<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Czarna Maryś
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Na dnie życia
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1887
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZARNA MARYŚ.
OBRAZEK.


Ojca nie znała nigdy, a matka umarła gdzieś w szpitalu czy w więzieniu, kiedy ona była niewielką dziewczynką.
Ile miała lat, gdy to się stało, nie wiedziała ani ona, ani sąsiedzi, którzy mieszkali w jednym domu i w jednej suterenie na Solcu.
Zkądże ona mogła znać swoje lata, albo wiedzieć ile zim przemarzła w wilgotnej suterenie, z powybijanemi szybami, zamieszkałej przez kilka rodzin, których członkowie częściej się bili niżeli zachowywali spokojnie, albo ile wiosen przelatała bosa i odarta, chroniona tylko od promieni słonecznych lasem czarnych włosów, które zwichrzone i niekarne, spadały jej aż na ramiona, rzadko kiedy zaplecione.
Matka nigdy nie mówiła jej o latach, zresztą w ogóle mówiła z nią bardzo mało; czasem pracowała przy jakiej fabryce, lub też najmowała się do różnych robót, częściej piła, a wówczas była zła, kłóciła się z sąsiadami i biła kogo mogła.
W takich razach Maryś schodziła jej z oczów, kryła się w kącie, pod łóżko lub uciekała z izby i wolała w ostateczności nawet stać na słocie lub mrozie niż pokazać się matce, bo pamiętała dobrze jak ciężką była jej ręka.
Przywykła też od maleńkości radzić sobie sama, bo matki tygodniami całemi w domu nie bywało.
Rada to była nieosobliwa. Czasem posłużyła bogatszej sąsiadce, pokołysała dziecko i dostała za to trochę gorącej strawy, czasem kto dał jej z miłosierdzia skrawek chleba, a czasem, gdy nikt na nią nie zważał, pochwyciła jaki kąsek.
Strzegła się jednak czynić tego u sąsiadek, bo była sprytna nad wiek swój, a że miała szybkie nogi i biegała jak sarna z jednego końca miasta na drugi, nikt ją nigdy na kradzieży nie złapał; zanim sklepikarka obejrzała się, że jej brakuje bułki, jajka, serdelka, ona już była daleko.
Jak chwast rosła bujnie i dziko; nikt ją niczego nie uczył, nawet pacierza. Matka daleko częściej klęła niż modliła się, a w świecie, wśród którego obracała się czarna Maryś, o szkole nikt nie miał wyobrażenia.
Zwiano ją czarną, bo pomiędzy dziećmi bawiącemi się na ulicy i dziedzińcu, Marysiów było pełno, a ona oprócz czarnych włosów, miała oczy wielkie, świecące jak węgle i płeć ciemną, prawie oliwkową, więc ten wyraz czarna zastępował nazwisko, które prawdopodobnie Maryś posiadała tak jak każdy człowiek, tylko, że nazwiska tego nie znała, bo kto go jej miał powiedzieć? Matkę jej wszyscy nazywali Wawrzyńcową, a Maryś nigdy nie przyszło do głowy, by nosiła ona jeszcze jakie inne imię, lub że ona sama mogła zwać się inaczej niż czarną Marysią.
Chociaż wychowana na bruku wielkiego miasta, Maryś miała pewne podobieństwo do dzikich, a to szczególniej w wyobrażeniach i pojęciach moralnych. I tak w jej przekonaniu dobrem było ukraść jaki smaczny kąsek w tak zręczny sposób, by się tego nikt nie domyślił, a złem — nie dość prędko uciec przed pijaną matką, by nie być przez nią obitą. Innego rodzaju złego lub dobrego nie pojmowała.
Widziała wprawdzie nieraz, że ludzie żegnali się lub modlili, szczególniej w czasie burzy, kiedy błyskawica rozdarła obłoki lub huk grzmotu wstrząsał potłuczonemi zwykle szybami okna w suterenie, a że miała ten spryt dziecięcy, zasadzający się głównie na naśladownictwie, żegnała się i ona także i wołała «Jezus, Maryja!» ale czyniła to bez żadnej myśli, tylko dla tego, że widziała tak innych czyniących.
W kościołach bywała także, była to nawet jej ulubiona rozrywka. Nikt nie wytłómaczył jej nigdy znaczenia kościoła, ale widziała, że ludzie się tam tłoczą w niedzielę, że każdemu wejść wolno, a że była ciekawą jak nieodrodna córka Ewy, szła za innemi. Widziała też raz jak Józiek, towarzysz jej rozmaitych bied i rozrywek, wyciągnął wśród ścisku jakiejś pani chustkę od nosa i pudełko z cukierkami, które miała w kieszeni. A że był dobrym chłopakiem, poczęstował ją niemi; pamiętała to doskonale, bo nigdy w życiu nic tak smacznego nie jadła.
Trzeba przyznać, że był to jeden z powodów, dla których do kościoła chodzić lubiła, ale nie powód jedyny. W kościele podobało jej się wszystko; patrzyła w niemym zachwycie na wysokie sklepienia, na wspaniałe złocone ołtarze, na posągi, obrazy, które może nie zadowalniały w zupełności krytycznego zmysłu znawców, dla niej przecież przedstawiały to wszystko co najpiękniejszego widziała na świecie. Półcień panujący w świątyni, blask dnia łamiący się w kolorowych oknach, zmięszany z żółto-czerwonawem światłem gromnic, wszystko to wprawiało ją w zachwyt; głos organów, dźwięk poważnej muzyki budziły w niej marzenia jakieś niepojęte, a kiedy do tych czynników domięszały się wonie kadzidła, kiedy w wielkie uroczystości kościół wrzał dźwiękiem, światłem i wonią, wpadała w jakieś upojenie, oczy jej mgliły się rozkoszą lub zapalały się iskrami, na twarz występowały płomienie i wówczas zapominała po co tu przyszła, zapominała o kieszeniach, które tak łatwo splądrować było wśród ścisku, zapominała o głodzie, chłodzie, biedzie i troskach bytu które ciążyły na niej przedwcześnie, zapominała o świecie całym. W sercu jej było gorąco, w głowie jasno. Wychodziła z kościoła jedna z ostatnich, powoli, niby sama, a jednak gdyby wówczas ktoś kazał jej wykonać rzecz najtrudniejszą, nie zawahałaby się z pewnością, wszystko zdawało jej się łatwem, wszystko możebnem, patrzyła na ptaki lecące w powietrzu i byłaby chciała jak one rozpuścić skrzydła i prawie dziwno jej było, że ich nie posiadała.
Katastrofa, jaka spotkała jej matkę i uczyniła ją zupełną sierotą, nie zmieniła wcale jej doli, to też przyjęła ją filozoficznie. Gdy ją kto spytał co się z matką stało, odpowiadała ściągając wątłe ramiona: — Ha! kto tam wie.
Trzeba też przyznać, że ani moralnie ani materyalnie nie poniosła z tego powodu szkody żadnej; moralnie, gdyż matka nie dała jej najelementarniejszego wychowania, w kształcie jakichbądź zasad lub pojęć; materyalnie, bo opieka macierzyńska przedstawiała jej się jedynie w postaci łajań, szturchańców i razów.
Co do potrzeb, Maryś przywykła była od dawna radzić sobie sama i tak też czyniła dalej.
Była ona nad wiek swój, a może tylko nad wzrost rozwiniętą.
Dzieci wychowane w nędzy zazwyczaj nie pokazują lat swoich. Kiedy Maryś zręczna jak kotka, cicha jak mysz, chuda o suchych ramionach i nogach jak patyki, biegała po deskach i czółnach na powiślu wygrzewając się na wiosennem słońcu lub kryjąc od skwaru pod szopą stojącą na piasku wybrzeża, trudno jej było dać więcej nad lat osiem lub dziewięć; kiedy znów na jesieni zbiedzona, głodna, zziębnięta rozmyślała nad trudnym problematem zdobycia jakiego cieplejszego łachmana, nad noclegami stanowiącymi równie trudny, a codzienny problemat, można było sądzić, iż stara twarz troskami zorana osiadła na dziecięcym tułowiu. A kiedy rozmarzona, upojona woniami i muzyką wychodziła z kościoła — wszechwładna czarodziejka — młodość promieniała jej z oczu, biła z oblicza i wyglądała ona wówczas na rozkwitającą dziewczynę.
Tak dnia jednego w piękną majową niedzielę wychodziła z katedralnego kościoła.
Jakkolwiek była to niedziela, Maryś bynajmniej nie troszczyła się o swoją tualetę. Była to jedyna korzyść nędzy. Wiedziała wprawdzie, że w dzień ten inni ludzie zwykli kłaść lepsze suknie, gotować lepszy obiad, że czesali się, myli i do porządku przyprowadzali mieszkanie.
Ale z temi innemi ona nie miała wspólności żadnej; te wszystkie zbytki tyczyły się tych, którzy mieli suknie na zmianę i mieszkanie i obiad. Ona zaś sypiała gdzie mogła, na progu, w kącie, pod szopą; jadła co się dało; łachmany, jakie na sobie nosiła, stanowiły całą jej własność i ochraniały ją od zimna, słoty i skwaru, dopóki same z niej nie spadły. W zimie zwykle jaka miłosierna dusza opatrzyła ją trzewikami, te najczęściej były dla niej zbyt duże. Nie skarżyła się jednak na to, bo wówczas było jej cieplej i obwijała nogi szmatami, żeby z trzewików nie wypadły. W lecie odrzucała ten niewygodny zbytek i biegała boso zarówno w święta jak w dnie powszednie, które z powodu, iż nie miała żadnej roboty, wcale się dla niej od świąt nie różniły.
Nie przychodziło jej więc na myśl równać się z temi innemi staranniejszą tualetą. A potem, na coby się to zdało, czy myła się czy nie, była zawsze równie czarną; nogi jej i ręce spalone, nie traciły bronzowego koloru pod wpływem wody, a włosy takie były kręte i niekarne, iż byłoby zupełnie próżnym mozołem chcieć przyprowadzić je do jakiego porządku; przylegały do głowy wówczas jedynie, kiedy były zupełnie mokre, zaledwie wyschły, wracały do zwykłych nałogów.
Gdyby Maryś mogła była dbać o swoją powierzchowność, te włosy przyprowadzałyby ją do rozpaczy, bo nieraz, kiedy widziała dziewczęta o gładko zaczesanych warkoczach, przyglądała im się z zachwytem; w jej oczach włosy przylizane jak atłas, stanowiły ideał niedościgły i zdziwiłaby się niezmiernie, gdyby jej kto powiedział, że jej mała kształtna główka, obwieszona ciężkiemi niesfornemi puklami, mogłaby zachwycić rzeźbiarza, bo to nadawało jej charakter, czyniło ją podobną do pierwowzorów Murilla. Ma się rozumieć, że o podobnych rzeczach nie mogła mieć ona wcale wyobrażenia; świat sztuki, jak wiele innych bliższych i łatwiejszych do zrozumienia, stanowił dla niej zamkniętą księgę, której istności nie domyślała się nawet.
W kościele widziała wprawdzie posągi, obrazy, rzeźby i pomniki, ale nigdy nie pomyślała, kto to zrobił. Nie odróżniała dobrze dzieł ludzkich od dzieł natury, jedne zdawały jej się równie niezrozumiałe jak drugie. Nie przychodziło jej do głowy zastanawiać się nad niemi, miała daleko pilniejsze sprawy; ona musiała ciągle nieustannie biegać jak pies za strawą.
Majowa niedziela piękną była, pogodną i ciepłą, ale ciężką do przebycia dla biednych.
Na przednowku chleb drożeje, a zarobku nie przybywa, ludzie zaledwie sami wyżywić się mogą, nie zbywa ani skrawka chleba w rodzinie, ani kartofli, bo te są prawie tak drogie jak pomarańcze i Maryś wiedziała z doświadczenia, iż o tej porze mniej liczyć można na litość dobrych ludzi, którzy chętnie nakarmiliby ją, gdyby mieli z czego. Mogła wprawdzie pójść do bogatych i żebrać, ale była w tej nędznej istocie jakaś hardość niepojęta. Prośba nie chciała przejść jej przez usta. To też gdy jej towarzysze doli wyciągali ręce do przechodniów i płaczliwym głosem wołali, że od trzech dni nic nie jedli, ona milczała. Nie gardziła groszem, gdy jej wpadł w rękę, tylko nie miała natury żebraczej; było dla niej daleko łatwiej ukraść niż prosić.
A przytem uprawiała, stosownie do pory, rozmaite rzemiosła, które przy potrzebach zredukowanych do minimum, pomagały jej do życia. Rano zwykle kręciła się na którym targu, bo często obładowana gosposia lub kucharka kazała jej nieść coś za sobą; w czasie letnim sprzedawała kwiaty, albo też na wybrzeżu wiślanem, u przewozu, wołała przewoźników bawiących w szynku, skoro nadchodzili jacy państwo. Czasem ją kto posłał z listem; taniej od posłańca, za dziesiątkę, biegła chętnie na drugi koniec miasta, a sprawiła się tak samo jak kto inny i stokroć prędzej wróciła.
W niedzielę zaś zwykle pilnowała dziecka jakiej rzemieślniczki. I teraz wyszedłszy z kościoła z próżnemi rękami, kierowała się na Podwal; była tam bowiem młoda żona czeladnika szewskiego, która dawała jej w takie pogodne niedziele talerz krupniku lub parę kartofli i kazała kołysać małą córeczkę przez czas, kiedy ona sama szła z mężem na spacer.
Możeby ją kto był wziął na służbę, ale Maryś przywykła była do włóczęgi, do wygrzewania się na słońcu, do robienia tego co jej się podoba.
A przytem wiedziała dobrze, iż na takie małe sługi jak ona, zwala się zwykle najcięższa robota, miałaby głód i zimno jak dotąd, a szturchańce i razy w dodatku. Zsumowawszy więc w swojej główce korzyści i ujemne strony zmiany położenia, wolała pozostać tak jak była.
Szła raźno na Podwal krętemi ulicami Starego Miasta, bo głód jej dokuczał, potrącana przez fale niedzielnego tłumu, kiedy usłyszała nagle głos jakiś wołający:
— Maryś! Maryś!
Obejrzała się szybko i ujrzała jakąś postać skuloną, wtłoczoną w róg kamienicy. Był to ten sam chłopak, co kiedyś poczęstował ją cukierkami.
— Józiek! zawołała zdziwiona jego skrzywioną twarzą i nieruchomością.
— A no ja! — odparł chłopak.
— A co ty tu robisz?
— Co mam robić, kiej mnie noga rwie co stąpić nie mogę.
Marys pochyliła się nad nim i zobaczyła, że miał nogę spuchniętą i skrwawioną, obwiniętą brudną szmatą.
— Skaleczyłeś się! — zawołała głosem, w którym dźwięczała troskliwość i jakaś miękkość dziwna.
