<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Dziki Tomek
Pochodzenie Na dnie życia
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1887
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIKI TOMEK.


I.

Sala sądowa była rzęsisto oświecona. Sprawa przeciągnęła się do wieczora, bo też i dzień grudniowy był bardzo krótki, szary i posępny.
Słuchano świadków, dopełniono śledztwa, potem powstał prokurator, w wymownych słowach opisał przestępstwo, ugrupował dowody kwiecistym stylem, jakim celował. Wspomniał o szerzącem się zepsuciu, o zgubnych obyczajach, o zatraceniu pojęć moralnych, o przykładzie, jaki wysoki sąd winien był dać ogółowi, a w rezultacie domagał się, by w tym wypadku postąpiono z całą surowością prawa.
Nawiasem mówiąc, szanowny prokurator czynił to, ile razy tylko pełnił swój urząd; to też znanym był z surowości swoich wniosków, z kaznodziejskiego zapału i z kilku innych właściwości. I tak np. skoro tylko sprawa przeciągała się dłużej, co często miało miejsce dzięki jego krasomówstwu, pan prokurator z lekkiem sumieniem, jak człowiek, który dopełnił wszystkiego, co dopełnić był powinien, szedł zwykle do klubu. W domu bowiem żona i dzieci zapewne dawno już obiad spożyły, w klubie zaś miał na zawołanie i obiad i szampana i towarzystwo, z którem zwykle zasiadał do kart. Wiadomo, iż przy szampanie i kartach czas płynie szybko, pan prokurator też najczęściej nad ranem dopiero wracał do domu, i, rzecz dziwna, stosownie do powodzeń lub niepowodzeń w grze, patrzał na świat w optymistyczny lub pesymistyczny sposób. W pierwszym razie uśmiechał się rozkosznie a wszyscy oskarzeni wydawali mu się niewinni, jak gołębie; w drugim, a przyznać to trzeba, nierównie częstszym razie, widział znowu zbrodniarza w każdej bez wyjątku ludzkiej istocie, jaka mu pod oczy podpadła, nie wyjmując żony i dzieci. Z tego powodu nieraz mu nawet zdarzało się obchodzić z niemi jak ze zbrodniarzami.
Niektórzy nazywali to zbytkiem gorliwości, co do mnie, sądzę, że miał słuszność; bo przecież kiedy się jest prokuratorem, należy pamiętać o swojej godności i przypominać ją drugim.
Sprawa, w której teraz zabierał głos wysoki urzędnik sądowy, nie przedstawiała wielkiego interesu. Nie była to ani zaciekawiająca zbrodnia, której psychiczne motywa zwabiają do sali sądowej, nie już samych reporterów dziennikarskich, ale powieściopisarzy i powieściopisarki; nie było w niej ani przyprawy skandalu, ani przestępcy, należącego do wyższych warstw społecznych, ani nawet zakwestyonowanego porządku władz umysłowych. Szło o rzecz niezmiernie zwyczajną; o prosty rabunek na publicznej drodze, przyczem jakiś stary żyd, uderzony pałką w głowę, zakończył życie. Suma nawet, którą chciał przywłaszczyć sobie morderca, była mało znacząca; wynosiła co najwyżej paręset rubli, zaledwie tyle, ile kosztuje suknia balowa lub przyzwoite śniadanie. Prawdziwie nie było się czem zajmować.
A jednak zajmowano się. Wielka o korynckich kolumnach sala pełną była, nie owej zwykłej hałastry obdartusów i kapociarzy, którzy szukają tu widowiska, praktycznej nauki z demonstracyą na żywych przykładach, lub po prostu ciepłego kąta, gdzieby bezpłatnie spocząć i ogrzać się mogli, — ale pełną istotnej publiczności.
Składały ją piękne panie w kapeluszach, na których znać było pochodzenie z pierwszych magazynów, pawie, pąsowe i różnokolorowe pióra chwiały się nad jasnymi i czarnymi warkoczami, migotały gdzie niegdzie złote zapinki. Z pod spuszczonych figlarnie grzywek jaśniały żywe spojrzenia, a przez delikatne woalki przebijały białe skronie, różowe lica i usteczka wiśniowe. Drobne, obciśnięte rękawiczką dłonie kryły się w mufkach z wyborowych futer, lub poruszały batystową chusteczką, z której rozchodziła się woń wiosenna fijołków z łąk skoszonych.
Pomiędzy paniami byli i panowie a najwięcej adwokatów. Ci ostatni odznaczali się gwiazdką u fraka i uwagą, z jaką przysłuchiwali się sprawie. Nie można tego było o tłumie niewieścim powiedzieć. Piękne i strojne główki poruszały się, zbliżały jedna do drugiej, i raz wraz na tle szeptów można było usłyszeć głośniej rzucone słowo lub śmieszek stłumiony.
Widocznie więc nie zwabiła tutaj pięknych pań wymowa prokuratora, bo zdawały się słuchać go niecierpliwie; kto wie, może nawet cała sztuka krasomówcza jego była dla nich stracona z powodu, że nie rozumiały urzędowego języka, a może gdyby rozumiały, równieby nie słuchały, bo cóż je mogła podobna sprawa zajmować? Jeżeli przyszły do sali sądowej, to z innego powodu, bo zdawały się oczekiwać na coś ciekawie.
Spojrzenia ich zbiegały się nie na prokuratorze, nie na składzie sądu złożonym z poważnych figur, ale szły ku ławie oskarżonych; nie zatrzymywały się jednak na podsądnym, bo cóż ich mógł obchodzić ten prosty człowiek w zbrukanej siermiędze? Celem ich był jego obrońca.
I doprawdy pięknym paniom dziwić się nie było można; przeciwnie należało przyznać, że dawały dowód niepospolitego estetycznego smaku. Na obrońcę tego patrzeć było warto, bo nigdy wczesna sława nie opromieniła szlachetniejszego czoła.
Rysy jego nie posiadały może tej klasycznej poprawności, do której przywiązanem jest konwencyonalne pojęcie piękna; ale twarz jego nosiła o najwyższym stopniu to znamię potęgi, jaką nadaje połączenie wysoko wyrobionej inteligencyi, woli i charakteru.
Na głowie nieco kwadratowej, wypukłej, rozwiniętej, zwijał się włos bujny, czarny nieco kręcony i krótko przystrzyżony tak, iż doskonale były widne zarysy szerokiego czoła o wysokich kątach, które go jeszcze szerszem w skroniach czyniły. Pod gęsto zarosłemi brwiami osadzone były oczy, pełne zmiennych blasków i obdarzone taką potęgą, iż nie każden był w stanie ich spojrzenie wytrzymać; usta miały dumne, wyzywające zagięcia.
Z głową niedbale w tył odrzuconą spoglądał na pana prokuratora, widocznie skupiając myśl, ażeby odpowiedzieć mu punkt po punkcie; czasem tylko coś nakszatłt szyderczego uśmiechu zamigotało w jego źrenicach, czasem ruchliwe nozdrza zadrgały lub spotęgował się wyzywający wyraz ust. Wszystko to jednak odbywało się bez współudziału woli; objawy te świadczyły zaledwie widzialną oznakę o wrażeniach jego, jak lekkie drgnienia fali świadczą o wirach i głębiach, na dnie jej leżących. Zresztą adwokat nie zdawał się spostrzegać spojrzeń ku sobie zwróconych i tego całego tłumu, którego był przynętą. Nie spostrzegał, czy też nie dbał o niego. Co najwięcej, była tam jedna para siwych, łagodnych oczu. Właścicielka ich siedziała obok poważnej kobiety i zamiast wpatrywać się w młodego adwokata, jak to czyniła cała sala — spoglądała czasami tylko, jakby ukradkiem, jakby wstydliwie, a wówczas jasna jej twarz zabarwiała się lekko i tajemniczy uśmiech skupionego szczęścia osiadał na ustach.
Widocznie adwokat zajmował jej myśl całą, a ten uśmiech i spokój całej postaci zdawał się świadczyć, że pomiędzy niemi dwojgiem istniał określony stosunek. Teraz jednak on zapomniał o niej, albo też odsunął ją na plan drugi, cały przejęty sprawą, która na jego barkach leżała.
W spokojnej niewyszukanej postawie, wpatrzony w swego przeciwnika prokuratora, czynił wrażenie siły w spoczynku, można w nim było przeczuć niezwalczonego szermierza słowa, który czeka i gotuje się do walki.
Uznany jednogłośnie za najzdolniejszego pomiędzy współtowarzyszami niepospolity publicysta, znany przytem z prelekcyi jako nieporównany mówca, pierwszy raz wystąpił dzisiaj w charakterze obrońcy; dla niego zgromadziła się liczna publiczność. Wiedziano, że postanowił zwyciężyć w tej pierwszej potyczce i obronić chociażby najgorszą sprawę, że rzucił z niedbałym uśmiechem ten zakład kolegom, że był niewyczerpany w argumentach, że posiadał tak wielki dar przekonywania, iż oprzeć mu się było trudno.
Sprawa rzeczywiście była najgorszą. Oskarżony Tomasz Jędras wprawdzie pierwszy raz stawał przed sądem, ale okoliczności obciążające go były takiej wagi, iż nie podobna było wątpić o jego winie.
Zbrodnia popełnioną została na wązkiej drożynie, prowadzącej od bitego gościńca do wsi Maliniec, gdzie mieszkał zarówno zabity Aron Cwibel jak podsądny, w lasku, położonym o nie całą wiorstę od karczmy, w której pierwszy szynkował.
Pałkę skrwawioną, którą ugodzony został, znaleziono podrzuconą w gęstwinie o kilkanaście kroków od miejsca spełnionej zbrodni, a pałkę tę poznała cała wieś, jako należącą do Jędrasa. Alarm pomiędzy rodziną zabitego spowodował koń z wózkiem który wpadł do otwartej stajni karczemnej, ruszywszy z miejsca wypadku, prawdopodobnie w chwili, gdy lejce wypadły z rąk uderzonego Arona, i złoczyńcy wywlekli go z bryczki, ażeby poszukać pieniędzy.
Wprawdzie Jędras był pomiędzy tymi, którzy konie zatrzymali, ale spotkano go przed dwiema godzinami wprzódy, idącego w stronę lasu.
Na trupie nie znaleziono wielkiego zatłuszczonego pugilaresu, w którym nosił na piersiach kwity i pieniądze, ani też w kieszeni drobnych, jakie miał zawsze osobno na małe podróżne wydatki; widocznie więc rabunek był powodem zbrodni.
