Eli Makower/Tom II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eli Makower |
Wydawca | K. Kowalewski |
Data wyd. | 1876 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Czy rzeczywiście istnieć mógł gdziekolwiek człowiek taki jak Ildefons Porycki? Jakich wpływów i okoliczności był on dziécięciem i wynikiem? Jakie żywioły, przeszłością jego rządzące, złożyły się na moralną istotę jego? jaki był najgłębszy, najtajniejszy grunt téj istoty? Pytania te nasuną się zapewne myśli czytelników.
Kiedy długa, silna burza wstrząsa nurtami wód szerokich, powierzchnię ich pokrywają zarówno dyamentowe blaski łamiących się fal słonecznych, smętne kielichy lilij białych, wichrem poszarpanych, jak brudne szmaty pian mętnych i odrażających. Gmachy wielkie, walące się albo już obalone, wspaniały i melancholijno-poetyczny przedstawiają widok, gdy księżyc je osrébrzy i bluszcz dziki owije, tu i owdzie jednak starczy cegła jakaś, deska, głaz, które w ogólnym rozruchu i bezładzie padania, z właściwych miejsc swych wytrącone przygniatane, popychane, leciały coraz niżéj pod uderzeniami sił fatalnych, aż stanęły w dole wyszczerbione, nadgniłe, oczom ludzi ku obrazie, krokom ich ku szkodzie.
Ildefons Porycki urodził się na Wołyniu, w dość skromnéj lubo dostatniéj szlacheckiéj zagrodzie. Napozór przyszłość jego rysowała się jasno i wyraźnie. Syn uczciwego rolnika, mógłby był otrzymać w spadku, wraz z rolą przez ojców uprawianą, obyczaje ich, uczucia i spokojny tryb życia. Bystrością pojęcia i rzutnością charakteru obdarzony, byłby przy sprzyjających okolicznościach pod wielu zapewne względami prześcignął tych, co w ojczystych kątach poprzedzili go bezpośrednio, ale w latach jeszcze młodzieńczych, dziecinnych prawie, pusty jakiś wyskok studencki, ze spółtowarzyszami nauk podzielony, pchnął go wprost ze szkoły, któréj nie ukończył nawet całkiem, w strony odległe i obce. Piérwsze lata w stronach tych przepędzone spłynęły mu mozolnie a jałowo, wśród szamotań się po miejscach różnych, wśród zajęć rozlicznych, niczém do siebie nie przywiązujących, bo dorywczych. W porze téj niedostatek, osierocenie, niepewność jutra były piérwszemi bodźcami, które, pod wpływem samozachowawczego instynktu, wywołały z głębi młodzieńczéj, niedokształconéj istoty jego wszystko, co tylko było w niéj sprytem, przebiegłością, giętkością i obłudą. Nauczył się wybadywać twarze ludzi, szperać w usposobieniach ich i nawyknieniach, kłaniać się nizko, przybiérać na się, według potrzeby, postać pedanta lub wietrznika, dworaka, niewolnika, lub wyższość swą znającego i narzucającego władzcy.
Wszystko to dało mu w zysku wiele stosunków zjednanych, które zaprowadziły go wkrótce ku jakiemu takiemu życiowemu portowi, mającemu postać jednego ze znajdujących się w stolicy biór rządowych. Z dziesiątka lat, w ciągu których był urzędnikiem, Ildefons Porycki wyniósł jako korzyść umysłową: poznanie dokładne wszystkich form i formułek prawnych.
Dokoła ścian kancelaryi, w któréj pracował na byt skromny bardzo i nieznany, wielka stolica szalała przepychami blasku, rozkoszami wszelakiego użycia, gonitwami za wysokiém znaczeniem i złotodajnym zyskiem, burzami i walkami najrozmaitszych społecznych pojęć i namiętności teoryj i mrzonek. Obcy zrazu otaczającym go żywiołom, im dłuższe upływały miesiące i lata, im bardziéj w sercu jego gasły wspomnienia dzieciństwa, tém ściśléj spajał się ze wszystkiém, co bezpośrednio wkoło niego istniało, tém więcéj porywały go z sobą gorączkowe ruchy, gwary, gonitwy i pożądania tłumów. Jak wprzód obłuda, przebiegłość, giętkość karku i obrotność języka — tak teraz zrodziły się w nim żądza wyniesienia się, zysków, blasków, środków dających użycie wszelakie. Z wrzących dokoła niego teoryj i mrzonek, z wywieszonych chorągwi i wykrzykiwanych haseł wybrał i za swoje przyjął te, które najlepiéj odpowiadały moralnéj istocie jego, wykształconéj tułactwem, w dzieciństwie jeszcze rozpoczętém, osiéroceniem zawczesnem, biédą, pokorą zewnętrzną i buntujące się przeciwniéj pychą wewnętrzną, złemi przykładami, gorączką umysłu, którego siły rozwijały się w poskokach bezładnych, po liniach krzywych.