Józiek opowiadać jej zaczął, że parę dni temu nastąpił na ostre szkło, które mu ciało przecięło, nie zważał na to zrazu, tymczasem dziś... dziś nie mógł już chodzić wcale.
Maryś słuchała go w milczeniu nie zdejmując z twarzy Józka swoich wielkich oczów.
Rozumiała dobrze doniosłość przygody dla biedaka; rozumiała, że ten przypadek komplikował się dla niego z niemożnością dostania pożywienia, o które prośbą, posługą lub kradzieżą starał się tak samo jak ona. Mógł wprawdzie wraz z dziadami zasiąść u drzwi kościelnych, ale Maryś wiedziała dobrze, że był to przywilej nie dla każdego dostępny, że dziady energicznie wypędzały z pomiędzy siebie intruza, a do drzwi kościelnych trzeba było wkupić się, wtłoczyć gwałtem lub posiąść miejsce prawem dziedzictwa. A gdzie tu było o tem myśleć takiemu wątłemu, okaleczonemu dziecku.
— Ty pewno głodny! — zawołała po chwili.
Józiek błysnął na nią oczami. Był przebiegły, zobaczył w jej spojrzeniu coś... coś.... co mu wskazywało, że wyzyskać ją można. Może głodnym nie był w tej chwili, bo dokuczała mu gorączka, zresztą należał do rodzaju przezornych i zawsze miał jaki kąsek lub grosz na czarną godzinę. Przecież nie wydał się z tem przed Marysią.
— Ty głodny! — powtórzyła z namysłem i smutkiem dziwnym, niemal z drżeniem w głosie, bo nie wiedzieć czemu w tej chwili głód jego był dotkliwszy dla niej, niż własny.
— Oj, głodny, głodny! — zajęczał Józiek.
Nie odpowiedziała nic, schyliła głowę, zdawała się namyślać głęboko.
Tymczasem przechodnie potrącali chłopca, który raz wraz syknął z bólu lub kurczył z przestrachem rozbolałą nogę.
— Żebyś ty mógł pójść ze mną — szepnęła — choćby o jednej nodze, zaprowadziłabym cię...
— Gdzie? zawołał ciekawie.
— Do mnie — odparła z pewną dumą.
Józiek otworzył na nią szeroko oczy.
— O wa! jaka mi pani! szepnął.
Marysia od pewnego czasu miała kąt i ten z dumą zwała swojem mieszkaniem; z mieszkania tego wprawdzie mógł ją każdej chwili wyrugować kaprys stróża, który wspaniałomyślnie pozwolił jej nocować w budzie znajdującej się pod jego władzą; ale cóż trwałego na świecie. Maryś znając z doświadczenia znikomość rzeczy, a nadewszystko bezinteresownej wspaniałości ludzkiej, jak mędrzec używała obecnej chwili nie frasując się próżno przyszłością.
Mieszkanie Marysi nie znajdowało się wcale w byle jakim zaułku, ale w samym środku miasta pomiędzy Krakowskiem przedmieściem a Nowo-Senatorską ulicą, w gmachu zwanym starą pocztą, z którego wyprowadziły się właśnie biura i urzędnicy i z tego powodu panowało krótkie bezkrólewie.
Gmach stary wyglądał smutno i opuszczenie; czarne sienie stały otworem, jakby prowadziły do tajemniczych wnętrzy, szereg gwarnych dziedzińców był pusty. Pełno pokoi brudnych i porujnowanych, nie miało lokatorów.
Na dziedzińcu od Nowo-Senatorskiej ulicy, nieruchomy zegar o stłuczonem szkle i wyszczerbionym cyferblacie zdawał się wskazywać fantastyczną godzinę ruiny i zniszczenia. W około pełno było kątów, komórek, składzików, klatek i bud przystawionych na rozmaite użytki dawnych lokatorów. Jedną z nich, w której wylegiwał się niegdyś pies faworyt pana naczelnika, objęła w posiadanie Maryś, gdyż buda ta jako bez drzwi, nie nadawała się do żadnego innego użytku. Dla dorosłego człowieka była ona zbyt nizką, ale Maryś mogła się w niej wyprostować wybornie.
Gdy się ztąd wyprowadzali urzędnicy, pełno było porozrzucanej słomy i siana, Maryś skorzystała z tego i usłała sobie miękkie posłanie. Nigdy w życiu nie była w takich wygodach. Teraz zapragnęła podzielić się niemi z Józkiem i z wielkim trudem wspierając go wątłemi siłami, stękającego i klnącego, doprowadziła wreszcie do swego mieszkania. Józiek zmordowany rzucił się na siano, a Maryś wsparta o ścianę spoglądała na niego z wyrazem troskliwości, zupełnie dla niej nowego. Czuła się naraz dumną z gościnności, jakiej mu udzielić mogła i obowiązaną więcej uczynić.
Stała w otworze służącym za wejście, pod złotemi pocałunkami słońca, ale na twarzy jej były teraz bruzdy troski ciężkiej; pamiętała, że Józiek był głodny, a ona nie miała dla niego nic, nic wcale.
On tymczasem wyciągał się na wszystkie strony z widocznem zadowoleniem, spoglądając na nią z pod oka. Czekał aż sięgnie do jakiej skrytki i poda mu jaki kąsek. Widząc, że tego nie czyni, odezwał się żałośnie:
— Maryś!
Drgnęła całem ciałem, ale nic nie odpowiedziała.
— Nie masz tam czego?
— Ja?
Było w dźwięku jej głosu i oburzenie na samą siebie i zdziwienie, iż on nie pojmował, że skoro nie daje mu jeść, musi nic nie mieć i pokora spowodowana tą niemożnością.
Józiek snadź w lot pochwycił te wszystkie odcienia, zrozumiał przewagę, jaką ma nad nią, bo zapytał nie już z prośbą, ale z wymówką.
— Coś robiła dziś rano?
Maryś mogła nie odpowiedzieć wcale, nie była obowiązaną zdawać mu sprawę z czynów swoich, przecież odparła bez namysłu:
— Byłam w kościele.
— I niceś nie zmajdrowała? pytał dalej patrząc jej w oczy.
Zawstydzona spuściła głowę, czuła, że Józiek śmiać się z niej będzie.
— Niezdara — mruknął przez zęby. — Niezdara — powtórzył ze wzrastającem oburzeniem. Niby to zręczna kieby kot. Rękę ma taką co jej nikt nie poczuje, gdy komu do kieszeni wścibi...
Słysząc te wymówki, stała cała w ogniu; on widząc to, przewodził dalej jakby miał do tego jakie prawo.
— Tłok był w kościele, widziałem, ludzie szli i szli, a ty co? bojałaś się pewno?
Oczy dziewczyny zabłysły dumą.
— Co miałam się bać....
Bojałaś się — powtórzył coraz gniewniej Józiek — bo inaczej, któżby ci przeszkodził. Baba zawsze babą.
Spojrzała na niego roziskrzonym wzrokiem, jakby poczuła wyrządzoną sobie obrazę.
— Otóż pokażę ja ci — zawołała.
Ale Józiek przerwał jej ze śmiechem:
— A no, co? gapiłaś się pewno?
Przybierał z nią ton surowego zwierzchnika!
Ona nie odpowiedziała nic, pozwalała mu się łajać, nie powiedziała ani słowa na wytłomaczenie siebie.
Była upokorzoną, poniżoną we własnych oczach wyższością Józka w złodziejskich sprawkach, przecież odpierała niesłuszny zarzut bojaźni; bo w jej ciemnych zmąconych pojęciach bojaźń, było to coś, co budziło pogardę; ona przecież nie bała się ani nocy, ani ciemności, ani zwierzęcia, ani człowieka, ani żywych, ani umarłych. W zabawach wdrapywała się nieraz na wierzchołki rusztowań, latała po najwyższych piętrach budujących się domów, spała nieraz u wrót cmentarnych, przebiegała ulice przed pędzącemi końmi i miała pod tym względem swoją dumę. Józiek posądzając ją o bojaźń, wyrządzał jej obrazę i na kogo innego rzuciłaby się może ze złością, jak dziki kot drapiąc i gryząc, ale on... Nie, ona na Józka gniewać się nie mogła, tylko powstała w niej chęć zrehabilitowania się w jego oczach, przekonania go, że nie była ani niezdarą ani tchórzem.
Nie ma podobno tak nędznej istoty, któraby nie miała swojej ambicyi, miała ją i Maryś, a nawet miała jej niezmierną dozę.
Przez chwilę stała pod gromami jego pogardy, milcząca i blada, gryząc do krwi wargi, zaciskając drobne pięści z postanowieniem wyrytem na dziecinnem czole, z oczami utkwionemi w ziemię, z namysłem głębokim.
Potem zawróciła się nagle i oddalać się zaczęła, aż Józkowi przyszło do głowy, że rozgniewała się na dobre i zostawi go swemu losowi.
— Maryś! — zawołał.
Nie obejrzała się — szła dalej.
— Maryś! Maryś! — powtórzył żałośnie.
Ten dźwięk wyraźny w głosie dotknął ją, zadrasnął w serce.
Ona nie chciała robić mu przykrości.
Przybiegła napowrót, oczy jej błyszczały jak węgle rozżarzone.
— Cóż? spytała krótko, jakby rachując się z czasem.
Józiek patrzył na nią teraz miłosiernemi oczyma, jak pies oczekujący pożywienia z ręki gniewnego pana, a wzrok ten musiał być wymowny, bo wzruszyła ramionami i odpowiedziała bez namysłu:
— Przecież wiem, żeś głodny, muszę ci co przynieść.
— No, przynoś, przynoś! — mruknął uspokojony nie zatrzymując jej dłużej.
Ona też pomknęła teraz szybko jak strzała.
Zmieniła jednak drogę, którą szła poprzednio, nie myślała już iść do żony czeladnika i posługiwać jej za obiad, bo szło już nie o nią samą, ale o Józka.
Skierowała się ku zamożniejszej dzielnicy miasta, ale nie poszła na Senatorską ani na Miodową ulicę; ulic tych pełnych zbytkownych sklepów, unikała zazwyczaj, bo sklepy te nie miały dla niej żadnego znaczenia; szła ku Długiej, ku Freta, tam, gdzie stragany lub sklepiki otwarte na oścież, obiecywały jej łatwiejszą zdobycz.
Przechodziła Długą ulicą, kiedy doszła ją smaczna woń potraw, rozchodząca się w powietrzu. Zatrzymała się chwilę, wciągając ją chciwie, jakby to samo nasycić ją mogło. Potem przyszła jej widać myśl praktyczniejsza skosztowania tego co wąchała tylko. Obejrzała się w około szukając źródła nęcących zapachów. Kłęby gorącej pary wydobywające się z otwartego okna w suterenie, wskazały jej gdzie się kierować miała.
Pobiegła tam i przyklękając na bruku, zajrzała z góry i zobaczyła obszerną kuchnię, wśród której uwijało się kilka osób. Pod oknem samem stał stół, a na nim leżały pokrajane kawałki mięsa, kucharz brał je i rzucał na patelnię pełną syczącego tłuszczu i z niej to buchała owa para łechcąca głodne podniebienie.
Przez chwilę przypatrywała się chciwie stosom mięsiwa, leżącym na stole; wprawdzie ugotowany kąsek był dla niej pożyteczniejszym od surowego, przecież wiedziała dobrze, że w jej położeniu nie należało być wybredną, tylko brać co się zdarzyło. Mięso to jednak uśmiechało się do niej daremnie, o spuszczeniu się do sutereny niepodobna było myśleć, a ramię dwa razy tak długie jak jej, jeszczeby go nie dosięgło. Tymczasem czerwone plasterki befsztyku, upstrzone gdzie niegdzie śnieżnym płatkiem tłuszczu, migały przed jej oczyma kusząco, a nawet przesuwały się przed niemi, kiedy je próbowała odwrócić.
Przyszło jej na myśl zakraść się do sutereny zwykłym sposobem przez drzwi, które widziała z boku otwierające się co chwila. Znała zwykłą budowę kuchen znajdujących się w suterenie; wiedziała, że prowadzi do nich zwykle ciemny korytarz, mogła się więc w nim ukryć, czekać aż powychodzą z kuchni, wśliznąć się, porwać coś i uciec. Ale samo wejście na dziedziniec domu nie zawsze było rzeczą łatwą; wiedziała z doświadczenia, że stróże pięknych domów jak ten, w którym znajdowała się restauracya, nie wpuszczą do nich takich jak ona obdartusów; od czegóż jednak przemysł i dowcip wyrobiony w ciągłej walce ze społeczeństwem! Maryś schwyciła chwilę, w której nie pilnowano bramy i szybko, nie oglądając się za siebie, wbiegła w dziedziniec. Tutaj zoryentowała się spiesznie i szła w stronę drzwi, które prawdopodobnie prowadziły do kuchni.
Drzwi te stały otworem, ale wejścia pilnował wielki buldog, spokojnie siedząc na tylnych łapach; tłusty, syty, zadowolony, zdawał się urągać tym wszystkim, którzy nie posiadali społecznego położenia, jemu równego.
Przekonany o niem, nie poczuwał się do obowiązków grzeczności, ani do żadnego ustępstwa względem tak upośledzonych istot jak ta wątła, czarna, obszarpana dziewczyna, która pomimo to śmiałym krokiem zbliżała się ku niemu.
Nie dziw, że widząc ten brak należnego poszanowania, wielki buldog nie tylko nie raczył ustąpić z miejsca, ale zmierzył Marysię groźnym wzrokiem, a widząc, że szła dalej nic nie zważając, warknął i pokazał jej dwa rzędy ostrych i białych kłów. Ostrzegał wyraźnie, by nie nadużywała cierpliwości, która i tak była wielka, skoro zamiast od razu ukarać jej zuchwalstwo, posunął swoją łaskawość do dwóch ostrzeżeń. I widać Maryś zrozumiała to doskonale, bo zatrzymała się nagle.
Jeśli wiadomości jej tyczące się wyobrażeń moralnych były ograniczone, za to o świecie materyalnym miała bardzo jasne pojęcie; wiedziała jak ostre są zęby buldogów, wiedziała nawet, że rany przez nie zadane, należą do ciężkich. A nadewszystko wiedziała, że z takiemi biedakami jak ona, psy nie robią zwykle ceremonii.
Była śmiała, pomimo to nie narażała się na pewne ukąszenie i stanęła opodal ukryta za beczką z wodą, czekając aż niespodziewana przeszkoda zostanie usuniętą. Buldog zaś zadowolony widać z tej pokory, nie nadużywał swego położenia, raz dla tego, że poprzestawał na niemym hołdzie oddanym swojej potędze, a powtóre, że znajdował się w łaskawem usposobieniu, pochodzącem z zupełnego zadowolenia oraz z lenistwa, jakie to zadowolenie wyradza. Najedzony wylegiwał się na wiosennem słońcu i wprost nie chciało mu się ruszać dla odpędzenia jakiejś tam nędznej dziewczyny, choć może poczuwał się do tego obowiązku.