Jędras nie używał we wsi dobrej opinii; chociaż młody, zdrów i silny, pracy nie lubił, ojcowizny nie miał żadnej, prócz zapadłej w ziemię chałupiny, w której żył czas jakiś ze starą matką, a po jej śmierci sam jeden. Pomimo to żył dostatnio: widywano go często w karczmie, prawie nigdy przy robocie. Matka umiała zamawiać rozmaite choroby, a baby we wsi lękały jej się, szeptały, że jest czarownicą i ażeby nie obrazić — broń Boże, dawały nieraz to garstkę lnu, to kądziel wełny, to trochę okrasy. Było jej więc wcale nie źle. Dary te jednak mogły starczyć na utrzymanie starej, ale nie na utrzymanie syna, który z wydatkami wcale się nie rachował, a po jej śmierci nie zmniejszył ich wcale. To też gadano o nim różnie; ten i ów widział go włóczącego się w podejrzanych godzinach, miano go po cichu za złodzieja, ale koniec końców nigdy się nic wyraźnie nie pokazało. W tym dopiero wypadku podejrzenia odrazu padły na niego.
Aronowa i jej dzieci podniosły krzyk wielki wskazując go jako sprawcę zbrodni i żądając sprawiedliwości; a że wójt, który właśnie wówczas był w karczmie, dbał o przyjaźń Aronowej, bo ta mu zawsze bez rachunku żadnego nalewała słodkiej wódki i araku, nie mógł zrozpaczonej wdowie odmówić tak małej rzeczy, jak aresztowanie Jędrasa. Bo wszakże jeśli był niewinny, mógł się usprawiedliwić, przeciwnie zaś, jeśli spełnił zbrodnię, to wójt tym sposobem działał wedle sprawiedliwości a w każdym razie stwierdzał swoją gorliwość. Krzyknął więc na sołtysa i dwóch parobczaków, którzy się zbiegli na wieść o wypadku, kazał go zatrzymać i zrewidować.




II.

Usłyszawszy to Jędras, zbladł jak chusta, potem chciał uciekać, pochwycono go, a że był strasznie silny, szamotać się zaczął; nie zdołał jednak przemódz parobków, którym wszyscy obecni pospieszyli z pomocą. Nie wiedzieć skąd, znalazły się sznury i wkrótce obwiniony miał mocno skrępowane ręce.
Zaczęto przetrząsać mu kieszenie i wówczas jeden z obecnych nadeptał na twardy przedmiot, schylił się i podniósł pugilares zabitego; poznała go żona jego i wszyscy obecni, w pugilaresie były pieniądze i właściwe weksle, o czem natychmiast przekonała się Aronowa.
Pugilaresu wprawdzie nie znaleziono przy Jędrasie, tylko koło niego; przecież domyślono się zaraz, że niezawodnie wypadł mu z zanadrza w chwili szamotania się z wiążącymi go ludźmi, albo też sam go wyrzucił. Ale on odparł zmięszany, że mógł równie dobrze podrzucić go kto z obecnych, że mógł także być nieostrożnie wyrzucony z wózka, który przetrząsano.
W kieszeni jego było tylko kilka sztuk miedzianej monety i nowiuteńka czterdziestówka srebrna. Aronowa zawołała, że czterdziestówka ta pochodzi od jej męża, ale Jędras, który już odzyskał przytomność, wołał głośniej jeszcze, że już nie samą karczmę, ale widać i pieniądz żydzi wzięli w arendę, kiedy każdy z ich kieszeni pochodzić musi.
Nie było na to co odpowiedzieć; to też nie odpowiadano. Aronowa lamentowała, zawodziła, powtarzała swoje, wymyślała Jędrasowi, i byłaby przyskoczyła mu do oczów z paznokciami, gdyby jej nie powstrzymano.
On przeczył wszystkiemu. Obecni pomimo to nie zdawali się wątpić o jego winie, i gdyby sprawę sądzono na miejscu, niezawodnie byłby źle na tem wyszedł.
I tutaj nie stała ona świetnie bynajmniej. Wszystkie pozory świadczyły przeciw podsądnemu, a nadewszystko obciążającą była okoliczność, iż szedł w stronę lasu przed wieczorem i nie umiał się z tego wytłumaczyć, że jego pałką widocznie zabity został Aron, a wreszcie, że u nóg jego znalazł się pugilares. Każdy z tych faktów był sam przez się wystarczający do potępienia oskarzonego, a cóż dopiero ugrupowane razem i przedstawione w jaskrawem świetle przekonań prokuratorskich.
Nie dziw więc, że młody adwokat skupiał całą uwagę, i wówczas, gdy prokurator odtwarzał malowniczo prawdopodobną scenę, jaka odbyła się w złowrogim lesie pomiędzy mordercą a ofiarą, on szukał słabych punktów w zestawieniu faktów, za pomocą których mógłby zwalić budowę jego dowodzeń.
Ruchliwa twarz jego przedstawiała wyraźnie pracę myśli i tak zupełne zainteresowanie się przedmiotem, iż nawet owe łagodne, siwe oczy spoglądały ku niemu daremnie i wzajem spojrzenia nie odbierały.
Jakże różnym od niego był podsądny, który siedząc za nim z opuszczoną głową, ze zwisłemi ramionami, wodził błędnym wzrokiem w około! Trudno było nawet rozeznać, czy interesowała go tu własna sprawa? czy też tylko na tych grubych, niepodatnych do zmian wyrazu rysach nie wypisało się to zainteresowanie? czy nie doznawał wrażeń? czy też wrażenia te złożonej natury były dla niego samego niezrozumiałe i nie przybrały dość konkretnej formy, ażeby wyryć się na twarzy? Zdawał się on więcej zdziwionym i olśnionym, niż niespokojnym; prawda, iż widział tutaj rzeczy, o których nie miał wyobrażenia.
Jędras wychował się na pół dziko w leśnej ubogiej okolicy; od dzieciństwa pasał bydło i strzegł je od wilków, które wiecznie zrządzały w niem szkodę. Silny i śmiały, miał lat kilkanaście, gdy obronił od nich cielę matczyne. Żył więcej w lesie niż we wsi, lubił położyć się na mchach pod konarami starych sosen i słuchać tego szumu płynącego powietrzem i patrzeć na chmury, które przelatują po nad ich wierzchołkami lub na gwiazdy, przesuwające się zwolna niebieskim obrotem. Tylko nie trzeba go było pytać, dla czego to lubił; z myśli, ani z marzeń swoich sprawy zdawać nie umiał, a gdyby go kto zapytał, byłby odpowiedział tak samo, jak inkwirentowi sądowemu, badającemu go, w jakim celu szedł wieczorem do lasu?
— A no tak!
Odpowiedź ta potępiała go bardzo, on tego nie był w stanie zrozumieć i nie umiał na swoją obronę przytoczyć faktu, iż często bardzo brał ku obronie pałkę w rękę, i szedł w las położyć się pod sosnami; okoliczność tę jednak wykryło śledztwo i potwierdziło zeznanie wszystkich świadków, znających dobrze obyczaje Jędrasa.
Bo skądby tam prostemu człowiekowi takie rzeczy na myśl przyjść mogły, skąd on mógł wiedzieć, co mówiło przeciw a co za nim? On nie miał nawet tego zwykłego wychowania, jakiego zwyczajny chłop nabiera, bądź bawiąc się z rówiennikami, bądź przy robotach rozmawiając z różnymi ludźmi, bądź włócząc się po odpustach, jarmarkach i t. d.
Wychował się w lesie, gdzie ojciec jego był gajowym i drzewa znał daleko lepiej od ludzi. Później, kiedy ojciec odumarł go szesnastoletnim wyrostkiem a matka przeniosła się do wsi, to mu w tej wsi było tak obco i pusto, iż nie mógł się nagiąć do życia innych.
Prawda, że i rówieśnicy niezbyt przyjaźnie przyjęli go w swoje grono: śmieli się z niego, kiedy się o co pytał, śmieli, że nie umiał obrócić się przy robocie, i przezwali go od razu dzikim Tomkiem, a kiedy raz cygani prowadzili na łańcuchu niezgrabnego niedźwiedzia, który mrucząc skakał i rozmaite sztuki pokazywał, to nie wiedzieć czemu, znów wołali na niego Tomek, a Tomka jak niedźwiedzia nazwali Mysiem. I tak się już potem zostało.
Inny byłby może na to nie zważał, śmiał się z przezwiska, powoli nawyknął do ludzi i ludzi do siebie przyzwyczaił. Ale on nie mógł. Była w nim jakaś hardość, która kazała postawić przeciw śmiechom ludzkim pogardę i obojętność.
Pozostał więc dzikim Tomkiem. Choć we wsi mieszkał, z nikim się nie bratał, nikogo o nic nie prosił, brał sobie wprost, co mu było potrzeba, bo był silny jak wół, jak kot zręczny, a jak wąż przebiegły.
Strzeżono go się, ale ustrzedz się było trudno, a złapać na uczynku niepodobna.
To też nie dziw, że dziki Tomek patrzał na salę sądową, na sędziów, na publiczność i na swego obrońcę błędnemi oczami! Jemu się nawet nigdy nic podobnego nie przyśniło.
Kiedy go tutaj wprowadzono i zobaczył tę wysoką salę, o smukłych filarach, i obraz w złocistych ramach wiszący między oknami, i stół przy nim niby ołtarz, to podniósł rękę do czoła, żegnając się, i chciał przyklęknąć, jak gdyby wchodził do kościoła, chociaż kościół w Malińcach, jaki znał, i przez połowę nie był tak wspaniały.
Powiedziano mu, że to sąd. Dozorcy śmieli się z niego, on na to nie zważał: naprzód, że już był przywykł do śmiechu ludzkiego, a potem, że przypatrywał się i dziwił temu nowemu światu, który nagle odkrywał się przed jego oczyma, i sam nie wiedział, co się z nim działo.
