.. Kto cię o to prosi? Nienawidzę!.. Kto ci o tém powiedział? — potępiam, łaję cię, boś leń, boś próżniak. Z nieczynności wszystkie twoje głupstwa. (Elwin niepostrzeżony od Dormunda zbliża się do okna, gdzie naprzeciwko widać Antonją — p. k. m.) Dlaczego czém się nie zajmiesz?.. dlaczego cały dzień nic nie robisz? Masz zdolności... gdybyś tylko chciał, możesz stać się porządnym człowiekiem... (p. k. m.) No... cóż?.. pieniędzy ci trzeba?.. (dobywa pulares) No... wieleż tam przegrałeś hultaju? (Nie odbierając odpowiedzi, wykręca się z krzesłem coraz daléj, aż spostrzega Elwina z Antonją.) O!.. O!.. O!.. (wstając) Bardzo proszę!.. Niech tych umizgów nie widzę... Cóż to za panienka w moje okno telegramy ciska.

(Kiedy Dormund się zbliżał, Antonja w swojém oknie spuściła firankę.)
Elwin.

Anioł!

Dormund.

Spadł więc nieborak?

Elwin.

Nie spadł, ale niebo mi otwiera, bo będzie moją małżonką.

Dormund.
Na kiedyż wesele?
Elwin.

Jak będzie można najprędzéj.

Dormund.

Jakież ziemskie nazwisko anioła?

Elwin.

Piękna Antonja, córka Karola Warskiego, naszego sąsiada.

Dormund.

Sąsiedzka zatém przysługa.

Elwin.

Kocham ją niepojętą siłą, szalenie, wściekle!

Dormund.

A ona?

Elwin.

Kocha mnie także.

Dormund.

Także wściekle?

Elwin.

Kochamy się wzajemnie.

Dormund.

Taką rzeczą nie trać czasu daremnie, przez szybki zrobisz nie wiele. Idź do ojca, proś go o córkę.

Elwin.

Nie głupim!

Dormund.

Być może. Ale bez tego trudno się obejść.

Elwin.
Trzeba jeszcze temporyzować; nagląc rzeczy, dostałbym odkosza niezawodnie. Tam nie przystąp...
Dormund.

Bez kija?..

Elwin.

A przynajmniéj bez pieniędzy.

Dormund.

Jakiż masz plan?

Elwin.

Plan? A planu na co? Od czegoż szczęście! I autor dramatyczny nie ma planu przed sobą jak szyny wykutéj. Ma coś... czegoś nie ma... Napisze tytuł... potem kręci, wykręca, kradnie, łata, płata i koniec końców ojciec staje między kochankami, dostaje czkawki z rozczulenia i powiada drżącym głosem: „Niech was Bóg błogosławi!“ — Bravo! bravo! bravo! I zasłona spada.

Dormund.

Życie, nie komedya.

Elwin.

Ach mój kochany! Jak zasłona spadnie — co było, wszystko komedya.

Dormund.

Ja inaczéj rzeczy widzę i chciej łaskawie nie dawać mi roli w twoim miłosnym dramacie, a umizgów z mego okna nie wyprawiaj...

Elwin.

Nie, nie... już tego nie będzie.

Dormund.
Bo ja moralność jeszcze po dawnemu cenię. (biorąc kapelusz) Idziesz?
Elwin.

Nie, poczytam trochę. Przeczytam jeszcze raz twoją obronę tego posła, co to ukradł półsetek płótna.

Dormund.

A okno?

Elwin.

Daję słowo, że przez okno rozmawiać nie będę.

Dormund.

Zamknę. Masz klucz drugi.

Elwin.

Dobrze! Dobrze!

Dormund (odchodząc, do siebie).

Szalona pałka... ale serce złote.

(Odchodzi.)
(Elwin chustką daje znak przez okno, potém odsuwa stolik, otwiera drzwiczki tapetowe, wychodzi i wkrótce wraca z Antonją — Antonja idzie poważnie i siada na krześle przy biórze.)




SCENA II.
Antonja, Elwin.
(Elwin klęka i z uniesieniem całuje ją w rękę.)
Elwin.

Droga! najdroższa Antonjo! Mój Aniele pociechy!

Antonja (odsuwa się).

Panie Elwinie, bardzo proszę nie zapominać się.

Elwin (wstając).
Moja miłość...
Antonja.

Miłości bez uszanowania nie chcę i nie pojmuję.

Elwin.

Czyliż uginając kolan do stóp twoich, nie składam hołdu czci i uwielbienia!

Antonja.

Dobrze, dobrze. Ale proszę pamiętać, że jeżeli tu przychodzę to nie dlatego, że uległam twoim pisemnym namowom, bo to dowodziłoby tylko słabości charakteru — ale przychodzę, bo to zgadza się z mojemi zasadami nieograniczonéj wolności, którą kobiety wywalczyć muszą! Kocham wybranego, poślubionego duszą, ale póty, póki jego miłość będzie odgłosem mojéj.

Elwin.

Tego tylko pragnę! W smutnym moim losie tak mało doznałem pociechy, że w miłości powitałem zorzę nowego życia. Kocham po raz pierwszy... prawdziwie. Kocham przez wdzięczność, boś rozwinęła w mojéj duszy świeży, uroczy pojaw niebiańskich czystych rozkoszy.

Antonja.

Wierzę ci, a ta wiara doda mi sił do zwyciężenia wszelkich przeszkód, któreby nas kiedykolwiek spotkać mogły. Ale Elwinie, nową dziś zgryzotę zwiastować ci muszę.

Elwin.

Przebóg!

Antonja.
Już to podobno raz ostatni widzimy się tu z sobą.
Elwin.

Ach, jestem godzien litości. Ostatnia moja ginie pociecha. Dlaczegóż wydałaś ten wyrok srogi?

Antonja.

Kuzynka nasza daleka, Laura Łęcka, dziś do nas ma przyjechać.

Elwin.

A!.. piękna Pani Łęcka — wdowa.

Antonja.

Nie wiem czy piękna, ale wiem że wdowa. Znasz ją?

Elwin.

Nie, ale wiem przez Dormunda, który ją przeszłego roku poznał w Szczawnicy.

Antonja.

I zapewne się zakochał.

Elwin.

Wątpię, bo Dormund nieprzyjaciel kobiet, wszystkie nazywa syrenami...

Antonja.

Ta jest w istocie syreną... Kto się zbliży do niéj, młody czy stary, ładny czy brzydki, musi być ujarzmiony jéj wdziękami. Kokietuje nieustannie i ostatni człowiek już umarł, którego nie chciała kokietować, a tym człowiekiem był jéj mąż. Przytém nie traci z oczu zamiaru wstąpienia jak najprędzéj w powtórne śluby małżeńskie, a w tym razie i rachuby nie zapomina.

Elwin.
Cóż to nas wszystko obchodzić może?
Antonja.

Bardzo wiele. Mój ojciec uległ jéj władzy, a że jest majętny, wisi jak na nitce póki się jéj coś lepszego nie trafi. Jeżeli nie, to będę miała macochę niezawodnie.

Elwin.

Jakże z nią jesteś?

Antonja.

Ja jéj nie lubię, a ona oddaje wet za wet.

Elwin.

To nie dobrze, mogłaby nam być pomocną.

Antonja.

Wątpię. Mój ojciec chce mnie za mąż wydać jak najprędzéj, nie wiem dlaczego. Nastręcza mi nieustannie konkurentów, majętnych rozumie się. Ja ich odmawiam, on się gniewa i na tém koniec. Bytność zaś Laury nakaże tylko więcéj ostrożności z naszéj strony.

Elwin.

Pieniądze! pieniądze, te przeklęte pieniądze! Ach, gdybym był bogatym lub ty ubogą!.. Gdyby między nami nie było różnicy...

(p. k. m.)
Znasz ty te kraje gdzie cytryny kwitną? Gdzie w liściu wonnym pomarańcze płoną?.. Gdzie wzniosłe wawrzyny, ciche mirty stoją?.. Tam moglibyśmy w małéj chatce żyć szczęśliwie... Praca nam wystarczy. (Antonja nieprzyzwalając wzrusza głową) Ale nie wolno mi i marzyć o tém. Nie chciałbym wystawić cię na niedostatek...
Antonja.

I na potępienie własnego sumienia. Nie Elwinie, o tém niech nigdy mowy nie będzie; miejmy stałe przedsięwzięcie, a życzenia nasze spełnione zostaną.

Elwin.

Dom twego ojca dla wszystkich prawie jak klasztor zamknięty. Jakże się zbliżyć? z jakiego powodu wstąpić do niego? Niby nauczyciel muzyki... Co? Jak Almaviva do opiekuna Rozyny... Co?..

Antonja (śmiejąc się).

Mój ojciec muzyki nie lubi.

Elwin.

I ja nic nie umiem... nie można więc... Hm!.. czy przypadkiem twój ojciec nie chory?

Antonja.

Na ból głowy ciągle cierpiący.

Elwin.

Dobrze!.. Wejdę jako lekarz...

Antonja.

Ale nie jesteś lekarzem.

Elwin.

Będę homeopatą. Będę dawał w szklance czystéj wody sześć tysięcy kropel czystéj wody. (Antonja śmiejąc się, nie pochwala) Albo będę magnetyzował.

Antonja.
Pani Laura w tém biegła. Strzeż się, abyś jéj obrotów nie stał się ofiarą.
Elwin.

Koniec końców, tym czy owym sposobem, muszę wejść do waszego domu — potem jakoś to będzie. Od czegoż sczęście?





SCENA III.
Antonja, Elwin, Dormund.
Dormund.

A!.. A!.. A!.. Dałeś mi słowo.

Elwin.

Dałem słowo, że przez okno rozmawiać nie będę.

Dormund.

Ależ to być nie może... Ja Panią przepraszam... ale...

Elwin.

Bądź spokojna droga Antonjo! To nasz najlepszy przyjaciel.

Dormund.

Właśnie dlatego, że najlepszy, cierpieć tego nie mogę... Pozwolę sobie prosić pannę Antonją o chwilkę rozmowy gdyż nie chcę sankcjonować nielegalnéj schadzki.

Elwin.

Ależ Dormundzie...

Dormund.

Nie, nie... to być nie może.

(Popychając go ku prawym drzwiom.)
Elwin.
Ale posłuchaj mnie tylko...
Dormund.

Ani słowa!..

(Wytrąca go i drzwi na klucz zamyka.)




SCENA IV.
Antonja, Dormund.
Antonja.

Cóż to znaczy mój Panie?

Dormund.

To znaczy, że chcę zrobić przedstawienie zgodne z moją i Pani godnością.

Antonja.

Pan jesteś przyjacielem Elwina, chętnie temu wierzę, ale to Panu nie daje prawa przekraczać granice wszelkiéj przyzwoitości. Roztrącać nas, jakby schwytanych na jakim złym uczynku!..

Dormund.

Przepraszam Panią, ale zdaje mi się...

Antonja.

A tém mniéj masz Pan prawo robienia mi jakichbądź przedstawień w celu zastrzeżenia mojéj godności.

Dormund.

Najmocniéj Panią przepraszam, jednakże...

Antonja.
Opieki nad moją godnością nie przyjmuję, bo jéj nie potrzebuję. Elwin zapewnił mnie, że Pan słyniesz jako człowiek prawy i wolny od wszelkiego uprzedzenia.
Dormund.

Pozwolisz Pani zwrócić jéj uwagę, że pozór...

Antonja.

A Pan pozwolisz sobie powiedzieć, że człowiek bez uprzedzenia i do tego doktor prawa, żadnemu pozorowi ulegać nie powinien.

Dormund.

Zdaje się, że nasze role zostały przemienione.

Antonja.

Pan chciałeś mi dać nauczkę, a ja daję Panu.

Dormund.

Muszę być zdziwiony...

Antonja.

Nie byłbyś Pan zdziwiony, gdybyś, jak to rozsądek wymaga, wysłuchał był i poznał pierwéj stan rzeczy, nim wydasz potępiający wyrok. No cóż?

Dormund (na stronie).

Prawdziwie, nie wiem co mówić.

Antonja.

Zastałeś mnie Pan w swoim pokoju. Czy tak?

Dormund.

A!.. tak się zdaje.

Antonja.

To się nie zdaje, ale tak jest w istocie. Zastałeś mnie z młodym człowiekiem, sam na sam. To także nie zdaje się... prawda?..

Dormund.
A tak... sam na sam.. w saméj rzeczy...
Antonja.

Jest to z mojéj strony postępowanie nie zwykłe.

Dormund.

Prawda.