Maryś i buldog zachowali przez czas pewien położenie wyczekujące. Buldog nie zmienił go, bo było mu dobrze i wygodnie, Maryś jednak czuła dojmujący głód, przytem ciążył na niej więcej jeszcze głód Józka, a co najgorsze dźwięczał jej w ucho ten wyraz, »niezdara«, który rzucił jej tak w pogardliwy sposób. I rozmyślała, coby on zrobił w położeniu, w jakiem się znajdowała ona. Czy wytrwałby na stanowisku lub też rzucił niepewną szansę dostania w tej kuchni apetycznego kawałka mięsa i szedł dalej szukać lepszej sposobności.
Już miała się na to zdecydować, kiedy buldog używszy snadź dość słodkiego wczasu, powstał zwolna, wyciągnął leniwie ogromną postać i nakształt emeryta, który po drzemce poobiedniej wychodzi na przechadzkę, tak i on wolnym truchcikiem poszedł przed bramę.
Przechodząc koło Marysi machnął tylko ogonem w sposób świadczący o zupełnem lekceważeniu.
Przyznać należy, iż Maryś okazała się wyższą nad to lekceważenie i nie uczuła się niem wcale dotkniętą, może dla tego, że go nie pojęła, może dla tego, że była tak lichym pyłkiem na świecie, iż przywykła do swego położenia i znosiła je filozoficznie, nie rozumiejąc, że inaczej być mogło; najprędzej nie zastanawiała się głębiej nad znaczeniem faktu, skorzystała tylko z niego, przekroczyła czemprędzej próg opróżniony i znikła w ciemnem wnętrzu sieni.
Niebawem jednak wybiegła zeń jeszcze szybciej. Cierpliwość jej była daremną. Kierując się zapachem potraw i gwarem kuchennym, trafiła wreszcie do pożądanego celu; drzwi nawet zastała otwarte, błysnęły tuż przed nią owe stosy mięsiwa, ale cóż, zaledwie przystanęła w korytarzu, wychodził jeden z kuchcików, spostrzegł ją i wypędził.
Wyszła w milczeniu, w bramie spotkała się z buldogiem, który spokojnie przyglądał się ulicznemu ruchowi i zdawał się jej urągać.
Spuściła głowę zamyślona. Nie zraziło ją pierwsze niepowodzenie, bo zresztą zrazić nie mogło; konieczność w kształcie głodu ciążyła nad nią i nie pozwalała oglądać się, ani rąk opuszczać.
Parę kroków dalej, przy załamku ulicy, siedziała stara żydówka i miała przed sobą kosze pomarańcz, ciastek i innych przysmaków; koszów było kilka; kobieta, która je sprzedawała była stara, przytem nie chcąc tracić drogiego czasu, robiła pończochę, a chociaż machinalnie, z przywyknienia, nie patrząc nawet, przebierała drutami, przecież zdarzyły się ważniejsze chwile, w których spuszczone oczko lub coś podobnego zmuszało ją odwrócić wzrok od swego towaru i spojrzeć na robotę.
Konieczność istnienia zaostrzyła w Marysi zmysł obserwacyjny; znała nawyknienia ludzkie, tak jak człowiek żyjący na łonie natury zna i rozpoznać umie kierunki wiatrów, znaki suszy lub niepogody.
Wiedziała, że najpilniejsza uwaga rozerwaną być może i czekała takiego wypadku. Przeszła parę razy koło starej, ale daremnie; ta zawsze zdawała się liczyć oczyma pomarańcze, ciastka, chleb świętojański i paczki pierników. Przekupka także obserwować umiała i znała fizyognomie ludzkie tak samo jak Maryś, a może lepiej jeszcze, bo widząc ją krążącą koło siebie, domyśliła się szkodliwych zamiarów. W mgnieniu oka porzuciła pończochę i rozszerzając chude spiczaste palce po nad swemi koszami, zaczęła wymyślać głośno obdartej dziewczynie, z góry nazywając ją złodziejką.
Maryś oddaliła się czemprędzej; wprawdzie nie ukradła nic, wiedziała jednak dobrze, iż ubogi zawsze jest podejrzany. Zresztą czuła, iż przekupka miała zupełną słuszność. Była zawstydzona niezmiernie, chociaż przyznać należy, iż na zawstydzenie to najmniej wpływały wykrzykniki starej. Ona czuła się upokorzoną bezskutecznością swoich usiłowań. Od chwili, w której rozstała się z Józkiem, upłynęło parę godzin, a ona jeszcze nic mu przynieść nie mogła. Prawdziwie miał słuszność nazywając ją niezdarą. Czyż przyjdzie jej powrócić do niego z próżnemi rękoma. W tej chwili myśl jej pracowała, tworząc jakieś kombinacye i plany pełne rozpaczliwej śmiałości. Delikatne czoło pokrywało się bruzdami świadczącemi o wytężeniu władz, wargi zaciskały się wyrazem determinacyi, które nadawały jej dziecinnej, drobnej twarzyczce piętno dojrzałości przedwczesnej. Przypominała sobie w tej chwili wszystkie miejscowości miasta, gdzie była sposobność przywłaszczenia sobie jakiego kąska. Wychodząc na wyprawę swoją, marzyła o przyniesieniu Józkowi czegoś wybornego, teraz jednak szło jej, chociażby tylko o suchy kawałek chleba.
Działo się z nią to, co zwykle dzieje się z ludźmi. W miarę niepowodzeń zmniejszała się doniosłość marzeń. Maryś nie różniła się od ogółu, jakkolwiek pozbawiona wszelkich zasad i teoretycznego wychowania, podlegała zwykłym pobudkom ludzkim. Ale jak się to także często zdarza w życiu, im mniej pragnęła, tem mniej otrzymywała. Dnia tego nie szczęściło się jej wcale.
Wszystkie sklepiki, stragany i wystawy były strzeżone argusowemi oczyma; po kilkogodzinnej włóczędze daremnej udało jej się zaledwie nad wieczorem pochwycić bułkę i z tą nędzną zdobyczą biegła zdyszana do Józka.
Czasem zatrzymywała się opanowana osłabieniem nagłem, bo dzisiaj nic jeszcze nie jadła i w takiej chwili machinalnie prawie niosła do ust kęs chleba, jaki miała w ręku.
Przecież nie skosztowała go wcale! To było dla Józka.
Chłopak znużony oczekiwaniem, upałem, czy głodem, spał rozciągnięty na słomie. Sen jego był lekki, zaledwie Maryś wbiegła do budy, otworzył oczy i spiorunował ją pierwszem wejrzeniem.
— A toś się pospieszyła — mruknął gniewnie — właśnie po śmierć ją posłać, latała pewno po całym świecie, a ja...
Ruszył ramionami pogardliwie, niby wyrzucając samemu sobie, że na nią rachował. Maryś stanęła cała w ogniu, uderzona niesprawiedliwością, jaka ją spotykała.
Nie próbowała przecież tłomaczyć się, chociaż, gdyby ją kto spytał dla czego tego nie robiła, nie umiałaby odpowiedzieć.
— A ja — mówił dalej przeciągając się Józiek — o małom tu z głodu nie zdechł.
Odezwała się znów w jej sercu litość, współczucie, troskliwość, zdawało jej się, iż rzeczywiście zawiniła przeciw niemu.
Dobyła bułkę z pod gałgana, który nosiła w miejsce fartuszka i podała mu ją. A czyniąc to drżała, bo cóż znaczyła dla niego, który od rana nie jadł, bułka tak strasznie, tak niemiłosiernie mała. Mimowoli jednak wzroku oderwać nie mogła od tej bułki, którą podniecona głodem wyobraźnia przedstawiała jako najwyszukańszy przysmak.
Józiek wyrwał prawie bułkę z jej ręki i nie pytając o nic i o nikogo, ugryzł ostremi zębami, ale jednocześnie powtarzał:
— Miała też za czem włóczyć się cały dzień, oj głupia, głupia!
Była to cała nagroda za jej trudy, przecież nie rozgniewała się na niego, tylko spoglądała, gdy pożerał jej zdobycz i wymyślał zarazem. Było jej błogo i boleśnie, chociaż więcej błogo niż boleśnie. Do wymyślań przywykła.
Zdawało jej się, że w miarę jak on jadł i ona się nasycała. Tylko oparła się o mur, bo czuła jak nogi uginały się pod nią. Z zamyślenia, w jakiem pogrążona była, wyrwał ją dopiero głos Józka.
— Dawaj drugą! — wołał wyciągając znów do niej rękę.
— Drugą — zawołała z przestrachem, żalem i wymówką dla samej siebie — drugą? Ja nie mam nic więcej.
I jakby chcąc dowieść prawdy słów swoich, pokazała mu obie puste ręce, ruchem napiętnowanym taką tragicznością, że pozazdrościć go jej mogła nie jedna artystka.
Józiek spojrzał na nią wówczas z wyrazem nieopisanej pogardy. Nie raczył już nawet wypowiedzieć słowa, podniósł tylko ramiona i plunął jej pod nogi. Potem ułożył się znowu na ziemi i przymknął oczy jak człowiek, któremu nic nie pozostaje innego jak zgodzić się z losem i przeciwstawić mu spokój mędrca, zmiażdżywszy wprzódy słusznem oburzeniem jego sprawców.
Wprawdzie ściśle biorąc rzeczy, Maryś bynajmniej sprawczynią tą nie była, przecież zdarza się ludziom daleko wytrawniejszym i bardziej rozwiniętym niż Józiek popełnić podobną omyłkę.
Czemuż więc Józiek popełnić jej nie miał, zwłaszcza też względem istoty, która winę rzuconą na siebie przyjmowała z pokorą.
Maryś nie rozumowała nad tym faktem, nie oburzała się na jego niesprawiedliwość tylko było jej niezmiernie smutno.
Pochyliła się nad nim.
— Józiek — szepnęła cicho.
Józiek nie raczył ruszyć się, ani odpowiedzieć. Miał może w tem swoje wyrachowanie, zrozumiał, że jeżeli dziewczyna weźmie do serca jego obrazę, postara mu się o lepszą kolacyę.
— Józiek — powtórzyła nachylając się więcej jeszcze, tak, iż włosy jej dotknęły jego czoła.
— Daj mi tam pokój — mruknął przez zęby — głodnym kieby pies i noga mnie pali.
Uderzyła się w czoło, jak człowiek, który nagle przypomina sobie rzecz ważną i pojąć nie może, iż o tem zapomniał.
— Poczekaj — zawołała — ja ją obmyję.
Z pozoru była to rzecz najłatwiejsza do uskutecznienia, bo woda była w pompie parę kroków na drugim dziedzińcu koło lipy pochylonej, przecież przy wykonaniu jej zaszły pewne trudności, gdyż Maryś nie posiadała żadnego naczynia, w którym przynieść ją mogła.
Szła więc powoli zatopiwszy obie ręce we włosach jak ktoś szukający rady jakiej i nie mogący jej znaleźć.
Obracała się ona w kole biedaków, którzy tak samo jak ona nie posiadali nic zgoła, ani dachu nad głową, ani też gospodarstwa pod najelementarniejszą formą, pomiędzy światem zaś względnych bogaczów, którym czasem posługiwała nie wzbudzała takiego zaufania, by powierzono jej garnek, miskę lub coś podobnego, zresztą pracodawcy mieszkali daleko, a przy święcie prawdopodobnie zamknąwszy izby swoje, wyszli na Saską kępę, do parku pragskiego lub w jakąkolwiek stronę miasta na przechadzkę.
Daremnie więc zatapiała palce w kędziory włosów, daremnie spoglądała w około wzrokiem pełnym niepewności, który tak wybitnie maluje się w oczach dziecięcych — nie znajdowała sposobu rozwikłania kwestyi.
A tymczasem Józiek zaczął jęczeć, z razu ciszej, a widząc, że nie ruszała się z miejsca, coraz głośniej.
To doprowadziło ją do ostateczności.
Pobiegła do stróża Kacpra, który tak wspaniałomyślnie patrzył przez szpary na zajęcie przez nią opuszczonego przez psa lokalu, Kacper był wprawdzie dobrym człowiekiem, ale miał żonę, ta zaś wcale nie wzbudzała zaufania w Marysi. Jak na złość ona jedna była teraz w domu.
Przecież potrzebowała tak małej rzeczy, a Józiek tak cierpiał! Prośba była przeciwną jej naturze, wypowiedziała ją urywanym głosem. Skutek nie był wcale zachęcający, stróżka zmierzyła ją surowym wzrokiem i wyrzekła opryskliwie:
— Jeszcze czego! To skaranie boskie z temi włóczęgami!
Maryś stanęła cała w płomieniach. Nie ruszyła się z miejsca, tylko spojrzała na stróżkę z nieskrywaną nienawiścią.
— I czegóż stoisz — zawołała ta ostatnia. Powiedziałam że nie dam i tyla. Ruszaj mi ztąd zaraz, bo... Dokończyła swojej mowy energicznym gestem.
Fakt ten nie miał dla Marysi nic niespodzianego; do nieuczynności, fukania i złej woli ludzkiej przywykła od dawna, był to dla niej chleb powszedni. Teraz może przybyła jej z tego powodu kropla goryczy w sercu. Była pełna bezwiednego pesymizmu.
Miała prawo do podobnych poglądów. Tam, gdzie szło o doraźną korzyść lub użytek była pełną wyrozumienia dla egoizmu ludzkiego, tak n. p. nie miała nikomu za złe, że wolał sam coś spożyć niż jej oddać, nie wymagała ściśle stosowanej miłości bliźniego, którą przecież sama rządziła się dnia tego względem Józka, ale cóż to szkodziło, żeby ona zaczerpnęła wody w czyimś naczyniu, przecieżby naczynia tego nie ubyło.
Maryś nie znajdowała charakterystycznej nazwy na czyn ten, czuła tylko, że nienawidziła stróżki, a z nią wszystkich tych, co posiadali cośkolwiek na świecie. Był to osobliwy rodzaj logiki, na nieszczęście bardzo pospolitej pomiędzy biedakami; to też można jej nadać nazwę logiki rozpaczy.
Złorzeczenie jednak i nienawiść nie zaradzały złemu, a tu radzić było potrzeba, Maryś zrozumiała to szybko i puściła się strzałą na Podwal.
Najnędzniejsza istota ma jeszcze na świecie ludzi, jeśli nie koniecznie przyjaznych, to przynajmniej przychylniejszych od innych, taką była dla niej owa żona czeladnika, której czasem w niedzielne popołudnie pilnowała dziecka. Maryś biegła do niej na chybił trafił, bo cóż innego uczynić mogła? Zkąd dostać tej marnej skorupy, której nie posiadała, a która przecież była jej potrzebną dla ulżenia Józkowi.