Kazano mu usiąść; usiadł nie śmiało na brzeżku swojej ławki. Nie mógł pojąć, co znaczy ta sala tak wysoka; iż przypominała mu zielone sklepienie lasu, te filary proste i gładkie, niby pnie jodłowe. Żyrandol błyszczący setką świateł, których promienie łamały się w pryzmatach barwami tęczy i zmuszały do mrużenia powiek, wydawał mu się podobny do słońca; przecierał oczy załzawione jego blaskiem, i znowu otwierał je zaciekawiony. Wszystko tu dla niego było dziwowiskiem niepojętem, wszystko było tak różne od rzeczy, do których nawykł; iż przejmowało go nieujętem uczuciem, w którem strach mięszał się z zachwytem. Było tu mnóstwo przedmiotów, o jakich nie miał wyobrażenia. Trójkątny kodeks praw Piotra Wielkiego, nad którymi był orzeł złocisty dwugłowy, pulpit zielony aksamitny, na którym rozkładano księgę ewangelii w razie przysięgi, nawet wielki bronzowy kałamarz przed sekretarzem sądu, wszystko to były rzeczy, których nigdy oczy jego nie widziały, których użytku i znaczenia zrozumieć było mu nie podobna. Krzyż tylko nie był dla niego nowością i ujrzawszy go, przeżegnał się znowu.
Obecni myśleli, że się modli po cichu w tej ważnej chwili, a zresztą nie wiele zwracali na niego uwagi. Był to podsądny, jak każdy inny, zwyczajny złodziej podszyty zabójcą, rodzaj, z którym w ostatnich czasach spotykali się niezmiernie często. A zresztą, co ich tam obchodziły jego uczucia i myśli! Sędziowie siedzieli na swoich krzesłach, słuchając kwiecistej mowy prokuratora. Prezydujący pamiętał o partyi wista, czekającej go u jednego z kolegów, jeden z sędziów miał chorą żonę, do której się spieszył, drugi znów wieczór, na którym być miała pewna ładna i posażna panienka, obchodząca go szczególniej i na ten wieczór rad był przyjść jak najwcześniej, z powodu współzawodnika młodego doktora; bo doktór mógł pozbyć się pacyentów łatwiej, aniżeli on tego utrapionego sądu; a kto wie, co sprawić może w pewnych natężonych okolicznościach godzina zwłoki.
Woźni stali przy drzwiach. Publiczność zajętą była świetnym adwokatem, i tysiącem innych rzeczy, adwokat swoją obroną, któż więc miał czas pomyśleć o podsądnym, współczuć z nim, lub troskać się o jego wrażenia?
Kiedy od martwych przedmiotów dziki Tomek zwrócił się ku sali i spojrzał na tę ruchomą falę strojnych głów kobiecych, pomiędzy któremi przebijała gdzie nie gdzie ciemna męzka głowa, miał ochotę przeżegnać się znowu. Takich kobiet on nie widział nigdy. Czasem prawda, w Malińcach bywały w kościele okoliczne panie, ale one nic a nic nie były podobne do tych, które siedziały tutaj. Raz tylko w lesie państwo sprawiali sobie majówkę a wieczorem tańczyli pod sklepieniem starych buków i jodeł przy świetle lamp kolorowych zawieszonych u ich gałęzi.
Jędras był wówczas wyrostkiem. Ukryty w gęstwinie przypatrywał się szeroko rozwartemi oczami tym postaciom, tak niepodobnym do tych, które widywał a które lekko i wdzięcznie przesuwały się w jasnych sukniach wśród oświetlonej polanki. Patrzał i dziwił się. Nieraz powracały one do niego we snach a nawet długi czas dość mu było zamknąć oczy, ażeby widzieć znowu śliczne twarze, smukłe kibicie i jasne suknie, słyszeć dźwięczne głosy, perłowe śmiechy, uderzenia nóżek o ziemię i rytmiczne falowanie szat w tańcu.
Był to obraz wyryty wyraźnie w jego mózgu, obraz, z którego zapewne nie umiałby zdać sprawy, ani nawet odpowiedzieć dokładnie, ale który teraz, wobec tej publiczności oblanej potokami światła, powrócił mu nagle do myśli i zarysował się w oczach na kształt kliszy fotograficznej, uwydatniającej się pod wpływem właściwej reakcyi.




III.

Tylko trudno mu było zrozumieć, co on tutaj robił w tej wspanialej sali, wśród tego świetnego zgromadzenia. Powiedzieli mu wprawdzie, iż sądzić go będą, ależ to przecież nie dla niego roztoczono ten cały przepych. W lesie nikt nie wiedział, że biedny chłopak w zgrzebnej koszuli przypatrywał się zabawie państwa, a tutaj? Tutaj zapewne nie widziano go także. Ale w takim razie, dla czego wprowadzono go tu, dla czego posadzono na tej ławce?
Nie mógł tego pojąć. To co słyszał, nie objaśniało go wcale. Widział na stole pałkę i pugilares Arona, widział ludzi z Maliniec, którym zadawano rozmaite pytania. Zadawano je i jemu także, potem panowie mówili coś długo, długo, ale on nic nie rozumiał, bo mówiono obcym językiem.
Jedynym łącznikiem pomiędzy nim a tym całym światem był adwokat, który siedział przed nim; ale i on nie zdawał się zważać na chłopa, jak zwykle pan na biedaka.
Był on u niego dwa razy w więzieniu i obiecał, że starać się będzie, ażeby go uwolniono. Teraz brała Jędrasa chęć wielka zwrócić się do niego i przypomnieć mu tę obietnicę, zapytać... ale nie śmiał: adwokat nie patrzał wcale w tę stronę. A potem, co on mógł obchodzić tak pięknego młodego pana, przybranego w cienkie sukno i w białą jak śnieg bieliznę, on przezwany dzikim Tomkiem, niedźwiedziem? Adwokat był tu widocznie na swojem miejscu, był pomiędzy swoimi, zamieniał w koło ukłony i uśmiechy. Czyż on mógł o nim pamiętać?
Jednak nawet w tej ogromnej sali, której wysoki strop jaśniał światłem, Jędrasowi było duszno i ciasno. Przywykł do leśnych przestworów, do szumu wichrów, pierś jego rozwinięta potrzebowała szerokich oddechów, a oko — obszarów, dławiła go cela więzienia, nie znajdował w niej ani snu, ani nawet spoczynku, tak pożądanego dla ludzi spracowanych. Jędras spracowanym nie był, jak wiemy, pracy nie lubił, nie przywykł i nie czuł się do niej obowiązanym. Od dziecka obiegał lasy lub pasał trzody, a lasy te dostarczały mu zwierzyny, którą łowił w sidła i owoców rosnących dziko. Nie przywykł był zostawać pomiędzy czterema ścianami i bił się w nich jak zwierz w klatce.
Nie mówił nic, nie skarzył się, bo coś w naturze jego opierało się skardze, a zresztą na cóż się miał uskarzać. Współtowarzysze, obyci z więzieniem, nawykli do niego, śmialiby się... ale kiedy wpatrzył się przez zakratowane okienko w błękit nieba, to byłby chciał jak ptak wyfrunąć stąd jednej chwili.
Nieraz, kiedy siedział na swoim tapczanie przez całe godziny milczący i ponury, to myślał tylko o tem, że mury te były grube, a przecież drągiem żelaznym rozbićby je można; że krata mocna i okienko wysokie, a przecież są pilniki, coby je przecięły i linki, na których spuścićby się można. Nie próbował przecież ucieczki, bo sam nie wiedział jeszcze, co z nim będzie. Tylko wzrok jego co raz bardziej ponury świadczył, że był to jeden z tych więźniów, co nie znoszą niewoli, co nie ustają w usiłowaniach, nie bacząc na niebezpieczeństwo, ani na karę żadną, i albo wydostaną się na swobodę, albo umrą, nie mogąc znieść zamknięcia.
Twarz jego pospolita z pozoru, przedstawiała przecież charakterystyczne cechy. Nie było w niej żadnych miękkich rysów, ale za to potężne instynkta drgać się zdawały w szerokich nozdrzach, w ciężkich zarysach dolnej szczęki kwadratowej i nieco naprzód wysuniętej, jak u antropoidów. Krzaczyste brwi zwieszały się nad oczami o wejrzeniu przymglonem, jakie zwykle mają ludzie mało zważający na zjawiska zewnętrzne, ludzie nie przywykli do obserwacyi lub też owładnięci chwilą i położeniem. Czaszkę porastał mu włos bujny, ciemny zwichrzony, a czaszka ta, ściśnięta w skroniach, spiczasta, miała charakterystyczne zarysy, świadczące o małym rozwoju władz umysłowych. Myśli snuły mu się po głowie niewyraźne podobne do marzeń. Kto inny w jego położeniu byłby może zastanawiał się nad tem, że teraz los jego się rozstrzyga, albo też widząc pałkę, na której jeszcze widne były ciemne plamy krwi ludzkiej, przypomniałby sobie zbrodnię, o jaką go obwiniono i wzdrygnął się na jej pamięć. Tomek Jędras patrzał tylko osłupiały. Przyszło na niego zobojętnienie dziwne, jak bywa u tych, co nic na los swój wpłynąć nie mogą, co są przezeń pochwyceni i zmożeni. A co do krwi? Nie miał tych delikatnych nerwów, które wzdrygają się na każde przykre widowisko, krew nie sprawiała mu odrazy, zarzynał bez ceremonii zwierzęta, gdy tego było potrzeba, a ich żałosne ryki lub konwulsyjne miotania nie czyniły na nim wrażenia żadnego — krew zaś ludzka nie miała osobnej barwy.
Gdyby kto był w stanie zajrzeć do jego czaszki i rozwikłać chaotyczne myśli, jakie się po niej snuły, byłby naprzód znalazł tam bezwiedne podziwy, wspomnienia, obrazujące się przed oczyma i pragnienie głuche, wściekłe, chociaż niewyraźne, powietrza i swobody. Mury i ludzie zarówno mu obrzydli, zarówno przejmowali go wstrętem. Siedział teraz na pół skulony w swojej ławce, wielkie kościste ręce położył na kolanach i skubał machinalnym ruchem brzeg szarej sukmany niezgrabnymi palcami, którym bezczynność więzienia odjęła krzepkie ogorzenie a nie nadała delikatności, które z tego powodu były żółte i jakby przewiędłe. Głowa opadła mu na piersi a wzrok ponury błąkał się od audytoryum do sądu i obrońcy.
