<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Ciekawość, którą Porycki w monologu swym objawiał, żywo musiała być zaostrzoną; interes nad którym rozpocząć miał starania obiecywał mu się znać bardzo ponętnie i korzystnie, bo nazajutrz zaraz po rozmowie swéj z Makowerem wyjeżdżał on z N. wynajętym naprędce koczykiem, czwórką koni zaprzężonym. Na koźle, obok najemnego woźnicy, siedział świéżo, bo przed godziną zaledwie przyjęty do służby lokaj.
Pomimo przeciwnych zaleceń Elego, Ildefons Porycki jechał do Orchowa. Pragnął może na własne oczy przekonać się o trudnościach, które przebiegły Żyd zapowiadał mu z téj strony, albo téż poprostu lekkomyślny tam nawet, gdzie szło o rzeczy ważne dlań i upragnione, folgował zachciance podrażnionéj ciekawości. W pośpiechu i uporze, z któremi dążył do osobistego zapoznania się z Mieczysławem Orchowskim, było też zapewne wiele ufności w spryt własny, w umiejętność zawiązywania stosunków, wydających się dlań zrazu prawie niepodobnemi.
To téż siedząc, a raczéj z wielką swobodą postawy nawpół leżąc w koczyku i paląc cygaro, miał on minę człowieka, który mówi sobie: przyjadę, spojrzę, zwyciężę! Od czasu do czasu rozglądał się po przebywanych okolicach i uśmiéchał się wzgardliwie.
Widoki to były smutne, krajobrazy po których, mimo słońca jaśniejącego w pełnym blasku letnim, błądziły tajemnicze, głębokie cienie. Nad szérokiemi, okiem nieścignionemi rozłogami unosiła się cisza martwoty i bezludności; śród pól odłogujących, albo w pierwotny sposób uprawianych, słychać było tylko świergot ptactwa; dzikie zielska porastały obszérne przestrzenie dzikiéj przyrody; bezładna bujność mieszała się z okrwawiającą miejsca inne żółtą, nagą jałowością. Tu i owdzie widniały z oddali siedziby ludzkie, samotne i milczące, domostwa których ściany z za opadającego tynku świeciły kruszącą się cegłą czerwoną, lub ciemniały próchniejącém drzewem zczerniałém. Niekiedy, z dwóch stron ścieżki, stérczały w nieprzeliczonych szeregach odziomki po ściętych drzewach pozostałe, a w rzadkich odległościach, na tle pustéj przestrzeni, wznosiły się kalekie niedobitki sosen i jodeł. Nigdzie w okolicy téj całéj nie można było dostrzedz tego krzątania się, ruchu, życia, tych robót różnorakich, które gdzieindziéj objawiają żwawe bicia serc ludzkich, działalność rąk i myśli, natężenie i walkę sił człowieka z przyrodą. Tu serca zmęczone lub nierozbudzone, uderzały znać powoli i trwożnie, ręce leniwe były lub nieuzbrojone, myśli i siły ludzkie rozbijały się o skałę fatalnéj niemożności jakiéjś. Nie była to pustynia niemniéj przecież czułeś tu nadciąganie ciężkich, duszących oddechów pustyni.
Kto inny, jadąc tędy, miałby westchnienie w piersi — Ildefons Porycki uśmiéchał się wzgardliwie, lub obojętnie, znudzone spojrzenie tocząc po pustych przestrzeniach.... Przestał jednak uśmiéchać się i obojętny wyraz twarzy zmienił na zaciekawiony, gdy powóz jego wjechał na széroką drogę, dwoma gęstemi rzędami starych kasztanów osadzoną, a wiodącą do otwartéj na oścież bramy orchowskiego dworu.
— Czy to Orchów?
— Orchów, panie!
Porycki podniósł się z siedzenia i położył dłoń na ramieniu woźnicy.
— Słuchaj-no! rzekł, trzy ruble dostaniesz, jeśli przed dom ten zajedziesz zręcznie, z szykiem, po pańsku, rozumiész?
Woźnica zrozumiał. Cztery rosłe i dobrze utrzymane konie ruszyły tak żwawo, że aż tumany kurzu podniosły się z pod kół koczyka i pełnym kłusem, podzwaniając uprzężą, wbiegły na wielki podwórzec, gdzie kolista droga, niegdyś gracowana znać i zwirem usypywana, dziś czysto wymieciona tylko, wiodła ku nizkiemu, długiemu domowi.
Rozglądając się dokoła, Porycki spostrzegł, iż szykowność ekwipażu jego i zapłata woźnicy przyobiecana zupełnie były stracone. W oknach domu nie ukazała się twarz żadna i na ganek nie wyszedł nikt. Nie miano tu znać czasu ani zwyczaju wyglądać gości, nie trzymano służby licznéj, w każdéj chwili gotowéj wybiedz na spotkanie przybywających.
Porycki wyskoczył z powozu, rozkazał woźnicy z powozem i końmi zatrzymać się na uboczu i stanął na ganku. Od dachu podtrzymywanego sześciu grubemi słupami i od dzikich powojów, pnących się po zielonéj kracie, był tam cień chłodny i orzeźwiający; z obu stron stały drewniane ławki z poręczami, a przed jedną z nich znajdował się stół obszérny. Siedziano tu widać niedawno, spożywano śniadanie, czytano i rozmawiano, gdyż na białéj serwecie stół przykrywającéj leżała książka nawpół roztwarta, stał koszyk z robotą kobiécą i inny, napełniony pięknemi ogrodowemi owocami. Na ławce drobne jakieś ręce dziecinne pozostawiły zabawek parę.
Osoby które w cienistém miejscu tém przepędziły wczesne godziny poranku, rozproszyły się teraz po różnych stronach dworu. Szerokie gałęzie drzew kasztanowych rzucały na ganek ruchome swe cienie. Rozkwitające wśród gęstéj zieleni białe kielichy powojów wydawały woń lekką. Pod gzymsem dachu świergotały w gniazdach jaskółki, a za oknami domu, które wychodziły na ganek i na oścież były otwarte, panowała cisza głęboka i wznosiły się ściany obszernych pokoi, czyste, lecz poprostu pobielone i nieprzyozdobione niczém. Zieloność, cień chłodny, zapach kwiatów, świergot ptaków, ciche, prostotą obyczaju tchnące wnętrze starego wiejskiego domu, nie były to rzeczy zdolne poruszyć struny wrażeń i uczuć w organizacyi głównego agenta, który widocznie daleko więcéj lubować się musiał w bezładnych hałasach tłumów i pstrych objawach zgiełkowego życia. A jednak wyraz twarzy jego nie objawiał niecierpliwości i znudzenia, owszem, z zajęciem żywém z badawczością ciekawą przyglądał się różnym częściom dworu, nad wszystkiém co tam widział uważne czyniąc wnioski, ze wszystkiego wyciągając dla siebie wróżby powodzenia dobrego lub złego.
Orchów nie miał już teraz tak zaniedbanego i upadającego pozoru, jak przed siedmiu laty, niemniéj przecież, obok staranności, usiłowań, uporczywéj pracy i umiejętnéj myśli ludzkiej, znać tu było na każdém miejscu walkę, potrzebę, łataninę, troskę. Dwór ten przebudowany, podpiérany, oczyszczony z ruin, na zupełne usunięcie których niedostawało czasu i pomocniczych środków, podobnym był do wszelkiego dzieła, którego logiczny rozwój spotyka się z mnogiemi przeszkodami.