Na szczęście kobieta była w domu i pozwoliła jej wziąść miskę, a nawet dała gałganów do obwinięcia chorej nogi, Maryś z tą zdobyczą puściła się napowrót.
Szła jak mogła najprędzej, przecież co chwila brakowało jej tchu, tak, iż musiała zatrzymywać się i odpoczywać. Nogi uginały się pod nią, w skroniach tętniała krew. Były to skutki głodu. Maryś znała się z niemi dobrze, tylko teraz nie miała czasu myśleć o sobie, a zresztą choćby i miała, nie byłaby nic wymyśliła.
Przyszła wreszcie do Jóźka i z wielkim trudem napompowała wody, obmyła mu i opatrzyła nogę, potem wzięła miskę, którą trzeba było zaraz odnieść właścicielce i zabierała się znów iść na Podwal, kiedy zainterpelował ją energicznie Józiek.
— Ty naprawdę nic nie masz?
— Nie.
— I cóż to będzie?
— Albo ja wiem — szepnęła spuszczając wzrok przed nim.
Rozśmiał się przykro, jak ten co ma łzy w głosie.
— Ha! przyjdzie mi tu zdechnąć pewno!
Nastała chwila ciszy.
Marysi było w sercu tak dziwno jak nigdy dotąd, stała w miejscu nieporuszona, wpatrywała się w blade, wychudłe rysy chłopaka.
Rysy te nie miały nic wspólnego z estetyką, płaskie, nieforemne, nosiły piętno nędzy, która przesiąknęła zarówno moralną jak materyalną jego istotę. Postać jego całą pokrywały łachmany, przez dziury przeświecała ciemna barwa ciała, sterczały kości zaledwie ciałem pokryte. A jednak kiedy spoglądała na niego, dziki i ognisty wyraz jej czarnych oczu mięknął, łagodniał i oczy te oderwać się nie mogły od widoku ulicznego włóczęgi.
Naraz ogarnęło ją niepojęte wzruszenie i byłaby chciała wziąść na siebie wszystkie bóle i cierpienia, które były jego udziałem. Tak jak zapomniała o głodzie dla niego, gotową była zapomnieć o wszystkiem innem.
Józiek ani zrozumiał, ani podzielał uczucia, które przykuwało ją tutaj, był zły jak zwykle u nas bywa każdy głodny mężczyzna, bo chociaż niedorosły jeszcze, miał już niektóre przywary płci męzkiej!
— Cóż tak na mnie ślepia wytrzeszczasz? — wyrzekł — jakbyś mnie pierwszy raz widziała.
Wzdrygnęła się na te słowa, złożyła ręce jak do modlitwy; ona chciała tylko patrzeć na niego, a wówczas było jej błogo i w głowie roiły się jakieś myśli, jakieś obrazy nieokreślone jak sny, a pełne słodyczy i spokoju.
Józiek tymczasem powtórzył głośniej:
— No, cóż stoisz jak głupia?
I zdrową nogą, zapewne dla dodania energii wyrazom, kopnął ją pół żartem, pół gniewnie, tak, że o mało nie upadła.
Nie rozgniewała się, ani rozśmiała jak ze swawoli, tylko szepnęła cicho i łagodnie:
— Józiek!
Głos jej miał miękkie, zwilżone dźwięki, jak gdyby drgały w nim łzy, prośby, pieszczoty i pocałunki, których nie zaznała nigdy. On na to nie zważał, te wszystkie odcienia były zupełnie dla niego stracone. Przez chwilę zżymał się i złościł, aż wreszcie zaczął.
— Ot daj pokój, posłuchaj mnie lepiej.
Nie spytała go czemu miała dać pokój, czemu go posłuchać, jak gdyby ze słów tych chwytała same dźwięki, a dźwięki te nie były w stanie wyrwać jej z dziwnej zadumy, która ogarnęła ją zmordowaną, zgłodzoną i czyniła nawpół tylko przytomną.
— Cóż to Maryś, upiłaś się czy co? słuchasz jakbyś nie słuchała.
A nie odbierając odpowiedzi, pochwycił ją za rękę i trząsł nią wołając:
— Maryś! Maryś!
Spojrzała nagle jak ze snu zbudzona i spytała machinalnie:
— Czego chcesz?
Miał ochotę rozgniewać się i gdyby posiadał zdolność zajrzenia do głębi jej istoty, gdyby rozumiał tę dziwną zadumę, jaka ją ogarnęła, byłby to zapewne uczynił, ale ponieważ fakta te były dla niego niepojęte, a jako chłopak roztropny lękał się przepełnić miary jej cierpliwości, on, co znajdował się teraz na jej łasce, pohamował się i wyrzekł tylko:
— Oj, żebyś ty miała rozum, byłoby nam lepiej.
— Albo co? — spytała patrząc mu w oczy jakby z nich myśli wyczytać chciała.
— Co? ot, co nam przyjdzie, że złapiesz jaką bułkę ze straganu. To marność, ty i ja nie najemy się tego.
— To i co? — pytała dalej.
— Pamiętasz, kiedym jakiejś marmuzeli wyciągnął cukierki z kieszeni.
— O, pamiętam! — zawołała.
A oczy jej zabłysnęły wspomnieniem tej chwili, kiedy on podzielił się z nią swoją zdobyczą, bo chwila ta była dla niej nigdy nie zapomnianą.
— Ee... gdybym tylko znalazł w kieszeni cukierki, nie byłoby o czem mówić — ciągnął dalej Józiek tonem wyższości.
Maryś teraz słuchała z całą uwagą i niewiedzieć czemu zrobiło jej się przykro, może dla tego, że Józiek podzielił się z nią tem, co za najlichszą część zdobyczy uważał.
— Prócz cukierków była tam jeszcze portmonetka, wiesz, taka skórzana kieszonka z pieniądzmi.
— Z pieniądzmi? i cóżeś z niemi zrobił?
— A co miałem zrobić, wydałem — odparł Józiek uderzając się znacząco tam, gdzie w prawidłowszem ubraniu znajdują się kieszenie.
— Cóż to ja kutwa, czy co? miałem je może dusić?
— Gdyby były teraz — szepnęła dziewczyna, której w myśli stanęły wszystkie doraźne użytki, jakieby z nich zrobić mogła.
— Iii! — wyrzekł Józiek filozoficznie — i takbym na nich nie usiadł jak pan jaki, a gdyby mnie tylko noga nie bolała, albo żebyś ty nie była taka głupia...
Machnął ręką ruchem świadczącym o głębokiej pogardzie dla mamony, chwilowego kalectwa i tego, co nazywał głupotą towarzyszki.
Ona stała zamyślona, a przed jej oczami przeciągały przedmioty niezbędne, jakieby jej dały pieniądze.
— Kupiłabym ci kiełbasy, ciastek, chleba świętojańskiego, piernika — wyliczała skwapliwie, jakby samo nazwanie pożądanych przedmiotów, sprawiało jej przyjemność.
— No, to kup, mruknął Józiek szyderczo.
Nie zważała na przerwę jego, tylko uderzyła się w czoło jak człowiek, który sobie coś przypomina.
— Kupiłabym ci najprzód maści na nogę. Adamowa mówiła, że jest taka maść w aptece, co tylko przyłożyć, a każda rana się zgoi.
— No, to kup — powtórzył dobitniej chłopiec.
Ona spojrzała na niego z poważnym wyrazem w oczach.
Nie było w nich wyrzutu żadnego tylko zdziwienie, jakby zapytywała, jakim sposobem coś kupić może za pieniądze już stracone.
A Józiek powtarzał uparcie swoje:
— To kup! No, czemuż nie kupujesz?
— Za cóż kupię? —
— Owa! albo to nie wiesz, gdzie znaleźć pieniądze?
Nie odpowiedziała nic; przez chwilę stała chmurna jak gdyby ważyła coś w myśli. Rumieniec uderzał jej na twarz i znów z niej schodził pod szyderczem spojrzeniem Jóźka; drobne suche dłonie zaciskały się gwałtownem ruchem. Widocznie odbywała się w niej walka jakaś. Aż wreszcie nie wyrzekłszy jednego słowa, odwróciła się i poszła ku bramie prowadzącej na Krakowskie Przedmieście.
Dopiero gdy odeszła, Józiek wyciągnął się lepiej, wydobył z pod łachmanów kawałek piernika i zajadać go zaczął. Potem podłożył sobie łokieć pod głowę i zasnął snem sprawiedliwych.
Maryś szła Krakowskiem Przedmieściem, straciła jednak zupełnie żywość i raźność zwykłą. Dokuczał jej głód, ale dokuczały więcej jeszcze wymagania Jóźka. Ona musiała im zadosyćuczynić, a nie wiedziała jak to zrobić.
Jak wiemy, Maryś nie miała zgoła żadnych pojęć moralnych, wszystko u niej było tylko instynktem lub popędem. Nie umiałaby była zgoła nigdy wytłómaczyć, dla czego robiła to, a nie co innego, bo też nikt się jej o to nie pytał.
Żyła jak ptak manną miłosierdzia, przemysłu lub kradzieży. Nigdy nie miała zapewnionego jutra i o jutro też nie troskała się zwykle, chociaż nie znała przepisu, że dość dniowi każdemu na jego nędzny, w praktyce jednak miała dość trudności w przeżyciu dnia jednego, by się o następny kłopotać. To też, gdy była głodna, bez najmniejszych skrupułów żywiła się cudzą własnością, naturalnie, gdy to było możliwem. Czyniła to o ile mogła zręcznie i skrycie, bo wiedziała, że gdyby się rzecz wydała, miałaby dla niej różne nieprzyjemne następstwa.
Najprzód odebranoby jej zdobycz, nie szczędzonoby szturchańców, a w końcu mogliby ją wziąść do cyrkułu.
Co to był cyrkuł? o tem nie miała najmniejszego pojęcia i dla tego właśnie lękała go się niewymownie.
Bądź to z powodu tej grozy, bądź pewnej nieśmiałości wrodzonej, która przybierała tę szczególną formę, bądź wreszcie poetycznego usposobienia, które ogarniało ją w kościele, gdzie najłatwiej to było uskutecznić, Maryś nigdy nie sięgnęła do cudzej kieszeni, choć Józiek namawiał ją do tego nieraz.
Znała przecież wartość pieniędzy, ale cóż kiedy do samego czynu kradzieży trzeba jej było doraźnej podniety, widoku przedmiotu, pożądliwości, jaką w niej rozbudzał. Portmonetka zaś była ukryta przed jej wzrokiem.
Wprawdzie Józiek uczył ją jak macać kieszeń zanim się w niej ręka zagłębi i jak korzystać ze ścisku, ażeby poszkodowany nie mógł domyślić się tego, co go spotyka.
Teraz dopiero wstydziła się, iż nie umiała rad jego posłuchać; upokorzona postanowiła bądź co bądź dostarczyć mu czego potrzebował, choćby ją to najwięcej kosztować miało.
Odniosła miskę Adamowej, a chociaż ta wołała ją do jakiejś posługi, uciekła szybko, nie oglądając się nawet.
Przez drogę obmyśliła cały plan postępowania, teraz szło tylko o wykonanie.
Wieczór zapadał ciepły, pogodny, wspaniały wieczór majowy; tłumy całe wyległy na ulice i postępowały główną arteryą miasta, Krakowskiem Przedmieściem i Nowym Światem, idąc ku zamiejskim spacerom; panował tu ścisk podobny do tego, jaki panuje w kościele; w wielu miejscach ludzie zatrzymywali się spotkawszy znajomych i tworzyli gromadki, przez które przecisnąć się było trudno.
Warunki sprzyjały więc bardzo zamiarom Marysi; wśród niepewnego światła szarej godziny, wśród mnóstwa snujących się osób ginęła ta drobna postać w łachmanach, przesuwająca się pomiędzy tłumem.
Parę razy upatrzyła kogoś, za którym szła trop w trop przez kilka lub kilkanaście kroków; przysuwała się i już, już miała zagłębić rękę w kieszeni, z której nie spuszczała oczów, ale zawsze jej coś przeszkodziło. To ten ktoś obejrzał się nagle, to wszedł do domu, to wreszcie sięgnął do kieszeni, na którą ona czatowała i wyjął z niej jaki przedmiot, to znowu zdawało jej się, że ktoś na nią patrzy i zatrzymała się spłoszona. A wówczas na jej bladą twarz występowały płomienne kolory, dreszcz wstrząsał całem ciałem.
Czuła, iż waży się na rzecz nową, na rzecz niemałą i miała rodzaj pogardy dla samej siebie za trwogę, jaka się w niej budziła. Nie brakło jej dobrych popędów, ale z powodu przeinaczenia pojęć moralnych, im silniej odzywały się te popędy, tem były większym bodźcem do upadku.
I znowu skradała się ku któremu z przechodniów, a w wyobraźni jej przesuwały się szybko obrazy względnego dostatku, jaki dla towarzysza osiągnąć chciała; ulgi w cierpieniu, pożywienia, przyjemności wreszcie.
Trzeba przyznać, że chociaż od rana nic nie miała w ustach, o sobie nie myślała wcale w tej chwili, czuła tylko, że się nogi pod nią uginają, że wszystkie pulsa uderzają gwałtownie, że wargi spieczone pali pragnienie. Zapewne miała gorączkę, ale nie wiedziała co znaczy gorączka, więc nie mogła zdać sobie sprawy z własnego stanu.
Zresztą nie miała na to czasu; biegła teraz za jakąś pięknie ubraną panią, która prowadziła kilkoletnią dziewczynkę za rękę, a miała umieszczone kieszenie po bokach długiego paltota. Gdy przechodziła koło ślepego żebraka, zatrzymała się, wyjęła z kieszeni portmonetkę, włożyła w rękę dziewczynce miedziany pieniądz, a ta rzuciła mu go w miseczkę.
Maryś zauważyła wówczas, że w portmonetce było nietylko dużo drobnych pieniędzy, ale i różnokolorowe papierki. Widziała także, iż portmonetka była na samym wierzchu kieszeni.
Kieszeń ta wywierała na Marysię wpływ magnesu.
Jeden róg portmonetki w stal okuty błyszczał nęcąco wychylając się po za brzeg kieszeni; dziewczyna utkwiła w niego pożądliwie oczy i szła jakby oczarowana, a serce jej biło tak silnie, iż podnosiło rytmicznie łachmany, jakie miała na piersiach.
Tymczasem strojna kobieta podeszła na sam brzeg trotuaru i zatrzymała się nagle; wypadało jej przejść na drugą stronę ulicy, a tu powozy ciągnęły nieprzerwanym szeregiem. Oczekiwała więc chwili sposobnej, spoglądając bacznie w jedną i w drugą stronę.