Wkrótce przestał być urzędnikiem. Zabrakło mu cierpliwości do dłuższego zginania się pod jarzmem pracy, uczciwéj, lecz ciężkiéj i zmudnéj; wszystko co praca ta przyrzekać mogła w przyszłości, wydawało mu się zbyt drobném, poziomém, szarém i odległem. Rzucił się w przedsiębiorstwa, rachunki, pożyczki, w kupowanie akcyj, grę na giełdach i targach. Podróże o których opowiadał Elemu nie były zmyśleniem. Znał on, niby dom własny, wszystkie place targowe miast, na północy i południu państwa położonych. Różne strony zwiedzał w charakterach najrozmaitszych. Tu handlarzem był, owdzie fabrykantem, gdzieindziéj dostarczycielem materyałów ku jakiejś publicznéj potrzebie, tam znowu usłużnym pośrednikiem pomiędzy prawującemi się stronami, a owdzie jeszcze pełnomocnikiem wielkiego jakiego pana, albo agentem przemysłowéj spółki jakiejś. W miejscach jednych mianował się jurystą, w innych przemysłowcem; tu w czarnym fraku i białych rękawiczkach wchodził na salony błyszczące bogactwem i wytwornością, gdzieindziéj przywdziewał kożuszek barani i w palonych butach obchodził dokoła wozy i namioty wielkich jarmarków. Bogacił się i ubożał, zarabiał i trwonił. W życiu swém miał punkta ciemne; o których nikt, prócz niego samego, nie wiedział nic. Agentem domu pośrednictwa został niedawno, w skutek protekcyi i żądania barona von R..., który znał go w stolicy i za biurowych jeszcze czasów jego zaliczał do grona swych pochlebców i dworaków.
Ogólnie rzecz określając, był-to awanturnik podszyty spekulantem, spekulant z zachciankami i zdolnościami oszusta, oszust z odcieniem krańcowego socyalisty.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Takim był człowiek, który rozparty w ładnym powozie, unoszony czterema dzielnemi końmi, zbliżał się teraz ku ręczyńskiemu pałacykowi, za białemi ścianami i szkarłatnym dachem którego wznosiła się wysoka, długa, ciemna ściana sosnowych lasów, u stóp którego płynął w skalistéj oprawie poważny, cichy, błękitny Niemen.
W ręczyńskim pałacyku, w pokoju który niegdyś, za bytności i gospodarowania tu pani Malwiny, miał pozór składu wszelakich drobiazgów, na tém samém nawet miejscu, na którem zwykła była siadywać matka Konrada, siedziała i teraz kobiéta. O ile przecież teraźniejszy przystrój pokoju różnił się od uprzedniego, o tyle nowa jego właścicielka niepodobną była do dawnéj. Ściany pokoju tego okryte były obiciem białem, usianém wielkiemi bukietami z róż i zielonych liści; takaż materya, barwna i kwiecista, oblekała sprzęty zgrabne a lekkie: na etażerkach leżało kilkadziesiąt książeczek małych, z tytułami słynnych romansów na pozłocistych okładkach; u okien kwitły wazonowe rośliny. Głównym jednak, najwidoczniejszym i najwytworniejszym sprzętem była w pokoju tym gotowalnia kobiéca, kształt prześlicznie rzeźbionéj komódki mająca i dźwigająca na sobie ogromne lustro, szufladkami i podstawkami różnéj wielkości otoczone. Na komódce i na umieszczonych powyżéj podstawkach znajdowało się mnóstwo sprzęcików, gracików i narzędzi toaletowych. Pokój ten cały, wraz z urządzeniem swém, tchnął miłą oku zgodnością i żywością barw, woniał lotnemi wyziewami perfum, śmiał się mnogością kwiecia, rozrzuconego po ścianach i sprzętach.
Przedziwnie téż harmonijne, łagodne były linie, zakreślające kształty kibici i rysy twarzy siedzącéj na kanapce kobiéty. Kibić-to była wysmukła, cienka w pasie, spadzista w ramionach, posiadająca w sobie cóś polotnego i giętkiego, cóś może słabowitego trochę, ale dziwnie delikatnego. Śród twarzy białéj, otoczonéj splotami włosów hebanowéj czarności, paliło się pod powieką podłużnie wykrojoną dwoje czarnych oczu, o wielkich źrenicach i błękitnych białkach, przypominających ogniste lazury południowego nieba. Usta młodéj kobiéty wydatne, lecz kształtne i drobne, bladawe były i w krew ubogie; z za przezroczystéj tkanki jéj cery nie przebijał się także rumieniec najlżejszy. W twarzy téj prześlicznéj, zarówno jak w kibici, panującą cechą była delikatność wytworna i widocznie słabowita, wdzięczna, pociągająca, lecz smętna, więc, obok zachwytu, budząca uczucie do litości podobne.