Wzrok Poryckiego obiegł dokoła wielkie podwórze zawierające w sobie tylko dom mieszkalny z przyległemi oficynami i zatrzymał się długo, ze zdwojoną ciekawością na dziedzińcu folwarcznym. Tam dopiéro byli ludzie i wrzał dość ożywiony ruch gospodarski. Przez szérokie wrota stodoły, na oścież roztwarte, słychać było głuche warczenie maszyny jakiejś, bielały płócienne ubiory robotników. Przed szarą oficyną, służącą niegdyś za pomieszkanie żydowskim dzierżawcom Orchowa, kilka kobiét w wiejskich ubraniach dokonywało nad drewnianemi naczyniami robót jakichś około nabiału czy prania; od strony zaś śpichrza szła szybkim krokiem dość wysoka, bardzo kształtna postać kobiéca w perkalowéj sukni, którą blask letniego słońca czynił jasną i pozłocistą w słomianym kapeluszu o szérokich brzegach na głowie.
Kobiéta ta spostrzegła znać powóz w pobliżu ganku, bo stanęła, popatrzyła chwilę, a potém ze zdwojonym pośpiechem iść zaczęła ku domowi.
— A! szepnął Porycki, pani domu zapewne, guwernanteczka owa, która tak zręcznie oplątać umiała serce młodego dziedzica, że wyrzekł się dla niéj żony z posagiem, mogącym mu dziury w dachach połatać. Ciekawym czy ładna przynajmniéj.
W chwili gdy to mówił, kobiéta w perkalowéj, od słońca jaśniejącéj sukni, znajdowała się już w połowie dworskiego dziedzińca, gdy nagle zatrzymały ją w drodze głośne śmiéchy i wołania dwojga dzieci, które wysunąwszy się z za gęstych krzewów, osłaniających boczną ogrodową furtkę, biegły na jéj spotkanie. Tuż za niemi w otwartéj furtce, w cieniu rosnącéj tam lipy rozłożystéj, stanęła kobiéta stara, w białym czépcu i czarnéj sukni, z bladą, pomarszczoną, lecz łagodną twarzą. Naglądała znać dzieci, które bawiły się w ogrodzie, a teraz, ujrzawszy matkę, uczepiły się rąk jéj i z głośnym szczebiotem podniosły ku niéj drobne swe, rumiane twarze. Kobiéta w perkalowéj sukni stanęła na chwilę i pochylona, zamieniła z niemi słów kilka, poczém, przesławszy staruszce uśmiéch i skinienie głowy, a młodszą pięcioletnią dziewczynkę wziąwszy za rękę, szła daléj ku domowi.
Gdy znajdowała się już w blizkości ganku zdjęła słomiany kapelusz, a blask słońca, który dotąd złocił tylko jéj suknię, oblał teraz i ukazał w pełni kształtną jéj głowę, zwieńczoną dwoma grubemi warkoczami ciemnych, lśniących kłosów.
— No! szepnął Porycki, niczego sobie! ale żeby to było znowu cóś tak bardzo osobliwego — nie powiem. Dumnie jakoś i zimno wygląda ta ex-guwernantka.
Powierzchowność ex-guwernantki nie była w istocie taką, któraby uczynić mogła wrażenie przyjazne na ludziach Poryckiemu podobnych. W cerze twarzy jéj śniadawéj, ogorzałéj nieco, w oczach pełnych blasku i spokoju, w zarysie ust, których słodycz nie wyłączała energii, w kształtach, postawie i poruszeniach jéj kibici znać było pełną i jędrną dojrzałość sił fizycznych i moralnych, powagę naczelniczki domu, dumę i spokojną radość szczęśliwéj żony i matki. Była-to postać niewieścia na piérwszy rzut oka surowa i nieco zimna, bo pozbawiona wszystkich owych drobniutkich powabów i przystrojów, które wokoło wielu innych kobiét tworzą atmosferę sztucznéj miękkości i fałszywego ciepła; trzeba było w istocie długo na nią popatrzyć, z oczów jéj wyczytać myśli, w uśmiéchu ust pochwycić uderzenia serca, aby nazwać ją piękną.
Oddała gościowi grzeczny, choć lekki ukłon i widząc przed sobą nieznajomego, stanęła w wyczekującéj postawie. Porycki, po złożeniu ze swéj strony wytwornego ukłonu, wyjął z kieszeni kamizelki bilet wizytowy, a oddając go pani domu, z pełnym przymilenia uśmiechem oświadczył, iż przybył tu w celu zabrania osobistéj znajomości z panem Mieczysławem Orchowskim i pomówienia z nim o interesach, które, jak sądzi, miéć będą dla dziedzica Orchowa wagę niemałą.
— Wszakże nie mylę się, dodał agent główny z nowym i głębszym jeszcze niż wprzód ukłonem, mniemając że stoję przed żoną pana Mieczysława Orchowskiego, panią tego domu? Prawdziwe to dla mnie szczęście że poznać mogę osobę, o cnotach i piękności któréj....
Nie dokończył zaczętego frazesu, bo twarz Michaliny, który schmurzyła się już była zlekka przy odczytywaniu tytułu wypisanego na wizytowéj kartce, stała się wobec prawionego jéj pochlebstwa zimną i nieruchomą.
— Nie mylisz się pan, rzekła, jestem żoną Mieczysława Orchowskiego i gospodynią tego domu. Mąż mój zajęty jest w téj chwili gospodarstwem, ale wnet poszlę po niego. Chciéj pan wejść.
Rzekłszy to, weszła w głąb domu i gestem zaprosiła gościa, aby szedł za nią.
Po chwili Porycki znajdował się sam jeden w obszérnym pokoju, trzema oknami na dziedziniec wychodzącym. Był to ten sam pokój, w którym Kajetan Orchowski pędził ostatnie, smutne lata swego życia, w którym umiérał i prowadził z synem uroczystą przedśmiertną rozmowę. Też same szafy ksiąg pełne stały tu pomiędzy oknami, też same wizerunki ludzi mądrością i czynem wielkich okrywały jednę ze ścian bocznych. Zachowano tu nawet stare obicie błękitne z wypłowiałemi złoceniami, a niedostawało tylko łoża, na którém tak długo spoczywał chorobą doń przykuty starzec przedwczesny, na wielkim zaś stole u komina leżały niewidywane tu dawniéj księgi gospodarskie i rachunkowe, przeróżne regestra i notatki. Parę kanapek tanim perkalem obitych i kilka krzeseł okrążających stół przed kominem, dopełniały umeblowania pokoju tego, który miał pozór poważny i wesoły zarazem.
Na twarz Poryckiego, gdy został znowu samotnym, spadł wyraz niepokoju i niezadowolenia. Przybycie jego odbyło się w istocie pod wróżbą niedobrą. Nikt tu nie wybiegł na jego spotkanie, nikt olśnionym i odrazu podbitym nie został przez szyk ekwipażu i całéj osoby jego. Gospodyni domu, zrazu uprzejma, stała się po przeczytaniu nazwiska jego i tytułu zimną, dumną prawie, a jakkolwiek nie rozminęła się względem niego z prawidłami grzeczności, odchodząc jednak i pozostawiając go samotnym, okazała mu aż nadto jawnie, iż zabieranie z nim bliższéj znajomości nie jest wcale dla niéj pożądaném.
To téż zachmurzona twarz jego rozjaśniła się wtedy dopiéro, gdy w głębi domu ozwały się śpieszne męzkie kroki i do pokoju wszedł mężczyzna w płócienném letniém ubraniu, z twarzą ogorzałą od skwarów słonecznych, i w téj chwili przynajmniéj, bardzo poważnie wyglądającą.