Chwila to była najsposobniejsza do spełnienia zamiaru; uwaga kobiety skierowaną była w inną stronę. Maryś wyciągnęła szybko rękę, która drgnęła od gwałtownych uderzeń serca, wsunęła ją lekko do kieszeni, pochwyciła pożądany przedmiot, ukryła go pomiędzy fałdy podartej chustczyny, którą miała na ramionach i konwulsyjnie przyciskała rękę do piersi.
Pierwszą jej myślą było puścić się lotem strzały ku starej poczcie i ukryć tam swoją zdobycz. Ale miała ona swój spryt rozgarnięcia, a nawet znajomość ludzi i świata.
Wiedziała, że gwałtowna ucieczka wzbudzała podejrzenia.
Wprawdzie ile razy złapała bułkę lub paczkę pierników, uciekała co miała siły, ale wówczas uciekając spożywała swoją zdobycz, zresztą wiedziała, że przekupka nie opuści straganu, ażeby za nią gonić. Teraz jednak zmiarkowała szybko, że inaczej postąpić należy, tem bardziej, że poszkodowana nie domyślała się poniesionej straty.
Maryś więc powoli i ostrożnie wycofała się z tłumu na Nowym Świecie, skręciła na Warecką ulicę i dopiero na skwerze przed ewangielickim kościołem zatrzymała się i obejrzała w około.
Nikt jej nie gonił, ona pomimo to musiała oprzeć się o mur, tak czuła się zmęczona, brakowało jej tchu. Brała ją szalona ochota zajrzeć do portmonetki, a przynajmniej obejrzeć ją z wierzchu, jednakże lękała się tego uczynić, ażeby nie zwrócić czyjej uwagi; musiała więc poprzestać na wrażeniu, jakie czyniło na niej samo dotknięcie zdobyczy.
Maryś znała poniekąd wartość pieniędzy, gdyż brak poczucie tej wartości wyrabia; przecież nie mogła mieć dokładnego pojęcia o większych sumach, bo tych nigdy w ręku nie miała; nie mówiono też o nich w świecie, w którym się obracała. Raz tylko widziała w ręku Adamowej papierek różowy, chowany starannie na komorne, opłacane wspólnie przez kilka rodzin zajmujących suterenę. Pamiętała, że ten papierek znaczył dziesięć rubli, ale co za dziesięć rubli można było dostać? — to już zupełnie przenosiło jej znajomość stosunków handlowych. O podobnej sumie nie marzyła.
Wiele też mogła zawierać portmonetka? Teraz myśl jej cała skupiła się w tem pytaniu, a marzenia sięgały sum niemal dla niej bajecznych. Gdyby tam było dziesięć rubli, dopierożby była panią! — Dopierożby nakupiła Józkowi, coby mu tylko przeszło przez głowę!
Skierowała się wreszcie na Krakowskie Przedmieście. Miała ochotę biedz, przecież wstrzymała ją refleksya nowego niebezpieczeństwa; bała się zwrócić uwagę, bała się, żeby ją nie zatrzymano i nie spytano dla czego biegnie.
Szła więc nierównym krokiem, walcząc pomiędzy ostrożnością a chęcią, przyciskając się do murów, przy których wśród szarzejącego zmroku zaledwie widną była.
Tak doszła do starej poczty; gdy jednak wchodziła na boczny dziedzińczyk, w którym była buda, gdzie obecnie znajdował się Józiek, Maryś uległa dziwnej metamorfozie. Drobna jej pierś wzdęła się niepojętem uczuciem tryumfu, cała postać nabrała energii i siły, głowa wzniosła się w górę, odrzucając dumnym ruchem włosy, które zwykle spadały jej na oczy, źrenice uwolnione od tej zwykłej zasłony, błyszczały wśród cienia jak węgle rozżarzone. A kiedy przy budzie zobaczyła Jóźka, który znudzony oczekiwaniem i wyspawszy się do woli, usiadł na progu, w sercu jej wzbudziło się uczucie podobne do tego, jakie miał tryumfator rzymski, gdy przywoził miastu ukochanemu bogate łupy z wyprawy dalekiej. Ona czuła się w tej chwili tak dumną, że wyraz ten odbił się w całej jej postawie, w chodzie nawet, który na przekór znużeniu stał się estetycznym i nabrał pewności, bo już to jest rzeczą dowiedzioną, że powodzenie jakiegobądź rodzaju pewność tę nadaje.
Maryś zatrzymała się tuż przy Jóźku i zdawało jej się, że powinien wyczytać z jej oczów to, co uczyniła.
Chciała przemówić, ale głos wiązł jej w gardle; nie mogła. Wówczas wyciągnęła nagle rękę z portmonetką i podniosła ją w górę tryumfalnym ruchem.
Józiek na ten widok zapomniał o bólu zerwał się na równe nogi.
— Pokaż! — zawołał tylko, wyrywając jej portmonetkę z ręki.
Nie stawiała mu oporu żadnego, przecież wszystko co zrobiła, zrobiła dla niego tylko.
— Ileż tam jest? — pytał niecierpliwie, usiłując otworzyć portmonetkę, która zamykała się sztucznie.
— Nie wiem, nie zaglądałam.
Józiek usiadł znowu na progu, upewnił się, że nikt go zobaczyć nie może z drugiego dziedzińca i zajął się próbowaniem zameczka, ale przez zaciśnięte zęby szepnął sam do siebie:
— Głupia!
Maryś nie dosłyszała tego, a choćby dosłyszała, to i cóż, nie byłaby się obraziła pewno, bo w tej chwili ten wyraz w ustach towarzysza nie mógł mieć dla niej ubliżającego znaczenia. Nie byłaby zresztą pojęła wcale dla czego to mówił, czy z powodu, że oddała mu całą zdobycz, czy że nie wiedziała jaką była jej zawartość.
Mogła mu wprawdzie powiedzieć, iż zanim wyjęła portmonetkę z kieszeni właścicielki, widziała, że była pełną, jednak nie uczyniła tego, wolała, żeby Józiek sam to zobaczył, cieszyła się zawczasu jego radością. Odgadła ją, bo w chwili kiedy wreszcie otworzył portmonetkę, z piersi wydobył mu się stłumiony okrzyk na widok bogactw w niej zawartych. Z szybkością wyjął papierki, których było kilka, rozpoznał je i liczył po cichu drobną monetę.
Maryś przypatrywała mu się rozradowana.
— Ileż tam jest? — zapytała wreszcie.
Józiek odwrócił oczy od pieniędzy i spojrzał na nią podejrzliwie.
— No, jest parę rubli — odparł wymijająco.
Chciała usiąść przy nim na progu, ale on usunął się żywo.
— Ot — zawołał — biegnij teraz i kup co nam potrzeba, a mów tam, że cię Adamowa posłała.
Kiwnęła głową na znak, że przecież rozumie jak jej postąpić należy; wzięła nie rachując trochę drobnych z jego kolan i poszła.
Józiek spoglądał na nią dopóki nie zniknęła w drugim dziedzińcu, wówczas dopiero roześmiał się na całe gardło.
Potem nie tracąc czasu, wyjął z portmonetki różowy papierek, włożył w niego dwie srebrne czterdziestówki, zawinął starannie w gałgan płócienny, który miał w kieszeni, opasał się nim pod łachmanem noszącym nazwę koszuli i uczyniwszy to, przeliczył pieniądze, jakie w portmonetce zostały; było tam jeszcze parę rublowych papierków i parę złotych drobnemi.
Gdy Maryś wróciła obładowana różnemi prowiantami, oddał jej portmonetkę z powagą.
— Masz — wyrzekł — to twoje pieniądze, tylko ich nie zgub.
Maryś wstrząsnęła splątanemi kędziorami włosów.
— Ty, czy ja — odparła śmiejąc się — to jedność.
Zajadając przysmaki, które zakupiła, zaczął wypytywać ją, jakim sposobem dokonała złodziejstwa.
Maryś opowiadała, a w miarę jak mówiła, wspomnienia jej stawały się wyraźniejsze, przyjemniejsze, budziły w niej dumę, jak to zwykle ma miejsce po spełnieniu rzeczy trudnej i niebezpiecznej. Gra ta zaczynała ją nęcić podniecając struny nowe a drgające w niej silnie, struny, które zarówno pchnąć mogą człowieka na złą jak na dobrą drogę, struny miłości własnej.
Czuła się bohaterką chwili w oczach jedynej istoty ludzkiej, jaka ją obchodziła i to starczyło jej zupełnie, a gdy dnia tego rzuciła się na barłóg w budzie, który służył jej za legowisko, była upojona, paliło jej się w głowie.
W podnieconej wyobraźni snuły się nowe przedsięwzięcia, czyny śmiałe, niemal szalone.
Zdawało jej się, że wszystkiego dokonać potrafi, co zamierzy tylko, że świat cały do niej należy i pilno jej było doczekać dnia jutrzejszego, aby znów coś nadzwyczajnego dokazać, wprawić w zdumienie Józka i zyskać sobie jego pochwały.
Były w niej jakieś siły domagające się działalności, które fałszywie kierowane, prowadziły ją na bezdroża w imię właśnie lepszych pierwiastków jej natury.
Nazajutrz obudził ją jak zwykle chłód poranny, który dostawał się do budy szerokim otworem.
Przez chwilę leżała kurcząc skostniałe członki i mrużąc oczy przed złotym blaskiem słońca, które szerokim płatem słało się na białych kamieniach dziedzińca i jak to zwykle ma miejsce w chwili przebudzenia, tłoczyły jej się do myśli wszystkie wspomnienia dnia minionego.
Naraz przetarła sobie oczy jakby chciała rozpędzić sen jakiś; przypomniała sobie, że jest bogatą i że co tylko zażąda, posiąść może.
Wprawdzie wiedziała, że trzy ruble nie stanowią nieograniczonego skarbu, ale pragnienia jej i potrzeby dotąd ograniczały się do najelementarniejszych, a przytem łatwość popełnionej kradzieży była jej zachętą; przez tę noc przyszła do przekonania, że wszystkie pieniądze znajdujące się w kieszeniach ludzkich są do jej rozporządzenia, że dość będzie wyciągnąć rękę, aby je posiąść.
I jakby chcąc uskutecznić to zaraz, podniosła się szybko, rozgarnęła włosy na czole, rozczesując je palcami, przygładzając dłonią i wyszła na słońce, ażeby się rozgrzać.
Ludność starej poczty spała jeszcze, tylko wróble świergotały skacząc i czubiąc się po obszernych dziedzińcach i kilka kur chowanych przez jedną z lokatorek, kwokały grzebiąc z nawyknienia pomiędzy kamieniami bruku.
Słońce świeciło w oknach starego gmachu zwróconych ku wschodowi, a pozbawionych okiennic i firanek, odbijało się w stłuczonym zegarze i oblekało odrapane mury wesołym blaskiem, pod którym ginęły plany i rany odpadającego tynku.
Panowała tutaj wielka cisza. Stary dom zasypiał jeszcze wśród spiącego miasta.
Maryś rozglądała się po nim wesoło. Zostały jej jeszcze resztki wczorajszej wieczerzy, parę bułek, niedogryziony serdelek, zabrała się więc do śniadania z tem błogiem uczuciem, że może teraz jeść do syta. Ponieważ miała wspaniałą naturę, rozkruszyła resztę bułki i rzuciła pomiędzy wróbli. A gdy zbiegła się z wrzaskiem rzesza skrzydlata, cieszyła się patrząc na to mnóstwo, które zebrało się nie wiedzieć zkąd, zwabione żerem i świergotało wesoło, ciesząc się manną niebieską rzuconą jej ręką.
Wkrótce jednak znudziła jej się samotność, ptaki nie były dostatecznem towarzystwem dla niej, zajrzała do Jóźka, ale ten spał jak zabity. Poszła więc zobaczyć czy nie wydostanie się na ulicę. Stróż Kacper spał jeszcze, trzeba było czekać cierpliwie.
Wprawdzie stróż drugi, ex-wojskowy, Ludwik, który strzegł bramy od Krakowskiego Przedmieścia otwierał ją daleko raniej, z poczucia przeciw nielegalności swego położenia, Maryś unikała starannie wszelkiej kolizyi z tą najwyższą dla niej władzą wykonawczą starej poczty, albowiem Kacper nawet lękał się Ludwika, który jakkolwiek równy urzędem, miał przecież nad nim widoczną przewagę.
Ex-wojskowy, szpakowaty, z marsem na czole, służbista, nosił groźnie miotłę, naksztalt karabina. Cóż więc dziwnego, że budził on w Marysi strach prawdziwy. Starała się jak najmniej nasuwać mu na oczy.
Ile razy zobaczyła go zdaleka, kryła się w jakim kąciku lub sionce, których ma tyle opustoszały budynek i byłaby chciała jak myszka wleźć w najciaśniejszą dziurę, byle uniknąć tej miotły, która z żołnierską akuratnością zdawała się wymiatać z dziedzińca zarówno śmiecie jak takie jak ona istoty, nigdzie nie mające prawa bytu.
Kulawego Kacpra, który niedowidział i niedosłyszał, lękała się mniej nierównie, uważała go za swego szczególnego protektora, i wiedziała z doświadczenia, że chociaż klął siarczyście, przecież był dobrym człowiekiem, a przynajmniej dopóki się nie upił, nikomu nic złego nie zrobił. Maryś zaś w czasie krótkich, ale praktycznych swoich studyów życiowych, nauczyła się być bardzo mało wymagającą od ludzi.
Czekała więc cierpliwie, dopóki Kacper nie otworzył bramy i nie zabrał się mrucząc do codziennej roboty, wówczas dopiero wybiegła na ulicę. Była wyspana i najedzona jak rzadko kiedy, zapewne zadowolenie fizyczne budziło w niej niezmierną chęć ruchu, gwaru; chęć bardzo naturalną w dzieciach, u których szybki obieg krwi wytwarza specyalne potrzeby.
Słońce świeciło coraz raźniej, dogrzewało coraz mocniej i Maryś rozweselona biegła szybko pustemi jeszcze ulicami, biegła aż na rynek Starego Miasta, gdzie wiedziała, że spotka kilku współtowarzyszy sierocej doli.
Jakoż zobaczyła tam rudowłosego Antka, kosooką Jaguś i zasmolonego Staśka, który miał przydomek kominiarza, bo nikt nigdy nie widział jego umytej twarzy.
Maryś wpadła pomiędzy nich jak bomba, chciała bawić się, biegać, śpiewać i plątała się między przekupkami, które wymyślały jej klnąc na czem świat stoi. Wówczas zawołała dzieci, chciała wyprowadzić je na pusty plac nad Wisłą, gdzie mogły być zupełnie swobodne.
Ale dzieci nie miały ochoty opuszczać targowego placu, gdzie mogło miłosierdzie ludzkie lub przypadek zesłać im pożywienie jakie i spoglądały pożądliwie na stosy rzodkwi i sałaty, na jaja, ser, masło, a nawet na surowe kartofle, które stały w workach obok przekupek.