Ubranie kobiéty téj... o! ubranie to było rzeczą niesłychanie skomplikowaną, czémś nakształt mozaiki, łamigłówki, lub... wystawy sklepowéj. A jednak rzecz ta błaha napozór, podrzędna, przyoblekała właścicielkę swą w charakterystykę bardzo odrębną i niepospolitą, rzucała na nią całą pod względem tak zewnętrznym, jak wewnętrznym, światło szczególnie jaskrawe. Suknia jéj była biała, gładka, jednolita, za ozdobę i bogactwo całe mająca obfitość i powłóczystość fałd ułożonych ze smakiem. Ale powyżéj, od cienkiego stanu opasanego wstęgą barwistą, aż do szczytu misternéj i wysokiéj budowy, ułożonéj z włosów na głowie, znajdowała się moc wielka nagromadzonych tam przedmiotów. Od szyi do pasa spływały mnogie sznury bujnych, szkarłatnych korali; pomiędzy niemi połyskiwał medalion złoty, przytwierdzony zapinką z tegoż metalu; długie, złote kolce spuszczały się od uszu młodéj kobiéty aż prawie na jéj ramiona; we włosach tkwiły nad czołem szpilki, w kształcie złotych gwiazd urobione; z tyłu głowy przepaska z czarnéj lawy przytrzymywała kolorowego motyla: na ramionach śnieżnéj białości, wyłaniających się z szérokich rękawów sukni, wiły się bransolety ze złota, lawy i korali. Wszystko to świeciło, połyskiwało i przy najlżejszém poruszeniu uderzając o siebie, wydawało leciuchne, metaliczne brzęczenie. A jednak nagromadzenie to barw i błyskotek nie przywodziło na myśl, jak w podobnych razach zdarza się najczęściéj, ducha parafiańszczyzny, nieumiejętnéj, niezgrabnéj próżnostki. Owszem, wszystko to było wytworne, harmonijne, dobrane i ułożone z przedziwną zręcznością. Łatwo w tém było dostrzedz nie próżnostkę ulotną, ale zamiłowanie głębokie, nie słabostkę niedorzeczną, ale namiętność pochłaniającą, nie naśladownictwo niezgrabne, ale oryginalność gustu. Patrząc jak popiersie to kobiéce, delikatne i kształtne, pod ślizgającym się po niem wązkim promieniem słońca lśniło, migotało, drżało całe w iskrach niby i błyskawicach, anibyś zdołał pomyśléć o śmiésznéj parafiance, strojącéj się w papuzie barwy i błyskotki. Na pamięć raczéj przyjśćby ci mogła zalotna i królująca postać kobiéty do piérwotnego świata jakiegoś należącéj, dzikiéj Indyanki może, w chwili gdy wychylając się z pod przenośnego namiotu, staje śród świateł słonecznych, przyobleczona od stóp do głowy w barwiste wzory, w błyszczące i podzwaniające rzędy blaszek na sznury nanizanych — jedynych podarunków, wziętych przez nią od sąsiedniéj cywilizacyi.
Takiém było, po siedmiu leciech, dziéwczę owo, w czarną, surową suknię niegdyś przyodziéwane, rankami modlące się z matką przed krucyfiksem i trupią czaszką, a nocami czytające romanse, dziéwczę zamykane przed światem, a rwące się do świata całą siłą ognistéj swéj wyobraźni i przed czasem rozstrojonych nerwów. Taką była teraz Lila z Orchowskich Ręczycowa, siostra Mieczysława Orchowskiego, od cztérech lat żona Konrada Ręczyca i pani domu tego, a od trzech lat matka ślicznéj małéj dzieciny, chowanéj przez piastunkę i bonę na najwyższém piętrze pałacu.
Pomimo wesołego przybrania pokoju i błyskotliwości stroju, który ją okrywał, młoda kobiéta nie wydawała się wcale wesołą. Siedziała na kanapce, w postawie niedbałéj, z kibicią naprzód nieco pochyloną, ramionami otaczając stojącą na kolanach jéj szkatułkę znacznéj wielkości, lecz lekką i bardzo ładną. Szkatułka była otwarta, Lila od chwili do chwili zanurzała w niéj białą rękę i wyjmując z kolei różne zapisane ćwiartki papiéru, wstążeczki, zasuszone kwiatki, zatrzymywała na nich długie, zadumane spojrzenia.
Przed óśmiu mniéj więcéj laty przeglądała ona w ten sposób zbiór pamiątek matczynych; teraz były to własne jéj wspomnienia, w przedmiotach napełniających szkatułkę upostaciowane. A jakże wiele, wiele już wspomnień tych napełniało owe lat kilka, które pozostawiła ona za sobą, wspomnień leciuchnych jak ćwiartki cieniutkiego papiéru, drobniutkich i kruchych jak zasuszone różane i niezapominajkowe listki. We wspomnieniach tych przecież zaklęta mieściła się historya całéj jéj przeszłości; przeglądała ją kartka po kartce, wyczytywała z niéj tryumfy swe nieustanne, uniesienia ogniste a nietrwałe, zawody wieczne, tęsknoty i pragnienia, których dotąd nic nie ugasiło.
A najprzód, z samego dna szkatułki wydobyte, w palcach jéj ukazały się ody, sonety, akrostychy, na cześć jéj układane przez Fabiana Łozowicza. On dał jéj uczuć słodycz tryumfów światowych, wtedy gdy zaczynała zaledwie marzyć o świecie, on piérwszy począł składać jéj hołdy, gdy czarna jeszcze okrywała ją suknia.