Na pytania stawiane mu na początku sprawy, odpowiadał niechętnie monosylabami, naprzód dlatego, że wymownym nie był, a potem, że miał do ludzi nieufność podobną do tej, jaka rodzi się w sercu czerwonoskórych, do Europejczyków. Ludzie zawsze byli mu nieprzyjaźni, a teraz czuł się nie w obec współbliźnich, ale istot zupełnie odmiennej natury. Przytem sąd był to w jego oczach naturalny nieprzyjaciel, nie rozumiał, co mówili ci ludzie, jak nie rozumiał piękności sali i wspaniałych przyborów, którymi otaczano abstrakcyjną ideę sprawiedliwości, dla niego także zupełnie niepojętą.
Rodziły się w jego umyśle niepokoje i wątpliwości dziwne, a chociaż nie dolegało mu nic, chociaż siedział spokojnie na swojej ławce wśród przyjemnej atmosfery, umiarkowanie ogrzanej sali, czuł jakieś umęczenie bez nazwy, a pot nieraz kroplami występywał mu na czoło.
Gdyby był w stanie rozumieć streszczenie sprawy i mowę prokuratora, niepokój jego byłby stokroć większy. Rzeczywiście nikt nie zdawał się powątpiewać, iż był mordercą. Wprawdzie nie przyznawał się do winy, i na wszystkie zapytania tak w toku śledztwa, jak przy samej sprawie, odpowiadał przecząco; przecież to bynajmniej nie zachwiało przekonania sędziów, nawykłych do podobnego postępowania zbrodniarzy. Trzeba też przyznać, że przeciw Jędrasowi walczyła sama jego powierzchowność i ponure wejrzenie, w dal utkwione a uciekające przed wejrzeniem człowieka, jak wzrok nocnego ptaka rażonego światłem.
Bez najmniejszej wątpliwości on był winien.
Przekonanie to wypisane było wyraźnie na twarzach sędziów i tych wszystkich z pomiędzy publiczności, którzy zajmowali się jej przebiegiem. Gdyby publiczność ta składała sąd przysięgłych, potępienie jego byłoby rzeczą niewątpliwą.
Rozumiał to doskonale młody obrońca, ale był on jednym z tych ludzi, co nie cofają się nigdy przed trudnością, którzy niepodobieństwo samo wyzwaliby do walki. W życiu, zarówno jak przed kratką sądową, lubił bronić spraw uważanych za zrozpaczone, a sprawa biednego Tomka Jędrasa należała do tej kategoryi.
Powstał więc odważny, niezachwiany, pan siebie, z pozoru chłodny zupełnie. Przeciw kwiecistej, szumnej, pełnej frazesów mowie prokuratora, wystąpił z wstrzemięźliwą wymową logiki. Nie próbował bynajmniej rozczulić nad losem swego klienta, powierzchowność jego nie nadawała się zupełnie do tej zużytej, a tak często udającej się sztuki, wyszedł wprost z przeciwnego założenia. Tomek Jędras, przezwany dzikim Tomkiem, był brzydkim, nieokrzesanym, uosabiał nawet w obec mało rozwiniętej ludności miejskiej stopień niższy; na te wszystkie okoliczności położył on nacisk wyraźny; okoliczności te wpłynęły bowiem na położenie, jakie we wsi zajmował, na to, że był od wszystkich nielubiany, bo z nikim się nie zbliżał, las przenosił nad pole, las był mu miejscem rodzinnem, towarzystwem, najmilszem schronieniem. Ale czyż dlatego miał on być zbrodniarzem?
Życie jego całe było zagadkowem, mówili świadkowie. Zagadkowem jest wszystko na świecie, co niższem lub wyższem jest od zwykłego poziomu. Ludzie we wsi szydzili sobie z dzikiego Tomka, to też on od nich uciekał, a że od nich uciekał, posądzali go o wszystko złe, jakie się w niej spełniało, mówili, że musiał żyć z kradzieży, skoro nic nie robił, a przecież na kradzieży nie złapano go nigdy. Kury, gęsi, barany nawet ginęły ludziom — ale czyż on miał być za to odpowiedzialnym. Czy nie mógł znaleść się jaki sprytny złodziej, który wyzyskał niechęć ogólną i ku niemu zwrócił podejrzenia, ażeby skryć własne sprawki? Być może zresztą, że klient jego nie miał zbyt rozwiniętej idei własności, pod tym względem bronić go nie myślał, bo to nie należało do sprawy. Być może nawet, iż korzystał ze znajomości lasu i obyczajów leśnych mieszkańców, by zabijać cichaczem zwierzynę; wszakże lud nasz uważa powszechnie, iż to, co nie wymaga pracy, ani kosztu, jest osobnym rodzajem własności i nie ma za złe jej naruszenia; wszak dowodzi czynem i słowem, że las, pastwisko, woda, tak jak powietrze powinny do wszystkich należyć.
Zapewne tutaj było źródło dobrobytu Jędrasa, i źródła tego pochwalać nie można; przecież pomiędzy podobną kradzieżą a morderstwem, morderstwem spełnionem rozmyślnie, jest przestrzeń olbrzymia, i nic nie upoważnia do przypuszczeń, iż Jędras ją przekroczył.
Jakież bowiem dowody walczą przeciwko niemu?
Tutaj płynna, jędrna, pełna ścisłej logiki wymowa młodego obrońcy zaczęła powoli podbijać słuchaczów, głos jego zrazu nieco stłumiony, rozbrzmiewał teraz metalicznie, miał elektryzujące dźwięki głębokiego przekonania.
Widziano Jędrasa, gdy szedł do lasu i niczem tego faktu umotywować nie mógł. Ależ on go motywować nie potrzebował, las zastępował mu chatę, opustoszałą po śmierci starej matki. Nie potrzebował tłomaczyć się z rzeczy, która była jego zwyczajem, a potem mógł tam mieć niezbyt legalne czynności do spełnienia.
Wszystko to usprawiedliwiało wędrówkę Jędrasa do lasu, ale nie tłomaczyło wcale dwóch najbardziej obciążających faktów: pałki skrwawionej i pugilaresu Arona; te dwa przedmioty leżały na stole jako niemi oskarżyciele, przemawiający niezbitą wymową faktów.
Młody obrońca spojrzał na nie i bez wahania przystąpił do samego jądra kwestyi.
Pałka należała do Jędrasa, nie było w tem wątpliwości żadnej, poznali ją wszyscy świadkowie, on sam zaprzeć jej się nie mógł, mówił tylko, że mu się w lesie gdzieś podziała.
Tłomaczenie to przyjęto z naturalnem niedowierzaniem z powodu, że od razu w umyśle obecnych przy odkryciu zbrodni, i tych co prowadzili pierwsze śledztwo, nie pozostała żadna wątpliwość, że Jędras był jej sprawcą. A jednak gdyby tak było rzeczywiście, czy użyłby morderczego narzędzia, które wszyscy widzieli w jego ręku?
Widocznie to, co brano za dowód zbrodni powinno było przeciwko niej świadczyć.
Każdy obznajomiony z praktyką kryminalną wie dobrze, iż człowiek, spełniający winę, obmyśla z góry sposób jej ukrycia; tutaj przeciwnie, gdyby Jędras był mordercą Arona, to trzebaby przypuścić, iż działał tak, jak gdyby usilnie starał się o to, ażeby sędziowie nie mieli pod tym względem wątpliwości żadnej, iż zgromadził umyślnie przeciwko sobie dowody. Naprzód jawnie gościńcem szedł przed wieczorem do lasu, choć łatwo mu było przemknąć się niepostrzeżony, ścieżkami, które znał dobrze, i użyć innej broni, niż ta, którą wszyscy widzieli w jego ręku. Mordercy postępują w ten sposób wówczas tylko, gdy czyn swój stwierdzają wyznaniem. Jędras przeciwnie od pierwszej do ostatniej chwili utrzymywał niezachwianie, że jest niewinny.
To nasuwało na myśl młodemu obrońcy, iż działała tutaj jakaś skryta ręka i ta umyślnie tak ukartowała rzeczy, ażeby skierować od razu podejrzenia, a tem samem usunąć je od siebie. Tym sposobem i pugilares podrzuconym został, lub też wypadł z bryczki przy jej przetrząsaniu; wszystko to działo się wieczorem, przy świetle stajennej latarki, której blade światło pozwalało zarówno na jedno, jak drugie przypuszczenie.
Aron, jak zwykle arendarz, miał wielu nieprzyjaciół we wsi, nie jednemu się naraził, a nawet słyszano parobków, którym kredytować nie chciał, jak wykrzykiwali, że mu się za to odwdzięczą; czyż który z nich nie mógł dokonać zbrodni i rzucić jej pozory na Jędrasa, wiedząc, że on we wsi miru nie posiadał. Jędras jednak nigdy nie miał z Aronem zatargu żadnego, a choć był milczący, mrukliwy, chociaż roboty nie lubił, nigdy przecież nikomu nie zrobił krzywdy żadnej.
W miarę jak mówił obrońca, wymowa jego stawała się coraz bardziej płynną, coraz więcej przekonywającą. Dotąd wykładał fakta, teraz zrobił zboczenie w dziedzinę psychologii, dowodził, iż ludzie posiadający jakąbądź odrębność w umyśle czy postępowaniu, są zawsze celem pocisków złośliwych. Ogół potępia, czego nie rozumie, a ze wszystkich właściwości ludzkich samoistność na każdym szczeblu umysłowym jest zawsze najbardziej niezrozumiała. Ot n. p. ten prosty człowiek, wychowany wśród lasów, tęsknił do nich, odepchnięty przez ludzi pokochał naturę, i musiał miłość tę odpokutować, dla tego że nie była ona powszednością pomiędzy jemu równemi.
Dowodzenie to było niebezpieczne, obrona mogła przejść na sentymentalne, dawno przeżyte tory, adwokat błędu tego nie popełnił; z wielką wstrzemięźliwością, ale głębokiem przekonaniem, zaznaczył fakt psychologiczny, dobrze znany każdemu obserwatorowi społecznemu i powrócił znowu na realne pole. Dotąd obalał mniemane dowody winy Jędrasa, i przyznać to trzeba zachwiał przekonaniem niektórych, teraz zajął się temi, które mogły wprost świadczyć o jego niewinności.
A mianowicie zapytał, jakim sposobem mógł on znajdować się przed karczmą kiedy wpadł tam koń Arona? Czyż ta okoliczność nie była stanowczym dowodem, iż zbrodni spełnić nie mógł. Nie ulega bowiem wątpliwości, iż koń ruszył z miejsca, w chwili, gdy Aron, uderzony śmiertelnie, spadł z wózka, a jak zwykle koń, gdy dom poczuł, biegł rączo. Jakimże sposobem Jędras mógł przed nim znaleść się w odległości wiorsty od miejsca wypadku? Chociażby przeciw niemu były daleko ważniejsze poszlaki niż te, jakie stawiano, jeszcze by to jedno obaliło je stanowczo.