Mieczysław Orchowski w jednéj ręce trzymał oddaną mu znać przez żonę kartkę wizytową gościa, drugą zlekka bardzo dotknął podanéj sobie dłoni przybysza. Wskazał Poryckiemu krzesło przy stole i bez śladu uśmiéchu na twarzy, po któréj znać jednak było że uśmiéchać się serdecznie umiała i lubiła, rzekł:
— Żona moja mówiła mi, iż przybyłeś pan tu z interesem, mającym dla mnie i dla pana wagę wielką. Czy mogę zapytać jaki jest ten interes?
Chłodna ceremonialność wiała od tego doraźnego przystępowania do interesu; ale Porycki postanowił nie zrażać się byle czém i śmiało zapuszczać sondę w usposobienie i położenie człowieka, którego miał przed sobą. To téż z fizyognomią rozjaśnioną, z pełną swobody i ugrzecznienia postawą odpowiedział:
— Wątpię abym się mylił, mniemając że państwo wiedzą cóś o powodach, które mię w strony te sprowadziły..
— Nie mylisz się pan, przerwał Orchowski, powody te łatwe są do odgadnienia z tytułu, umieszczonego na wizytowéj karcie pana. Jesteś pan wysłannikiem Domu pośrednictwa, a może i członkiem stowarzyszenia, które dom ten założyło.
Porycki skłonił się potwierdzająco.
— W istocie, jestem wysłannikiem i członkiem stowarzyszenia tego, rzekł uprzejmie. Pragnąc téż z zadania swego wywiązać się ku jak największéj korzyści i zadowoleniu stron obu, postanowiłem osobistą zabrać znajomość z mieszkańcami okolicy tutejszéj, a uczyniłem to tém śmieléj, że okolica ta słynie z wykonywania na széroką skałę starosłowiańskiéj cnoty gościnności.
Słowa ostatnie, w mniemaniu gościa, zobowiązać zapewne miały gospodarza domu do wykonywania i względem niego cnoty wspomnianéj. Ale Orchowski nie uczuł się znać zobowiązanym do niczego.
— W imieniu okolicy mojéj, odparł zimno, dziękuję panu za dobre o niéj wyobrażenie; zastrzedz przecież winienem, iż różne zmiany i okoliczności zmusiły nas obecnie do praktykowania gościnności na daleko mniejszą niż dawniéj skalę.
— O! śmiejąc się lekko, zawołał Porycki, przebacz pan, ale słów jego zastosować nie mogę do tego przynajmniéj miejsca. Ten dwór starożytny, wspaniały, te pokoje widne i przestronne — wszakże to typ naszych dawnych szlacheckich siedzib, w których...
— Dwór ten wspaniały, zwolna i jakby powściągając się przerwał Orchowski, dwór ten wspaniały w części dopiéro wydźwignięty został z ruiny, a połowa jego zamkniętą jest na klucz, gdyż dla skromnego życia, jakie prowadzę tu ze swą rodziną, kilka pokojów wystarcza zupełnie.
Agent główny westchnął i uczynił ręką gest pożałowania.
— Tak, tak, zawołał, jesteście dziś panowie ścieśnieni, skłopotani, podobni do załogi oblężonego miasta, którego prowizye wyczerpywać się zaczynają. Przebacz pan jednak, jeśli wyrażę zdanie, że położeniu swemu sami winni jesteście.
— Czy mówiąc to, myślisz pan o przeszłości, czy o teraźniejszości? zapytał gospodarz domu.
— O przeszłości?.. odparł żywo gość; któż o niéj mówić może? Wartoż myśléć o tém co już minęło? Wszak dla wszystkich ludzi nowych idei, do których i pan zapewne należysz, tradycya jest niczém więcéj, jak pustym i przestarzałym przesądem!
Zamilkli na chwilę. Oczy ich spotkały się długiem, ze stron obu upartém spojrzeniem. Natury dwóch tych ludzi odtrącały się wzajem, w sposób dla obu nieprzezwyciężony a dręczący. Wszystko co wiedzieli o sobie, czém byli i być pragnęli, wléwało w rozmowę ich tę ostrą ucinkowość, za pozornym chłodem któréj wre płomień powstrzymywanego z trudnością oburzenia. Porycki jednak nierad był z siebie. W życiu jego były przejścia i plątaniny, które utwierdziły w nim wiarę głęboką we własny zmysł dyplomatyczny, w giętkość własnego obejścia się i charakteru. Tu spostrzegać zaczynał, iż uległ mimo woli wrażeniu wywartemu nań przez przyjęcie, które go spotkało, przez cały pozór domu w którym się znajdował, a nawet przez powierzchowność pana domu tego, piękną, wyniosłą nieco lubo prostą, zimną dla niego, a jednak pełną ognia i życia. Zamiast badać, zdradzał się, zamiast pochlebiać, obrażał. Był pewnym, że posiadł do gruntu sztukę obłudy, a przecież oręż ten, używany przezeń wiele już razy z powodzeniem, wypadł mu z ręki, pod wpływem ugodzonéj przykro miłości własnéj i instynktowo budzącego się w nim nieprzyjaznego uczucia.
Wszystkie uwagi te nasunęły się znać myśli głównego agenta, twarz bowiem jego szydercza już i niechętna przez chwilę, stała się na rozkaz woli uprzejmą, przymiloną, żartobliwą.
— Spostrzegam, zawołał z dobrodusznym śmiechem, spostrzegam że nie rozmawiamy z panem tak, jak pozytywnym ludziom rozmawiać przystoi. Sądzę bowiem, że pan zaliczasz się do rzędu ludzi pozytywnych?
— W istocie, odparł Orchowski, uważam siebie za człowieka pozytywnego, nie wiem tylko czy jednostajne znaczenie ja i pan do wyrazu tego przywiązujemy.
— O, ani wątpię że jednostajne. Pomiędzy dwoma ucywilizowanymi ludźmi, którzy obaj wysoko cenią nowe, humanitarne idee naszego czasu, różnica zdań może być tylko pozorną. W każdym razie przyznaj pan, że rozmowę prowadziliśmy dotąd w sposób nieco zagadkowy, a to nie doprowadzi nas do żadnego pozytywnego celu. Jeżeli więc pan pozwoli, przystąpię do interesu.
— I owszem, słucham pana, rzekł Orchowski.
Agent główny wygodniéj zasiadł w staroświeckiém krześle i z jednostajnym zawsze uśmiéchem przymilenia, obok wyrazu głębokiéj rozwagi i powagi, mówić zaczął:
— O ile domyślam się, jesteście tu panowie niezupełnie trafnie poinformowani o celu, dla którego Dom pośrednictwa założonym został i o ludziach którzy na czele przedsiębierstwa tego stanęli. Ludzie ci, jako kapitaliści, mają zapewne prawo żądania, aby obroty piéniężne przez nich dokonywane przynosiły im odpowiednie zyski; ale głównym ich celem jest — idea, idea przyniesienia korzyści krajowi temu, przez uwolnienie kapitałów nieruchomo dotąd w ziemi uwięzionych. Szlachta tutejsza, ogołocona z zasobów materyalnych, nie jest w stanie powiększyć produkcyjnéj siły posiadanych przez się gruntów, trzeba więc dać jéj w ręce kapitał i pchnąć ją na nowe tory przemysłu, handlu, zarobkowych profesyj; ziemią zaś owładną ci, którzy będą mieli czém żywić ją i ulepszać. Tym tylko sposobem odświéżą się siły i zasoby kraju tego, a rolnictwo z upadku podźwigniętém zostanie. Są to prawdy i pewniki ekonomiczne, które zachęciły członków Domu pośrednictwa do rozpoczęcia działalności trudnéj, ale szlachetnéj i w skutkach swych dla stron tutejszych dobroczynnéj. Oto jest szczere przekonanie moje o Domu pośrednictwa i jego działalności.