Lila odczytała parę utworów tego romantycznego a platonicznego wielbiciela, któremu uwielbienie ku niéj nie przeszkadzało uznawać „złotego serca“ w gospodarnéj swéj żonie, ani kochać nad życie siedmiu domowych aniołków, i — uśmiéchnęła się przyjaźnie, łagodnie. Lubiła pana Fabiana, tak jak ambitna królowa, któréj poddanych zawsze zamało, lubi najdawniejszego i najwierniejszego ze swych dworaków.
Potém ukazały się w rękach Lili dwa papiérki różowe, podpisane splątanym i misternym wielce monogramem. Było-to cóś ważniejszego już niż ody i akrostychy pana Fabiana, były-to błagalne i ogniste pisma pewnego młodzieńca, z którym po raz piérwszy zamieniła słowo: kocham! Wtedy, po śmierci ojca, mieszkała z matką w żałobnéj Białowoli, za jedyną towarzyszkę mając nudną acz pobłażliwą Francuzkę, dame de compagnie, za jedyną rozrywkę codzienne przechadzki po miasteczku Orchowie. Młodzieniec piszący listy na różowych papiérkach mieszkał w miasteczku, gdzie piastował skromny bardzo urzędzik jakiś; miał on oczy nieśmiałe, lecz wcale ładne, drobny wąsik płowy, głos miękki i czuły. Spotykali się w miasteczku, przechadzali się razem po łąkach, zrywali kwiaty w polu, a raz, zszedłszy się wieczorem u brzegu stawu, pod białowolskiemi płaczącemi brzozami, gdy dame de compagnie poszła do pokoju swego czytać książkę, powiedzieli sobie, że się kochają. Na nieszczęście pani Leontyna, o któréj myśleli że, jak zwykle, znajduje się zanurzoną w modlitwie i samotnéj melancholii, wyszła tym razem melancholię swą podzielić z pięknym wieczorem letnim, i szept dwojga młodych posłyszała. Zaszła wtedy pomiędzy matką i córką scena burzliwa. Pani Leontyna zawodziła skargi nowe na swą niedolę, a Lila płakała spazmatycznie i przysięgała namiętnie, że nikogo, prócz młodzieńca z misternym monogramem, kochać nie będzie.
W chwili przecież najgwałtowniejszéj burzy zjechała do Białowoli pani Malwina. Uwiadomiona o wszystkiém, zadecydowała, że Lili trzeba rozrywek, niczego więcéj tylko rozrywek, i prosiła panią Leontynę, aby pozwoliła jéj zabrać młode dziéwczę do domu swego w N. Pani Leontyna zgodziła się na propozycyą, oddając córkę pani Malwinie, dla dokończenia edukacyi i poprawy charakteru.
Wtedy dla szesnastoletniéj dziewczyny rozpoczęła się nowa era życia. Z ery téj Lila posiadała sporą garść pamiątek. Był tam kwiatek zasuszony od metra muzyki, czarnowłosego Włocha pochodzący. Lila przez kilka tygodni śniła i marzyła o pięknym Włochu, lecz gdy marzenia przechodzić zaczęły w ciche rozmowy, zamiany spojrzeń ognistych i pamiątkowych kwiatów, pani Malwina spostrzegła wszystko i cicho a zręcznie wzięła się do rzeczy. Włoch zniknął z domu, a Lila — po nowych, kilka dni trwających burzach, płaczach, przysięgach — z uśmiechem przyjęła z ręki jednego z młodych sąsiadów Orchowa pyszny bukiet, z którego jeden kwiat schowany i uschły kruszył się teraz w jéj dłoni. Z sąsiadem tym przecież historya była krótka. Pani Malwina, mająca w tém szczególny interes, aby wszystkie historye podobne szybko przerywać, uczyniła tak, iż herbowy i zamożny sąsiad, podobnie jak metr ubogi, zniknął z domu jéj i więcéj nie wrócił.
Natomiast Konrad Ręczyc coraz częściéj bywać zaczął w domu swéj matki. Dla Lili był on dotąd obojętnym zupełnie; gniéwała się nań nawet zcicha, że wprządz się nie chciał do tryumfalnego jéj wozu i będąc z nią razem, więcéj zda się myślał o dzielności i rasie koni świeżo na jarmarku nabytych, niż o piękności młodéj swéj kuzynki. Pewnego dnia jednak Konrad zbliżał się do niej częściéj niż zwykle, zatrzymywał na twarzy jéj długie spojrzenia, ani razu nie wspomniał o koniach, a parę razy westchnął. Zmiana ta zaszła w nim po długiéj, tajemnéj rozmowie, którą miał z matką, a po któréj wyszedł markotny i zamyślony. Wieczorem dnia tego pani Malwina, całując Lilę na dobranoc, rzekła do niéj ze zwykłą sobie żywością ruchów i mowy:
— Figuruj sobie, moja duszo, że Konio zakochany w tobie à la folie! Jest-to dla mnie prawdziwa siurpryza, bo byłam zawsze pewną, że chłopiec ten spokojny ma temperament i pasyj żadnych doświadczać nie może. Ale twoje oczy, kochaneczko, lody topić mogą!