Antonja.

Więcéj powiem: nierozważne.

Dormund.

Prawda.

Antonja.

Nierozważne powiadam, gdybym nie ufała sile mego charakteru, — gdybym nie ufała honorowi tego, który umiał pozyskać serce moje. A rękojmią (gdyby jéj potrzeba było) jest także niezawodnie przyjaźń twoja, Panie Dormundzie.

Dormund.

O!.. O!.. Bardzo dziękuję... bardzo...

Antonja.

Człowiek tak powszechnie szanowany, (Dormund kłania się) tak rozsądny, tak prawy, (ukłony) nie mógłby nierozłącznym być przyjacielem lekkomyślnego młodzieńca. To mi Pan przyznasz.

Dormund (pokrząkując).

To jest... wprawdzie... to powiadam... że w istocie... serce jego dobre...

Antonja (podając mu rękę).

A teraz zgoda Panie Dormundzie, bo nam będzie potrzeba twojéj rady i pomocy.

Dormund (na stronie).
Czy mnie tu djabli wnieśli.
Antonja.

W twojém oknie jakby pod twojém skrzydłem było pierwsze zaznajomienie się nasze.

Dormund.

Pod mojém skrzydłem...

Antonja.

A co najwięcéj ujęło serce moje i ustaliło miłość, to jest jego czysta, naiwna dusza.

Dormund.

Naiwna?...

Antonja.

Prawda? On jeszcze dzieckiem jest w tym świecie. A do tego tyle był losem prześladowany, że musiałam przyznać iż jest godzien litości.

Dormund (na stronie).

Jak kos w klatce, zawsze jedną piosnkę gwiżdże.

Antonja.

Nie mam wprawdzie doświadczenia, ale dużo czytałam, bardzo dużo, — a w sile mojego charakteru znajdziemy niezawodnie podporę i opiekę téj miłości, którąśmy sobie święcie zaprzysięgli i którą muszę... rozumiesz Pan, muszę naszém szczęściem uwieńczyć. A jeżeli jako wolna kobieta i pojmująca wyższe swoje powołanie, skłoniłam się taić jeszcze moje przedsięwzięcie, to chciej mi Pan wierzyć, że tylko domowe stosunki są tego powodem... (chwytając go za rękę) Ach! Panie Dormundzie! Ojciec mnie nie kocha, a do tego jestem zagrożoną niegodną macochą. (Warski wchodzi małemi drzwiczkami) Mój ojciec!.. (do Dormunda na stronie) Nie zdradź nas, jeżeliś człowiek honoru.

Warski.

Antonjo, odejdź.(Antonja odchodzi.)





SCENA V.
Dormund, Warski.
Warski (z ukłonem).

Jestem Karol Warski. Z kim mam honor mówić?

Dormund (z ukłonem).

Dormund, do usług.

Warski.

Doktor prawa i adwokat krajowy?

Dormund.

Tak jest.

(Siadają na wezwanie Dormunda.)
Warski.

Chciej Wielmożny Wać Pan Dobrodziéj uwiadomić mnie łaskawie, czy masz żonę?

Dormund.

Nie.

Warski.

Dobrze. Pozwolisz Wielmożny Wać Pan Dobrodziej zapytać się jeszcze, grzecznie mówiąc, czy mam ukontentowanie znajdować się w jego pomieszkaniu?

Dormund.
Tak jest.
Warski.

Proszę najuprzejmiej, abyś mi Wielmożny Wać Pan Dobrodziej raczył powiedzieć, czy wiesz kto jest ta Panna, którą tu zastałem?

Dormund.

Dowiaduję się, że Panna Warska.

Warski.

A więc moja córka?

Dormund.

Prawdopodobnie.

Warski.

Jest nią dokumentnie. Córkę więc moją Antonją małoletnią zastałem z Panem sam na sam.

Dormund.

Na ten protokół, dosyć zresztą uprzejmy, muszę odpowiedzieć że okoliczności...

Warski.

Za pozwoleniem. Ja tylko konstatuję fakta.

Dormund.

Ale fakta potrzebują objaśnienia...

Warski.

Chciej Wielmożny Wać Pan Dobrodziej pozwolić, abym ściśle, grzecznie mówiąc, trzymał się faktu, którego negować nie możesz.

Dormund.

I zaprzeczać nie myślę. Wszelako...

Warski.

Wielmożny Wać Pan Dobrodziej pozwolisz, abym nie zabierał drogiego czasu słynnemu obrońcy praw, Wielmożnemu adwokatowi Dormundowi, i w krótkości powiedział co mam powiedzieć. Tém więcéj że cierpię ból głowy, chronologiczny jak doktorowie nazywają.

Dormund.

Słucham więc.

Warski.

Reasumuję. Moją córką Antonję, małoletnią zastałem u Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja, sam na sam w miłosnéj rozmowie.

Dormund.

Temu przeczyć muszę.

Warski.

Fakt, że zastałem.

Dormund.

Ale nie w miłosnéj rozmowie.

Warski.

W scyentyficznéj rozmowie, nie koniecznie potrzeba trzymać się za ręce. Chciej więc Wielmożny Wać Pan Dobrodziej wysłuchać mnie tylko z kompletną cierpliwością.

Dormund.

Niech i tak będzie. Sprzeczki sobie nie życzę.

Warski.

A ja tém mniéj, grzecznie mówiąc. Po niezaprzeczonym zatém fakcie, że moją córkę małoletnią zastałem sam na sam w pomieszkaniu Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja, spodziewam się, że dziś albo jutro przyjdziesz do mnie jako do ojca i prosić będziesz o rękę mojej córki małoletniéj. Odpowiedź będzie pomyślna.

Dormund (z uśmiechem).

Tak?

Warski.

Tak.

Dormund.

A jak jéj żądać nie zechcę?

Warski.

Natenczas z nadzwyczajną przykrością będę przymuszony wytoczyć Panu proces.

Dormund (ironicznie).

Proces?

Warski.

Proces, grzecznie mówiąc, o zbałamucenie małoletniéj...

Dormund.

Panie!..

Warski.

Za pozwoleniem. Może Wielmożny Wać Pan Dobrodziej, jako biegły praw obrońca, pokonasz mnie w téj nowéj dla mnie arenie, ale famy nie zbyt chlubnéj z pewnością nie ominiesz.

Dormund.

A tém mniéj Panna Warska.

Warski.

Dziękuję za troskliwość o reputacyą mojéj małoletniéj córki, ale pozwolisz łaskawie abym w tym razie był jedynym sędzią.

Dormund.
Jak się podoba.
Warski.

Wiem, że dekretem sądowym nie zmuszę Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja do matrymonjalnego związku, ale gdy już zejdziemy z drogi komplanacyj, natenczas jako człowiek honoru dołożę wszelkiego starania, aby Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja najserdeczniéj, grzecznie mówiąc, kulką poczęstować. — Sługa uniżony.

(Odchodzi małemi drzwiczkami.)




SCENA VI.
Dormund, Elwin.
(Dormund zostaje w miejscu jakby odurzony, Elwin dobywa się gwałtownie — nareszcie drzwi wytrąca wołając: Otwórz! Otwórz!)
Elwin.

Wszystko słyszałem. W piękne błoto nas wprowadziłeś. Gdyby nie twoja fanatyczna pedanterja, byłby nas zastał rozmawiających we troje i Antonja nie byłaby ściągnęła na siebie krzywdzącego posądzenia.

Dormund (który nie słuchał).

Kulką poczęstować!.. I ja, i ja mogę poczęstować! Będziemy częstowali się wzajemnie. (Bierze kapelusz.)

Elwin.

Gdzież idziesz?

Dormund.

Do niego.

Elwin.
Do kogo?
Dormund.

Do kogoż! Do Warskiego... Kulką!.. kulką!..

Elwin.

Chcesz wszystko powiedzieć?

Dormund.

Powinienbym, gdyby szło tylko o ciebie, ale ona mnie prosiła abym was nie zdradził i nie zdradzę. Do Warskiego idę aby mu powiedzieć, że się jego groźby nie boję.

Elwin.

Cóż dobrego ztąd wyniknie?

Dormund.

Nie chcę zostawić na sobie i jednéj chwili upokarzających jego wyrazów. Biłbym się... gryzłbym sobie palce ze złości, że mu nie odpowiedziałem jak się należało... Tak mnie obwijał bawełnianemi słowami, że wszystkiego prędzéj byłbym się spodziewał, jak tak grubijańskiéj konkluzyi.

Elwin.

Ot, powiedział co wiedział!

Dormund.

Wiedział, nie wiedział, ale powiedział, a ja tego znieść nie mogę.

Elwin.

Ale bądźże rozsądny.

Dormund.

Jak ty naprzykład.

Elwin.

O mnie niema mowy. Jeżeli ma się skończyć pojedynkiem, dosyć czasu na to. Czekając nic nie stracisz, a porywczością zgubić możesz na zawsze najdroższe nasze nadzieje.

Dormund.

Na których biedna obałamucona dziewczyna nicby pewnie nie straciła... I ja, ja, byłem dość słaby, dosyć podły cofać się przed prawdą!.. Nie ostrzedz z kim ma do czynienia!.. słuchałem o twojéj naiwnéj duszy, o pierwszéj twojéj miłości, i ja, ja nie powiedziałem żeś trzpiot, żeś pędziwicher, żeś stracił coś miał...

Elwin.

Już nie stracę.

Dormund.

Żeś się kochał w życiu sto tysięcy razy!..

Elwin (z uśmiechem).

Sto tysięcy!

Dormund.

Trzy kroć sto tysięcy!.. O hańbo!.. stałem się uczestnikiem, współwinowajcą niegodziwości twojéj.

Elwin.

Prawda, prawda Dormundzie. Byłem tém wszystkiém, ale już teraz nie jestem.

Dormund.

Stara piosnka.

Elwin.

W miłości Antonji chcę szukać i znajdę zbawienie moje.

Dormund.
Zacząłeś od fałszu.
Elwin.

Ależ dla Boga! czyliż pokochawszy ją całą siłą duszy, mogłem jéj na wstępie wyjawiać wszystkie moje grzechy.

Dormund.

Długi rejestr!

Elwin.

Czyliż sądząc po przeszłości, zawierzyłaby memu przedsięwzięciu?

Dormund.

Przedsięwzięciu znikomemu.

Elwin.

Nie, nie. Przysięgam na pamięć twojéj matki, która mnie jak syna kochała, która na śmiertelném łożu błogosławiła, — przysięgam, że szczerze mówię.

Dormund.

Wierzę nareszcie, że mówisz szczerze dzisiaj, ale jutro?

Elwin.

Dormundzie, kochany mój bracie, ojcze, opiekunie, nie opuszczaj mnie.

Dormund.

Już znowu wlazł na mnie, już... Ale cóż mam robić u djabła?!

Elwin.

Wejdziesz do domu Warskiego i jako przyjaciela wprowadzisz mnie z sobą razem. Ślubu przecież zaraz nie weźmiesz.

Dormund.
Spodziewam się.
Elwin.

Zdawaj się ulegać... czasu nam trzeba... czas wiele może... Nie zrywaj tylko porywczo z Warskim, a jakoś to będzie.

Dormund.

Tak!.. jakoś to będzie... że będę brnął w intrygach, których nie lubię, nie umiem i nie chcę.

Elwin.

Od tego jednak mój los zawisł.

Dormund.

Jestżeś pewny jéj miłości?

Elwin.

Fiu!..

Dormund.

Co to Fiu?!.. U ciebie wszystko fiu! fiu!

Elwin.

Kocha mnie, że mało jéj serce nie pęknie.

Dormund.

Żeby tylko tobie nie pękło co w głowie przed czasem. (p. k. m.) Jéj charakterowi a raczéj uporowi zaufać mogę... I ciebie nie chcę opuścić. Namyślę się co robić wypadnie. Dziś odjechać muszę, jutro po południu wrócę. Ty idź do Warskiego, aby nie myślał żem połknął jego pigułkę. Powiedz mu, że w nagłym interesie odjeżdżam, ale że jutro z nim się rozmówię.

Elwin.
Drogi Dormundzie!
Dormund.

Ale pamiętaj, pamiętaj! abyś z lekkomyślnego nie został występnym.

Elwin.

Miłość Antonji będzie moim aniołem stróżem!

Koniec aktu I.
AKT II.