Słowa te wymówione zostały z nieudaną mocą i prawdą. Niepodobna było mylić się: Porycki miał w istocie swoje przekonania, a niektóre z nich wyraził teraz zupełnie szczerze. To téż Orchowski, po chwili namysłu, odpowiedział:
— Nie pozwalam sobie wątpić o szczerości przekonań pańskich we względzie celów i zamiarów Domu pośrednictwa. Jakiemi zaś są moje w tym względzie przekonania, będzie to dla pana i jego spółtowarzyszonych rzeczą zupełnie obojętną, gdyż o sprzedaży majątku mego nie myślę wcale.
Porycki skinął parę razy głową na znak pobłażliwego przytwierdzenia.
— Wiem, wiem, odparł, nie myślałeś pan dotąd, ale gdyby się zdarzyła okazya dobra, pewna, korzystna... możebyś pan i pomyślał. Ja ta do pana z gotową już propozycyą przyjechałem. Dobry znajomy mój, mogę powiedziéć przyjaciel, baron von R..., życzy sobie nabyć w tych stronach obszerne dobra. Baron jest wielkim kapitalistą, a położenie jego nie pozwoli mu z pewnością targować się o nędzny tysiąc, a choćby i dziesiątek tysięcy rubli.
Porycki mówił to z lekkim tryumfem. Wierzył znać w moc niezbitą pierwszego argumentu, z którym wystąpił. Argument ten nie uczynił jednak na młodym dziedzicu Orchowa ani ujemnego, ani dodatniego wrażenia. Nie uczuł on nawet potrzeby odpowiadania nań. Milczał... Agent milczenie to korzystném dla siebie wahaniem się wytłumaczył, bo wnet, i śmieléj jeszcze niż wprzódy, mówić znowu zaczął:
— Ponieważ już tak szczérze i otwarcie ze sobą mówimy, powiem panu, że nie wiem doprawdy jakim sposobem i od kogo baron otrzymał mniéj więcéj dokładny opis znajdujących się w tych stronach majątków. Orchów podobał mu się z opisu nadzwyczajnie. Ogromne dziedzińce, jego starożytne ogrody, malowniczość tutejszego położenia uczyniły na wyobraźni barona jaknajlepsze wrażenie. Marzy już tylko o zbudowaniu tu pałacyku i przyjeżdżaniu do Orchowa każdego lata ze stolicy. Jest-to zapewne kaprys kapitalisty i człowieka możnego, ale... rozumiesz pan... gdy jedni ludzie mają kaprysy swe i gwałtowne zachcianki, drudzy z kaprysów ich i zachcianek korzystać mogą.
Umilkł i zupełnie już tryumfująco patrzył na gospodarza domu. Orchowski milczał jeszcze chwilę, a potém odparł:
— Bardzo żałuję, że nie będę mógł zadowolić kaprysu tak sławnego kapitalisty, jakim jest baron von R... Orchowa nie sprzedam.
W mowie Mieczysława brzmiała zrazu lekka, bo siłą woli powstrzymywana ironia; ostatnie przecież trzy wyrazy wymówił z taką stanowczością, powagą i chłodem, że plenipotent barona uczuł się na chwilę zbitym z toru i do przytaczania argumentów dalszych onieśmielonym. Krótko to jednak trwało. Podniósł wnet głowę i z wyrazem twarzy wpół zdumionym, wpół przyjaźnie doradzającym, zawołał:
— Ależ dlaczego? panie szanowny! dlaczego? Państwo tu rdzewiejecie na wsi, odmawiacie sobie wszelkich przyjemności i rozrywek, które stanowią, że tak powiem, życie życia ucywilizowanego człowieka. Mam tu na myśli przyjemności i rozrywki szlachetne, kształcące smak i umysł. Gdybyście państwo posiadali w ręku kapitał, który więzicie w ziemi wymagającéj dziś wiele, a produkującéj mało, moglibyście zamieszkać w wielkiém mieście, otworzyć salony swe dla wyborowego towarzystwa, otoczyć się komfortem... Doprawdy, czyliż egzystencya taka nie byłaby weselszą, szczęśliwszą od téj, którą prowadzicie tu państwo, od świata oddaleni?
Mówił to znowu z wyrazem szczerego i silnego przekonania. Widać było w istocie że sam, postawiony między dwoma rodzajami istnień, o których wspominał, ani na chwilę nie wachałby się z wyborem.
— Różne są pojęcia o szczęściu, zwolna i obojętnie odparł Orchowski. Co do mnie, sądzę że człowiek na każdem miejscu szczęśliwym być może, jeśli posiada przed sobą cel życia, który wydaje mu się pięknym i trudów jego godnym, a wkoło siebie tych, których kocha i szacuje.
— Bardzo pięknie pan powiedziałeś. Zgadzam się na to że... przy pewnych osobistych gustach i usposobieniach, czuć się tu można szczęśliwym i zadowolonym. Ale, przebacz pan uwagę, którą uczynię, zbyt poufałą może, masz pan rodzinę, żonę... dziatki, które przed chwilą widziałem. Czy nie sądzisz pan że dla interesów... dla bezpieczeństwa przyszłości téj jego rodziny...
Tym razem oczy Orchowskiego, spokojne i zimne dotąd, błysnęły uczuciem ostrém, przemocą nazewnątrz wydziérającém się, bo długo powstrzymywaném.
— Chciéj pan pozwolić, przerwał z odcieniem porywczości w głosie, abym troskę i starania o byt i przyszłość méj rodziny pozostawił najzupełniéj samemu sobie. Mniemam, dodał, topiąc znaczące spojrzenie w twarzy głównego agenta, mniemam że najdroższym spadkiem, który rodzina jakakolwiek po naczelniku swym otrzymać może, jest przykład wiernego trwania przy pracy i obowiązku.
Lekkie rumieńce rozdrażnienia wybijać się zaczęły na żółtawe policzki głównego agenta. Tracił on znowu panowanie nad sobą. Chłód i stanowczość Orchowskiego, za któremi niedobrze kryć się umiała milcząca wzgarda, wyczerpywały cierpliwość jego, podniecały żądze i wyrachowania z którémi tu przybył.
— Rozumiem, rzekł po chwili milczenia i jakby walki wewnętrznéj, rozumiem myśl pańską. Ha, może to bardzo piękne, tkliwe, poetyczne; ale my, ludzie nowych idei, jesteśmy bardziéj prozaicy i realiści...
— Pozwól pan, przerwał Orchowski, abym stanął tu w obronie tego, co pan nowemi ideami nazywasz. Według słusznych i rozumnych pojęć czasu naszego, spokojna, na prawych i prawnych drogach dokonywana, a ku celom sprawiedliwym wiodąca praca: potrzebą i powinnością być nie przestała.
Wymawiając ostatnie słowa, Mieczysław Orchowski powstał. Było to poruszenie niedwuznaczne wcale, na znaczeniu którego gość pomylić się nie mógł. Z za ciemnych szkieł oczy jego błysnęły nietajoną już, gniéwną obrazą; ciemny rumieniec, szybki jak błyskawica, opłynął mu policzki i podniósł się na czoło, aż ku krótko przystrzyżonym włosom. Wstał z krzesła, z ironicznym uśmiéchem na wązkich wargach.