Maryś zrozumiała szybko o co chodziło wiecznie głodnej gromadce, więc wzruszyła ramionami z dumą i pewnością i siebie.
— Chodźcie — zawołała — chodźcie, ja wam dam co lepszego.
Pewność zawsze i wszędzie imponuje gawiedzi, to też usłyszawszy te słowa, Jaguś i Stasiek szeroko otworzyli usta i skłonni byli iść za Marysią, kiedy Antek rozważniejszy od nich, zawołał:
— Owa! jaka mi pani. Cóżeś to skarb jaki posiadła, czy co? że nam takie rzeczy obiecujesz.
Maryś miała wielką ochotę podnieść w górę czterdziestówkę na dowód, że najwspanialszych obietnic dotrzymać może, wstrzymała ją przecież rozwaga i gruntowna znajomość współtowarzyszów. Wiedziała, że Antek był dużo mocniejszy od niej i że nie wahałby się wydrzeć jej pieniądz. Pomimo to bawiła się z nim chętnie, gdyż zwykle nie potrzebowała się lękać jego przemocy, a on do zabawy i figlów był jedyny, lubiła go nawet, bo jak wiemy, Maryś była filozofką, brała ludzi takiemi, jakiemi byli i pełną była dla nich pobłażania.
— Nie chcesz, to nie chodź! — mruknęła tylko. — I skinęła na dwoje młodszych.
Ale przykład Antka, podziałał na nich, stali na miejscu. Maryś zrozumiała, że są położenia społeczne nie dające gwarancyi żadnej; zrozumiała, że kto ma nieszczęście do nich należeć, nie może łowić ludzi na czcze obietnice, jak to się zdarza często wyżej położonym i że jest to jedna niedogodność więcej dla ludzi nie dających gwarancyi, którzy za wszystko bez wyjątku płacić muszą brzęczącą monetą.
Odeszła wśród śmiechu Antka, któremu wtórowali Stasiek i Jagusia, przecież nie odeszła daleko, poszła do straganu, kupiła za całą czterdziestówkę pomarańcz u przekupki i trzymając je w podartej zapasce, która zastępowała jej miejsce fartuszka, pobiegła napowrót do dzieci.
— Na wam — zawołała rzucając każdemu z nich pomarańczę z rodzajem wyzwania.
A w tej chwili oczy jej ciskały błyskawice z pod czarnych kędziorów, które na nie spadały.
Dzieci osłupiały z razu, zdziwienie ich przecież szybko ustąpiło miejsca radości.
— Wiwat Maryś! — krzyknął pierwszy Antek podrzucając w górę pomarańczę — patrzcieno ją, dyć to pani. Idźcie za nią pędraki — zakomenderował do dwojga młodszych.
Ją tymczasem odeszła chęć zabawy; ruszyła ramionami z jakąś dumą niepojętą w jej położeniu i nie raczyła nawet odpowiedzieć, tylko stanęła oparta plecami o mur, cała oblana wznoszącem się słońcem, którego promienie igrały w jej czarno-błękitnych włosach, rzucały ogniste połyski na śniadą cerę i haftowały złotem łachmany.
Wspaniałomyślny jej postępek nie uszedł ogólnej uwagi, wszystkie dzieci, jakie były na targowym placu, zleciały się do niej, nakształt owych wróbli, którym w dziedzińcu pocztowym kruszyła resztki bułki.
— A mnie, a mnie! — wołały oblegając ją w około i wyciągając ręce.
Miała jeszcze dwie pomarańcze dla Józka i dla siebie, rzuciła im; dzieci jednak było kilkoro, dwoje starszych złapało je w locie i uciekło ze swoją zdobyczą, inne stały spoglądając na nią żałośnie.
— Chodźcie! — skinęła na nich Maryś.
Tym razem bez wahania poszły za nią.
Zaprowadziła je do starej żydówki, która siedziała na schodkach jakiegoś sklepu z koszem pomarańcz, kupiła tyle owoców, ile ich było i dała je każdemu w rękę.
W tej chwili przechodziła Adamowa z koszykiem.
— Maryś! zawołała — zkąd ty masz pieniądze?
— Znalazłam — odparła bez wahania dziewczyna.
— Gdzie? — pytała dalej Adamowa, nieco podejrzliwie.
— Na Krakowskiem Przedmieściu — mówiła niezmieszana Maryś.
A wiedząc z doświadczenia jak w podobnych razach ważne są szczegóły i uprawdopodobniają fakty, dodała kilka wysnutych już na czysto z bujnej wyobraźni.
— A no, kiedyś znalazła — upominała Adamowa — to lepiejbyś sobie kupiła koszulę lub spodnicę zamiast chodzić w takich łachmanach.
— Iii! — odparła tylko przeciągle patrząc na kobietę oczyma dzikiego kota i o mało nie parsknęła jej śmiechem w oczy.
Miała ona dla stroju i t. p. marności światowych najwyższą pogardę; jak Dyogenes uważała za szaleństwo myśleć o rzeczach, bez których obchodziła się całe życie lub kupować szatę jaką, kiedy dotąd okrywało ją miłosierdzie ludzkie; dla czego więc kupować ją miała, a tem bardziej kupować na wiosnę, gdy słońce dogrzewało i miało dogrzewać jeszcze parę miesięcy.
Ponieważ rad nie lubiła, odeszła czemprędzej od Adamowej, rozdzierając pomarańczę ostremi paznogciami i wysysając jej sok słodki.
W ten sposób wydawane pieniądze nie mogły trwać długo, zresztą Maryś nie myślała czekać tej ostateczności. Raz spróbowawszy złodziejstwa, zaczęła plądrować po kieszeniach przechodniów ze sprytem i zręcznością sobie właściwą.
Wkrótce Maryś zasłynęła pomiędzy współtowarzyszami nietylko ze sposobu, jakim radzić sobie umiała, ale ze wspaniałomyślności, z jaką rozrzucała w koło siebie łakocie i dary.
Trzeba ją było widzieć, gdy z okiem pełnem uwagi, z nozdrzami rozdętemi, z przyciętą wargą zbliżała się kocim krokiem do upatrzonej kieszeni i ten rzut głowy szybki jak błyskawica, gdy oglądała się w około, czy nie śledziło ją spojrzenie jakie, a wreszcie ruch podobny do piorunu, gdy sięgała po ukryty przedmiot i chowała go pod łachmany.
Nauczyła się także w podobnych chwilach układać fizyonomię, zapatrzeć się w jakibądź przedmiot mogący rozbudzić uwagę i tym sposobem omylić podejrzenia. Słowem, sztukę swoją doprowadziła do artystycznej doskonałości.
Nie zbogaciła się przez to, nie miała calszego ubrania ani trzewików na nogach, słońce jak dawniej paliło jej głowę, której jedyną ochronę stanowiły bujne kędziory włosów, bo jak wiemy, nie dbała o to wcale. Ale za to gromady małoletnich obdartusów posłuszne były jej woli, Józiek nadskakiwał jej nie przymierzając jak biedny kancelista milionowej kuzynce; miała rodzaj nieodstępnego dworu, wydawała rozkazy spełniane skrupulatnie i to zadowolenie miłości własnej, połączone z przekonaniem, że sama bez niczyjej pomocy zdobyła sobie wyjątkowo zajmowane położenie, stanowiło niezmierną uciechę dla ambicyi, będącej wybitną właściwością tej nędznej istoty, rzuconej pomiędzy ostatnie warstwy społeczne, a w której może grała krew arystokratyczna.
Można śmiało powiedzieć, że kilka letnich miesięcy były dla Marysi miesiącami szczęścia. Upojona powodzeniem i władzą, jaką daje zwykle powodzenie, jak ptak na gałęzi śmiała się i dokazywała otoczona żebraczym dworem, wśród którego wyglądała niby mała królowa.
Przywykła grać wśród niego rolę wyroczni, używała w całej pełni rozkoszy panowania, zasypiała syta, zmęczona zabawą i budziła się codzień do nowego użycia. Znany to jednak fakt, że fortuna kołem się toczy, że nie ma trwałego szczęścia pod słońcem, a wreszcie i to, że wszelkie nielegalne szczęście bywa bardziej jeszcze od każdego innego znikome. Niestety, Maryś z pod tego ogólnego prawa wyłamać się nie mogła i miała doświadczyć zmienności losu tem prędzej, że uzuchwalona powodzeniem, coraz mniej zachowywała ostrożności niezbędnych w ryzykownem rzemiośle, jakie prowadziła.
Parę razy stójkowy widział ją kupującą rozmaite przedmioty, jak rozrzucała pieniądze i zaczął ją śledzić uważnie, aż wreszcie w piękne południe, kiedy ludzie cisnęli się jak mrówki wychodząc z kościołów i dążyli do Saskiego ogrodu, złapał ją na gorącym uczynku, gdy wsunąwszy rękę do kieszeni jakiejś strojnej pani, wyciągnęła z niej maleńką aksamitną portmonetkę.
Była to fatalna chwila dla Marysi. Wprawdzie mogła z góry przewidzieć, że podobna chwila prędzej lub później nastąpi, ale nie trzeba zapominać, że Maryś była dzieckiem, a przewidywanie nie jest zazwyczaj cnotą dziecinną. To też kiedy uczuła drobną dłoń swoją schwytaną jakby w żelazne kleszcze stójkowego, kiedy ujrzała się otoczoną złorzeczącym i urągającym tłumem, który zebrał się w mgnieniu oka, Maryś stała się nagle białą jak ściana, pot zimny wystąpił kroplami na twarz, z której krew zbiegła i czuła według utartego wyrażenia, jak włosy podnosiły jej się na głowie.
Rzeczywiście była blizką zemdlenia. Nikt jednak na to nie zważał; krzyczano, wymyślano, odgrażano się jej. Czas jakiś stała z głową spuszczoną na piersi, nie bardzo rozumiejąc co się z nią działo, bo kręciło jej się w głowie i tylko wszystkie głosy mięszały się w jeden szum straszny, niby morze, którego rozszalałe bałwany pochłonąć ją miały.
— No! — zabrzmiał wreszcie nad nią głos policyanta — marsz w drogę.
Podniosła głowę i oczy błędne, niepewne, pełne przerażenia, zapytań i prośby wlepiła w policyanta.
Nikt nie zrozumiał tego spojrzenia, nikt nie odpowiedział na nie.
— No! marsz! czyś głucha? — krzyknął policyant podnosząc rękę.
Nie czekała aż ją spuści, gibka i zwinna uchyliła się przed razem i rzuciła naprzód tak szybko, iż byłaby wyśliznęła się z tłumu, gdyby nie trzymająca ją ręka. To próżne pokuszenie wywołało głośny wybuch szyderczego śmiechu. Tego było za wiele dla Marysi. Ona nędzna, żyjąca tylko z miłosierdzia lub kradzieży, nie znosiła szyderstwa, jeżeli ją kiedy spotkało, szukała obrony w ucieczce. Teraz uczynić tego nie mogła, więc wyprężyła się pod nim jak struna i rzuciła prześladowcom swoim jadowite spojrzenie, w którem gorzała bezsilna wściekłość istoty doprowadzonej do ostateczności. Podniosła głowę, z jakąś dumą trudną do wytłumaczenia, dumą zasługującą na nazwę zuchwalstwa, gdyby tylko Maryś miała najlżejsze pojęcie o jakimbądź kodeksie moralności i znała wartość popełnionych czynów.
Uczuła coś dziwnego w sercu; szyderstwo, którego uniknąć nie mogła, podżegało jej dumę, kazało jej przynajmniej nie pokazać, że ono boli i stawić przeciwności niezachwiane czoło.
Paliło jej usta zapytanie, gdzie ją prowadzą? Nie wypowiedziała przecież, nie dla tego, by nie śmiała, tylko że nie raczyła.
Przez parę ostatnich tygodni nawykła do królowania wśród rzeszy obdartusów i uliczników. Jakkolwiek odbiegł ją dwór ten, nie straciła od razu królewskich nawyknień.
Nieszczęściem, nikt tego zrozumieć nie mógł, przeciwnie zuchwałe spojrzenie źle uprzedziło przeciwko małej przestępczyni. Nie było psychologa, któryby zadał sobie pracę zbadać i wyrozumieć jego powód.
Dnia tego Maryś po raz pierwszy od dni wielu spała w izbie; wprawdzie była to izba więzienna, niezbyt obszerna, niezbyt wygodna, ale w porównaniu z budą w starej poczcie i różnemi innemi jej legowiskami, tapczan, na którym spoczywała pod dachem, w izbie opatrzonej drzwiami i oknami, był szczytem wygody, tak, iż można było zmianę jej losu nazwać zmianą pomyślną.
Dostawała też strawę, gotowaną, gorącą, nieodpowiednią może dla wymyślnego podniebienia, lepszą przecież od tej, jaką kiedykolwiek jadła.
Znalazła tu także towarzystwo. W celi, gdzie ją zamknięto, były jeszcze dwie kobiety, stara pijaczka Marcinowa i dwudziestoletnia dziewka wiejska Julina, szorstka, złośliwa i zacięta.
Towarzystwo to było nieosobliwe. Na jednej i na drugiej kobiecie ciążył przymus więzienny, każda miała swoje wspomnienia, zgryzoty i troski. Jedna i druga zapadała często w zadumę, z której wyrwać je było trudno, a gdy mówiły co, kłóciły się zwykle zajadle.
Maryś przecież nauczyła się od nich wielu rzeczy, a najprzód teoretycznie przynajmniej uczyniła wielkie postępy w złodziejskiem rzemiośle. Dotąd kradła ona z potrzeby, z dobrego serca, w najprostszy sposób, wsuwając rękę do kieszeni przechodniów, korzystała z mody, która ułatwiała jej rzemiosło w przedziwny sposób.
Teraz dowiedziała się, że było bezpieczniej i wygodniej dostawać się do piwnic, gór, mieszkań i ztamtąd wynosić rzeczy nieraz kosztowniejsze od pieniędzy, że były składy, gdzie natychmiast bez niebezpieczeństwa można było wynieść, sprzedać lub ukryć skradzione przedmioty.
Dowiedziała się także, iż zjednoczenie stanowi siłę i że takich sił jednostek zjednoczonych przeciw własności było wiele; że ludzie posiadający siłę pięści i ramion potrzebowali nieraz pomocy takich drobnych, sprytnych istot jak ona; że była dotąd głupią nad wyraz marnując i rozdając owoc kradzieży i karmiąc mnóstwo darmozjadów, którzy żyli jej kosztem, nie narażając się na żadną odpowiedzialność, bo przecież oni mogli radzić sobie tak samo, jak to ona czyniła. Towarzyszki nauczyły ją także, iż pod żadnym względem nie powinna się była do niczego przyznawać, ale wbrew oczywistości i dowodom utrzymywać, że jest niewinną, bo to jedyny sposób wyplątania się z biedy, kiedy kto przypadkiem w nią popadnie.