(Pomieszkanie Warskiego. Duży salon. Drzwi na prawo, na lewo i dwoje drzwi w głębi: 1) na prawo do pokoju Antonji; 2) w głębi do Warskiego; 3) wchód ogólny; 4) na lewo do pokoju Laury. Między drzwiami w głębi kanapa, przed nią stół nakryty dywanem, na nim taca i butelka z wodą — dzwonek. Na przodzie sceny, na lewo mała kanapa, przy któréj stoliczek z książkami. Na prawo, podobnież mały stoliczek z rycinami i fotel.)


SCENA I.
Laura, Warski.
(Siedzą na przodzie sceny.)
Laura.

Antonja idzie za mąż, tyle mi wczoraj Panie Karolu przy powitaniu powiedziałeś. Ale jakże to się stało — tak nagle? tak niespodziewanie?

Warski.

Nagle prawda, ale niespodziewanie, nie powiem.

Laura.

Najpierw chcę wiedzieć kto jest narzeczony. Młody? przystojny? majętny? Znam go?

Warski.
Spodziewam się, że pójdzie za Pana Dormunda.
Laura.

Za Dormunda?

Warski.

Znasz go kuzynko?

Laura.

Znam... z widzenia. Ale dlaczego mówisz „spodziewam się“. Czyliż to jeszcze rzecz niepewna?

Warski.

Prawie pewna.

Laura.

Dormund!.. Jestem ciekawa... bardzo ciekawa... Jakże to się stało?

Warski.

Trzeba wiedzieć droga kuzynko, że Dormund mieszka z nami w tym samym domu na tém samém piątrze.

Laura.

A!.. tak... łatwa więc znajomość.

Warski.

Zaraz, zaraz. Pana Dormunda znałem tylko z widzenia, ale wiedziałem że uchodzi za człowieka poważnego, nie lubiącego światowości a nawet może trochę i za odludka. Jakież nie było moje zdziwienie, kiedy się dowiedziałem od służącéj Antonji, że od niejakiego czasu ten sensat, ten odludek, tajne miewa schadzki z moją córką.

Laura.

Czy być może?!.. z Antonją?.. On?..

Warski.
Tak jest, tak — a co więcéj, że te schadzki mają miejsce w jego pomieszkaniu.
Laura.

Ale, cóż to za baśnie!

Warski.

Za baśnie zrazu musiałem je uważać, bo Dormunda osobistość i stosunki majątkowe uprawniały go do otwartego wystąpienia. Czekałem czas jakiś oświadczenia, które byłoby chętnie przyjęte, nadewszystko z powodu, że wydając córkę za mąż, nic już mi przeszkadzać nie będzie do ziszczenia najdroższych nadziei. (Całuje ją w rękę.)

Laura.

No... no... kończ tylko czémprędzéj.

Warski.

Kiedy więc nie doczekałem się objaśnienia téj tajemnicy, musiała mi wpaść na myśl premedytowana sedukcja.

Laura.

Szkaradzieństwo!

Warski.

Jak dla kogo. Zrobiłem więc plan zdobycia tego com sobie życzył, wstępnym bojem. Zapewniwszy się, że Antonja przechodzi do niego kurytarzem od dawna zamkniętym i zatarasowanym, umyśliłem zejść kochanków znienacka.

Laura.

Nie do wiary... nie do wiary!..

Warski.
Wczoraj więc koło dwunastej poszedłem wskazaną drogą i zastałem gołąbki w przyzwoitéj wprawdzie, ale serdecznéj rozmowie.
Laura.

I cóż?.. i cóż?

Warski.

Antonji kazałem odejść, a Panu Dormundowi oświadczyłem, grzecznie mówiąc, że spodziewam się, iż postąpi sobie jako człowiek honoru i zechce być u mnie z prośbą o rękę mojéj małoletniéj córki. — Uważaj Pani: małoletniéj. Chciał mi dawać jakieś objaśnienia, ale tych nie przyjąłem i dodawszy trochę pieprzu, grzecznie mówiąc...

Laura.

Jakto pieprzu?

Warski.

Postraszywszy cokolwiek.

Laura.

Ależ Pan Dormund nie da się postraszyć.

Warski.

A jednak tak się stało. Zapomniał języka w gębie, chociaż adwokat, a ja odszedłem z największą grzecznością. Czekam tedy rezultatu, który jest niemylnym. Ponieważ zaś taka jest twoja tyrańska wola piękna kuzynko, abym pierwéj wydał córkę nim mnie rączką twoją uszczęśliwisz...

Laura (poprawiając).

Nim pozwolę prosić o rękę...

Warski.

Proszę, proszę, bo główna przeszkoda już usunięta.

Laura.
Jeszcze nie... jeszcze nie. W tém wszystkiém jest jakaś zagadka, któréj odgadnąć nie mogę.
Warski.

Niema żadnéj zagadki i całą sprawę możemy uważać za zupełnie ukończoną, tém więcéj, że w parę godzin po rzeczonym wypadku przyszedł przyjaciel Pana Dormunda, aby mi oświadczyć w jego imieniu, że wkrótce ustną da odpowiedź.

Laura.

Czy znam tego przyjaciela?

Warski.

Człowiek bardzo przyjemny, bardzo rozsądny, pełen nauki, Pan Elwin.

Laura.

Nie znam.

Warski.

Ma zamiar zostać profesorem filozofji w Hajdelbergu. Czeka tylko nominacyi. Rozgadaliśmy się trochę. Nieborak wiele doznał zawodów i musiałem mu przyznać, że jest godzien litości. Postrzegłszy zaś że cierpię ból głowy, zapytał dlaczego nie używam magnetyzmu. — „Ja temu nie wierzę, odrzekłem.“ — Zaczął więc opowiadać mnóstwo ledwie nie cudownych wypadków, których był świadkiem a czasem i aktorem. Nie będąc lekarzem, pomógł kilku osobom. Koniec końców przyszło do tego, że na moją prośbę zrobił mi na czole kilka pociągów ręką... I czy Pani uwierzysz, zdało mi się że ulgi doznałem?

Laura.
Dlaczego nie. Ja sama w nerwowéj słabości doświadczyłam skutków magnetyzmu.
Warski.

Obiecał dziś mnie odwiedzić. Z Antonją nie mówiłem jeszcze ani słowa, proszę cię więc kuzynko, abyś jéj dała dobrą nauczkę i uwiadomiła ją w jakim celu przyjdzie Pan Dormund. Zrób jéj nakoniec nadzieję ojcowskiego przebaczenia. Przyszlę ci ją.

(Odchodzi.)
Laura (sama).

Dormund... Dormnnd... On miałby się zakochać w ładnéj wprawdzie twarzyczce ale w główce zupełnie przewróconéj?.. nie, to być nie może. I jego postępowanie tak dziwne!.. nie, to być nie może... Jest w tém coś, czego nie pojmuję ale dociec muszę.





SCENA II.
Laura, Antonja.
Laura (całując ją serdecznie).

Witam cię kochana Antonjo. Nie mogłam uściskać cię wczoraj, bo mi powiedziano żeś była cierpiącą. — Cóż? Masz się lepiéj?

Antonja (zimno i ceremonjalnie).

Dziękuję Pani. Nie jestem i nie byłam cierpiącą.

Laura.

Ale trochę zmartwioną? (p. k. m.) Zmartwioną, że ściągnęłaś na siebie gniew ojca.

Antonja.
Niesłusznie się gniewał, bom nic złego nie zrobiła.
Laura.

Chętnie temu wierzę, ale przyznasz, że ojcu nie może być obojętném twoje postępowanie nie do pojęcia.

Antonja.

Pozwolisz Pani przypomnieć sobie, że trochę za wcześnie wstępujesz w prawa macochy.

Laura.

Za wcześnie, prawda, bo nie wiem nawet czy kiedy nią będę. Ale dlaczego tak zimno, ledwie że nie gniewnie odtrącasz uprzejmość moją?

Antonja.

Pani zapewne masz zlecenie przepuścić mnie przez rózeczki zbutwiałych morałów, skarcić za niezwykłe moje postępowanie; ale któż temu winien, żem była zmuszoną utorować sobie drogę do szczęścia, o które nikt się nigdy nie troszczył. Odosobniona od wszelkiéj styczności ze światem, bez przewodniéj przyjacielskiéj rady, musiałam sama starać się o rozwinięcie mojego umysłu i o ustalenie mojego charakteru, tak, abym już tylko na siebie rachować mogła, ale żałować tego nie mogę, bo ukułam sobie zbroję wytrwałą na wszelkie niezasłużone pociski.

Laura.

Na niezasłużone, dobrze, — ale twój ojciec a z nim i świat cały nie może nagany za przekroczenie przyzwoitości uważać za niezasłużone pociski.

Antonja.
Czcze słowa! — Rozumiem tylko złe albo dobre. Przyzwoitość nie pozłoci złego, a dobre w potrzebie bez niéj obejść się może.
Laura.

Ale któż będzie sędzią tego złego lub dobrego?

Antonja.

Mój rozum...

Laura.

Za śmiało, a nawet za zuchwale — ale mylisz się moja Antonjo, mówiąc żem przyszła zbutwiałemi morałami potępiać twoje niezwykłe postępowanie. Nie. Co się stało już odrobić nie można, ale chcę ci być pomocną, chcę być twoją przyjaciółką, być twoją obroną przed zagniewanym ojcem. Szczerze mówię, ale pozwól, daj mi się zrozumieć. (p. k. m. niepewnym głosem) Jestżeś pewna przywiązania Dormunda? (Antonja milczy) Jego miłość zaszczytem być może; nie potrzebowała tajemnicy. (p. k. m. biorąc za rękę) Bardzo cię kocha? Co? Powiedz.

Antonja (ironicznie).

Spodziewam się.

Laura.

A ty Antonjo?

Antonja.

Śledztwo cytadeliczne, jak widzę.

Laura (trochę urażona).

Cóż mam ojcu powiedzieć?

Antonja.

Że minęły czasy rodzinnego tyraństwa, minęły czasy wymuszonych ślubów, minęła trwoga krat klasztornych.

Laura.
Któż tém grozi?
Antonja.

Mamże wolność? Nie byłamże otoczoną upadlającém szpiegostwem?

Laura.

Nadzorowi rodzicielskiemu dziwić się nie można i okazało się tym razem że ojciec czuwał nie nadaremnie.

Antonja.

Daremnie. Cóż chciał? Co zrobił?

Laura.

Chciał cię wprowadzić na drogę rozsądku.

Antonja (ironicznie).

Jakimże sposobem?

Laura.

Był już wczoraj Pan profesor... jakże się nazywa?

Antonja.

Profesor?

Laura.

Profesor Elwin, przyjaciel Dormunda.

Antonja.

I cóż?

Laura.

Oświadczył w jego imieniu, że będąc wczoraj zmuszony wyjechać, dziś tu będzie dla rozmówienia się z twoim ojcem.

Antonja.

I cóż potém?

Laura (trochę zniecierpliwiona).
Ale czegóż ty chcesz? Czego? Kochasz Dormunda, potrzeba ci więc przebłagać ojca, abyś doszła do zamierzonego celu.
Antonja.

Któż się spytał jaki cel? Jak dojść do niego? Może korzystając z okoliczności chcą narzucić teraz nadpsuty towar w pół darmo.

Laura.

Ale któż nadpsuł ten towar, jeżeli ci się podobało użyć tego wyrazu?

Antonja.

Łaskawa Pani, my się nie rozumiemy — to rzecz daremna. Są kobiety które zrozumiały swoje wzniosłe powołanie, które dążą drogą prawdy do szczęścia co im tylko wolna wola zabezpieczyć może. Są zaś inne kobiety które tylko pozór szanować umią nie troszcząc się o istotę rzeczy, które chwytają się jak motyle pierwszego lepszego kwiatka, aby usidlić choćby tylko na chwilkę, — jedném słowem, których całą duszą jest zawsze płocha i nienasycona kokieterya.

Laura (obrażona).

Potępiasz kokieteryą a ty ją przeskoczyłaś równemi nogami aż do pomieszkania Pana Dormunda! Ale zkądże to twoje doświadczenie... ta twoja głęboka wiedza? Wierz mi Antonjo, ja jestem pobłażającą...

Antonja (sens kończąc).

Dla siebie.

Laura (wstrzymując się — p. k. m.).
Nie, Dormund cię nie kocha, kochać nie może. Za wiele ma serca i rozsądku, aby mógł cię pokochać.
Antonja.

Zdaje się, że śledztwo ukończone i pozwól Pani że się oddalę dla osobistego bezpieczeństwa.

(Odchodzi.)
Laura (sama — p. k. m.).