— Postanowienie więc pana jest stałém i niecofnioném?
— Stałém i niecofnioném, powtórzył dziedzic Orchowa.
Skłonili się obaj w milczeniu, rąk sobie nie podając. Porycki z kapeluszem w ręku zwolna przechodził pokój. Orchowski, nie ruszając się, ogarniał spojrzeniem postać jego zmierzającą ku drzwiom. O kilka kroków od drzwi gość zatrzymał się i twarz odwrócił. Oczy dwóch tych ludzi spotkały się raz jeszcze, ale tym razem ciemne oko Mieczysława gorzało posępnym blaskiem, we wzroku zaś głównego agenta była ostra, jawna, wyzywająca groźba.
— Jeżeli jednak namyślisz się pan kiedy.... zaczął plenipotent barona von R....
— Nie rachuj pan na to, przerwał mu głos Orchowskiego, stłumiony nieco, lecz groźbą dźwięku odpowiadający na groźbę spojrzenia.
— Niech mi wolno będzie przynajmniéj rachować na okoliczności nieprzewidziane..
— A mnie przewidywać je i im zapobiegać.
W parę minut potém na dziedzińcu orchowskiego dworu turkotały koła szybko odjeżdżającego powozu. Za bramą, w połowie alei wspaniałéj, staremi kasztanami ocienionéj, agent główny podniósł się nieco z siedzenia, odwrócił głowę, pałającém spojrzeniem objął wysoki dach starego domu i wyrzekł zcicha:
— Chyba żyć nie będę, jeśli ty ztąd nie wylecisz, dumny szlachcicu, rycerzu z papiérowym mieczem!
Wyrazy plątały się i syczały mu w ustach. Przyjeżdżał tu z rachubą i chytremi planami w głowie, odjeżdżał ze śmiertelną obrazą i żądzą zemsty w sercu.
O parę wiorst od Orchowa powóz Poryckiego skrzyżował się w drodze z bardzo skromną, parokonną bryczką, na któréj siedział Eli Makower. Obaj zawołali na woźniców, aby zatrzymali konie; wysiedli i zeszli się na drodze.
— A zkąd to pan jedzie? zapytał Żyd.
— Z Orchowa, odpowiedział agent. Chciało mi się bardzo na własne oczy zobaczyć majątek i tego dziwaka który jest jego właścicielem. Ale teraz żałuję żem pojechał....
— A czy ja panu nie mówił, że to będzie strata czasu tylko?.
— Nie! z mocą rzekł Porycki, nie uważam bytności tam swojéj za stratę czasu. Podwoi ona we mnie energią działania.
Tu zniżył głos i dodał:
— Słuchaj, panie Makower! jeżeli zrobisz tak, aby Orchów sprzedanym został baronowi von R..... otrzymasz nie dziesięć od sta, ale piętnaście.... Porachuj pan dobrze, ile to wypadnie.
Makowera twarz drgnęła i oczy błysnęły. Była to jednak chwila przelotna, po któréj wrócił do zwykłego spokoju.
— Co o tem mówić, kiedy to jeszcze takie niepewne, rzekł. Pan dużo już zepsuł przez to, że tam pojechał. No, ale ja pojadę także i może naprawię. On zemną inaczéj gadać będzie jak z panem. Teraz jedź pan do Ręczyna.
W kwadrans po téj rozmowie bryczka Elego skręciła na boczną drożynę, która przez uprawne pole i kawał łąki wiodła ku młynowi, świeżo na ruinach dawnego, nad wązką lecz bystrą rzeczką zbudowanemu. W drzwiach budowy spotkał przybywającego Izraelita w chałacie mąką ubielonym, wyraźnie młynarz. Powitali się skinieniem głowy i kilku krótkiemi wyrazami.
— Co słychać u ciebie, Lejbo? zapytał Eli.
— Źle słychać, markotnie odrzekł Lejba. Orchowski wydzierżawiać młyna już nie chce, mówi że puścił mi go z biédy tylko, bo pieniądzów bardzo potrzebował, a teraz, kiedy kontrakt skończony, chce go miéć w ręku, żeby większe korzyści ciągnąć.
— To źle, bardzo źle dla ciebie, Lejbo! ty tu dużo zarabiał. A co będzie z temi piéniędzmi, co ja ci na wzięcie młyna dałem?
— Ty już, Eli o swoich pieniądzów bądź spokojny. Kiedy ty był taki dobry, że mnie ich pożyczył, to ja ich pewno nie skręcę i chwalić Boga mam oddać z czego. Żeby mi on tylko jeszcze choć na trzy lata młyn puścił!
Mówiąc ostatnie słowa, Lejba młynarz drżącą trochę ręką gładził kędzierzawe pejsy i błagającemi oczami w twarz Elego patrzył. Po chwili odezwał się znowu:
Hörst, Eli, zrób ty tak, żeby on mnie tego młyna nadal puścił. Ja wiem, że jak ty chcesz czego, to tak być musi. Moja Małka to przecież twoja siostra: zrób to dla niéj!
— Zobaczymy, rzekł Eli. Ja tu dziś przyjechał, żeby z nim o ważnych interesach gadać. Czy on jest w domu?
— On zawsze w domu, odparł Lejba. Dziś on cały dzień w stodole, bo tam żyto młócą. Idź do niego zaraz i o moim interesie pogadaj.
Z miejsca na którém stali dwaj Izraelici widziéć mogli ogrody orchowskie, pokrywające małe wzgórze i szérokim szlakiem spuszczające się na równinę. Śród zieleni ogrodów, w perspektywie wspaniałéj, długiéj alei, błyszczało pod promieniami słońca kilka okien mieszkalnego domu. Eli patrzył na okna te, jakby namyślając się i wahając.
— Nie, rzekł po chwili, teraz ja do niego nie pójdę. Człowiekowi zajętemu przeszkadzać nie trzeba, bo on zaraz w zły humor wpadnie, a wtedy o interesach gadać najgorzéj. Ja do niego pójdę wtedy, gdy stodołę zamkną i w oknach dworu zapalą świéce. A gdzie Małka? niech ona mi jeść da, bo ja dziś przed wyjazdem z N. wypił tylko szklankę herbaty.





Wieczór nadszedł. W orchowskim dworze ruch i gwar dzienny ustawał zwolna; okna domu, iskrzące się długo rubinowemi połyski, zagasły; szary mrok wisiał nad gęstemi ogrodami i przylegającą do nich łąką, śród któréj, za wysoką ścianą młyna, szemrała i połyskiwała kręta wstęga strumienia. Na pogodne sierpniowe niebo występowały gwiazdy; nad ziemią wilgotną od mgieł wieczornych, unosiła się cisza głęboka, przerywana tylko głuchym turkotem oddalających się wozów wieśniaczych, brzęczeniem owadów i głosami żab skrzeczących w ogrodowym stawie.
Eli wstał z ławy, na któréj przed drzwiami młyna siedział i przed którą stał jeszcze stół z resztkami zsiadłego mléka na wyszczerbionym talérzu, z okruszynami razowego chleba i trochą niedopitego piwa w zielonawéj butelce; wstał, skinął na pożegnanie głową Lejbie i Małce, siedzącéj z dwojgiem dzieci na nizkim progu, i zwolna poszedł ścieżyną wydeptaną śród łąki i wiodącą wprost ku dworskiemu ogrodzeniu.