Przekonanie, z jakim wypowiadał te ostatnie argumenta, było tak gorące, iż zaczynało udzielać się sędziom; sokoli wzrok obrońcy dostrzegł to szybko, zaledwie widoczny uśmiech tryumfu zaigrał na wargach jego. I nie poprzestając na uczynionem wrażeniu, zakończył swoją krótką, zwięzłą a przekonywającą mowę kilku dobitnemi słowami, przypomniał, ile razy pozory omyliły sprawiedliwość ludzką i żądał zupełnego uwolnienia swego klienta.
Dla wszystkich, znających dobrze fizyognomię sali sądowej, sprawa przybierała niespodziewany obrót.
Szmer pochlebny przyjął obronę, a gdy wypowiedziawszy ją, adwokat usiadł na swojem miejscu, wszystkie oczy bez wyjątku zwróciły się na niego. Ale w tej chwili on na to nie zważał, nerwy jego były podraźnione, porwany własną wymową, jak gracz, co rzucił wielką stawkę na kartę, oczekiwał z wewnętrznym dreszczem tego co wypadnie. Twarz jego inteligentna, wzrok pełen nieujętych wibracyj odbijał od apatycznej postawy i ponurej fizyognomii podsądnego, który w nieruchomej postawie zdawał się nie rozumieć w tej chwili, że chodziło o niego, gdy tymczasem adwokat z trudnością mógł ukrywać swoje wrażenia.
Sąd oddalił się na naradę, a w sali, w której zrazu panowała cisza oczekiwania, zaczęły krzyżować się szepty cichej rozmowy a wreszcie coraz głośniej zamieniane słowa.
Piękna dziewczyna o siwych oczach milczała, teraz i ona także miała wzrok wlepiony w obrońcę, którego delikatny profil rysował się wyraźnie na białawym tle ściany. Z mowy jego, wypowiedzianej w urzędowym języku, nie zrozumiała ani jednego wyrazu, a przecież czuła się przekonaną, przekonaną samym dźwiękiem jego głosu, samą siłą spojrzenia.
To, co on mówił, musiało być prawdą. Byłaby pragnęła wypowiedzieć mu to słowem lub chociaż spojrzeniem, ale on miał wzrok wlepiony w drzwi sali, do której weszli sędziowie.
Minuty wlokły się długie, powolne, wreszcie woźny donośnym głosem zapowiedział powrót sądu, wszyscy powstali i wśród wielkiej sali, drgającej oczekiwaniem, przeleciał anioł ciszy.
Wreszcie zabrał głos prezydujący i odczytał sentencyę wyroku. Była ona krótką bardzo, twarz adwokata zabłysnęła tryumfem i jednogłośny okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi.
— Niewinny!
Wymowa jego odniosła zwycięztwo, zakład był wygrany, obronił pierwszą sprawę, w jakiej przemawiał. Koledzy cisnęli się do niego, winszując, ale teraz on zwrócił się ku publiczności i szukał tych siwych oczów, które może były mu podnietą i bodźcem. Siwe oczy należały do bogatej dziedziczki; adwokat bez spraw był nader dumny, ażeby prosić o jej rękę; musiał wprzód dobić się sławy przynajmniej. Siwe oczy błyszczały jak dwie gwiazdy zwilżone i przyzywały go do siebie, biegł ku nim, słuchając pochlebnego szmeru, który otaczał go zewsząd.
A podsądny? O nim zapomniał zupełnie. Uwolnił go, czyż to nie dość, cóż go teraz obchodził ten pospolity zbrodniarz? Przemawiał świetnie w jego obronie, przekonał wszystkich o jego niewinności, tylko nie samego siebie.
Dziewczyna o siwych oczach powstała wraz z matką, tak jak inni. Tylko gdy inni wychodzili tłumnie, ona się tak oddalić nie mogła. Ona musiała wprzódy zobaczyć go, wypowiedzieć choć w jednem słowie lub spojrzeniu wszystko, co czuła.
— Pan obroniłeś niewinnego, zawołała, widząc go przy sobie.
Nie odpowiedział nic. Być może, iż te słowa zadźwięczały mu trochę fałszywie. Nie pomyślał przecież wyprowadzać ją z błędu. Czytał zachwyt na jej twarzy, imię jego powtarzały wszystkie usta, widział, że otwierała się przed nim jasna przyszłość i był nią upojony.
A podsądny? On nie rozumiał uwalniającego wyroku, jak nie rozumiał całego biegu sprawy. Hałas, który powstał pomiędzy publicznością, na kształt szumu wzburzonego morza, nie powiedział mu nic, zwrócił na swego obrońcę niespokojne, błagalne wejrzenie. Ale on już był daleko, przy pięknej pannie.
Przyszło mu na myśl, że nadzieja wolności była dla niego stracona, że adwokat nie chciał mu tego powiedzieć i spuścił głowę na piersi. Czuł, że teraz miało się z nim dziać coś okropnego, zdawało mu się, że wpada w jakąś otchłań, że zaciskają się nad nim mury i sklepienia. Dusił się, a w pamięci jego jasne promienie słońca jak złote strzały przerzynały leśne głębie, gwiazdy mrugały migotliwem światłem z niebieskiego stropu, przelatywały swobodne wichry i muskały mu czoło rozpalone, po którem spływał pot kroplisty.
— No! jesteście wolni — odezwał się wreszcie jeden z woźnych, zdziwiony jego nieruchomością.
Jędras drgnął, podniósł głowę nagłym ruchem, ale nie dowierzał. Zdawało mu się, że ludzie, jak zwykle, szydzili z niego.
Chciał powtórzyć to słowo «wolny,» wargi spieczone poruszyły się tylko bez dźwięku.
— Wolny, wolny — powtórzył za niego woźny, podziękujcie panu adwokatowi, dokazał on prawdziwego cudu.
Jędras obejrzał się. Rzeczywiście straż nie zważała więcej na niego. Powstał, nikt mu nie kazał usiąść, ani iść w naznaczonym kierunku.
— Jakto, zapytał woźnego ja... ja mogę...
— A możecie iść, gdzie wam się podoba, roześmiał się woźny.
Jędras wyprostował się i ta barczysta postać, ta głowa o zwierzęcym wyrazie, okolona bujnemi kędziorami zwieszonych włosów, zarysowała się w całej charakterystycznej grozie na tle świetnej sali i eleganckiej publiczności.
Wzrok jego zachował ponury wyraz, a kościste ręce zdawały się szukać broni czy podpory, do której przywykły. Wstąpił w niego wyraźnie duch nowy. Z tym jednym wyrazem wolny zadrgały wszystkie instynkta dawne i zarysował się człowiek, niepodobny wcale do tej zgarbionej, przygnębionej istoty, noszącej nazwę: więzień.
Przyznać to trzeba, człowiek ten tak mało wzbudzał zaufania, iż usprawiedliwiał najzupełniej oskarżenie, które zaprowadziło go przed sąd. I gdyby ci, co wydali wyrok uniewinniający, za sprawą porywającej wymowy adwokata, ujrzeli go takim, jakim był w tej chwili, zapewne całe krasomówstwo jego byłoby zupełnie daremne, bo każdy zadrżałby na samą myśl spotkania się z tym człowiekiem na pustej ulicy lub lesistej drodze.
On przecież nie zdawał sobie bynajmniej sprawy z wrażenia, jakie sprawiał, a gdyby i rozumiał je, prawdopodobnie wrażenie to obchodziłoby go niezmiernie mało. Szerokie usta jego otworzone były półuśmiechem, a pośród mięsistych warg błyszczały białe, naprzód wysunięte zęby, nadając całej fizyognomii zwierzęcy wyraz.
Woźny, który mówił do niego, przed chwilą pokazał mu, którędy wyjść z sali, bo Jędras nie mógł się wśród niej rozpoznać, a czyniąc to, posługacz sądowy przypatrywał mu się w milczeniu i kiwał głową, jakby wyrok sądu nie bardzo trafił mu do przekonania.
— Hm! — mruknął — wartoby się panu adwokatowi pokłonić, bo gdyby nie on!...
Nie dokończył frazesu, ale można było przysiądz, iż nie pochwalał wcale tak skutecznej obrony.




Nazajutrz rano adwokat siedział przed biurkiem i pisał. Jaskrawe zimowe słońce wpadało do pokoju przez wielkie weneckie okno i rzucało złote odblaski na przedmioty w nim rozrzucone. Adwokat miał artystyczne gusta, więc na ścianach pełno było obrazów, fotografii, medaljonów, na stołach w pośród albumów, książek, pism, błyszczało tysiące fraszek, które powoli stały się niezbędnemi dla ludzi o rozwiniętej inteligencyi i estetycznem wykształceniu.
W marmurowym wazonie stała jakaś roślina o wielkich tłustych liściach, które, rozkładając się szeroko w promieniach słońca, nabierały szmaragdowych tonów, tu znowu stała lampa na etruskiej podstawie, malachitowy kałamarz i przybory pisarskie odbijały od złocistego bronzu popielniczek na biurku, a starożytny zegar z czasów pierwszego cesarstwa, przedstawiający spiżowy rydwan, ciągniony przez lwy, wydzwaniał donośnie godziny i kwadranse.
Młody adwokat wesołym był dnia tego, jak słoneczny poranek. Wieczór poprzedni zakończył się świetniej jeszcze i szczęśliwiej, niż rozpoczął. Siwe oczy przemówiły tak wyraźnie, iż on także przemówił wreszcie i dzień ich zaślubin na koniec maja naznaczony został. Mógł więc teraz swobodnie marzyć o przyszłości i o tym rozkosznym miesiącu maju, nie darmo sławionym przez poetów. Marzył więc o cichej wsi, gdzie mieszkała jego ukochana, o wsi, którą nieraz odwiedzał, czuł w powietrzu zapachy bzów i jaśminów rozkwitłych, widział okno o firance falującej z wiatrem a wśród zwojów zielonych liści i białych muszlinów błyszczała jasna głowa dziewczęcia.
Marzenie to rozkoszne nabierało powoli pozorów rzeczywistości i na białej karcie papieru, po której pióro jego biegło czas jakiś, zarysowały się wyraźnie siwe oczy i spoglądały na przemian figlarnie, smutno, wesoło, a zawsze miłośnie.