Próżna, zarozumiała czeczotka! I czegóż ona chce? Któż ją zrozumieć może? Dormund nie powinienby jej kochać... ale któż zaręczyć może?.. Powiadają niektórzy, że tylko te są kochane, które mężczyzn dręczyć umią. (p. k. m.) Może zdawało mu się, że znalazł kobietę co żyje rozumem a nie sercem... Może chciał ją ukształcić... może swoją władzę udowodnić... może nareszcie... Ach!.. gdzież jest sprzeczności nieodgadnięta granica!..





SCENA III.
Laura, Elwin.
(Elwin w czarnym surducie, białéj krawatce i białych rękawiczkach. Kłania się nisko, mówi poważnie ale bez żadnéj przesady — z początku nawet z niejaką nieśmiałością.)
Elwin.

Nie zastałem Pana Warskiego?

Laura.

Owszem. Zaraz tu będzie.

Elwin.

Nie trudno zgadnąć, że mam zaszczyt mówić z Panią Laurą Łęcką?

Laura.
A, tak.
Elwin.

Jestem Elwin.

Laura.

Profesor!

(Parska śmiechem.)
Elwin (nieco zmieszany).

Ach, jeszcze nim nie jestem. Jestem dopiero biednym aspirantem.

Laura.

No, ja tam nie wiem w jakim stopniu Pan jesteś profesorem filozofji, (śmiejąc się) ale niepraktycznéj jak się zdaje?

Elwin.

Przepraszam, ale nie rozumiem.

Laura.

Powiedziałam więc zapewne niedorzeczność. Ale my profany nazywamy filozofami tych co się już nad poziom wznieśli i z wyższego już stanowiska spoglądać mogą na marności tego świata. Pan zaś nie miałeś jeszcze czasu zostać filozofem. (Śmieje się.)

Elwin.

Ach Pani, doświadczenie nie idzie za latami. Świat był dla mnie ostrym, nieprzebłaganym mistrzem. Z młodu szedłem po samych cierniach. Dla mnie dotychczas życie było bez uśmiechu. Pani niełatwo to zrozumiesz. Dość spojrzeć na Panią, aby zgadnąć, że świat nie mógł jak tylko kwiatami obsypywać jéj godziny.

Laura (z gorzkim uśmiechem).
Kwiaty!.. O kwiaty moje!.. Ale dajmy temu pokój, nie o sobie chcę mówić. Pan jesteś przyjacielem Pana Dormunda?
Elwin.

Przyjacielem sercem i duszą.

Laura.

Ja go znam.

Elwin.

Wiem.

Laura.

Jego szczęście... to jest powodzenie... nie jest mi obojętném... to jest o tyle, o ile krótka znajomość mogła zawiązać przyjacielskie stosunki.

Elwin (na stronie).

Zgaduję.

Laura.

Chciałabym zatém otrzymać niektóre objaśnienia... Ale proszę wierzyć, że to nie dla próżnéj ciekawości... Nie myślę wszakże wdzierać się w tajemnice...

Elwin (sens kończąc na stronie).

Dezertera zapewne z zastawionych sideł.

Laura.

Pan mówisz?

Elwin.

Powiem mu, że Pani raczysz o nim pamiętać.

Laura.

Nie, nie, nic Pan o mnie nie mów.

Elwin.

Jak Pani każesz. Słucham.

Laura.
Zastałam tu wiadomość, która z niektórych względów powinnaby mnie ucieszyć, ale i dziwi trochę. Pan wiesz o czém mówię?
Elwin.

Rozumiem. (na stronie) I coraz lepiéj.

Laura.

Pan Dormund ukochał młodą, ładną osobę, — bardzo naturalnie... dlaczegóżby nie miał kochać. Ale chciałabym objaśnienia dlaczego obrał sobie drogę tak niezgodną z jego otwartym charakterem.

Elwin.

Otwartym, nie powiem. Ja jego najlepszy przyjaciel, tylko wnioskować mogę.

Laura.

Coż więc Pan wnioskujesz? (p. k. m.) Pan się namyślasz?

Elwin.

Nie wiem czy wypada...

Laura.

Ja pewnie nie zdradzę.

Elwin (na stronie).

Możemy pozyskać sprzymierzeńca, odciągnąć od Warskiego, — Antonją od macochy uwolnić.

Laura (zniecierpliwiona).

No, cóż? Jeżeli Pan profesor chcesz dyplomatyzować, to niech mowy o tém nie będzie. Zresztą wielkiéj wagi do tego nie przywiązuję.

Elwin.

Na dyplomatę nie mam zdolności. Wyjawiać jednak cudze tajemnice i to jeszcze tylko przez wnioski, nie wiem czy rozsądnie. Ale ponieważ jestem przekonany, że Dormund w swojém postanowieniu szczęścia nie znajdzie, chcę wszelkiemi sposobami wyrwać go z jego fałszywego położenia. Powiem więc, że zdaje mi się że Dormund chowa w sercu jakąś dawną miłość.

Laura (ironicznie).

I dlatego chce się żenić?

Elwin.

Może mu coś skrzyżowało plany... może jaka wieść dotknęła... może un dèpit amoureux...

Laura.

I Pan myślisz, że on swego przedsięwzięcia żałuje?

Elwin.

Jeżeli nie żałuje, to żałować będzie — takie jest moje przekonanie.

Laura.

I chcesz go ratować choćby mimo jego woli?

Elwin.

Chcę.

Laura.

Szczerze?

Elwin.

O! na to przysięgę mogę złożyć.

Laura.

A więc podajmy sobie ręce. Wszelkiemi siłami będę się starała przeszkodzić temu nierozsądnemu związkowi, bo wiem że Pan Dormund żałowałby późniéj.

Elwin.
Ale nie bez mojéj wiedzy — to mi Pani musisz przyrzec.
Laura.

Przyrzekam. Ale jestżeś Pan pewny, że Dormund nie kocha?

Elwin.

Antonji pewnie nie kocha, a kogo kocha... mógłbym zgadnąć, ale nie powiem.

(Całuje ją w rękę — Warski wchodzi.)
Laura (żartując).

Temu Panu profesorowi wróżę wielkie postępy w filozofji. Nie będę przeszkadzać.

(Odchodzi do swego pokoju.)




SCENA IV.
Elwin, Warski.
Warski.

Witam kochanego Doktora.

Elwin.

Ależ nie jestem doktorem.

Warski.

U mnie ten doktor co uzdrawia. Spokojnie spałem w nocy... Zdaje się nawet, że mój ból głowy pofolgował nieco...

Elwin.

Bardzo się cieszę.

Warski.
I ośmielam się upraszać Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja, abyś z łaski swojéj chciał mnie wziąć, grzecznie mówiąc, w kuracyą.
Elwin.

Ależ, łaskawy Panie, ja nie jestem lekarzem. Kuracyj przedsiębrać nie mogę i nie chcę być o szarlatanizm oskarżony.

Warski.

Ale rady możesz udzielać.

Elwin (mówiąc powoli).

Od rady, jeżeli kto jéj żąda, odsuwać się nie mogę. Wprawdzie, nie będąc lekarzem, mam trochę znajomości rzeczy; zajmowałem się Antropotomyą, zgłębiałem Fizyologyą, badałem Frenologyą. Nie jest mi obcą Patologya i słuchałem kursów Farmakologyj.

Warski (jak do siebie).

Farmakologyj! Człowiek głębokiéj nauki.

Elwin.

Udzielanie płynu magnetycznego nie jest środkiem tak niewinnym, jak się zdawać może. Niechętnie daję się skłaniać ku temu, bo muszę przyznać, że płyn magnetyczny, Fluidum magneticum animale, mogę do wielkiéj rozwinąć potęgi.

Warski.

Fluidum magneticum animale. Chciejże Wielmożny Wać Pan Dobrodziej nie odmawiać mi tego Fluidum animale, przynajmniéj tyle, ile go wczoraj otrzymałem, bo znacznéj ulgi doznałem.

Elwin.
Stałem się więc lekarzem mimo woli, ale żądaniu jego odmówić nie mogę, tém bardziéj że osoba szanownego Pana jest dla mnie wielce sympatyczną i życzę sobie abyś mógł tę moją sympatyą podzielać.
Warski.

Już ją podzielam, na mój honor podzielam.

Elwin.

Niechże Pan usiądzie.

(Sadza go obróconego tyłem do drzwi Antonji.)

Muszę Pana uwiadomić, że przy magnetycznéj operacyi rozmawiać trzeba.

Warski.

Rozmawiaj Wielmożny Wać Pan Dobrodziej do woli.

Elwin.

Ha! zapomniałem. — Nie ruszaj się Pan... nic a nic.

(Otwiera drzwi do pokoju Antonji i tam głośno mówi:)

Niema tu gdzie?.. Niema tu gdzie?..

Warski.

Czegóż Wielmożny Wać Pan Dobrodziej żądasz?

Elwin.

Szklanki wody.

Warski.

Jest na stole przed kanapą.

Elwin.

A tak... tak... już mam. Proszę...

Warski.

Napić się?

Elwin (spoglądając w drzwi Antonji).

Proszę... powoli...

Warski (wypiwszy).
Nie lubię wody.
Elwin.

I ja także. Dobry znak, bo jest już między nami rodzaj sympatyi.

(Zaczyna magnetyzować ale bez wszelkiéj przesady, wyglądając Antonji.)

Magnetyzm jest to... magnetyzm... władza magnesu magnetyzującego... magnetyczne objawy... rozmagnetyzowanego fizyologicznego usposobienia duszy. Rzecz więc jasna... że to jest „Fluidum magneticum animale“.

(Antonja staje we drzwiach — Elwin do niéj zwraca mowę po nad głową siedzącego z zamkniętemi oczami Warskiego.)

Naprzykład. Przybywa na pomoc sympatya, potrzeba jednak odtrącać uporczywie afirmacyą i zostawać w niezachwianéj negacyi.

(Antonja pokazuje, że zrozumiała i odchodzi. Za nią rzuca Elwin całusek.)
Warski (słabym głosem).

Dlaczego Wielmożny Wać Pan Dobrodziej cmokasz?

Elwin.

To jest najsilniejszy objaw sympatyj.

Warski.

Fluidum?

Elwin.

Fluidum.

Warski.

Animale?

Elwin.
Grzecznie mówiąc.
Służący (wchodząc).

Pan adwokat Dormund dowiaduje się czy tu jest Pan Elwin? a jeżeli jest, prosi go aby zaraz przyszedł.

Elwin.

Proszę powiedzieć, że zaraz przyjdę. Operacya została gwałtownie przerwana i na teraz powtórzoną być nie może. (Służący odchodzi.)

Warski.

A jednak zdaje mi się, że jestem rzeźwiejszy.

(Ziewa ogromnie.)
Elwin.

Ja uważam. Napij się Pan wody.

Warski.

Koniecznie?

Elwin.

Nie koniecznie.

Warski.

Ale Wielmożny Wać Pan Dobrodziej może zechcesz wypić szklaneczkę?

Elwin.

Całuję rączki.

Warski.

Prawda! Sympatya.

Elwin.

Teraz odejść mi trzeba, ale pierwéj muszę Pana zaspokoić względem mojego przyjaciela Dormunda. Z odebranego listu dowiaduję się, że na wszelką ewentualność starał się zasiągnąć wiadomości co się tycze majątku panny Antonji...

Warski.
A!.. A!.. zasiągnąć wiadomości?
Elwin.

Ale możesz Pan być zupełnie spokojnym, postąpi z wszelką właściwą mu sumiennością.

Warski.

Ależ ja mu tego nie zleciłem.

Elwin.

O!... mego przyjaciela nie trzeba przynaglać, gdzie idzie o spełnienie obowiązku.

Warski.

Ależ proszę Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja, jakiego obowiązku?

Elwin.

Szanowna panna Antonja jest małoletnią. Jéj prawa muszą być zastrzeżone. Bądź Pan spokojny, jeden szeląg nie przepadnie. Wszak majątku po matce mało co dostała?

Warski.

Przeciwnie.

Elwin.

Tem lepiéj, jeżeli majątek znaczny... Dormund umie rachować. Bądź Pan spokojny. Może były jakie nieruchomości. Co?

Warski.

A! tak... ale pojąć nie mogę...

Elwin.
Fraszki! fraszki Panie. Dormund strutynuje kalkulacye pupilarnéj administracyi, wyciśnie jak gąbkę. A jeżeli był jaki kapitalik, on Panie finansista... niech się Rotschild schowa... małoletnia nic nie straci, bądź Pan spokojny.
Warski.

Ależ do djabła, grzecznie mówiąc, ja wcale nie widzę powodów być spokojnym. Ja jestem opiekunem mojéj córki. Administrowałem majątek. Skrzywdzić jéj nie chciałem.