Nazajutrz Flora Ręczycówna, siedząca z Lilą przy oknie, od niechcenia niby rzekła:
— Konrad smutny był wczoraj bardzo. Czemuż okazywałaś się dla niego tak obojętną, Lilo?
W téj saméj chwili przed oknami mieszkania przechodził młody człowiek, o którym mówiono. Lila po raz piérwszy w życiu uważniéj na kuzyna swego spojrzała i głośną uczyniła uwagę, że w szafirowéj aksamitnéj czapeczce bardzo mu jest do twarzy. Flora uwagę tę kuzynki wypowiedziała wchodzącemu bratu. Konrad objął śliczne dziéwczę gorącém spojrzeniem swych bezmyślnych trochę lecz pięknych, błyszczących oczu i zawołał z zapałem:
— Jabym, jak Boga kocham, żeby podobać się kuzynce Lili, nietylko szafirową czapkę, ale ośle uszy na głowę włożył i chodził w nich po ulicy.
Oślich uszu jednak nie włożył i więcéj nawet o nich nie mówił, bo mu siostra z wyrzutem powiedziała, że powinien był poetyczniéj wyrazić się i zamiast tego brzydkiego szkolnego wyrażenia, wspomniéć raczéj o koronie cierniowéj; lecz aksamitnéj czapeczki stale odtąd używał i odegrała ona w życiu Lili rolę wielką, bo była piérwszém zadzierzgnięciem węzła, który już potém w żwawéj i zręcznéj dłoni pani Malwiny przemienił się pomiędzy synem jéj i posażną krewniaczką w węzeł małżeński.
Kilka tygodni przed ślubem i kilka miesięcy po ślubie Lila kochała Konrada ogniście, głośno, z uniesieniem, z przysięgami, z przystępami spazmatycznych płaczów i szalonéj zazdrości — kochała go słowem po swojemu — tak jak niegdyś młodzieńca z misternym monogramem, Włocha z czarnemi oczami, sąsiada z bukietem i kilku jeszcze ludzi innych... A potém.... potém zjawiły się w szkatułce pamiątki nowe, mniéj lub więcéj cenne, parotygodniowe zapały i parodniowe łzy przypominające.
Tym razem młoda kobiéta zamknąć już miała tajemniczą swą skarbnicę i powstać z kanapki, gdy z pośród drobiazgów napełniających szkatułkę wymknął się i na kolana jéj upadł papiér kobiecém nakréślony pismem, dawny znać, bo zżółkły, zestarzały. Na widok pamiątki téj Lila uśmiéchnęła się z zadowoleniem.
— Kochana moja panna Julia! gdzież ona jest teraz? szepnęła i stary, zżółkły list roztworzyła.
Było to pismo przez byłą nauczycielkę Lili, pannę Julią Grejs, przesłane dawno, bo więcéj niż przed sześciu laty. Lila przebiegła oczami piérwsze wiérsze listu, zawiérające te wyrazy: „Droga Lilo! donoszę ci że jestem szczęśliwą! Pozazdrość mi. Znalazłam swój ideał, znalazłam człowieka którego obraz przedstawiały mi zawsze najpiękniejsze rojenia méj wyobraźni i — od wczoraj jestem jego narzeczoną. Narzeczony mój ma imię: Ildefons. Ildefons! ach, imię to wymawiać trzeba, patrząc na gwiazdy lub kwiaty, słuchając szmeru wietrzyków i srébrnego strumienia! Cudne imię, nieprawdaż? Zażądasz może, abym ci opisała twarz, postać, całą słowem powierzchowność jego. Więc powiem ci: podobnym do niego musiał być le jeune pauvre naszego kochanego Feuillet’a; niekiedy przypomina mi on też Raula z historyi Sybili, lub naszego nieszczęśliwego a sympatycznego pana de Camors. Mniejsza zresztą o to jak on wygląda, ale gdybyś znała jego piękną, wielką duszę, jego umysł széroki i silny, gdybyś słyszała jak opowiada o swych nieszczęściach, walkach z losem!... Nie myśl jednak, proszę cię, abym była narzeczoną nędzarza, człowieka nic niemającego i nic nieznaczącego. Przeciwnie, mój Ildefons posiada świetną pozycyą i perspektywę świetniejszéj jeszcze przyszłości... Jaką jest pozycya ta i na czém zasadza się perspektywa, nie umiem ci tego dokładnie wytłumaczyć, a zresztą czyliż zajmować mię mogą tak błache, prozaiczne szczegóły?.. Bogatym być musi, bo do domu, w którym zostaje przyjechał ślicznym powozem i zdaje się, że w sąsiedztwie majątek ma kupować. Z kilku wielkimi panami zostaje w stosunkach najściślejszéj przyjaźni... Wszystko to jednak nic mię nie obchodzi. Ale oczy jego wymowne, dusza piękna, miłość jego dla mnie, mająca w sobie cóś rycerskiego i t. d. i t. d.” W liście znajdowało się jeszcze kilkanaście wierszy, równie obficie jak poprzedzające w wykrzykniki zaopatrzonych, ale Lila nie czytała już daléj.