Nagle usłyszał dzwonek w przedpokoju, krok ciężki, a wreszcie drzwi się otworzyły.
Siwe oczy spłoszone, znikły w jednej chwili, adwokat nierad z tego podniósł głowę i ujrzał człowieka, w którym nie poznał na razie swego wczorajszego klienta.
Nie widział odmiany, jaką w nim zrządziło to jedno słowo «wolny,» nie znał tego wyrazu ponurej buty i dzikiej śmiałości, jaki wraz z uniewinniającym wyrokiem, wystąpił mu na czoło i przez chwilę spoglądał na niego, nie poznając.
Jędrasowi to na myśl nie przyszło, posiadał bystrość wzroku i pamięć pierwotną, człowieka raz widzianego poznawał z takiej odległości, w której kto inny zaledwie postać ludzką mógł dostrzedz.
— Wielmożny adwokacie, odezwał się zwracając się ku niemu z wyrazem wdzięczności, który rozjaśnił na chwilę jego ponure rysy i napiętnował je uśmiechem dziwnym, to ja — Jędras.
Uśmiech odsłaniał jego wielkie białe zęby i nadawał mu nieokreślone podobieństwo do wilka.
Młody człowiek patrzał na niego przez chwilę, postać ta, pomimo przyjaznego wyrazu, miała w jego oczach coś wstrętnego, zjawiała się wśród marzeń, jak ton fałszywy — złowrogi. Typ zwierzęcy tego człowieka odbijał tak wstrętnie przy pięknem widziadle, jakie nosił w oczach, iż wzdrygnął się mimowoli.
Głos Jędrasa drżał, gdy wymawiał te słowa, a jednak zbliżenie jego i pokorne dotknięcie przykre było adwokatowi.
Usunął się z żywością.
— Nie ma o czem mówić — odparł.
Jędras wstrząsnął głową, coś parło go do wypowiedzenia uczuć a nie znajdował słów. Przed równym sobie byłby może potrafił to uczynić, a przynajmniej powiedział coś o tem, że potrzebował powietrza jak ptak leśny, że dusił się w więzieniu, ale ten piękny, młody, wykwintny człowiek, który spoglądał na niego z obojętnym uśmiechem, mroził mu słowa na ustach.
Przychodziło mu do głowy, że on wobec niego był niczem, niczem zupełnie, i to sprawiało mu przykrość nieokreśloną.
— No, Jędrasie — odezwał się wreszcie adwokat — udało mi się obronić was wczoraj, ale to na raz sztuka, pamiętajcie nie zabijać więcej ludzi na drodze.
Mówił to wesoło, w jego mniemaniu wina tego klienta nie ulegała wątpliwości, jakkolwiek ten nigdy nie chciał przyznać, że tak było.
Jędras zbladł i rzucił na niego podejrzliwe spojrzenie. Wszystko, co widział i słyszał, przechodziło jego pojęcie. Dla czego ten człowiek go bronił, skoro wiedział o jego winie? Sprawiało to w jego głowie chaos dziwny, w którym słabo rozwinięta idea sprawiedliwości uległa zupełnemu rozbiciu.
— Ja... szepnął przerywanym głosem ja... wielmożny adwokacie.
Próbował raz jeszcze wyprzeć się swojej zbrodni. Ale adwokat przerwał z uśmiechem.
— Na co próżno gadać, obroniłem was to dość, idźcie w pokoju... i nie zabijajcie więcej.
Jędras jak długi rzucił mu się do nóg i wymawiał bezładne wyrazy, które świadczyły o jego wdzięczności. Wdzięczność należy do uczuć pierwotnych; spostrzegamy ją nawet w zwierzętach. Jędras jak one byłby z rozkoszą całował stopy swego obrońcy.
Prawnik słuchał w milczeniu. Prawdę mówiąc, wdzięczność tego człowieka, obchodziła go równie mało, jak on sam. Cóż pomiędzy nimi wspólnego być mogło. Dziękczynienie jego nie przynosiło mu tej radości, jaką niesie za sobą spełnienie dobrego uczynku. Uwolnienie Jędrasa nie można było nazwać dobrym uczynkiem i na dobrą sprawę sam nie wiedział, pod jaką kategoryę je podciągnąć. Spełnił wprawdzie obrończy obowiązek, ale nie był wcale przekonany by powrócenie pospolitego zbrodniarza społeczeństwu szło na jego korzyść, tem bardziej, iż w całej postawie i wyrazie twarzy tego zbrodniarza nie było widać skruchy żadnej. Można było śmiało przypuścić, że dalej prowadzić będzie swoje rzemiosło, tak jak wilk, wypuszczony na wolność, wilkiem być nie przestanie.
Myśli te przez czas jakiś trapiły młodego prawnika, po chwili jednak wzruszył ramionami i próbował zabrać się do swojej roboty. Ostatecznie cóż go to wszystko obchodziło, on zrobił, co do niego należało, a jeżeli sąd dał się pociągnąć jego wymowie, nie mógł się przecież tem martwić.




Kiedy Jędras wyszedł na ulicę, obejrzał się dokoła z rodzajem przerażenia, ciekawości i wstrętu, jakie budziły w nim ludne domy i pełne gwaru, turkotu, ruchu ulice. Wszystko to wprawiało go w obłęd. Ludzie strojni, weseli, dobrze ubrani przesuwali się koło niego. W sklepach, po za lustrzanemi szybami, widział wystawionych mnóstwo przedmiotów; tutaj mieniły się barwiste materye: wstążki, pióra, kwiaty; tam znów błyszczały nęcące cacka, rzucały ognie drogie kamienie, lśniły perły, korale i tyle srebra i złota, iż Jędras patrzał i oczy przecierał, jakby mu się to wszystko śniło.

Świat jakiś obcy i dziwny roztaczał się przed jego oczyma; był to świat, o którym on w swoich lasach nie miał żadnego pojęcia a który przecież budził jego pożądliwość.
Podobało mu się złoto i barwiste materye, podobały tłuste mięsiwa wystawione w oknach sklepów, nęciła woń wydawana przez restauracyjne kuchnie, nęciły kobiety o pięknych twarzach, któremi roiły się chodniki. Odzywały się w nim dzikie a potężne instynkta człowieka, nie mającego pojęcia żadnego o prawach własności, żyjącego dotąd kradzieżą i rabunkiem.
Nauka, jaką mimochodem dał mu adwokat, nie wywarła na nim żadnego wrażenia; przeciwnie, doświadczył sam, że można zabić bezkarnie, i to stanowiło dla niego rodzaj praktycznej zachęty; wychowanie nie nadało mu żadnych pojęć moralnych, a teraz stracił hamulec bojaźni kary.
Nie mógł wprawdzie pojąć, dlaczego go kara ominęła, dlaczego adwokat bronił go tak gorliwie; ale sam fakt nie ulegał wątpliwości żadnej, ponieważ stwierdził go doświadczeniem. I wskutek tego przychodziła mu ochota wyciągnąć rękę po każdy pożądany przedmiot i przywłaszczyć go sobie w ten sam sposób, jak przywłaszczał kury i gęsi sąsiadów, lub pugilares Arona. Rozumiał jednak dobrze, iż pierwszym warunkiem kradzieży była tajemnica, rozumiał, iż jeżeli wydostał się z więzienia pomimo spełnionego zabójstwa, to dla tego, że zabójstwo nie miało świadka żadnego. Miasto było mu coraz więcej wstrętne. A przytem na każdym prawie rogu ulicy spotykał policyantów, żołnierzy, czasem żandarmów, którzy od czasu zatargu ze sprawiedliwością budzili w nim mimowolne dreszcze.
Wiedział mniej więcej, ku której stronie miał się kierować; ale wśród tego labiryntu krzyżujących się ulic musiał zapytywać o drogę. Przychodziło mu to z trudnością, wysłowienie miał nie łatwe, wzrok mętny, powierzchowność odrażającą, często nie odebrał żadnej odpowiedzi, czasem rozśmiano mu się w oczy. W ówczas zaciskał swoje ogromne pięście i patrzał na ludzi z ponurą błyskawicą we wzroku i zapewne gdyby nie liczni świadkowie, odpłaciłby im za szyderstwo. Ale ci świadkowie!
Wreszcie zobaczył topole Alei Jerozolimskich, sterczące, nagie, proste i ponure wśród rzędu wspaniałych domów. Tutaj już wiedział, którędy iść mu wypada; przypomniał sobie, że prowadzono go jako aresztanta tą samą drogą. On zapamiętał dobrze, bo wówczas błyskał tylko oczami na wszystkie strony, patrząc, czy nie będzie mógł uciec.
Odetchnął ciężko na to wspomnienie; teraz był wolny. W miarę jak zniżały się dachy kamienic, jak pokazywały się pomiędzy nimi puste place, w miarę jak ubywało przechodniów robiło mu się coraz raźniej.
Rogatki wprawdzie przejęły go jakimś strachem nieokreślonym, jak każda rzecz urzędowa; bo pomimo pobłażania, jakie sąd mu okazał, pozostał mu w pamięci lęk wielki: wszystkiego, co nosiło urzędowy charakter, od bagneta żołnierza do gwiazdki na czapce urzędnika i żółto pomalowanych rogatek. Nie mógł pojąć, że sprawa zabójstwa Arona była sprawą skończoną; zdawało mu się, że lada chwila pogonią za nim, schwycą i znów odprowadzą do więzienia. W wolności swojej czuł jakby jakąś omyłkę. Pomiędzy sobą a więzieniem widział tylko postać adwokata, który przybierał w jego wyobraźni mistyczne kształty zbawczego anioła.
Ujrzawszy z daleka rogatki i urzędowy szlaban, jakkolwiek ten był podniesiony, zatrzymał się niepewny. Przyszło mu na myśl szukać innej drogi, tylko bał się zbłądzić i znowu pytać o drogę. Miał wprawdzie w zanadrzu papiery, które mu oddano wypuszczając go z więzienia, ale do tych papierów, jak zwyczajnie chłop, nie miał wielkiego zaufania.
Niepewny usiadł na pryzmie przy szosie i wzrok wlepił w te dwa okrągłe, żółte budynki, koło których wypadało mu przechodzić, a które zdawały mu się pełne groźby. Widział, że ludzie przechodzili pod szlabanem spokojnie, a że zimno mu było siedzieć na topniejącym śniegu pod ostrym wiatrem, wiejącym od pola, powstał, wyciągnął skostniałe członki i powlókł się dalej.