Elwin.

Ach, któż to pomyśleć może!

Warski.

Ale w tak długim przeciągu lat, nie będąc prawnikiem, może uchybiłem jakim formalnościom. Jeżeli zatém Pan Dormund zechce mnie pieniać...

Elwin.

Chęć wyjaśnienia dokładnego stanu rzeczy, pieniactwem nazwać nie można.

Warski.

Dlaczegóż tak pochopnie, nie proszony, nie dziękowany, nim jeszcze dał odpowiedź, zaczyna od trutynowania jakichsiś tam głupich kalkulacyj?

Elwin.

Ha!... To już takie jego usposobienie. Co zacznie, pewnie nie zaśpi. Może jest, prawdę mówiąc, trochę pedantem, ale człowiek sumienny... ostry... bez pardonu... i możesz Pan być zupełnie spokojny.

(Laura wchodzi, Elwin chce odejść.)
Laura.

Nie odchodź jeszcze, zatrzymaj się Doktorze.





SCENA V.
Ciż sami, Laura.
Elwin.

Ależ dla Boga, państwo wystawiacie mnie na śmieszność — nie jestem doktorem.

Laura.

Przepraszam, przepraszam, chciałam powiedzieć: zatrzymaj się Panie profesorze, mam z Panem pomówić.

Warski.

I ja także miałbym z kuzynką pomówić.

Laura (wskazując drzwi).

Bądźże tak grzeczny mój profesorze i zaczekaj w moim pokoju. Znajdziesz tam kilka książek, ale ostrzegam, ani jednéj filozoficznéj.





SCENA VI.
Laura, Warski.
Warski.

Boję się kochana kuzynko, czy ja nie zrobiłem wielkiego głupstwa, grzecznie mówiąc.

Laura.

Cóż takiego?

Warski.

Chciałem wydać córkę za mąż jak najpredzéj, głównie dlatego, że wtenczas dopiero miałbym nadzieję otrzymać twoją rękę. Skorzystałem więc z szalonego postępowania Antonji, ale kiedy chwyciłem kochającą parę na uczynku, — na uczynku nieprzekraczającym granic przyzwoitości, — potrzeba mi było nie grozić, nie wyrokować piorunowo, ale przyjąć objaśnienia i wysłuchać złych czy dobrych powodów karygodnego czynu. Byłbym teraz coś więcéj wiedział i rozumiał, jak tylko to, że się ci młodzi ludzie szalenie kochają.

Laura.

Zapewne tak wnosić wypada, ale Antonja nic nie wyrzekła.

Warski.

Cóż powiada?

Laura.

Nic nie powiada. Ile pojęłam z jéj zagmatwanego rozumowania, żąda nieograniczonéj i bezwzględnéj wolności w swojém dalszém postępowaniu. Nie lęka się żadnych przymusowych środków, które już nie są, jak się wyraziła, na czasie.

Warski.

Ale, koniec końców, czegóż chce?

Laura.

Czego ona chce, nie wiem, ale ja wiem czego ja nie chcę, to jest wystawiać się na jéj niegrzeczność. Róbcie co chcecie, ja się mieszać nie będę.

Warski.

Pójdę, skarcę jéj niegrzeczność i łatwo tym ceregielom koniec położę, ale ja więcéj jestem zatrwożony z powodu Dormunda.

Laura.
Może nie kocha?
Warski.

O tém wątpić nie można.

Laura.

O wszystkiém wątpić potrzeba.

Warski.

Chwycił się jak kleszcz mojéj propozycyi.

Laura.

Nie widziałeś go przecie.

Warski.

Ale dowiedziałem się od Pana profesora szczegółów, które w swojéj dobroduszności wyjawił mi bez ogródki. Pani! ten adwokat jest człowiek niebezpieczny.

Laura.

Hę?

Warski.

Zakroił na obdarcie mnie z majątku.

Laura.

Jakim sposobem?

Warski.

Pieniactwem. Już zaciąga wiadomości o stanie majątku po matce Antonji. Chce rozpocząć od żądania kalkulacyi z opieki... a Pani wiesz czém to pachnie?!

Laura.

I Pan profesor to powiedział?..

Warski.

Dobrodusznie, bo wychwalał przy tém sumienność swojego przyjaciela... djabliż mi z téj sumienności!.. Powtarzał: „Bądź Pan spokojny, małoletnia szeląga nie straci... Dormund umie wycisnąć jak gąbkę.“ — Jak gąbkę! Piękne aspekta! I ja mam być spokojny... przepraszam, ja jestem niespokojny, arcyniespokojny i mam powód być niespokojnym. — Taki wilk w mojéj owczarni!.. piękne aspekta!..

Laura (z uśmiechem).

Ten Pan profesor ma rozum.

Warski.

Fiu! Człowiek głębokiéj nauki... ale cóż on pomoże... magnetyzmem nie wróci pieniędzy, które mi wydrze ten przeklęty kauzyperda!

Laura.

Kiedy przeklęty, to go oddalić.

Warski.

Tak! oddalić! kiedym go zaprosił i to dosyć wyraźnie i dobitnie. Oddalić!.. Gdyby się nareszcie udało zerwać zgodnym sposobem, cóż powie Antonja?

Laura.

Pogniewa się, popłacze i będzie tak jak było...

Warski (sens kończąc).

W domu, prawda?.. Ale ja właśnie tego nie chcę. Ona z kuzynką zgadzać się nie będzie.

Laura.
Pewnie że nie, ale czyliż tylko jeden Dormund na świecie?.. Czyliż o zięcia trudno?
Warski.

Teraz już będzie trudno. Nasz wypadek familijny tajemnicą pozostać nie może. Świat łakomy takich anegdotek... a pod opieką bogobojnych obywatelek, które kochają cnotę bliźniego więcéj niż swoją własną, Bóg wie w co to wszystko urosnąć może.

Laura.

Ależ Antonja zdaje się pogardzać opinją świata.

Warski.

Chociażby i tak było.. z tego zadania nie wyjdę. Jeżeli nie pójdzie za mąż, ja nie będę mógł ożenić się. Jeżeli zaś pójdzie... mam wilka w owczarni. — Złapał kozak Tatarzyna, Mościa Dobrodziejko, a Tatarzyn za łeb trzyma.

Laura.

Tylko powoli... tylko powoli... da się to jakoś ułożyć. Będziemy słyszeć co on powie... Da jakieś objaśnienia, a wtenczas będziesz umiał korzystać, aby z nim zerwać jak najprędzéj. Bo jużcić tego pragniesz — wszakże prawda?

Warski.

Pragną, pragnę, a co najgorzéj, że tego powiedzieć nie mogę. I o téj krnąbrnéj dziewczynie zapomnieć nie trzeba. Koniec końców, w mojém Coup d’ Etat zrobiłem kompletne fiasco.

Laura.
Poradzimy, poradzimy... tylko cierpliwie, tylko łagodnie.
Warski.

Pójdę do téj gąski, grzecznie mówiąc, może się czego dowiem.

(Odchodzi.)
Laura (sama).

Profesor dąży widocznie do przeszkodzenia temu związkowi. Ale czy jego wnioskom można ufać?.. Czy Dormund swoje przedsięwzięcie, z jakiegobądź powodu powzięte, zechce zmienić?.. To wielkie pytanie.





SCENA VII.
Laura, Dormund.
(W następującéj scenie przebija się niejakie nerwowe rozdrażnienie.)
Dormund.

Laura!

Laura (wesoło).

Przestraszyłam niechcący. Przepraszam, (podając mu rękę) ale witam serdecznie.

Dormund (z przymuszoną wesołością).

Jakkolwiek Pani jesteś straszną, nie przestraszyłem się jednak ale się zdziwiłem zastając ją tutaj.

Laura.

Wczoraj przyjechałam. Ale spodziewaliście się mnie przecie?

Dormund.
Spodziewaliście się? Kto?
Laura (z wesołością).

No, Panna Antonja, — a czego się spodziewa Panna Antonja, tego i Pan Dormund spodziewać się powinien. Ale źle się wyraziłam, trzeba było powiedzieć: Panna Antonja zatrwożona była spodziewaném przybyciem mojém.

Dormund.

Zatém to o Pani mówiła jako o... o...

Laura.

O domniemanéj swojéj strasznéj macosze? Tak jest, tak. I Pan o tém nie słyszałeś?

Dormund.

Nie. Doszły mnie wprawdzie pogłoski, że piękna Laura Łęcka zdecydowała się nareszcie zrobić wybór w liczném gronie swoich wielbicieli. Jedni mówili że ten... drudzy że tamten... ale wszyscy w tém się zgadzają, ze wybranemu zazdroszczą.

Laura (śmiejąc się).

Pan Dormund najpierwszy.

Dormund.

Niezawodnie. Ale aby Warski miał być laureatem, tego nie wiedziałem i przyznam się...

Laura.

Co?

Dormund.

Że... winszuję.

Laura.

Tak jak ja Panu.

Dormund (uśmiechając się).
Warski, zatém Warski!
Laura.

Warski, Warski!.. Cóż to śmieszy? Co, dziwić się zdaje?

Dormund.

Nie dziwi bynajmniéj, śmieszy tylko trochę ten pośpiech.

Laura.

Cóż Pan nazywasz pośpiechem?

Dormund.

Wyraz dość jasny jak się zdaje.

Laura.

Ja jednak niedokładnie rozumiem. Naprzykład, czy pośpiechem trzeba nazwać odjazd Pana Dormunda ze Szczawnicy?.. (Dormund zmięszany — ona mówi p. k. m.) Ten, miał prawo niezawodnie zadziwić i rozśmieszyć. Zadziwił téż i rozśmieszył ogólnie.

Dormund.

Rozśmieszył?

Laura.

O! proszę być spokojnym. Jeżeli rozśmieszył, to tylko moim kosztem. (ze wzrastającém uczuciem) W parę dni po rzeczonym odjeździe, oddano mi przy źródle duży list. Gdym go rozdarła nieostrożnie, (z gorzkim uśmiechem) wypadło z niego i rozleciało się na wszystkie wiatry krocie biletów wizytowych „Dormund pour donner congé“.

Dormund.

Niegodziwy, podły anonim!

Laura.

Pośpiech odjazdu proszącego, nazajutrz po otrzymaniu przyzwolenia, nie był cofnięciem się ale publiczną odprawą. I za taką téż był uważany... serdecznie ubawił.

Dormund.

Przebacz mi Pani, przebacz... ale ja tego przewidzieć nie mogłem. Wyjechałem wprawdzie w chwili spleenu czyli raczéj obłędu spowodowanego niegodziwemi poduszczeniami, lecz ten anonim nie wyszedł odemnie... ja tu jestem niewinny.

Laura.

A ja?... jestżem winna? O cóż mnie oskarżać mogą? Co ma być moją zbrodnią? Czy to żem była wesołą... że się bawić lubiłam... że nie umiałam dosyć ukrywać tryumfu nad niewieścią zawiścią? (żartuje ze łzawym uśmiechem) Jestem ładna, cóż ja temu winna? (p. k. m.) Wtenczas zdawało mi się, że ten drobny punkcik na ziemi stał się całym światem... że pociski całego świata wymierzone były w biedne serce moje... Chciałabym była gdzieś uciekać... gdzieś się schować... szukać, znaleźć gdzieś obronę. I wtenczas dopiero poznałam jak okropnie być samą, zupełnie samą w tém życiu. A ten świat, tak bezwzględnie pobłażający dla szczęśliwych... jakże jest bez litości dla tych co upadli.

Dormund.

Ależ ty Pani nie upadłaś.

Laura.

Świat tak mniemał... a światu dość na tém. Wtenczas zjawił się mój daleki krewny, Karol Warski, i... podał mi rękę.

Dormund.
I Pani przyjęłaś?
Laura (p. k. m.).

Przyjmę zapewne. (z wesołością) Ale, co tam myśleć o tém. Co się stało, to się stało... a może stało się dobrze. Dosyć już o mnie... pomówmy teraz o tobie, Panie Dormundzie.

Dormund.

Ach Pani! zlituj się... nie teraz... nie jestem w stanie w téj chwili zebrać moich myśli.

Laura.

Zdaje się wszakże, że czas ku temu. Pan Warski oczekuje.

Dormund.

A tak, tak... oczekuje.

Laura.

Pan profesor obiecał, że przyjdziesz.

Dormund.

Profesor? Jaki profesor?

Laura.

Jakże się nazywa... profesor filozofii w Heidelbergu.

Dormund.