Maryś słuchała, słuchała całem sercem, duszą, nietylko uszami; słuchała tem chciwiej, że dotąd nikt nie uczył jej nigdy niczego, a pojętny jej umysł chwytał skwapliwie tę sposobność nabycia jakiejbądź wiedzy. Innych nauk byłaby słuchała równie pilnie, może pilniej jeszcze, nieszczęściem były to jedyne, jakich jej udzielono.
Pomimo to przykrzyło jej się w więzieniu. W obec łachmanów, jakie ją odziewały, strój więzienny zdawał się szczytem elegancyi i wygody, w obec jej dawnych legowisk cela więzienna była pałacem, a przecież rady sobie tutaj dać nie mogła. Nieraz biegała w koło ciasnej celki jak mysz, pomimo łajania dwóch kobiet, dla tego jedynie, że usiedzieć w miejscu nie mogła, bo odzywała się w niej żywa krew i nerwy dziecinne; czasem znów puszczała wodze marzeniom, a bujna wyobraźnia stawiała jej przed oczy jakby żywe obrazy przyszłości.
Maryś gotową była śmiać się dziś i płakać, myśląc o wszystkich towarzyszach dotychczasowego życia i brała ją ciekawość wielka zobaczyć, co oni robią, jak sobie radzą bez niej, a osobliwie co robił Józiek. I gdy myślała o nim, to ani się spostrzegła, jak łzy toczyły jej się po twarzy.
Raz kiedy to zobaczyła stara Marcinowa, zapytała:
— Czego to płaczesz, Maryś?
Ale Maryś powiedzieć nie chciała, zaczerwieniła się jak piwonia, otarła czemprędzej łzy ręką i odtąd miała się na baczności przeciw wspomnieniom. A jeśli puszczała im jeszcze wodze, to tylko w nocy, kiedy nikt widzieć jej nie mógł.
Powoli życie minione zasuwało się w jakąś dal mglistą i zdawało jej się, że już nigdy do niego nie powróci więcej. Poczucie to było prawdziwe; dawna śmiała, wspaniałomyślna Maryś istnieć przestawała, była to karta odwrócona w jej życiu — scena, nad którą zapadła zasłona niepowrotnie.
Z przeszłości został jej w pamięci jeden Józiek, myślała o nim nieustannie. Byłaby chciała powiedzieć mu to wszystko, czego się tu dowiedziała, a pragnienie to łączyło się z pragnieniem wolności i wyradzało jakieś żądze nieokreślone.
Nadeszła wreszcie chwila, kiedy Maryś stawiono przed sądem. Była do tej chwili dobrze przygotowana, wiedziała doskonale co ma odpowiadać i czyniła to bez zająknienia, ze sprytem i przytomnością, które świadczyły o jej zdolnościach. Nie przyznała się do niczego i dowodziła wbrew oczywistości że ręka jej przypadkiem tylko znalazła się w cudzej kieszeni. Sąd, była to dla niej rozrywka wśród jednostajności dni więzienia; reprezentacya, w której brała udział, w której była osobą główną i to radowało jej ambicyę, czyniły zadość dumie będącej najważniejszą cechą jej charakteru. Nie rozumiała wprawdzie całego biegu sprawy, gdyż ta prowadzoną była w urzędowym języku, o którym nie miała najlżejszego wyobrażenia, tylko błyskała oczyma na wszystkie strony, jakby myśli ludzkie odgadnąć chciała. Pomimo przebiegłości i sprytu swojego Maryś była jeszcze dzieckiem w całem tego słowa znaczeniu i zapatrywała się na wszystko z lekkomyślnością dziecinną.
Sprawa była tak drobną, tak zwyczajną iż nie budziła niczyjej ciekawości. Przywołano ją trzecią czy czwartą z porządku. Maryś bronił z urzędu jakiś adwokat, który nie miał czasu ani ochoty zająć się małą złodziejką i przeglądał na prędce akta w sali sądowej, by odbyć w jak najkrótszym czasie narzuconą sobie pańszczyznę. Jak nawet było bronić tej dziewczyny złapanej na gorącym uczynku?
Dziewczyna ta jednak wypierała się przestępstwa, o które ją obwiniano i twierdziła wbrew oczywistości, z naiwnym uporem, że ręka jej przypadkiem tylko znalazła się w cudzej kieszeni, że nie miała wcale zamiaru wyciągać tego, co się w niej znajdowało, prawo zaś wymaga przyznania się do winy lub świadków, tymczasem w obec tak kategorycznego zaprzeczenia, świadkowie okazali się niedostateczni, adwokat oparł więc swoją obronę na mylności pozorów, które często wprowadzają w błąd sprawiedliwość i wypowiedział na ten temat kilkanaście ogólników, mniej więcej przyozdobionych krasomówczemi formami.
Nie chodziło mu bynajmniej o to, aby kogokolwiek przekonać, spełniał narzucony sobie obowiązek — nic nadto. W duchu nie wątpił bynajmniej o winie swojej klientki i uważał, iż powinna ponieść zasłużoną karę.
Sędziowie należeli dnia tego wszyscy, bez wyjątku, do obcej narodowości, zresztą sprawa nie obchodziła ich więcej niż adwokata. Słuchali z uśmiechem niedowierzania energicznych zaprzeczeń Marysi i przemowy jej obrońcy. Mieli już dość sposobności przekonania się, iż kradzieże świadków nie miewają zwykle i że w obec wymaganych dowodów prawnych, każdy złoczyńca był niewinnym i czystym jak kryształ. Słyszeli też ze wszystkich stron skargi na zwiększenie liczby przestępstw, słyszeli że obwiniano o to ciągle wprowadzoną świeżo reformę sądową, że zarzucono nowym sądom szczególną względność, mianowicie dla oskarżonych o targnięcie się na cudzą własność i postanowili od pewnego czasu brać rzeczy surowiej niż to dotąd czynili. Maryś mogła paść ofiarą tego zwrotu do energiczniejszego wymiaru sprawiedliwości.
Maryś była jednak tak mała, wątła i drobna, iż niepodobna było postępować z nią jak z osobą odpowiedzialną, a tymczasem pewność mowy, śmiałość zaprzeczeń, przytomność w tłómaczeniu, świadczyły, że była to istota, na którą należy zwrócić baczną uwagę.
Sędziowie wyszli z sali na naradę. Narada ta nie trwała długo. Jeden z nich bowiem bieglejszy od nich w sprawach krajowych i z tego powodu mający pewną przewagę nad towarzyszami, przypomniał sobie, że są jakieś osady rolne dla małoletnich przestępców, do których należy posyłać dzieci dopuszczające się kradzieży.
Czarna Maryś pozbawiona jakiejbądź opieki a nadto złapana na gorącym uczynku złodziejstwa, kwalifikowała się do Osad rolnych dla małoletnich przestępców pod każdym względem. Przedstawił więc rzecz tę kolegom, a ci bez namysłu zgodzili się na jego pogląd, bo nad czem się tu było namyślać?
— No tak, do Osad rolnych — przywtórzył jeden i drugi ziewając, bo przyznać należy że jest na świecie dużo przyjemniejszych zatrudnień niż sądzenie głupich złodziejskich spraw.
— No tak — przywtórzył drugi patrząc niecierpliwie na zegarek, albowiem pan sędzia był młody i miał jakieś rendez-vous w ogrodzie, o którem myślał ciągle w czasie posiedzenia sądu. — Do Osad rolnych.... już późno.
— Do Osad rolnych — zakonkludował promotor wniosku, dumny ze swojej wiedzy i filantropii.
Nie zważając więc na znudzone miny kolegów, zaczął mówić długo i szeroko o instytucyi, którą jak twierdził, znał dokładnie. Była ona według niego jakby umyślnie założona dla poprawy i umoralnienia małej złodziejki, która z taką bezczelnością upierała się przy swojej niewinności.
Zachwycał się dalej tą ulubioną sobie instytucyą, oddającą tak wielkie usługi społeczeństwu i wymienił parę zdań o szlachetnem działaniu filantropii.
Poczem sędziowie weszli na powrót do sali sądowej i wygłosili sentencyę wyroku.
Maryś była bardzo ciekawą co z nią będzie ale nikt jej tego nie objaśnił, daremnie zwracała na wszystkie strony wielkie, pytające oczy, pełne w tej chwili niepokoju. Nikt na to nie zważał.
Odprowadzono ją do więzienia.
— A cóż? — pytały ją towarzyszki.
— A cóż? kto tam wie? — mruknęła tylko.
I rozgniewana, pełna oburzenia, którego nie umiała wypowiedzieć, rzuciła się na swój tapczan.
Kobiety jednak pytały dalej. Nie dla tego, by Maryś budziła w nich szczególne współczucie, tylko że były ciekawe, że życie więzienne jest monotonne, a w niem najmniejszy wypadek nabiera ważności.
— A nie przyznałaś się.
Maryś nie była w rozmownem usposobieniu.
Wstrząsnęła głową z wyrazem gniewu, który wyrabiał się w niej powoli pod wpływem więziennego przymusu i ukryła twarz w dłoniach, bo w tej chwili wszystko ją draźniło.
Nie miała ona wcale tkliwego usposobienia, przeciwnie, twarde dzieciństwo, brak miłości rodzicielskiej i większych wpływów, wszystko to wyrobiło w niej pewną filozoficzną obojętność na to, czego nie posiadała.
Była ona praktyczną, szorstką, cyniczną w mowie, bo cynizm taki jest barwą ogólną warstwy społecznej, do której należała, przecież pod tym cynizmem drgały w niej jakieś pragnienia, jakieś siły, jakieś niewypowiedziane uczucia.
Dopóki była wolną wśród nędzy, biedy i głodu, które cierpiała nieraz, zachowywała pewną równowagę umysłu, podobna była do ptaka na gałęzi, śmiała się i śpiewała, jeżeli nie dolegało jej jakie doraźne cierpienie; a gdy to minęło, ona znowu odzyskiwała natychmiast pogodę i wesele. W celi więziennej przeciwnie, jednostajność i zamknięcie wyrabiało w niej drażliwość i jakiś gniew tłumiony, który zdawał się wrzeć nieustannie w głębi jej piersi i wybuchał za lada przyczyną, albo bez przyczyny. Odbywała się w niej jakaś przemiana, stała się milcząca i ponura, a jej czarne wielkie oczy świeciły nieraz z za włosów, które nań spadały, dzikim blaskiem, jak źrenice kota w ciemności.
Teraz nie była w stanie odpowiadać na pytania towarzyszek.
Ciekawość tych kobiet przyprowadzała ją do wściekłości, bo pobudzała jej własną.
Niegdyś zostawiona samej sobie, radziła sobie jak mogła i umiała, nie przyszło jej do głowy mieć żalu do kogokolwiek. Tutaj przeciwnie, rodziło się w niej niewyraźne poczucie jakichś krzywd sobie wyrządzonych, których zapewne nie umiałaby nazwać, ale które pomimo to pobudzały ją do odwetów, równie niesformułowanych wyraźnie, przecież gwałtownych, czekających tylko swojej godziny.
Z dziecka kradnącego jedynie z niewiadomości, potrzeby, swawoli, albo dla dogodzenia instynktom panowania i dumy, wyrabiała się pod działaniem bezczynności, zamknięcia, istota przewrotna, pełna złych instynktów i złej woli.
Metamorfoza dokonywała się zwolna, codzień jednak akcentując się wyraźniej. Nie było jednak nikogo, coby na nią zwracał uwagę.
W nocy po sądzie pierwszy raz w życiu Marysia oka zmrużyć nie mogła. Paliła ją niecierpliwość czegoś nowego. Dawniej jeżeli nudziło ją patrzeć na te same ściany, widzieć tenże sam mur pod oknem, też same szczerby, szczeliny w ścianach, też załomki w podłodze, też rdzawe plamy na zamku ciężkich drzwi, a wreszcie słyszeć też same głosy towarzyszek i niemal jedne powtarzane słowa, myślała sobie, że przecież niedługo ją osądzą, a wówczas wiedziała, że albo ją puszczą na wolność, albo też przeprowadzą do innego więzienia i jak prawdziwe dziecko, z góry cieszyła się zmianą.
Teraz wszystkie jej rachuby zostały omylone, powróciła tu, gdzie była przedtem, a gdy spojrzała znowu na mur przed oknem, na jego szczerby i szczeliny i na te wszystkie rzeczy, które dotąd tkwiły jej w pamięci, zdjęła ją trwoga niewypowiedziana, że trzeba jej będzie pozostać tu dalej, kto wie, może na całą wieczność. Może przyjdzie jej dorosnąć i umrzeć w tej celi, którą nagle znienawidziła z całą potęgą gwałtownych uczuć.
Marcinowa jednak, która już parę razy sądzoną była, powiedziała, że zawsze tu jeszcze czas jakiś posiedzieć musi. Ale co będzie dalej?
Dowiedziała się wreszcie, że Maryś skazaną była do Osad rolnych. Widocznie czekano aż zbierze się kilkoro skazanych, ażeby odstawić ich do miejsca poprawy i kary. Tak rozumowały kobiety.
A Marcinowa upiwszy się, co jej się często zdarzało, pomimo regulaminu i dozoru więzienia, zaczęła na ten temat nad Marysią zawodzić, powtarzając:
— Chudziaczko, pójdziesz ty do Osad rolnych.
Marysia nie rozumiała znaczenia wyrazów, rozumiała to jedno, że będzie z nią zmiana jakaś. Podniosła głowę i błysnęła oczami rozgarniając włosy nad czołem.
— A co to osady? — spytała.
Marcinowa znalazła się w lekkim kłopocie, znała bowiem wyraz, ale nie jego znaczenie.
— To tam het na wsi, kajś za Warszawą — mruczała.
Maryś zamyśliła się, wlepiając w nią wzrok zdumiony.
Nie znała innego świata nad miasto, wiedziała wprawdzie, że są jakieś rogatki, bo słyszała o nich nie raz, ale wyobrazić sobie coś innego nad ulice, domy, bruk, a wreszcie puste place, nie umiała wcale. Myśli jej zaciekawione wybiegały w ten świat nieznany, a Marcinowa zaczęła znowu, rozczulając się bez przyczyny, jak zwykle, gdy wypiła kieliszek wódki:
— Oj będziesz ty miała za swoje, chudziaczko! Oj będzie tobie, będzie!
— Albo co? — spytała Maryś tknięta tem pożałowaniem.
Marcinowa nie odpowiadała wyraźnie, tylko rozczulając się coraz bardziej własnemi słowami, powtarzała:
— Oj, chudziaczko, oj! zamordują ciebie, zamęczą! zabiedzą!