Ogrodzenie to składało się teraz, nie jak dawniéj, ze sztachet kosztownych, lecz w większéj połowie nadgniłych i ku ziemi pochylonych, ale z prostego, mocnego płotu, utworzonego z kołów grubych i wysokich, wiązadłami z giętkiéj łozy silnie ze sobą spojonych. Z za płotu strzelała wysoko, w nierozwikłaną zda się gąszcz splątana leszczyna i cienisto, poważnie rozpościérały się liściaste gałęzie starych lip i klonów.
Eli obszedł dokoła ogrodzenie, minął folwarczny dziedziniec, na którym słychać było gwar wieczerzającéj w oficynie czeladzi, i drogą przeżynającą podwórze zmierzał ku mieszkalnemu domowi. Szedł powolnym, lecz śmiałym krokiem, jak człowiek który namyśliwszy się dostatecznie co i jak ma czynić, bez najlżejszych już wahań się, z zupełnym spokojem i pewnością siebie przystępuje do wykonywania planu, logicznie ułożonego i stanowczo przyjętego.
Wkoło domu panowała najzupełniejsza cisza; była to znać dla mieszkańców jego pora spoczynku, żadnemi zajęciami obowiązkowemi, żadném głośném krzątaniem się nieprzerywanego. Drzwi od sieni były zamknięte, a okna domu nieoświetlone, z wyjątkiem trzech, należących do pokoju, w którym przed kilku godzinami Orchowski przyjmował niezbyt miłego sobie gościa. Trzy te okna były otwarte. Wypływał z nich blask lampy palącéj się w pokoju i strugą bladego srébra obléwał rosnące za oknami wysokie, gęste krzewy bzów, róż i jaśminów.
Eli chciał zrazu wejść do domu przez sień główną; wszedł już był nawet pod ciemne sklepienie gankowe i dotknął ręką klamki szérokich drzwi, na których fantastycznemi zarysami odznaczały się śród zmroku staroświeckie rzeźbienia. Rozmyślił się jednak. Przyzwyczajony do wchodzenia w domy szlacheckie bocznemi wejściami, zstąpił cicho i bez szelestu z gankowych schodów i szedł wzdłuż dworu, zmierzając do małéj, oszklonéj sieni, znajdującéj się u jednego z jego końców. Idąc w kierunku tym, minął już dwa oświetlone, otwarte okna — gdy nagle stanął i przez gałęzie wysokiego bzowego krzaku utkwił oczy w przedmiocie jakimś, który wzbudził w nim widocznie żywą ciekawość. Po chwili uczynił poruszenie takie, jakby iść miał daléj. Nie poszedł jednak, tylko wsunął się głębiéj w cień drzew i krzewów.
— Nu! a co to szkodzi, że ja posłyszę co oni między sobą gadają? szepnął sam do siebie.
Słowa te odnosiły się do dwojga ludzi u otwartego okna stojących. Przed chwilą był tam tylko jeden mężczyzna, z ramionami skrzyżowanemi na piersi i głową w zamyśleniu schyloną. Teraz, z głębi łagodnie oświetlonéj komnaty, wyszła i ku niemu zbliżyła się poważna, a jednak kształtna i wdzięczna postać kobiéty. Stanęła także u okna i drobną dłoń miękko złożyła na ramieniu zamyślonego mężczyzny.
— Mieczysławie! rzekła półgłosem, smutny dziś jesteś.
Była to właśnie chwila, w któréj Eli stanął za krzakiem bzowym, z głową nieco naprzód wysuniętą, z wyrazem twarzy wyczekującym i ciekawym.
Na dźwięk głosu kobiéty Orchowski podniósł głowę. Półuśmiech przesunął się mu po ustach, a w oczach błysnęła głębia serdecznego przywiązania i.... ciężkiego smutku.
— Tak, Michasiu moja, odpowiedział zcicha, smutny dziś jestem i przed tobą, jak przed własném sumieniem mojém, wyznaję, że strwożony także. Ten nasz gość dzisiejszy, charakter w którym przybył on tutaj, propozycye jakie mi czynił wzburzyły mię do głębi, przypomniały mi żywiéj niż kiedykolwiek niepewność położenia naszego, trudności i niebezpieczeństwa dróg, któremi do celu wytkniętego dążymy. Dotąd walczyliśmy tylko z materyalnemi przeszkodami i niedostatkami, teraz na drodze naszéj staną ludzie.
Słowa te nie okryły twarzy słuchającéj ich kobiéty wyrazem przestrachu; owszém, zdwoiły one energią jéj spojrzenia, a zarys ust jéj uczyniły słodszym. Wzięła rękę męża w obie dłonie i zapytała znowu:
— Czego obawiasz się, Mieczysławie? czy grozi nam dziś cóś więcéj niż zwykle.
— Obawiam się, odparł mężczyzna, czy tyle trosk przeniesionych i podjętych trudów nie obróci się w niwecz; czy jutro, pojutrze, za rok lub dwa lata nie będziemy zmuszeni porzucić tego miejsca tak nam drogiego i puścić się w świat, pod dach cudzy, z dziećmi naszemi i tą gorzką myślą, żeśmy znaczną część życia i sił naszych zużyli... daremnie.
— Mieczysławie! rzekła kobiéta, przypomnij sobie ileśmy już zrobili, ileśmy ciężarów z siebie zrzucili, ile ruin podźwignęli, ilu groźbom zapobiegali skutecznie. Dlaczegóż przypuszczać mamy, że przyszłość trudniejszą jeszcze będzie i mniéj pomyślną, niż była przeszłość?
— Dlatego, z bolesną porywczością zawołał Orchowski, że jeden cios, zkądkolwiek pochodzący, obalić może długie i mozolne budowanie nasze. Niech nam przez rok jeden ziemia nieurodzajną będzie, niech omyli mię wyrachowanie jedno, niech jeden człowiek złéj woli stanie mi w drodze, niech Lila...
— Lila jest siostrą twoją! szepnęła Michalina.
— Znasz Lilę... odparł zcicha i smutnie.
Na czole kobiéty i w oczach jéj ku ziemi spuszczonych odbiła się zaduma, nie trwożna, nie samolubna, ale z całych sił umysłu i serca szukająca słów i środków ku wsparciu zachwianéj na chwilę odwagi, ku uspokojeniu zmąconéj myśli i wzburzonych uczuć ukochanego człowieka. On okiem pełném miłości i smutku ogarniał pochyloną ku sobie jéj głowę.
— Czy wiész, Michasiu, rzekł po chwili, w imię czego człowiek ten skłaniał mię dziś do opuszczenia stanowiska mego, do oddania w ręce obce ścian tych, śród których przysiągłem sobie żyć, pracować i walczyć? Oto w imię dobra, szczęścia i przyszłości rodziny mojéj, w imię twoje, droga moja, i dzieci naszych! Odpowiedziałem mu naturalnie, tak jak odpowiedziéć należało; ale.... zrodziła się we mnie wątpliwość, czy naprawdę nie popełniam szaleństwa, narażając byt twój i tworząc ci teraźniéjszość tak surową a trudną. Oto już siedem lat, najpiękniejszych lat młodości naszéj, zeszło nam na pracy i wyrzekaniu się wszystkiego. Jesteśmy niewolnikami gleby, przykuci do niéj, wszelkich pomocniczych środków pozbawieni; nie rozporządzamy dowolnie żadną chwilą czasu naszego, żadnym groszem ciężko jednak zapracowanym. Czy masz ty kiedykolwiek choć jednę z tych przyjemności szlachetnych, których słusznie młodość twa i wykształcenie wymagaćby mogły? czy otacza cię choć drobna cząstka tych wygód i ozdób życia, w które opływają kobiéty tysiąc razy mniéj warte od ciebie? Wprowadziłem cię w dom pusty i nagi; w ręce twe złożyłem połowę trudnéj roboty swojéj; a jednak dziś, mniéj może niż kiedykolwiek, zaręczyć ci mogę, czy obronić cię zdołam od twardszego jeszcze losu, od tułaczki po świecie, od śmiertelnéj trwogi o przyszłość naszych dzieci!...