Serce biło mu pod siermięgą gwałtownie, kiedy przechodził koło rogatek; skoro je minął, raźniej już szedł dalej szosą. Zrazu goniły go jeszcze gęsto pobudowane przy niej domostwa, niby dalszy ciąg ulicy, przy której biegły ciągle rzędy topoli, potem domostwa się przerzedzały, potem i topole jak wysunięte strażnice rosły w coraz dalszych od siebie odstępach, i było już czyste pole i smutny zimowy krajobraz zasuty topniejącym śniegiem, prążkowany czarnymi grzbietami zagonów, przecięty gdzieniegdzie brudną kałużą, zamknięty ciemniejącą wioską lub lasem.
Krótki dzień zimowy miał się ku schyłkowi, jarkie z rana słońce skryło się za szare chmury i tylko ku zachodowi przebijało się gdzieniegdzie krwawymi promieniami. Świat szarzał, ciemniał, smutniał, w powietrzu unosiły się chwilami, na kształt rozsypanego puchu, grube śniegowe płaty, wiatr dął coraz ostrzejszy, a gromady wron i kawek, wałęsając się nad topolami spędzane nim co chwila, unosiły się w powietrzu ze złowrogiem krakaniem.
Wszystko to nie wywierało żadnego wpływu na grube nerwy Jędrasa, przywykłego do rozmaitych zmian atmosfery, tylko zaczynało dokuczać mu zimno i głód się przypominał.
Oglądał się w około, jak wilk szukający zdobyczy. W swojej wsi głód i zimno — były to dla niego fraszki; wiedział gdzie ludzie chowali kartofle, gdzie były tłuste kury i prosiaki, lub źle strzeżone barany. Kiedy było zimno to siedział w chałupie przy kominie, ale tutaj?...
Miał wprawdzie w kieszeni trochę drobnych pieniędzy, które mu oddano przy wyjściu z więzienia, były to te same jeszcze, co Aronowa poznawała, jako należące do męża. Śmieszna kobieta, niby to pieniądz od pieniądza różny.
Jędras zaczął się oglądać za karczmą i wkrótce ujrzał, co mu było potrzeba. O parę kroków od szosy stała gospoda niepokaźna, a wśród zmroku zapadającego wieczoru ujrzał błysk ognia przez zapocone okienko.
Mało tu widać, kto zajeżdżał, bo z jednej strony karczemka ta była zbyt blizką Warszawy, z drugiej niedaleko za lasem była Sękocińska stacya i naprzeciw niej murowany, obszerny zajazd, zwany pospolicie austeryą; więc jaki taki podróżny, czy też furman z obładowaną bryką tam spieszył, gdzie mógł dostać i owsa dla koni i przekąskę jaką.
Nie wiadomo nawet, dla czyjej wygody istniała ta pochylona nędzna, w ziemię zapadła karczemka; tam chyba zaszedł dziad jaki, lub taki nędzny podróżny jak Jędras, a przecież istniała od dawna i zostawała w rękach jednego człowieka, który czynsz z niej płacił regularnie; a chociaż z urzędu narzekał na ciężkie czasy, nie musiał być wielkim biedakiem, bo chociaż nie zajmował się żadnym rzemiosłem, przecież ani on, ani żona nie chodzili w łachmanach, i codzień na objad gotowali krupnik lub rosół.
Było to małżeństwo podżyłe w latach; we dwoje tylko mieszkali w samotnej karczmie bez dziewki i parobka. Ludzie dziwili się czasem, że się karczmarz rabunku nie boi, ale bo też mówiono o nim rozmaicie. Wprawdzie nie można zaraz wierzyć ludzkiemu gadaniu; to pewna jednak, że niewiadomo skąd tam była zamożność i co za ludzie schodzili się do tej karczemki? Czasem parę dni nie zajrzał tam duch żywy, a czasem po całych nocach snuli się jacyś nieznajomi.
Jędras o tem wszystkiem nie wiedział nic, a choćby i wiedział, cóż go to obchodziło, on przecież chciał tylko kieliszka wódki, kromki chleba i sera, i wszedł tutaj, bo karczma wydawała mu się równie biedną, jak on sam.
Wszedł więc, schylając się; drzwi nie były wymierzone na jego wysoką postać, i wyrzekł tradycyonalne.
— Niech będzie Chrystus pochwalony.
Czekał chwilę, zanim karczmarka, która siedziała na ławie u komina i zmierzyła go nieufnem spojrzeniem, odmruknęła z niechęcią.
— Na wieki wieków.
Widocznie gość ten przychodził nie w porę.
On nie przywykły był wcale chwytać i badać odcieni uczuć ludzkich; usiadł na ławie przy drzwiach i zażądał wódki.
— Nie ma — odparła opryskliwie kobieta.
Jędras zdziwił się i miał ochotę spytać, coby znaczyła karczma bez wódki, ale ona namyśliwszy się widocznie, dodała, że mąż właśnie po nią pojechał, tylko że pewno nie prędko powróci — pojechał niedawno i daleko.
Jędras prosił o jaki posiłek, chociażby czerstwą bułkę, przecież i tej nie miała karczmarka; radziła mu, by szedł dalej do austeryi w Sękocinie. A mówiąc to, widocznie nasłuchiwała, jakby oczekiwała kogoś.
Jędras zrozumiał, że nie ma tu co robić; przecież nie chciało mu się iść dalej; przyjemne ciepło panujące w izbie ogarnęło jego skrzepłe członki, zbierał się więc leniwo, gdy kroki jakieś rozległy się w sieni i do izby wbiegł gość nowy.
Był on otulony kożuchem i czapkę miał nasuniętą na oczy, tak że rysów jego rozpoznać było trudno. Czapki tej nie zdjął, tylko patrzał przez chwilę na podróżnego, którego nie spodziewał się tu zastać, z wielką niechęcią.
Szepnął coś karczmarce, ona wzruszyła ramionami, widocznie jakby panowało pomiędzy nimi porozumienie jakieś, lub zmowa, której na przeszkodzie stał Jędras. Naradzali się zapewnie, jak go się pozbyć, kiedy nagle płomień na kominie buchnął w górę i oświecił w pełni twarz jego.
Wówczas nowo przybyły roześmiał się, zrzucił czapkę, przystąpił, uderzając go po ramieniu i wyrzekł.
— Jak się macie Jędrasie.
Jędras aż poskoczył na ławie, słysząc wymówione swoje imię, spojrzał także uważnie na człowieka, który do niego w ten sposób przemawiał, i poznał jednego z współtowarzyszów celi więziennej, który nosił przezwisko Czarnego Grzeli i który uczył go, by tylko do niczego się nie przyznawał a pewno wolnym będzie.
— A tośma się zeszli — zawołał nowo przybyły.
Na rękę mu widać było to spotkanie; kazał podać wódki. Natychmiast znalazła się wódka, a nawet gospodarz wyszedł z alkierza, gdzie widocznie był ukryty.
Znalazł się i posiłek. Gospodyni smarzyła jajecznicę z kiełbasą, a koło północka Czarny Grzela z Jędrasem, jak dobrzy towarzysze, poszli w las.
Nazajutrz rozeszła się wieść, że skradziono walizę podróżnym, przejeżdżającym koło Sękocina, i że dwaj ludzie napadli na starozakonnego kupca, który tylko przytomności umysłu woźnicy i dobrym koniom winien był ocalenie.
Jędras do Maliniec nie powrócił. Nie miał tam nikogo swojego, nie tęsknił do ludzi, ni do miejsca, za chałupę starczył mu kąt każdy, a lasy otwierały mu swoje głębie. Z towarzyszami szło mu dobrze. Czarny Grzela był głową i potrzebował właśnie takiej dużej, silnej ręki, jak jego. Więc zostali razem.




Młody adwokat, wśród nawału spraw, zapomniał szybko o swoim pierwszym kliencie, lub jeśli pomyślał kiedy o nim, to wracał mu do pamięci dzień tryumfu, dzień, w którym zdobył sobie rękę ukochanej.
Nadszedł oczekiwany maj, zbliżał się dzień ślubu, w wigilię jego dopiero adwokat, którego tysiące przygotowań i interesów zatrzymywało w Warszawie, jechał do rodziców narzeczonej.
Wieś ich odległą była od Warszawy, konie czekały go na stacyi kolei, stamtąd miał jeszcze parę godzin drogi przed sobą. Wyjeżdżał ze stacyi przy ostatnich promieniach słońca; wieczór zapowiadał się burzliwy. Z po nad lasu, który przerzynał drogę, podnosiła się zwolna czarna chmura, rozciągała szeroko ramiona, a co chwila przebiegały ją ogniste drżenia lub złotem haftowały pioruny.
Młody człowiek patrzał na to rozmarzony, jak bywa się rozmarzonym w słonecznej chwili miłości, szczęścia, powodzenia, kiedy życie uśmiecha się wszystkimi czarami swemi.
W naturze całej panowała cisza, jak zwykle przed zerwaniem się burzy. Chmura zajmowała coraz większą przestrzeń nieba, zebrała w sobie wszystkie blaski zachodu i oblana bursztynowem światłem, posuwała się naprzód, niesiona wichrami, które nie dobiegały ziemi; ogromna, ciężka, złowroga, gasiła resztki dnia, i spuszczała się tak nisko, iż zdawała się ciężyć na piersiach.
Powietrze stawało się duszne i parne, a złote łany rzepaku przy drodze i czeremchy leśne wydawały odurzające wonie.
Woźnica raz w raz patrzał na groźne niebo, na las, do którego zbliżali się szybkim kłusem, i oglądał się na adwokata, jakby chciał coś powiedzieć, zrobić uwagę i czekał jakiego zachęcającego słowa. Ale on nie zważał na ten ruch wymowny, nie zważał na gotującą się burzę. Nie mógł wyjechać, jak to zwykle czynił, wcześniejszym pociągiem z Warszawy i myślał, że gdyby nie to, byłby już w tej chwili przy narzeczonej i patrzał w jej siwe oczy, że zapewne wyglądano go, oczekiwano z herbatą i byłby chciał przyspieszyć bieg koni, które posłuszne woli jego, biczowi woźnicy, czy też przeczuwając burzę, rwały z kopyta.