— Szczęśliwa Julia! szepnęła; po chwili zaś dodała: Jakbym chciała wiedziéć gdzie ona jest teraz? co robi? czy o mnie choć trochę pamięta? O! niezawodnie zapomniéć musiała. Wszak list ten był ostatnim jaki miałam od niéj. Tak, przyjaźń, miłość, radość, szczęście, wszystko przemija, wszystko zawodzi na świecie.
Wyrzekłszy to w zamyśleniu głębokiém, podniosła się zwolna, postawiła na stole szkatułkę, a podnosząc nad głowę śliczne ramiona i ręce na czarnych krzyżując splotach, z oczami szklisto w przestrzeń patrzącemi, wymówiła rozpaczne francuzkie przysłowie: „Tout passe, tout casse, tout lasse!“
W głębi domu ozwały się akordy na fortepianie wygrywane, a zarazem do pokoju weszła służąca, z pękiem kluczy u pasa. Była to ta sama ładna i fertyczna Brygisia, która niegdyś w Orchowie usługiwała Lili i jéj nauczycielce. Postarzała ona trochę przez czas ubiegły, spoważniała, a na twarzy jéj malowała się poufałość sługi dawnéj, będącéj powiernicą, nieledwie przyjaciółką swéj pani.
— A! zawołała wchodząc, pani nie wyszła jeszcze do bawialnych pokojów? A tam goście oddawna już zjedli śniadanie i nudzą się bez pani.
Lila wzruszyła ramionami.
— Któż tam jest taki? zapytała niedbale.
— A któżby był? Ci sami którzy zawsze prawie są w Ręczynie. Pan Paweł Szyłło z synowcem swym panem Klemensem, pan Łozowicz z synem, teorbanista ten co z naszym panem na jarmark wczorajszy jeździł... więcéj niéma nikogo. Ale pan Apolinary Łozowicz, po chwili milczenia z filuternym uśmiéchem dodała służąca, — pan Apolinary przez cały ranek błąkał się po ogrodzie, jak Marek po piekle, i ciągle na okna tego pokoju spoglądał...
— Doprawdy? przeciągle wymówiła Lila.
Stała przed lustrem i czarne włosy swe zdobiła rzędem kryształowych, w złoto oprawnych szpilek. Uśmiéch lekki zaigrał na bladawych jéj ustach.
Akordy fortepianowe dochodziły do uszu jéj coraz silniéj i jakby niecierpliwiéj wygrywane.
— Poukładaj mi tu wszystko w szufladach, Brygisiu, rzekła Lila. Pójdę już do salonu.
Zwróciła się ku drzwiom.
— Niech pani zaczeka jeszcze chwilkę, rzekła służąca, ja przyszłam tu, aby zapytać się pani co będzie z dzisiejszym obiadem. Posyłałam dziś do miasteczka po mięso, ale na kredyt nie dali...
— Moja Brygisiu! nie nudź-że mnie, proszę, tém gospodarstwem. Cóż ja na to poradzę? Wiész że z takiemi rzeczami udawać się trzeba do Konrada.
Wyrzekłszy to niechętnie i ze znudzeniem, opuściła pokój.
W dość obszérnym, ładnym saloniku siedział przy fortepianie dwudziestoletni młody człowiek, szczupły, z bladawą twarzą, ozdobioną małym czarnym wąsikiem, i z miną nawpół nadąsaną, nawpół melancholijną wygrywał zwolna jakiś utwór muzyczny. Przy stole, umieszczonym przed kanapą, Fabian Łozowicz, z twarzą, jak dawniéj rumianą i dobroduszną, pochylał się nad kawałkiem papiéru, na którym rysował widoczek, przedstawiający jakąś chatkę w lesie. U okna Paweł Szyłło, podnosząc zwisłe swe, posiwiałe już nieco wąsy, dopijał szklanki herbaty i dojadał porcyi chleba z masłem. Naprzeciw niego stał Klemens Szyłło i patrząc przez szyby na dziedziniec, gdzie widać było chodzącego tu i owdzie Konrada, poziéwał széroko.
— Diabelna nuda na wsi! ozwał się po chwili starszy syn Augustyna Szyłły. Nie rozumiem doprawdy, dlaczego ojciec sam nie pojechał tu dopominać się o swoje piéniądze, tylko mnie przysłał.
— Czy mówiłeś już z panem Konradem? zcicha zapytał Paweł.
— Kiedyż miałem mówić? wczoraj był na jarmarku, a dziś późno jakoś wstałem...
— Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje — ze zwykłą sobie, na trefnisiostwo zakrawającą rubasznością, rzekł Paweł; ja rano wstałem i z panem Konradem mówiłem.
— I cóż? ciekawie zapytał Klemens. Piéniążki będą?
— Przyrzeka... wymówił Paweł.
— Pi! obiecanka cacanka, a wiesz komu radość, zaśmiał się Klemens.
— Fałszywie, Apolku! z nad rysunku swego zawołał do syna pan Fabian; b mol dwa razy i tryl na piątéj górnéj..
Apolek niecierpliwie rzucił się na krześle.
— Co mię tam ojciec poprawia, jak studenta jakiego! Już ja wiem dobrze dlaczego tak gram, a nie inaczéj.