Mówił to z bolesném uniesieniem. Znać było że pragnąłby wszystkie bogactwa i rozkosze ziemi roztoczyć w koło kobiéty téj, którą kochał nad życie, że przyzwyczajenia i wyobrażenia dawne buntowały się w nim niekiedy przeciw woli i postanowieniom, kréślącym mu ogólny plan życia. Ale kobiéta do któréj mówił, dla któréj cierpiał, o los któréj drżał, słuchała go z uśmiéchem na ustach i twarz jego ogarniała coraz jaśniejszém, gorętszém spojrzeniem. Nikt dawniéj spodziewaćby się nie mógł, aby te ciemne, nieśmiałe oczy biédnéj guwernantki posiadać mogły tyle mocy.
— O mój drogi! zawołała, przebacz że śmieję się śród tak poważnéj rozmowy. Kimże byłam? Czy bogatą dziedziczką? czy wypieszczoném, kapryśném dzieckiem pałaców?
Spoważniała znowu i bez uśmiéchu już mówiła daléj:
— Biéda, twarda biéda była piastunką i nauczycielką moją; tułaczka po cudzych, zimnych dla mnie domach, moim losem. Za jedyny promień szczęścia miałam uścisk staréj matki mojéj, za jedyną pociechę spokój sumienia, które mówiło mi że robiłam wszystko co mogłam, aby materyalnie — cudzego chleba nie żebrać, moralnie — kształcić się i wzrastać. Więcéj nie miałam nic, coby należało do mnie, a uroczystéj chwili połączenia się naszego nie uprzedziłam przygotowaniami żadnemi, bo mię nawet na parę nowych sukien nie stało. Tyś mi dał wszystko.... miłość bez granic, ciepło rodzinne i spokój własnego ogniska. Kiedy poraz piérwszy weszłam do domu twego, uczułam się bogatą i dumną jak królowa; kiedyś po raz piérwszy opowiedział mi zamiary swe i postanowienia, pokochałam cię dwa razy więcéj niż wprzódy.... Pokochałam także cel do którego dążysz, bom znaczenie jego zrozumiała, i teraz iść z tobą ręka w rękę, choćby wśród największych trudności, być towarzyszką twoją i pomocnicą, matką i nauczycielką dzieci naszych.... to dla mnie takie szczęście i takie źródło codziennych, cochwilowych uciech, że losu swego nie zamieniłabym na żaden inny w świecie.
Nie skończyła jeszcze mówić, gdy Mieczysław otoczył kibić jéj ramieniem i silnie przycisnął ją do piersi.
— O ty mocy, odwago, pociecho moja! rzekł zcicha i długi pocałunek złożył na jéj czole, które podnosiło się ku niemu, zrumienione siłą uczucia i zapału. Przebacz mi, mówił daléj, przebacz mi zwątpienia i trwogi, które oblegają mię niekiedy!
Słowa te wyrzekł ze szczérym, niekłamanym zapałem. Znać było że zamiłowanie w przedsięwziętém dziele, uczucie potrzeby jego i obowiązku dosięgało w nim do stopnia namiętności; a jednak pod wpływem spojrzenia i słów kobiéty, która obok niego stojąc, trzymała rękę jego w swéj dłoni i ramieniem otaczała mu szyję, z oczu jego znikały gorączkowe blaski smutku i trwogi, a zastępował je spokój woli silnéj, rozumu znającego dobrze cele swe i środki.
Jednostajne miłości paliły się w ich sercach, jedne pojęcia przenikały ich umysły. Rozumieli się.... Czuli że dłonie ich nie rozłączą się nigdy i wspiérać się będą wzajem w doli i niedoli, w trudzie i walkach, w każdym serca uderzeniu, w każdym porywie myśli i wysileń ku wyższym szczeblom męztwa, doskonałości, pożytku. Wiedzieli dobrze iż ze związku, który ich łączy nie słabość i rozdarcie, lecz moc i zgodę czerpać zawsze będą. To też doskonałe to zrozumienie się wzajemne, to uczucie bezgranicznéj ufności, to wspólne zawieszenie wzroku na punktach wysokich, nietylko potęgowało miłość ich ku sobie, ale zdwajało życiową ich dzielność i siłę.
— Michasiu! po długiéj chwili milczenia, lecz całkiem spokojnie już rzekł Mieczysław. Mam w głowie plan, który jeżeli spełnię, w tym roku jeszcze spłacę połowę długu Lili, za rok lub dwa najdaléj oddamy jéj resztę, a wtedy będę mógł powiedziéć sobie, że do pewnego stopnia przynajmniéj stałem się panem położenia.
— Jakiż to jest plan? mój drogi. Nie mówiłeś mi o nim jeszcze.
— Chciałem aby, zanim podzielę się nim z tobą, dojrzał on wprzódy we własnéj głowie mojéj. Pójdź, pokażę ci to na papiérze; ale pamiętaj że będą to cyfry.. same cyfry....
Mówił to prawie już wesoło, Michalina zaśmiała się także.
— Wiész dobrze, rzekła, że cyfr się nie lękam. Kiedy byłam nauczycielką, nie usuwałam wcale arytmetyki z programu nauczania swego...
— I był to, o ile pamiętam, jeden z powodów, dla których przestałaś być nauczycielką, mojéj siostry.
— Nie wspominajmy o tém, rzekła żywo Michalina.
Lekka i wesoła, poskoczyła w głąb pokoju, przysunęła dwa krzesła do stołu, na którym paliła się lampa i na jednem z nich siadając, zawołała:
— Rachujmy!
— Rachujmy! powtórzył Mieczysław, siadając obok żony i porządkując rozrzucone na stole papiéry.
Oboje więc odeszli od otwartego okna, a jednak ciemna postać, stojąca z pochyloną naprzód głową za gęstym krzakiem bzowym, nie opuściła swego ukrycia.
Eli na inne teraz okno domu spoglądał. Było ono zamknięte i przed chwilą ciemne; ale teraz błysnęło w niém światło świécy i widać było jak przez długą salę kroczyła zwolna stara kobiéta, w czarnéj wełnianéj sukni, ze srébrnemi włosami, wymykającemi się z pod białego czépka na twarz bladą i łagodną, na płócienny kołniérzyk, otaczający pomarszczoną szyję.
Kobiéta ta niosła na ręku dwuletnie dziécię, do snu już znać idące, bo w bieluchną tylko koszulkę przyodziane, różowe, złotowłose, śmiejące się, z główką opartą o pierś babki. Z obu stron jéj szły dzieci starsze: chłopczyk z minką poważną i dziewczynka szczebiocząca jak ptaszę. Grupa ta, oświécona słabym blaskiem świécy, którą stara babka wchodząc wniosła do sali, przesunęła się zwolna za szybami kilku okien i stanęła na progu pokoju, w którym pochylona nad stołem i papiérami, zcicha i poważnie rozmawiała para małżonków. Miało to być zapewne pożegnanie codzienne przed snem nocnym, codzień udzielany i odbiérany uścisk rodzinny; ale stara kobiéta, ujrzawszy dwoje młodych ludzi pogrążonych w pracy i cichéj naradzie, zatrzymała się w progu, przyłożyła palec do ust, gestem tym nakazując dzieciom milczenie, a po chwili niemego przypatrywania się tym dwom młodym i pięknym głowom, schylonym ku sobie z wyrazem zamyślenia na twarzach, odeszła.