Jakże ten świat cały tchnący wiosennemi woniami wydawał mu się piękny, drgało w nim każdem tętnem rozkipiałe życie i nęciło wszystkiemi powabami.
Był młody, był w pełni sił i rozwoju, dobił się wczesnej sławy, kochający, kochany, wszystko mu się wiodło, wszystko uśmiechało bogatą przyszłością.
Gdyby mu kto był w tej chwili wspomniał o śmierci, byłby roześmiał się i zapytał:
— Alboż to się umiera?
Wjeżdżali właśnie do lasu, kiedy rozległ się daleki huk grzmotu i konary drzew zaszumiały gwałtownie poruszone nagłym wichrem.
Woźnica obrócił się na koźle.
— Wartoby zanocować — rzekł wskazując boczną drogę, wiodącą do blizkiej wioski pod lasem.
— Zanocować! oszalałeś — zawołał adwokat, którego ogniste gromy nie zatrzymałyby w tej chwili.
— Będzie burza — ciągnął dalej niezrażony woźnica.
— Zmokniemy — odparł filozoficznie młody człowiek zapalając cygaro.
— Ej to nic — mruknął jeszcze woźnica.
— A więc jedź, jedź — wołał niecierpliwie podróżny.
Ale on się nie spieszył z wykonaniem rozkazu, przeciwnie ściągnął konie, pochylił się ku młodemu człowiekowi i dodał prawie szeptem:
— W lesie ponoć rozbijają. Trzeba było tamtym pociągiem przyjechać.
Adwokat roześmiał się głośno z całą pogardą mieszkańca miasta dla podobnego niebezpieczeństwa.
— Nie lękaj się, nas nie rozbiją — odparł żartobliwie, tylko jedź, jedź prędko.
Rozkaz był stanowczy, woźnica nie odpowiedział, poruszył bicz, cmoknął na konie i lekki wózek wtoczył się pod leśne sklepienie.
Czas jakiś jechali w milczeniu, tylko ciemności stawały się coraz grubsze, tylko coraz głośniej szumiały gałęzie i bliżej odzywał się huk grzmotu. Konie biegły, przecież raz wraz strzygły uszami, płoszyły się i rzucały w bok, a w pośród korzeni, wybojów i kamieni wózek przechylał się w jedną lub drugą stronę.
Woźnica trzymał krótko lejce i próbował rozpoznać drogę, kiedy nagle stanęła wśród niej postać jakaś ogromna, jakby z ziemi wyrosła. Wówczas konie, jak szalone, skręciły w las, zawadziły w ciemności o pień i rwąc się dalej, złamały dyszel i splątały zaprzęgi.
Wszystko to stało się w jednej chwili. Woźnica jak zwyczajnie w podobnych razach, zaklął, ale klątwa niedomówiona skonała mu na ustach; ręka jakaś ściągnęła go na ziemię i powaliła gwałtownem uderzeniem. Przez chwilę słychać było jęki i razy, potem nastała straszna cisza.
Adwokat zrozumiał niebezpieczeństwo, sięgnął po rewolwer, który miał przy sobie, ale zanim miał czas to uczynić, uderzenie jakieś obezwładniło jego ramię. Zerwał się, chciał się bronić drugą ręką. Ciemność była tak wielka, iż nie widział ani wielu było napastników, ani z której byli strony. Za nim zdołał wyskoczyć z wózka, zachwiał się i padł z głuchym jękiem, pod ciosem, który zgruchotał mu czaszkę.
Nie miał czasu rozmyślać nad tem, co utraca; nad znikomością ludzkiego szczęścia, nad okropnością tej nowej napaści. Nie miał czasu na żal, skargę ni obronę, padł na wznak.
— Zabierzta mu pieniądze — szepnął nad nim głos jakiś.
I wielkie silne, niezgrabne ręce wsuwały się do kieszeni i wydobywały z nich portmonetkę, zegarek i drobne przedmioty.
W tej chwili krwawa błyskawica rozdarła ciemności i oświeciła twarz rabusia pochylonego nad swoją ofiarą. Byłto Tomasz Jędras.
Kiedy dzikie i bezmyślne oczy zbójcy padły na szlachetną twarz młodego obrońcy i spotkały się z zachodzącem bielmem jego spojrzeniem, ręce jego zadrżały, ugięły się kolana. Zdawało mu się, że nagły grom w niego uderzył, a twarz ta pokryta śmiertelną bladością, ze strugą krwi sączącą się ze skroni, została mu w oczach, chociaż błyskawica dawno zagasła, a świat był znów pogrążony w ciemności.
Chciał krzyknąć, ale głos zamarł mu w piersiach. Przez chwilę był jak skamieniały. Potem przyszło mu na mysi, że to co widział, było nieprawdą, że szatan jakiś przestraszył go takiem widziadłem. W kieszeni zabitego znalazł zapałki i nie słysząc słów towarzysza, który naglił go o pospiech, zapalił je całym pękiem i zbliżył do twarzy powalonego człowieka.
To był jego zbawca, nie mógł o tem wątpić.
Opuścił ramiona, pieniądze, które trzymał, wypadły mu z ręki, jak gdyby ją paliły; chciał się odwrócić, żeby, jak przyjdzie druga błyskawica, nie spotkać znowu tego widoku; ale jakaś dziwna siła trzymała go w miejscu nieruchomym.
Jasne gromy co raz częściej rozdzierały łono chmur, a za każdym razem pokazywała mu się ta twarz blada, skrwawiona, z bielmem na oczach. I za każdym razem się wzdrygał, chciał uciekać i uciec nie mógł.
Czarny Grzela wołał na niego daremnie, wreszcie, nie odbierając odpowiedzi, pochwycił pieniądze i poszedł w las. Jędras stał ciągle osłupiały. Krew ludzką przelał nie po raz pierwszy, ale dziś dopiero owładnęło go uczucie grozy nad własnym czynem.
Kiedy popełnił pierwsze morderstwo, widząc przejeżdżającego Arona, przyszło mu na myśl wyskoczyć z gęstwiny, uderzyć go pałką w głowę i zabrać pieniądze; nie miał wyraźnej chęci zabójstwa, chciał ogłuszyć go tylko. Ale ręka jego była bardzo ciężka, raz okazał się morderczym. Skoro zaś starzec martwy upadł z wózka, on zabrał co przy nim było i myślał o tem tylko, jakby odwrócić od siebie podejrzenie, wówczas biegł przy koniu trzymając go za uzdę, a potem dopiero puściwszy go przy zakręcie drogi, jak strzała rzucił się na boczną ścieżkę przez rów i płot, byle prędzej stanąć przed karczmą i być świadkiem, gdy pusty wózek zajedzie.
Ale teraz nie przyszło mu nawet na myśl, że uciekać potrzeba. Trup młodego obrońcy leżący na ziemi stanowił rodzaj strasznego magnesu, który przykuwał go do miejsca. Krew płynąca z rozbitej skroni jego sprawiała mu niepojętą odrazę.
Budziły się w nim jakieś uśpione poczucia spełnionej winy, jakieś zrozumienie znaczenia zbrodni i jakiś żal nieokreślony. Gdyby on mógł cofnąć tę noc i czyn tej nocy, gdyby ten umarły mógł powstać!
Stanęła mu w myśli ta chwila, kiedy przyszedł dziękować młodemu obrońcy, kiedy rzucił mu się do nóg pełen wdzięczności, a on odpowiedział mu tylko: «Idź, idź i nie zabijaj więcej.» I zdawało mu się, że blade wargi umarłego, na które padły już smutne promienie spłakanego świtu, powtarzały «nie zabijaj.»
Słowa te wprawdzie słyszał on już gdzieś, kiedyś, dzieckiem jeszcze, kiedy matka uczyła go pacierza.
Powtarzał je nieraz bezmyślnie, tak samo, jak wyrazy «nie kradnij.» Ale wszystko to tkwiło w jego pamięci, nie mięszając się z życiem.
Teraz dopiero zrozumiał ich znaczenie, teraz, kiedy stał się zabójcą jedynej, miłej sobie istoty na ziemi.
Czuł w tej chwili, iż znienawidził swoje ohydne rzemiosło, czuł, iż gdyby jeszcze kiedy chciał targnąć się na życie człowieka, ręka odmówiłaby mu posłuszeństwa, że pomiędzy nim a zbrodnią stanie zawsze ta chwila.
Gdy tak stał słupem w miejscu, rozrośnięte gałęzie zaszeleściały w gęstwinie.
— Jędras! Jędras! odezwał się głos Czarnego Grzeli, który ostrożnie się z niej wychylał.
Na widok towarzysza, co ukartował tę nieszczęsną napaść, oczy Jędrasa zapałały.
— Jędras, co ty robisz! — pytał znowu Grzela.
Nie odpowiedział, przychodziła mu głucha chęć pomszczenia zbrodni na jej wspólniku, chwycił za swoją pałkę, ale ramię wzniesione już, opadło bezsilne, tylko zimny pot wystąpił mu na czoło. Zdawało mu się, że znowu usłyszał unoszące się w powietrzu słowa «nie zabijąj.»
— Pomóżta mi rzucić trupa do dołu — odezwał się Czarny Grzela, który przywykł znajdować w Jędrasie posłuszne narzędzie.
Teraz jednak on go nie usłuchał.
— Jędras, czyś ty oszalał — odezwał się znowu.
Widok Grzeli przyprowadził go widocznie do ostateczności.
— Dajta mi pokój — mruknął przez zaciśnięte zęby — bo....
— Bo co? — spytał Grzela urągliwie. Czy chcesz czekać, aż cię złapią.
Jędras wzdrygnął się na te słowa. Dziś nie uwolniłby go już nikt; on sam zabił swego obrońcę.
Przez chwilę stał milczący i ponury, jakby się w nim coś łamało.
— Grzela — wyrzekł wreszcie z namysłem i spokojem dziwnym u niego — idźcie wy w swoją stronę, ja w swoją.
Nie pytał o pieniądze zrabowane na zabitym, ani o nic więcej, nie spojrzał nawet na Czarnego Grzelę, który nie rozumiał, co to znaczyć miało; z głową opuszczoną na piersi, z obwisłemi ramionami, poszedł boczną drożyną, wprost przed siebie, chwiejącym krokiem, jak człowiek złamany. Ale idąc, unosił z sobą w oczach niestartą niczem twarz zabitego i w uchu dźwięczyć nie przestawały mu słowa: «Nie zabijaj.»




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.