W téj chwili otworzyły się drzwi do dalszych pokojów prowadzące i w progu stanęła Lila, opłynięta malowniczemi fałdami sukni, połyskująca cała od paciorek, szpilek, kolców i bransolet. Dwudziestoletni Apolek poczerwieniał nagle jak piwonia i porwał się z krzesła; żwawo téż, z rysunkiem swym w ręku, powstał pan Fabian; Klemens Szyłło poziéwać przestał i z galanteryą wątpliwego smaku, w ukłonach cały, zbliżał się do posuwającéj się zwolna ku towarzystwu pani domu. Uprzedził przecież wszystkich Paweł Szyłło, który szybko otarłszy z ust resztki masła i wiechcie wąsów założywszy za uszy, dwoma krokami długich nóg swych znalazł się obok Lili i wielką ręką swą po drobną, delikatną rączkę jéj sięgnął.
— Pani nasza! zawołał, schylając się i rączkę całując — dobrodziéjko nasza! królowo!
— Ciekawam dlaczego nazywasz mię pan królową? z powabnym uśmiéchem i kłaniając się lekko wszystkim dokoła, zapytała Lila.
— Słusznie! słusznie! zawołał pan Fabian rozradowany. Lilia jest królową kwiatów, a pani nosisz jéj imię.
— Słyszałam zawsze, że królową kwiatów jest róża.
— Zdetronizowaliśmy ją, a panowanie nad wszystkiemi kwiatami téj ziemi oddaliśmy lilii, rumieniąc się znowu i z iskrzącym wzrokiem szepnął Apolek.
— Odziedziczyłeś pan po ojcu swem zamiłowanie w kwiatach i poetycznych przenośniach — odpowiedziała kobiéta, topiąc w twarzy rozkochanego widocznie młodzieniaszka wymowne spojrzenie.
— Ja tam, zawołał Klemens, z pewnością daru do poezyi po ojcu nie odziedziczyłem, a jednak, dalibóg, gdyby mi dali kawałek papiéru, tobym może w téj chwili wiersze jakie i napisał.
— Spróbuj pan! no, spróbuj! z serdecznem rozradowaniem wykrzyknął Łozowicz i posunął ku synowi ubogiego prawnika papiér i ołówek.
Lila opuściła się zwolna na kanapę i usiadła tam w pozie ponętnéj bardzo, malowniczéj, z ramionami niedbale na piersi skrzyżowanemi.
— Pan Klemens, rzekła, ukaże nam późniéj swe poetyczne talenta.
— Pani wié, że posiadam ich trochę, szepnął młody Szyłło. Pamięta pani tam na wzgórzu, pod sosnami... w przeszłym roku...
Zdawało się, że kobiéta wyrazów tych nie dosłyszała.
— A teraz, ciągnęła, niech pan Apolinary kończy to Nocturno, które grał gdym weszła. Jest-to moja ulubiona kompozycya, a pan grasz ją tak pięknie!
— Jak pani rozkaże — zawołał uszczęśliwiony młodzieniec, i z pośpiechem usiadłszy przed fortepianem, rozpoczął na nowo minorowe akordy z b moll i smętne tryle na piątéj górnéj.
Pan Fabian pokazywał tymczasem Lili wyrysowany przed chwilą widoczek.
— Chciałabyś pani mieszkać w takiéj chatce, śród lasu, nad strumieniem?...
Kobieta z rozmarzeniem na rysunek patrzyła.
— Alboż ja wiem czego chcę naprawdę? szepnęła, głowę na piersi pochylając. Chcę ciszy i gwaru, takiéj chatki leśnéj i pięknego pałacu miejskiego, szmeru strumyka i orkiestry balowéj... chcę, dokończyła z nerwowem, niecierpliwém poruszeniem — chcę wszystkiego czego nie mam, a nie chcę niczego z tego co mam.
— Ani nas, którzy tu wkoło pani jesteśmy? żałośnie zapytał pan Fabian.
Lila podała mu rękę.
— Pan wiész, rzekła z nieudaną serdecznością, że uważam pana za najlepszego przyjaciela mego.
— Będę nim do grobu! z rycerskim zapałem i łzami rozrzewnienia w oczach, zawołał pięćdziesięcioletni romantyk.
Apolek grać przestał, Klemens Szyłło przysunął się do rozmawiających.
— Diabelna nuda na wsi! rzekł, nieprawdaż pani? Możeby pan Łozowicz był łaskaw, dla rozweselenia nas tu wszystkich, zadeklamować cokolwiek.
— Nie umiem na pamięć żadnych rozweselających wiérszy — z lekką urazą w głosie odrzekł zagadnięty.
— Niech pan zadeklamuje! wymówiła Lila, opiérając czoło na ręku.