Jaki profesor? Co za profesor? nie znam żadnego profesora w Heidelbergu.

Laura.

Zaraz... zaraz... mam... mam... Profesor Elwin.

Dormund.
Elwin! (na stronie) O Boże! Cóż on tu nabroił! (głośno) Cóż on tu robił?
Laura.

Magnetyzował Warskiego.

Dormund (na stronie).

No! Nawarzył piwa. Niema wątpienia.

Laura.

Znasz Pan tego filozofa?

Dormund.

Filozofa?!.. Znam... znam. (na stronie) Aż nadto na moje nieszczęście.

Laura (p. k. m).

Panie Dormundzie, daj mi dowód przyjaźni, któréj pewnie nie mogłeś stracić zupełnie. Powiedz, dlaczego tak dziwną, niezrozumiałą, niepojętą obrałeś sobie drogę do celu, który w każdym względzie był przystępnym dla ciebie?

Dormund (zmieszany).

Cóż tam w to wchodzić... naco rozbierać... zastanawiać się. Czy się temi drzwiami wchodzi, czy tamtemi... fraszka... byle wejść do domu.

Laura.

Dobrze. Drzwiami, ale nie oknem ani kominem.

Dormund.

A jeżeli mi się tak podoba, któż zabroni?

Laura.

Nikt pewnie, skoro to jest wprowadzeniem nowéj mody.

Dormund.
Nigdy Panią tak wesołą nie widziałem.
Laura.

Jestem wesołą, bo się gotuję na wesele.

Dormund.

Na wesele Pani?

Laura.

I na wesele Pana. Ach to będzie tysiąc uciech.

Dormund.

Prawda, — tysiąc uciech.

Laura (z przymuszonym usmiechem).

Tysiąc uciech.

Dormund (podobnież).

Będzie zabawnie... przyjemnie... Cieszą się. (na stronie) Aż mnie dławi.

Laura.

Ależ, Panie Dormundzie, to mnie ogromnie zestarzeje. Wszak ja będę jego macochą! (śmieje się) Nie zechcesz mnie przecie przy ludziach mamą nazywać.

Dormund.

Obraz Pani na świetle nie straci, będzie miał obok cieniu dosyć.

Laura.

Mój poczciwy Karol.

Dormund.

Moja droga Antonja.

Laura (seryo).

Otóż ja nie chcę zostać w téj rodzinie... Nie chcę zostawać pod dachem, gdzie Pan mieszkać będziesz... gdzie Panna Antonja, emancypowana niewiasta, która jak zdeptała wszelką przyzwoitość, tak i nadal deptać będzie. Nie chcę być świadkiem miłości bez serca. Odjadę... Bądź Pan spokojny... i szczęśliwy... jeżeli możesz. Warskiemu jednak nie chcę jeszcze tego oświadczyć z pośpiechem... bo wiem... jak wzgarda boli.

(Laura odchodzi — Dormund zostaje zamyślony. Służący przynosi światło.)




SCENA VIII.
Dormund, Warski.
(Na wezwanie Warskiego siadają na przodzie sceny.)
Dormund.

Kiedy miałem zaszczyt, niespodziewany wprawdzie ale przez to nie mniéj przyjemny, oglądać Wać Pana Dobrodzieja w ścianach moich, życzyłem sobie udzielić mu niejakich objaśnień.

Warski.

Jestem gotów wysłuchać.

Dormund.

Już za późno. Pozwolisz Wać Pan Dobrodziej, Że będę tylko konstatował fakta. — Wać Pan Dobrodziej raczyłeś oświadczyć z wszelką grzecznością ale razem i dobitnością, że mój honor wymaga abym w jego domu, jak to przyzwoitość każe, prosił ojca szanownéj Panny Antonji o jej rękę, zapewniając mnie, że tego zaszczytu nie odmówisz.

Warski.
Byłoby to dla mnie...
Dormund.

Za pozwoleniem. Racz Wać Pan Dobrodziej wysłuchać łaskawie. Oświadczyłeś mi potém, że w razie gdyby to nie nastąpiło, wydasz mi proces, a gdyby wyrok sądu wypadł dla niego niepomyślnie, natenczas chcesz mnie kulką poczęstować.

Warski.

Na drodze honoru.

Dormund.

To się rozumie.

Warski.

Chciej Wielmożny Wać Pan Dobrodziej uwzględnić...

Dormund.

Racz Wać Pan Dobrodziej wysłuchać łaskawie. Pogróżka stała się faktem niezaprzeczonym.

Warski.

Proszę...

Dormund.

Za pozwoleniem. Niech skończę. — Znaglony okolicznościami... (gestem wstrzymując przerwę) Bardzo proszę! Zmuszony okolicznościami, przychodzę więc zadość uczynić żądaniu Wać Pana Dobrodzieja i prosić o ofiarowaną mi rękę szanownéj Panny Antonji. Niema już zatém powodu do procesu?

Warski.

Zapewne, ale...

Dormund.

Racz Wać Pan Dobrodziej wysłuchać łaskawie, jeszcze nie skończyłem. — Dotychczas wszystko w porządku, ale pozwól zrobić sobie uwagę, że abyśmy mogli wspólny osiągnąć cel, potrzeba nam jeszcze przyzwolenia trzeciéj osoby, a tą jest szanowna Panna Antonja. (unikając przerwy) Za pozwoleniem. — Spodziewam się, że żadnéj nie znajdziemy trudności. Wszelako, gdyby tak było, wtenczas żadna władza zmusić jéj nie może, a przez to samo i ja już ożenić się nie mogę. Jestem zatém zmuszony oświadczyć, że w tym wypadku będę się starał Wać Pana Dobrodzieja najserdeczniéj kulką poczęstować. Na drodze honoru rozumie się.

Warski.

A!.. przyznam się, że tego nie pojmuję wcale.

Dormund.

Niech skończę. Gdybym ożenił się z Panną Antonją, nie chcę aby ktokolwiek, kiedykolwiek posądził mnie, że się to stało w skutek wyrzeczonéj pogróżki. Chcę zatém, abyś i Wać Pan Dobrodziej, oddając mi rękę córki, mógł być równie oskarżony, że to zrobiłeś dla otrzymanéj pogróżki. Pogróżka za pogróżkę. Jutro będę miał zaszczyt przedstawić się Pannie Antonji i prosić o jéj decyzyą. Jeżeli otrzymam odmowną odpowiedź, wtenczas nie Pan mnie, ale ja Wielmożnego Wać Pana Dobrodzieja będę miał ukontentowanie wyzwać i będziemy częstować się kulkami serdecznie i do woli. Sługa uniżony!

(Odchodzi.)
Warski (sam).

Jak żyję nie widziałem tak gorącego adwokata. Ale z tego wszystkiego to tylko teraz jasno pojmuję, że mój majątek spełznie w kalkulacyach i nieprzeliczonych procesach. (p. k. m.) Jestem już przekonany, że zawiadomienie, naprowadzenie, schwytanie na mniemanym uczynku w pomieszkaniu Dormunda — wszystko to było rzeczą przez niego naprzód zręcznie ukartowaną. — Pistolet był nabity. Miał niby być zmuszony a w istocie on mnie zaplątał w obietnicę, któréj skutków nie miałem czasu przewidzieć. (rzucając się na krzesło — p. k. m.) O tak! tak, niezawodnie. Złapał Kozak Tatarzyna a Tatarzyn, grzecznie mówiąc, za łeb trzyma.

Koniec aktu II.
AKT III.

(Salon jak w akcie poprzedzającym. Przy podniesieniu kurtyny, Dormund z Elwinem rozmawiają w głębi. Późniéj, Antonja wychodzi ze swego pokoju — Elwin chce ją wziąć za rękę, ona się cofa.)


SCENA I.
Antonja, Dormund, Elwin.
Antonja.

Słuchaj mnie Elwinie. Powiadam ci w obecności Pana Dormunda, że cię kocham.

Elwin.

Nie wątpię, droga, najdroższa Antonjo.

Antonja.

Z wyższego patrząc stanowiska, pojęłam uczucie, które miłością nazywają... pojęłam oraz jakie są niezbędne warunki, aby ją ustalić i uświęcić. Jednym z najpierwszych tych warunków jest zaufanie wzajemne. Zaufaniem tylko trwać mogą węzły dwóch dusz, które się znalazły i ukochały. Tego zaufania już nie mam.

Dormund.
Hę?..
Elwin.

Antonjo!

Antonja.

Ja to powiadam spokojnie, bez namiętności, bo siła mojego charakteru namiętności przystępu nie dozwala... Straciłeś moją ufność... i dlatego już nigdy twoją być nie mogę.

Dormund.

A to co znowu?!

Elwin.

Żartujesz Antonjo?

Antonja.

Nie zwykłam żartować, kiedy idzie o całą przyszłość. Kocham cię, prawda, ale dołożę wszelkich sił aby zwalczyć chwilową boleść duszy... aby stać się godną wyższego powołania kobiety. Kocham cię jeszcze, ale spodziewam się, że potrafię zamknąć te uczucia w grobie zapomnienia.

Elwin.

Co słyszę!

Dormund.

Ależ za pozwoleniem... za pozwoleniem. Brykajcie sobie, bierzcie na kieł... rwijcie węzły i hamulce... To zresztą było do przewidzenia. Ale zaczekajcie trochę... będzie na to dość czasu, a teraz nie pozwolę aby jedno w tę drugie w tamtą rozskoczyło się stronę i abym sam pozostał jak drogowskaz, któremu obłamali ramiona.

Antonja.
Mnie to boli.
Dormund.

Ale nie widzę potrzeby, aby mnie bolało.

Elwin.

Nie mogę przyjść do siebie.

Dormund.

I o cóż to idzie? Dlaczegóż Elwin tak nagle stracił zaufanie? To jakieś nieporozumienie.

Antonja (ironicznie).

Nieporozumienie!

Elwin.

Ja nie wiem o niczém.

Dormund.

Jeszcze mam godzić kochanków!.. tego mi brakowało!..

Antonja (zapalając się coraz bardziéj).

Przeczułam, że ta kobieta stanie się zgubą dla mojego szczęścia!

Dormund.

A! Zazdrość!

Elwin.

Zazdrość!..

Antonja.

Czy myślisz, że ja was wczoraj nie śledziłam dzień cały? że nie słyszałam jak ci kazała czekać w swoim pokoju?

Dormund.

I cóż z tego?

Antonja.
Myślisz że nie wiem, żeś z nią przeszło dwie godziny rozmawiał?..
Elwin.

Przez Boga! Zastanów się, co mówisz? Czekałem tylko końca rozmowy Dormunda z Warskim i zaraz odeszliśmy razem.

Antonja.

Nie dwie godziny, dobrze — więc godzinę tylko. Ale o czemże i przez tę godzinę mogliście rozmawiać?

Dormund.

Ależ moja Panno Antonjo, Pani Laura nie jest z tych osób, któraby ściągnąć mogła na siebie posądzenie o jakąbądź nieprzyzwoitość.

Elwin.

Pewnie że nie.

Antonja.

I jeszcze ją broni!.. jeszcze ją broni! Niegodziwa kokietka!

Dormund i Elwin.

O!.. O!..

Antonja.

O czemże rozmawiałeś całą godzinę? powiedz. (Elwin milczy) Mieszasz się?.. O czém mówiliście... pytam ci się... (Elwin milczy) No! Przemówże Pan przecie!

Elwin.

Muszę więc powiedzieć. Jeżelim z razu milczał, to dlatego że nie chciałem mówić przy Dormundzie.

Dormund.
Przy mnie? Znowu coś nowego! A... a! Dajcież mi pokój!
Elwin.

Nie chciałem powiedzieć, że mówiłem o tobie.

Dormund.

Całuję rączki. I cóż o mnie mówiłeś łaskawie?

Elwin.

Ale nie będziesz się gniewał?

Dormund.

Już! już!.. jakiś bąk... jak Bóg Bogiem, bąk niezawodnie! Niechże przynajmniéj objaśnienia nie czekam.

Elwin.

Nic złego nie powiedziałem... nic, ciebie kompromitującego... Udzielałem jéj tylko moich wniosków.

Dormund.

A te wnioski?

Elwin.

Wnioski, że się w niej kochasz.

Dormund.

O!.. O!.. to już przechodzi wszelką granicę rozumu. I dlaczegóż? z czego to mogłeś wnosić? Jak ci to na myśl przyjść mogło?

Elwin.

Dowiadywała się o twoich teraźniejszych stosunkach... nie z ciekawością ale z troskliwą przyjaźnią... A żem wiedział, że byłeś z nią w Szczawnicy...