Po chwili świéca z sali zniknęła; natomiast otworzyło się jedno z jéj okien i z ciemnéj komnaty wychyliła się pod światło gwiazd głowa staréj matki, bez czépca już teraz, całkiem opłynięta długiemi, srébrnemi włosy, z modlitewnym wyrazem w zagasłych, ku niebu wzniesionych oczach.
Przez kilka minut usta jéj poruszały się zcicha i zwolna; ale uczucie z jakiém modliła się wzbiérało w piersi jéj falą tak gorącą i błagalną, że szept jéj cichy przemienił się w nawpół głośną modlitwę.
— Panie! mówiła, patrząc w gwiazdy, daj im spokój cichy, szczęście uczciwie i cnotę wytrwałą! Zsyłałeś mi w życiu mém krzyżów wiele — niosłam je w pokorze i cierpliwości; ale to co przecierpiałam i to com kiedykolwiek dobrego uczynić mogła, niech w oczach Twych, Boże, nie będzie moją zasługą, ale niech się stanie ofiarą błagalną i korną, za którą opiekę Swą i błogosławieństwo roztocz nad dziećmi mojemi!





Lekki szum starych kasztanowych gałęzi, poruszanych chłodnym wietrzykiem nocnym, zagłuszył szelest kroków Elego, gdy wysunąwszy się ze swego ukrycia, powoli i z pochyloną w zamyśleniu głową oddalał się od orchowskiego domu. Po kilku minutach można go już było widziéć na ścieżce, przez łąkę ku młynowi wiodącéj.
Lejba młynarz siedział sam jeden nad grubą jakąś księgą modlitewną, przy któréj paliła się żółta łojówka, gdy otworzyły się drzwi izby i wszedł Eli. Młynarz, po kilku minutach kiwania się i szeptania, złożył księgę.
— Nu, Eli, rzekł, czy ty z nim gadał o moim interesie?
Eli nie odpowiedział. Przechadzał się zwolna po izbie, z rękami w tył założonemi, patrzył w ziemię i zamyślonym był tak głęboko, że zdawało się iż zapytania szwagra nie słyszał.
— Eli! czy ty z nim gadał o młynie, i żeby un mnie jego choć na trzy lata jeszcze w posesyą puścił?
Tym razem Eli, nie przerywając przechadzki swéj, odpowiedział:
— Ja z nim dziś wcale nie gadał.
— Jakto, ty jego nie widział?
— Ja jego widział, ale z nim nie gadał.
— A dlaczego?
Na ostatnie pytanie to Eli żadnéj nie dał odpowiedzi. Zaręczyć nie można, czy sam zdawał on sobie dokładną z tego sprawę, dlaczego, znajdując się tuż przed progiem orchowskiego domu, progu tego nie przekroczył, dlaczego nie dokonał czynu, nad którym długo myślał, dla dokonania którego przybył tu o mil kilka, porzucając dlań inne korzystne sprawy i zabiegi. Na twarzy agenta Domu pośrednictwa i spólnika Ildefonsa Poryckiego malował się namysł głęboki, z wewnętrznych wahań się i wątpliwości złożony.
Lejba oddawna już za drewnianém przepierzeniem usnął snem twardym. Godzina była już późna, popółnocna, gdy Małka, zbudzona krzykiem dziecka złożonego w kołysce na sznurach do sufitu przytwierdzonéj, wstała z pościeli i zapaliwszy łuczywo, przez wązkie drzwi w głąb pierwszéj izby zajrzała. Zobaczyła tam Elego, który w zupełném jeszcze dzienném ubraniu, przy świetle jaskrawo dopalającéj się w lichtarzu łojówki, siedział na stołku, z obu dłońmi na kolanach złożonemi, z głową pochyloną i wzrokiem wbitym w ziemię.
— Eli! zawołała Małka, czemu ty spać nie idziesz? Ja dla ciebie tak łóżko posłałam, że aj! aj! Sprobój tylko położyć się na niém.
Eli podniósł głowę.
— Czego ty chcesz odemnie, Małko? Idź do swego bachura, który tam krzyczy.
W głosie jego było tak niezwykłe mu zniecierpliwienie, że onieśmielona Żydówka usunęła się szybko za przepierzenie i słychać ją było jak poruszając kołyską, cichym szeptem i głośném cmokaniem uspakajała wrzeszczącego dzieciaka.
Eli pozostał w uprzedniéj postawie. Od chwili do chwili przechylał głowę z jednéj strony na drugą, zsuwał brwi i dłonią głaskał rudawą brodę, jakby dziwił się czemuś i własne zdziwienie sceptycznym odpiérał rozumem. Wątpił i wahał się, wątpliwości te i wahania, nagle we wnętrzu jego zrodzone, pokonać usiłował, a nie mógł.
Nazajutrz około godziny siódméj zrana Eli, tylko co znać przebudzony, wyszedł przede drzwi młyna. W téj samej chwili, od strony dworu, śpiesznym krokiem zbliżał się Lejba. Twarz dzierżawcy młyna rozjaśnioną była i widocznie uradowaną. Zapomniał o przywitaniu się ze szwagrem i z zadowoleniem zawołał:
— Ny! już ja sam jego widział i z nim gadał. Młyn będzie znów na trzy lata moim!
Eli nie okazał najlżejszego zdziwienia.
— Jak to było? zapytał.
— On przysłał po mnie jeszcze przed szóstą godziną, on zawsze tak rano wstaje. Jemu widać na gwałt piéniędzy potrzeba, bo powiedział, że mi młyn puści, jeżeli tylko ja jemu za trzy lata arendę z góry dam.
Eli głaskał brodę, patrzył w ziemię i chwilę milczał.
— A żebym ja ciebie poprosił: nie bierz ty w posesyą tego młyna i piéniędzy z góry nie dawaj, póki ja o tym interesie nie pomyślę, czy ty jego masz zrobić, czy nie?
Lejba przenikliwie wpatrzył się w twarz szwagra.
— A dlaczego ty mnie masz o to prosić?
— No, już ja wiem dlaczego co robię, a ty także wiész, że jeżeli ja tobie jeden dobry interes odbiorę, to z pewnością dam inny, jeszcze lepszy.
— Ny, to prawda. Jabym i tego młyna nie trzymał, żeby nie ty i twoje piéniądze.
— Może być, rzekł Eli, siadając na ławie, że ja zechcę abyś ty jemu dał piéniądze, a może być że nie zechcę. Ja tu za parę tygodni będę znowu i powiem co zrobić trzeba. Kontrakt na dwa miesiące jeszcze wystarczy, a przez ten czas dużo wody w téj rzeczce przepłynie i dużo myśli przez moją głowę przejdzie.
Lejba zmarkotniał trochę, ale oporu najmniejszego nie stawiał.
— Niech tak będzie, jak ty chcesz Eli, rzekł. Ja wiem że ty nikomu źle nie życzysz. Kiedy ja przez ciebie tutejszego młyna nie wezmę, to ty tak zrobisz, żebym ja, w posesyą wziął ten, co na białowolskim stawie stoi...
— Wiem, wiem, dokończył Eli. Powiédz teraz memu człowieku, żeby konie do bryczki założył. Pora mi już jechać.
— A dokąd ty pojedziesz?
— Niedaleko: do Rydlówki, do pana Kamila Orchowskiego.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.