I dalej ciągnąc myśl swoją z uporem pijackim, zaczęła płakać i zawodzić, powstrzymywana jedynie strachem dozorców więziennych, którzy nie pozwalali hałasować w celach. Przyciągnęła do siebie Marysię i chciała ją całować. Ale dziewczyna wyrwała się z jej objęcia. Nie mogła znieść jej pijanych uścisków. Wyrwała się, stanęła o kroków parę i spoglądała na nią z niespokojnym namysłem.
— Mówcie lepiej co tam będzie — pytała z bijącą piersią.
— Co! — powtarzała Marcinowa — zamordują, zamęczą, zamęczą!...
— At! nie gadalibyście głupstwa — odezwała się Julina. — Widziałam ja tych chłopców w Studzieńcu, to tak kieby panicze jacy!
— Zamordują, zamęczą! — jęczała Marcinowa.
Julina pogardliwie ruszyła ramionami.
— Sama nie wie co plecie — mruknęła spoglądając na Marysię. — Cóż to im złego? w zimie mają buty, czapki, kożuszki i cały rok strawę gorącą, i pościel świeżą i chodzą do szkoły. Co im ta złego!
Maryś pomiędzy temi definicyami zupełnie sprzecznemi, stała zawieszona spoglądając raz po raz na dwie kobiety, które malowały jej przyszłość w tak różnych kolorach. Nie miała żadnego powodu więcej wierzyć jednej niż drugiej, doświadczenie nauczyło ją, że prawda równie często wychodzi z ust pijaka jak kłamstwo z ust trzeźwego, ale doświadczenie także nauczyło ją raczej wierzyć złemu niż dobremu i prędzej się pierwszego niż drugiego spodziewać. Przecież Julina mówiła, że była tam, że widziała na własne oczy takich małych złodziei jak ona. Dla czego złodzieje wyglądać mieli jak panicze? nie mogła tego zrozumieć.
Ale ona tylu rzeczy nie mogła zrozumieć, iż nie była to wcale przyczyna do niewiary.
— A dziewczyny widziałyście? — spytała wreszcie.
Julina zastanowiła się. Nie, ona dziewcząt nie widziała, to jednak nie był powód, żeby Osad dla dziewcząt nie było.
— Pewnikiem są gdzieindziej — odparła.
— A co one robią?
Tego także Julina objaśnić nie umiała; po namyśle jednak wyrzekła, iż pewno robią to samo co chłopcy, że muszą uczyć się tak jak oni.
Uczyć się, wyraz ten obijał się czasem o uszy Marysi, teraz pierwszy raz zatrzymał jej uwagę. Co to znaczyło uczyć się? Jak wiemy nikt ją nigdy nie uczył niczego, a jedyną reprezentantką wiedzy była w jej oczach szkoła żydowska, w której widziała czasem przez okna dzieci najniższych warstw izraelickiej ludności, kiwające się nad książkami i powtarzające chórem, miarowym akcentem, niezrozumiałe wyrazy. Nieraz przedrzeźniała je wraz ze swoimi towarzyszami.
— Co to wielkiego uczyć się! — zawołała.
Julina wzruszyła ramionami; nauka obchodziła ją bardzo mało, tak samo jak Maryś, była to natura gruba, zwierzęca; odwróciła się od niej i widocznie zamyśliła się o czem innem. A Marcinowa rozmarzona, z głową zwieszoną na piersi, z rękoma opuszczonemi na kolana, zasypiała zwolna, mrucząc tylko chwilami głosem przerywanym:
— Zamordują, zamorzą, zamęczą.
Maryś odwróciła się od niej z gniewem, chciała pytać dalej Julinę, ale wiedziała, że to byłoby daremnem; gdy Julina zamyśliła się jak to uczyniła w tej chwili, kiedy oko jej stawało się szkliste, a spieczone wargi zdawały się spragnione chwytać powietrze spazmatycznym ruchem, to już nikt z niej nie mógł wydobyć słowa jednego.
Pozostała więc zupełnie sama pomiędzy dwoma kobietami; sama z niepokojem, ciekawością, trwogą i wszystkiemi uczuciami, jakie w niej budziła przyszłość niepewna. Oh! gdyby ona mogła wiedzieć?... Gwałtowna jej natura nie pragnęła nic więcej w tej chwili.
Siadła w kącie z łokciami opartemi na kolanach, z czołem w dłoniach, ona także odosobniła się od towarzyszek, odkreśliła od nich kołem myśli. Głowa jej pracowała, usiłowała daremnie rozwiązać ciężkie zagadki, jakie jej nieświadomej, jej małej, jej zamkniętej stawiało życie. W pośród nich wszystkich, szczególniej teraz zatrzymała się nad jedną, nad tym wyrazem: uczyć się, który tyle razy obijał się o jej uszy. Przypomniała sobie teraz, iż nieraz mówiono jej: «Ot Maryś, uczyłabyś się czego.» A ona śmiała się i ruszała ramionami, bo zaraz stawała jej w myśli szkoła żydowska, jako jedyna reprezentantka tego słowa.
Teraz, bądź to z powodu, że była coraz starszą, bądź dla tego, że wśród ciszy i spokoju więzienia miała myśl nierozerwaną, coraz nowym widokiem lub wrażeniem, zaczynała więcej rzeczy pojmować. I pierwszy raz wyraz: «uczyć się» przedstawił jej się w innem jeszcze znaczeniu. Wszakże Walek, czeladnik szewski, którego widziała nieraz z zapuchłemi uszami od targania majstra, uczył się także szyć buty, a w starej poczcie w okienku za firankami, wśród doniczek lewkonii i geranium siadała codzień jasnowłosa dziewczynka przy matce, trzymała książkę w ręku i powtarzała coś za nią, a kiedy raz była sama w oknie i Maryś przybliżyła się i zapytała co ona robi, odpowiedziała, że uczy się czytać. Więc uczyć się nie znaczyło to tylko powtarzać śpiewnym głosem jakieś niezrozumiałe wyrazy, więc można się było uczyć na rozmaity sposób wielu rzeczy. Byłaby chciała zapytać kogo o to, czego ona uczyć się będzie tam, gdzie ją posłać miano. Ale Marcinowa zdrzemnęła się, Julina zasunęła ponuro w kąt swego tapczana; zapytać nie miała kogo. Zresztą albo to one wiedziały. Myślała o tem ciągle, nieustannie myśląc o tej przyszłości nieznanej, osłonionej dla niej mgłą tajemnicy, strasznej a nęcącej, jak każda przyszłość młodą istotę. Nazajutrz rzeczy wyjaśniły się nieco; Marcinowa wyspana i wytrzeźwiona, nie pamiętała już wcale smutnych przepowiedni, które w tak żałosny sposób rozwodziła nad Marysią, przeciwnie przypomniała sobie nawet, iż jedna jej kuma dokładała wszelkich starań, ażeby chłopca w Osadach rolnych pomieścić, bo mówiła, że wyszedłby tam na człowieka i nawet poszła zapytać jednego sędziego, u którego dawniej posługiwała, co on ma zrobić, żeby się tam dostać. A potem już obie na wyścigi z Juliną zaczęły opowiadać wszystko, co słyszały o dobrobycie i rozkoszach wychowańców.
Marcinowa i Julina rzadko bardzo zgadzały się z sobą, przeciwnie może z powodu sprzecznych usposobień, może z różnicy wieku, Marcinowa bowiem była zgrzybiałą babą, a Julina dziewką w kwiecie młodości, czy wreszcie dla zabicia czasu, prowadziły nieustanną wojnę. Ale czy w zgodzie, czy wojnie, zawsze miały dar podżegania się wzajem. I tak jeśli przedmiot jaki był szary, wówczas Julina wołała, że był jasnym jak słońce, a znów piekło nie miało dość barw ponurych dla odmalowania go w oczach Marcinowej.
Kiedy zaś przypadkiem zapatrywały się jednako na fakt jaki, to znów przesadzały się wzajemnie w dobieraniu przymiotników i określeń. W takiem położeniu znalazły się teraz. Maryś słuchała, otwierając szeroko oczy i usta, o szczęściu, które miało być jej udziałem, o przyszłości, która otwierała się przed wychowańcami Osad rolnych, bo jak mówiły obie wszyscy wychodzili na ludzi, ba! na panów i to na panów całą gębą, i nagle robiło się jasno w jej myśli, wstępowała w nią otucha jakaś, marzenia przybierały wyraźne formy.
Wprawdzie wyobrażenia jej o państwie były bardzo niejasne, rozumiała jednak dobrze, o jakiem państwie mówiły towarzyszki więzienia; słyszała nieraz jak rzemieślnika, który miał własny warsztat i kilkunastu czeladzi nazywano panem. Adamowa mówiła to nie raz o majstrze, u którego mąż jej pracował. Maryś więc nie mogła wyobrazić sobie samej siebie w charakterze pani, inaczej jak pani majstrowej. A co w tem było niepodobnego? Czy to ona nie mogła być tak dobrą majstrową jak każda inna? Niechnoby tylko wyrosła i ogarnęła się trochę.
Słuchali jej przecież chłopaki i dziewczęta, kiedy rozdawała im przysmaki, słuchał ją Józiek, słuchałaby ją i czeladź, ba! sam pan majster słuchaćby musiał.
Kiedy myślała o majstrze, to nie mogła go sobie znów wyobrazić inaczej, tylko w osobie Jóźka. A wówczas przychodziły jej jakieś myśli dziwne, na sercu robiło się wesoło bardzo i razem łzy cisnęły się do oczu. Myślała jakby to ona dbała o niego, jakby mu było dobrze, jakby gotowała mu na obiad to tylko, coby lubił, oddawała najsmaczniejsze kąski, jakby w zimie siedzieli w ciepłej izbie przy kominie oboje, a w lecie szli na spacer co niedziela. W prawdzie Jóźka przy pracy wyobrazić sobie było trudno, ale to bynajmniej nie psuło jej marzeń; marzenia te były przedewszystkiem marzeniami dziecka.
Tak mijały dnie; co rano budząc się Maryś myślała sobie: to dziś, a gdy nadchodził wieczór, powtarzała sobie: to jutro. Tymczasem schodziło jutro za jutrem nie przynosząc jej zmiany żadnej.
Nudziło ją to ostatecznie. Marzenia zamieniły się powoli w pragnienia gwałtowne, które nie dawały jej pokoju, trawiły tę namiętną naturę.
Tymczasem sprawa Marysi narobiła hałasu i stała się powodem niemałego kłopotu dla sędziów, którzy wydali wyrok niewykonalny.
Koledzy w urzędzie śmiali się z nich i pytali kolejno:
— No i cóż, kiedyż wybudujecie Osady dla dziewcząt?
Kiedy wyrok wydany na Czarną Maryś będzie wykonany?
I śmiano się.
— Osady dla dziewcząt być powinny — odpowiadał zwykle prezydujący.
Ale wówczas wyliczano mu tak wielką ilość rzeczy, które być powinny, a które przecież nie istniały, iż sędzia umilknąć musiał.
Śmiano się też nie z myśli, która była dobra ale z niewiadomości. A co było najgorsze, dzienniki wzięły ten fakt na drukarskie zęby i dowiedziało się o nim szerokie koło czytających. Tym sposobem hałas, który już był nieco ucichł w kołach sądowych, rozpoczął się na nowo pomiędzy publicznością.
Szczęściem sędziowie nie wzięli tego bardzo do serca, byli oni tego zdania, że śmiech ludzki nie rani, ani żadnej dotkliwej szkody nie czyni, bo nie może przecież pozbawić ani orderu, ani urzędu, ani gratyfikacyi i t. p., a ostatecznie to w życiu tylko grunt stanowi.
Wielka rzecz, że jakąś tam złodziejkę skazali na karę nieistniejącą, wszechwiedza nie jest rzeczą człowieka, niewiadomość grzechu nie czyni, są przecież ludzie, którzy daleko elementarniejszych faktów nie znają, a pomimo to żyją, urzędują i dobrze im się dzieje.
Zresztą, jeżeli nie było Osad rolnych, to było karne więzienie i tam przecież można było osadzić dziewczynę, nie robiąc tyle hałasu o rzecz nie zasługującą na to wcale. Bo żeby to szło przynajmniej o jaką znakomitą osobistość, ale wszakże cała sprawa toczyła się tylko o małą złodziejkę, bez nazwiska i rodziny, o włóczęgę ostatniego rodzaju.
Jeden z miejscowych kolegów próbował wprawdzie dowieść sędziom Marysi, że tu nie szło o nią właściwie, tylko o sam fakt, o sprawiedliwość wreszcie, ale wiadomo, że podobnie abstrakcyjne idee nie każdemu trafiają do przekonania, tembardziej, że Maryś nie była abstrakcyą żadną, ale arcy-realną istotą.
Tym sposobem marzenia Marysi pękły jednego pięknego poranku, pękły niby bańka mydlana dotknięta brutalną ręką rzeczywistości. Wyszła z tej celi nienawistnej, ale na to tylko, ażeby wejść do innej i tam odsiedzieć naznaczoną karę.
Nie rozpaczała jednak. Przyszła jej w pomoc dziecięca wyobraźnia, żywość natury, sama nawet gwałtowność usposobienia, a wreszcie obojętność na los własny, wyrobiona nędzą. Tu czy tam zresztą, co jej to znaczyło. Przygotowaną była do życia bez jutra, do troskania się tylko o obecną chwilę.
A potem nie była tutaj zamkniętą pomiędzy dwiema nieznośnemi kobietami, jak to miało dotąd miejsce w więzieniu śledczem, na Pawiej ulicy. Zamieszkiwała wielką salę wraz z całą partyą kobiet, miała mnóstwo towarzyszek i jakich jeszcze!
Lotny jej umysł urabiał się według otoczenia i zmysł naśladowniczy wspomagał ją w tem znakomicie. Z dniem każdym stawała się mniej podobną do dzikiego dziecka, jakiem była dotąd. A w rok później, jeżeli wspomniała sobie o marzeniach, jakie snuła, gdy myślała, że będzie majstrową zamożną, żoną Jóźka, który w jej wyobraźni przybrał postać dobrego rzemieślnika, śmiała się na całe gardło. Rzemieślnik i żona jego przecież pracować muszą, czy to można marzyć o pracy jak o szczęściu, a ona zamiast tego co nauczyć ją miano w Osadach, nabyła wcale innych wiadomości. Dowiedziała się, że jest tyle sposobów żyć wyśmienicie bez pracy i trudu!...
Kiedy Maryś wyszła z więzienia, była to piękna smagła dziewczyna, o czarnem oku, w którem zamiast dawnego ognia błyszczała bezczelność, na ustach miała zawsze wyzywające cyniczne słowo, w sercu zgłuszone struny litości i współczucia nie odezwały się więcej, była tam jak w myśli, wielka próżnia, nic nie stanęło już teraz przeciwko złym rozbudzonym żądzom.
A jednak... jednak czarna Maryś nie była złem dzieckiem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.