Dormund.

Uf!..

Elwin.
I że Antonja wystawiała mi ją jako niebezpieczną kokietkę...
Antonja.

A tak, tak.

Dormund (wstrzymując się i najsłodszym tonem).

Kończ, kończ z łaski swojéj kochany przyjacielu.

Elwin.

I cóż ci to szkodzić może?

Dormund.

Co szkodzić może!.. Kończ! kończ.

Elwin.

Wpadło mi na myśl, że mogłeś być jednym z jéj wielbicieli. — Cóż w tém złego?.. Jeszcze jéj nie znałem...

Antonja.

A teraz ją poznałeś? (Śmieje się.)

Dormund.

Powiedzże mi mój drogi, najdroższy, najlepszy, najukochańszy przyjacielu... bodaj cię djabli wzięli!.. Dlaczego, dlaczego, w jakim celu stworzyłeś tę genialną kombinacyę?

Elwin.

Chciałem ją zrobić naszym sprzymierzeńcem... odsunąć od Warskiego... uwolnić Antonją od macochy.

Dormund.

A gdyby ona uwierzyła?

Elwin.
No!.. Jakośby to tam potém było.
Antonja.

Bajki i bajki!.. wierutne bajki!.. Namówiliście się, aby mnie w pole wyprowadzić. — Ja o takich sztuczkach bardzo dużo i dobrze czytałam... Ja pewnie zwieść się nie dam.

Elwin.

Przysięgam ci!

Antonja.

Nie przysięgaj przynajmniéj.

Dormund.

Bywajcie zdrowi!

Elwin.

Dormundzie!

Antonja.

A tak?! Chcecie mnie pchnąć do ostateczności.

Elwin.

Do jakiéj, do jakiéj?

Antonja.

Do zemsty.

Elwin.

Ale za co? Na kim chcesz się zemścić przez Boga żywego?

Antonja.

Na was wszystkich.

Dormund (ironicznie).

Pozabijasz, pomordujesz nas wszystkich.

Antonja.
O! nie. Pan dałeś memu ojcu słowo, że będziesz prosił o moją rękę... Ja jéj nie odmówię.
Dormund.

Ależ ja Pani nie kocham.

Antonja.

A ja Pana kocham.

Dormund.

Właśnie dlatego... i że sobie tego nie życzę.

Elwin.

Antonjo!

Antonja.

Tak będzie jak powiedziałam, chociażby mi serce miało pęknąć — możecie być pewni. (Odchodzi.)





SCENA II.
Dormund, Elwin.
Dormund.

Otóż macie!.. kocha mnie! fiu!.. mało jéj serce nie pęknie — jest i pęknięcie. A ta... ta... niewiasta ze swojém wyższém powołaniem, ze swoją siłą charakteru!.. Nie, tego za wiele! tego nadto!.. I ja, ja, ja człowiek spokojny, rozsądny, wlazłem w jakieś intrygi... w jakieś spiski... namowy... kłótnie... maszkarady... jakieś sztuki łamane!..

Elwin.

Jestem prawdziwie godzien litości!

Dormund.
Ej! do kroć sto tysięcy!.. z twojém „Godzien litości“. To ja jestem godzien litości, żem się wdał z waryatami.
Elwin.

Nic się jeszcze złego nie stało.

Dormund.

I nie stanie — Nie ożenię się z nią... i ona tego nie myśli... Ale jak zacznie dowcipkować, brykać, wierżgać, pomiarkują nareszcie koniec końców o co idzie. — I cóż z tego wyniknie? Otworzymy gęby jak dwie bramy i będziemy cofać się ku drzwiom drobnym krokiem jak studenty, którym trzecią klasę wysmarowano.

Elwin.

Ależ ja Antonią uspokoję.

Dormund.

O!.. ja zawsze powiadam: Z kobietą jak z ogniem... gorzéj jak z ogniem... Kobieta, to koło szalone!.. tylko je zaczep, choćby tylko małym koniuszkiem paznokcia... Oho!.. jużeś wyleciał dziesięć łokci w górę i z dziesięć łokci w dół, nim się jeszcze postrzeżesz że kozła wywracasz!

Elwin.

Kochany Dormundzie, uspokój się... wysłuchaj spokojnie.

Dormund.
Dobrze mi tak, dobrze! Zaufałem kobiecie — zaufałem trzpiotowi. Nauka w las nie pójdzie. Cieszę się z niéj... Cieszę nawet zajściem z tym Wielmożnym Wać Pan Dobrodziejem. Będę się strzelał, dwa razy, — trzy razy, — cztery razy — bardzo się cieszę!
Elwin.

Ależ Dormundzie, czyliż dla jednego dziecinnego widzimisię, które aczkolwiek niemiłe, dowodzi jednak i jéj miłości, czyliż miałbyś zerwać swoją tyloletnią przyjaźń? Błagam cię więc... zaklinam na pamięć twojéj matki... mojego Anioła stróża... Nie opuszczaj mnie... posłuchaj cierpliwie.

Dormund.

Gadaj, a prędko.

Elwin.

Rozmów się z Panią Laurą.

Dormund.

Z Laurą!.. po takiéj twojéj przemowie... Nie, to na żaden sposób być nie może... tego nie zrobię.

Elwin.

To mnie pozwól mówić.

Dormund.

Cóż jéj powiesz?

Elwin.

Wszystko. — I gdybym ci był nie dał słowa, że tylko podług twojéj rady działać będę, byłbym już to uczynił.

Dormund.

O!.. tak, tak... Była jedna i teraz będzie dwie... I kiedy Antonja wyda przez nieostrożność... Laura...

Elwin.

Zdradzi?

Dormund.
Tego nie powiadam. Ale cóż na tém zyskamy?
Elwin.

Słuchaj! Kiedy dawałem jéj do zrozumienia, że twoje serce jest nią zajęte... kłamałem... bo wiem, jaką opinją masz o kobietach. Chciałem ją tylko odsunąć od Warskiego, a potem coby się z nią stało, nie dbałem.

Dormund.

Szlachetnie!

Elwin.

Taki z razu był mój zamiar, nim ją poznałem... ale poznawszy, nie miałem już serca zwodzić ją. Bo ona kocha cię Dormundzie, kocha tak, jak tylko piękna dusza kochać zdolna.

Dormund (z udaną ironją).

Powiedziała ci to?

Elwin.

Nie, nie powiedziała — ale kiedy o tobie mówiła, to tylko twojém szczęściem była zajęta... Wszakże ona nie ma najmniejszéj nadziei i po twojéj ironicznéj rozmowie już jéj mieć nie może. — Ona chce odjechać i tylko względy dla Warskiego mogą ją zatrzymywać. Jeżeli udawała przedemną spokojność a nawet wesołość, to ze łzami, co się kroplisto i bez wiedzy z jéj oczu wyciskały powoli. — Tego udawać nie można.

Dormund.

Ale cóż ona, powtarzam, co wam pomódz może?

Elwin.
Nie będziemy potrzebowali jéj się wystrzegać. Użyje swojego wpływu na Warskiego.
Dormund (porywczo).

Tego nie chcę.

Elwin.

A choćby nam i nie pomogła, nie dręczmy tego biednego serca. Ty wiesz co to kochać.

Dormund.

A ty, w tém mistrzem.

Elwin.

Ona cierpi.

Dormund.

Magnetyzuj ją.

Elwin (p. k. m.).

Dormundzie, nie poznaję cię. Można nie odwzajemniać miłości, ale jéj urągać nie wolno, — nie wolno temu, kto tylko ma serce na swojém miejscu.

Dormund (zakrywa sobie twarz rękami i tak zostaje czas jakiś w milczeniu, a potém mówi z rozczuleniem).

Prawda... prawda... złe słowa wyrzekłem. Zapomnij je... proszę cię zapomnij. Ty jesteś teraz rozsądny a ja jestem szalony. Jestem tak zmęczony... rozdrażniony... Ja wiele cierpię... Żal mi ciebie... i siebie i... nic nie chcę wiedzieć.





SCENA III.
Dormund, Elwin, Warski, Laura, później Antonja.
Warski.

Sługa uniżony. Mojéj córki jeszcze niema?.. Zaraz ją zawołam. (Warski odprowadził Laurę do kanapy po lewéj stronie będącej, a potem przechodząc przez scenę, mówi do siebie pół głosem:) Tak, tak... złapał Kozak Tatarzyna!

(Wchodzi do pokoju Antonji. Wszyscy zostają w milczeniu ze spuszczonemi oczyma, potém Warski wprowadza Antonją, wskazuje jéj krzesło na prawéj stronie przy stoliczku, kładzie na stole plik papierów, zaprasza gestem Dormunda aby usiadł na prawém a Elwin na lewém krześle — sam zasiada na kanapie, — wszystko z miną solenną.)
Warski (p. k. m.).

Grzecznie mówiąc, nie potrzebuję Wielmożnemu Wać Państwu Dobrodziejstwu powiadać, w jakim celu się zgromadzamy. Zdarzenie w rodzinném mojém kole dotknęło mnie boleśnie. Antonjo, córko moja... zbłądziłaś... Uległaś zapewne wpływowi animalnemu... fatalnemu, chciałem powiedzieć — złych książek. Dlaczegóż nie wzięłaś sobie za wzór naszéj kuzynki? (Dormund i Elwin niespokojni.) Dlaczegóż nie starasz się naśladować jéj skromności, przyzwoitości i wszystkich cnót, które są jej ozdobą. (Antonja słuchając zmięła rycinę, którą trzymała w ręce.) Jako dobry ojciec, przebaczam. Życzę sobie bowiem utrzymać sympatyą... chciałem powiedzieć... Nie, tym razem dobrze powiedziałem... sympatyą... sympatyą, która nas łączyć powinna. Teraz pozwól Wielmożny Wać Pan Dobrodziej odezwać się do ciebie, szanowny Panie Dormundzie, doktorze praw i adwokacie krajowy — i zapytać się oficyalnie: Jako opiekun i ojciec Antonji z Józefy Giczałkowskiej spłodzonéj córki, w jakim zamiarze tu przychodzisz?

(Obciera czoło z potu.)
Laura.

Przepraszam Panów, ale pozwólcie abym na chwilkę im przerwała. Panie Karolu, chciałabym ci powiedzieć słów kilka.

Warski.

Służę drogiéj kuzynce.

(Warski zbliża się do Laury — Elwin do Antonji.)
Laura.

Siadaj! Pozwól sobie dać jedną radę.

Warski.

Każdą twoją radę chętnie przyjmę.

Laura.

Zdaje mi się, że byłoby śmiesznie a nawet nieprzyzwoicie, aby dwóch ludzi zbliżało się do siebie w zamiarze zawiązania stosunków familijnych i aby ci ludzie wtenczas zostawali pod skrzydłem krwawych pogróżek.

Warski.

Ha!.. inaczéj być nie może.

Laura.

Ale inaczéj być musi.

Warski.

Ja zawsze jestem grzeczny.

Laura.

A ów pieprzyk? Co?

Warski.

W nosie mi kręci, a kichnąć nie mogę.

Laura.
A zatém?
Warski.

Jego ton był za ostry.

Laura.

Był tylko powtórzeniem twojego.

Warski.

Będzie myślał że go się boję.

Laura.

A ty będzieszże to o nim myślał?

Warski.

Tego myśleć nie mogę.

Laura.

A więc, jeżeli ty o nim tego nie myślisz, dlaczegóżby on o tobie miał to myśleć?.. To nie ma sensu!

Warski.

Prawda i to.

Laura.

Ty pierwszy przewiniłeś, tobie pierwszy krok zrobić trzeba. Nie do zupełnego porozumienia, ale do oddalenia nierozsądnych pogróżek. Zrób to, ja ci radzę.

Warski.

Dla kuzynki zrobię tę ofiarę.

Laura.

Nie, nie, żadnéj nie chcę ofiary i proszę cię nic o mnie nie mów Dormundowi.

Warski.
Niech i tak będzie, ale za to kuzynka...
Laura.

Idź, idź... nie trać czasu.

(Warski siada na kanapie przy krześle Dormunda.)
Warski.

Chcąc się zbliżyć, należy pierwéj odsunąć przeszkody. Pogróżka, przezemnie za porywczo wyrzeczona, spowodowała podobno z jego strony... wszak tak?

Dormund.

Nie inaczéj.

Warski.

Ja pierwszy przewiniłem, — pierwszy więc tę pogróżkę odwołuję i proszę abyś ją uważał za zupełnie niewyrzeczoną.

Dormund (p. k. m. — spojrzawszy na Laurę).

Pogrożkę pogróżką odparłem, a podaną rękę zgodnie przyjmuję.

(Podają sobie ręce — Warski zbliża się do Antonji — Elwin do Laury.)
Warski (do Antonji).

Muszę ci powiedzieć parę słów, nim przyjdzie do ostatecznéj odpowiedzi.

(Antonja całuje ojca w rękę.)
Laura (do Elwina)

Cóż powiada Panna Antonja?

Elwin.

Powiada, co prawda, że ja tracę głowę.

Laura.
Filozoficzną!.. szkoda!
Warski (do Antonji).

Kochasz zapewne Dormunda i życzysz sobie jak najprędzéj oddać mu rękę. Ale życzyłbym ci, ze względów przyzwoitości, dać tylko na teraz odpowiedź dla wszystkich Panien na wydaniu animalną... normalną, chciałem powiedzieć, to jest: „proszę o czas do namyślenia“.

Antonja.

Będę się starała zadowolnić kochanego ojca.

Laura.

Panie Karolu.

Warski.

Służę.

(Warski zbliża się do Laury, Dormund do Antonji; Elwin siada na miejscu Dormunda zmęczony i niespokojny.)
Laura (do Warskiego).

Chciałam ci powiedzieć, abyś jéj nie naglił do dania stanowczéj odpowiedzi.

Warski.

Uczyniłem to właśnie.

Laura.

Siadaj i czekaj.

(Warski siada przy Elwinie i zdaje się rozmawiać o swoim bólu głowy — Elwin wkrótce, w czasie rozmowy Dormunda z Antonją, jakby powziął jaką nagłą decyzyę, zbliża się do Laury i wsparłszy się za nią na poręczy kanapy, cicho z nią rozmawia.)
Antonja.
A więc dobrze. Będę żądała czasu do namyślenia, jak mi ojciec doradził.
Dormund.

Nie, nie. Trzeba abyś Pani, nie dając żadnego objaśnienia, stanowczo moją rękę odrzuciła.

Antonja.

Nie chcę.

Dormund.

A ja Pani teraz powiem otwarcie: Pani masz rozum, ale nie masz rozsądku. Pani myślisz, że masz silny charakter a masz tylko upór. Pani napiętrzyłaś, z ułamków źle zrozumianych książek, opinię o świecie, a świata nie znasz. Dąsy, zazdrości, kłótnie, zgody, wszystko to może być katechizmem zakochanéj pary... nie przeczę, — ale teraz nie jest na czasie i krótko mówiąc... Albo Pani dasz się powodować moją radą, albo wszystko wyjawię... bo już nakoniec i świętemu zabrakłoby cierpliwości — i rozwiążę od razu tę za długą już komedyę.

(Laura parska śmiechem — śmieje się czas jakiś. — Wszyscy zostają w nieruchomém zadziwieniu.)
Laura.

Dowiedziałam się dziwnych rzeczy od naszego szanownego profesora.

Elwin.

Pani. — Zmiłuj się.

Laura.

Wszystko opowiem, ale chciałabym pierwéj sam na sam rozmówić się z Panem profesorem.

(Śmieje się.)
Warski.

Ustąpmy się, chodźmy. Jestem bardzo ciekawy.

(Warski, Dormund, Antonja odchodzą.)




SCENA IV.
Laura, Elwin.
Laura (śmieje się).

Potknąłeś się szanowny profesorze w swoim dyplomatycznym planie i spadłeś ze wszystkich szczebli razem. Chcąc wydobyć, powiadasz, przyjaciela z przykrego położenia, proponujesz... poświęcić się dla przyjaźni... (śmieje się) zamienić Dormunda na Elwina. En avant-deux: Chassez!.. Traversez!.. (śmieje się) I ja nie uklękłam przed tą ofiarą, wyzywającą męczeństwo!? Nie, nie, nie uklękam, bo całą rzecz teraz rozumiem dokładnie. To Pan kochasz Antonją a nie Dormund. To z Panem miewała schadzki a nie z Dormundem. To profesor zawinił a adwokata ukrzyżowano. Cóż, zgadłam? prawda?

Elwin (w złym humorze).

Jużci że prawda.

Laura.

Jestżeś w istocie profesorem?

Elwin.

Gdzieżtam!

Laura.

Czémże jesteś?

Elwin.

Niczém — nawet nie członkiem honorowym czegobądź! — Ale Pani nas nie zdradzisz...

Laura.
Zdradzić? Alboż mi kto zaufał, alboż powierzy tajemnicę, którąbym miała obowiązek dochować?!
Elwin.

Chcesz Pani wszystko wyjawić?

Laura.

Taić nie będę.

Elwin.

Ach! gdyby Dormund mógł z Panią pomówić!

Laura.

Usłyszałabym dużo dowcipu.

Elwin.

Gdyby Antonja?

Laura.

Usłyszałabym całą litanję niegrzeczności.

Elwin.

Więc Pani nie chcesz ratować?

Laura.

Nie mogę.

Elwin.

Pewnie?

Laura.

Najpewniéj.

Elwin.

Otóż nie boję się. Pani teraz potknęłaś się w dyplomacyi. Pani nie możesz być obojętną... Chciałabyś drogo okupić każdą łzę cierpienia. Prawda? Przyznajże Pani że zwyciężyłem.

Laura.

Oby mnie tak zawsze świat cały zwyciężał? Teraz dość kary... przystąpmy do rady. Jakiż plan macie?

Elwin.
Mam plan ożenić się z Antonją.
Laura.

Ale jakim sposobem?

Elwin.

Chcemy przeciągać sprawę ile możności. Antonja będzie odmawiać uporczywie.

Laura.

A potém?

Elwin.

Potém? Jakoś tam będzie. Od czegóż szczęście?

Laura (dobywając pularesik — p. k. m.).

Z Panną Antonją nic nie chcę mieć do czynienia, ale oddaj to Dormundowi. (Pisze na kartce kilka słów ołówkiem — oddając kartkę) Proszę. — Jeżeli plan mój będzie przyjęty, wróćcie tu za kilka minut. Jeżeli nie, od wszystkiego ręce umywam. Ale i przy pomyślném rozwiązaniu téj niemiłéj dla mnie komedyi, chcę aby Antonja upokorzyła się... Chcę aby mnie przeprosiła. (Elwin spuszcza głowę) Od tego nie odstąpię. A teraz idź Pan. Masz prawo do Boskiej opieki, bo przysłowie powiada: „Pan Bóg szalonych strzeże“. — Idź i przyszlij mi pierwéj Warskiego.

Laura (sama).

Wielki ciężar spadł mi z serca. Dormund głupstwa nie zrobił. Nie mógł zrobić i zawsze powtarzałam sobie, że w tém musi być jakaś zagadka.





SCENA V.
Laura, Warski.
Warski.

Jakaż to wiadomość udzielona przez kochanego profesora, tak kuzynkę rozśmieszyć a nas zadziwić mogła?

Laura.

Jakże mnie nie miało rozśmieszyć żądanie Pana Dormunda, udzielone za pośrednictwem profesora — żądanie, aby nim jeszcze Antonja przyjmie jego rękę, on pierwéj... słuchaj!.. on pierwéj stanął jako rzecznik w obronie małoletniéj, aby mógł pierwéj strutynować dokładnie kalkulacye i stan majątku.

Warski.

A nie mówiłem!.. Nie mówiłem!.. Chciałby z wszystkiego obedrzeć — połknąć. Jakąż dałaś odpowiedź?

Laura.

Dałam odpowiedź taką, że ją pewnie długo pamiętać będzie.





SCENA VI. i ostatnia.
Laura, Warski, Antonja, Dormund, Elwin.
(Antonja wchodzi spiesznie i odprowadza ojca na przód sceny na prawo — za nią wchodzą Dormund i Elwin i zostają w głębi — Laura obojętnie przegląda album.)
Antonja.
Przebacz mi, kochany ojcze, zmartwienia, których stałam się powodem. (Chce przyklęknąć.)
Warski (powstrzymując).

Już przebaczyłem.

Antonja.

Przebacz mi i kręte drogi, z których jeszcze wyjść nie mogę, ale bądź przekonany, że ci wynagrodzę dalszém mojém postępowaniem.

Warski.

Dobrze, dobrze.

Antonja.

Spodziewam się, że będę szczęśliwa z Panem Dormundem.

Warski.

Chcesz więc... teraz... zaraz... oddać mu rękę?

Antonja.

Chcę. Ale przyznać ci się muszę...

Warski.

Śmiało! śmiało!

Antonja.

Przyznać się muszę, że niepojęta jakaś władza... niepojęta... niezwalczona... pociąga mnie... do Elwina.

Warski.

Do profesora? (Spogląda na Laurę.)

Antonja.

Tak jest, ale upraszam cię kochany ojcze, abyś go w ten moment i raz na zawsze oddalił, bo inaczéj żadnym sposobem nie będę w stanie wypełnić woli ojca i zaślubić Dormunda.

Warski (spogląda na Laurę, która mu daje znak aby się do niéj zbliżył — do siebie.)

Oddalić profesora! zaraz!

(Rozmawia cicho z Laurą.)
Antonja (do Elwina).

Przepraszam cię raz jeszcze. Z ust Dormunda pierwszy raz usłyszałam prawdę i zaręczam że z niéj korzystać będę.

Laura (do Warskiego, kończąc rozmowę).

To oddal profesora.

Warski.

No, to Antonja pójdzie za adwokata... Ale cóż znaczy ta niepojęta władza?

Laura.

Po prostu mówiąc, kocha go.

Warski.

A Dormunda?

Laura.

Nie kocha.

Warski.

Wczoraj ten, dziś tamten.

Laura.

Sympatya.

Warski.

Sympatya animale.

Laura.

Korzystaj z niéj, nie trać czasu — kiedy nie chcesz Dormunda.

Warski.

Ależ Elwin podobno nic nie ma.

Laura.

Ma głęboką naukę.

Warski.
Wolałbym trochę płytszą naukę a głęboką kieszeń.
Laura.

I cóż ci z tego majątku? Patrz.

(Pokazuje na Dormunda, który siedząc na kanapie, zdaje się przeglądać papiery.)
Warski.

Krogulec! Już zaczyna skubać. Ale ja mu dałem słowo.

Laura.

Spuść się na mnie.

Warski.

Niech i tak będzie. Ale za to kuzynka...

Laura.

Antonjo! (Antonja wahając się, kilka kroków naprzód zrobiła — Laura biegnąc do niéj) Ej! co tam czekać! Ja długo gniewać się nie mogę.

Antonja.

Zwyciężyłaś. Bądź moją przyjaciółką, siostrą.

Laura (ze wzajemném uściśnieniem).

Zwyciężyłam, jeżeli uznałaś, że jedynym, prawdziwym tronem kobiety — serce. Panie Dormundzie, proszę bliżéj. Pozwól się zapytać, czy jesteś przyjacielem Elwina?

Elwin (rzucając się w objęcia Dormunda).

Na to ja odpowiedzieć muszę. Jest moim przyjacielem, dobroczyńcą! Jemu winienem, co jeszcze dobrego we mnie zostało.

Warski (który siedząc, był oparł głowę na ręku — do siebie).

Fluidum!.. fluidum magneticum animale.

Laura.
Bardzo dobrze, ale ja Pana Dormunda muszę o odpowiedź prosić.
Dormund.

Jestem przyjacielem Elwina.

Laura.

Zdolnym wszelkiego poświęcenia.

Dormund.

Niezawodnie.

Laura.

Nawet gdyby przyszło i miłość poświęcić?

Dormund.

Poświęciłbym.

Laura.

Panie Karolu, uściskaj Antonję i Elwina.

Warski (łącząc ich ręce).

Ale do Heidelbergu nie pojedziesz?

Elwin.

Prędzéj do Tobolska! za to ręczę.

(Warski rozprawia z Elwinem o bólu głowy — Laura wróciła do swojéj kanapy.)
Dormund.

Szczęść wam Boże! turkaweczki moje, ale pozwólcie się zapytać, czy w Krakowie zbudujecie gniazdeczko wasze?

Warski, Antonja, Elwin.

W Krakowie, w Krakowie.

Dormund.

Taką rzeczą odjadę do Lwowa, bo tu z wami zostałbym z czasem istotnie „godnym litości“.

Elwin, Antonja.
Wrócisz, wrócisz do nas.
Dormund (zbliżając się do Laury — na stronie).

Odjadę. Ale jeżeli przebaczysz, odjadę z żoną — z tobą droga Lauro.

(Całuje podaną mu rękę — kładzie palec na ustach i odchodzi.)
KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.