Apolek wzdychając, Klemens uśmiéchając się ironicznie nieco, Paweł Szyłło wąsa kręcąc i w sposób żartobliwéj zachęty na pana Fabiana mrugając, usiedli wkoło stołu w uważnych postawach. W téj saméj chwili wsunął się do pokoju Hryhory Oroszczenko, w szaréj świtce swéj, z kosmykiem włosów osełedec naśladującym, a miarkując z fizyognomii obecnych, że się na cóś uroczystego zanosi, po cichu przemknął przez pokój i usiadł w pobliżu leżącego na fortepianie teorbanu swego. Pan Fabian usunął się nieco z krzesłem od stołu, skrzyżował ręce na piersi, wyprostował się i swemi blado-błękitnemi, mrużącemi się, miodowemi oczami patrząc jak w tęczę w twarz Lili, z nadzwyczajném wezbraniem zachwytu i melancholii zadeklamował:
O! jéj życie piękne było,
Ach! takie piękne jak ona!
W sercu jéj z bólów korona,
A w jéj twarzy szczęście lśniło!
I miała takie spojrzenia,
I tak anielskie uśmiéchy,
Że....
— A, jak Boga kocham! już téż to jest rzecz nie dodarowania, abyście państwo w tym dusznym pokoju siedzieli, kiedy pogoda taka piękna.
Słowa te, wymówione basowym, donośnym głosem we drzwiach otwiérających się, przerwały panu Fabianowi deklamacyą na punkcie jéj najpatetyczniejszym.
Był-to Konrad, który wszedł do salonu ze szpicrutą w ręku, w spencerze myśliwskiego kroju, w butach zabłoconych.
— Nie dziwię się już Lili, mówił daléj — bo wiadomo, że baby lubią zamykać się w pudełkach; ale pan Fabian i pan Klemens i pan Apolinary zrobiliby, jak Boga kocham, daleko lepiéj, gdyby poszli zobaczyć jak tam mój Białonogi popisuje się na linie. Wiész co, Pawle! wiele koni miałem w życiu, ale takiego nigdy. Ognisty jak sto djabłów...
Mówił tak długo jeszcze, zamaszystym krokiem przechadzając się po pokoju i ślady swe znacząc na posadzce wilgocią przyniesioną z łąki, na któréj codzienne harce swe odbywały ulubione jego rumaki. Wkoło stołu przed kanapą grobowe zapanowało milczenie. Lila niżéj jeszcze głowę na dłoń pochyliła, a na ustach jéj lekko wydętych malowała się niechęć i wzgarda. Pan Fabian i Apolek patrzyli na nią wzrokiem takim, jakim wierni spoglądają na święte męczennice; Klemens coraz ironiczniéj uśmiéchał się; Paweł dowodzeniom głośnym pana domu kiwaniem głowy przytakiwał. Nagle Oroszczenko, który na grupę tę spoglądał swemi filuternemi, południowemi oczami, pochwycił teorban, brzęknął po strunach i szybkiém tempo zawiódł swywolną jakąś pieśń ukraińską.
— Otóż to tak zwykle bywa u nas! westchnęła zcicha Lila do pana Fabiana.
— O! pani, jak ja tę samotność duchową pani rozumiem! równie cicho odszepnął mąż pani Adeli. Niezgoda myśli i uczuć... ziemia i niebo... materya i ideał...
Apolek spółczucie dla przedmiotu uwielbień swych objawiał tylko spojrzeniami, gniewem i wzgardą pałającemi, a w stronę pana domu ciskanemi; ale Klemens swobodniejszym był w wyrażeniu tego co myślał. Pochylił się ku uchu Lili i rzekł bardzo cicho:
— Gdybym ja był na miejscu pani, wypędziłbym ztąd poprostu pana Konrada za jego zabłocone buty i za to, że tak głośno krzyczy.
Lila, nie odpowiadając nic, uśmiéchała się boleśnie i wzgardliwie zarazem, przyczém oczy jéj stykały się często z rzucanemi na nią, ognistemi spojrzeniami młodzieniaszka Apolka. Ukrainiec kończył piosenkę swą, z któréj Konrad śmiał się serdecznie, gdy przez drzwi przymknięte wyjrzała strojna głowa Brygisi, rzuciła pomiędzy zebrane towarzystwo słowa: „goście jadą!” i wnet zniknęła.
Wszyscy, prócz Lili i Apolka, pobiegli do okien. Młodzieniec z czarnym wąsikiem tak wpatrzony był w swe bóstwo, że wątpić należało czy zwiastowaną wiadomość nawet usłyszał, a twarz pani domu, jakkolwiek sama nie poruszyła się z miejsca, błysnęła nagle i drgnęła ożywieniem.
— Ciekawam ktoby to mógł być! zawołała, podnosząc głowę.
— Natręt jakiś! mruknął Apolek.
— Ładny koczyk! ozwał się u okna Fabian Łozowicz.
— W dyszlu kasztany tęgie, ale ten z prawéj strony na orczyku z narowem, jak Boga kocham z narowem, choć teraz nie znać tego — wykrzyknął Konrad.
— Uprząż co się nazywa, na koźle furman i lokaj — zauważył Oroszczenko.
— Któś z szykiem! dokończył Klemens Szyłło.
— Mężczyzna czy kobiéta? zapytała Lila.
— Mężczyzna! chórem u okien odpowiedziano.
— Jakaś figura, panie! rzekł Paweł. Siedzi rozparty jakby na stu koniach jechał! Ale fizyognomia nieznajoma i w okolicy niewidziana! Któś chyba zdaleka.
— Janek! krzyknął Konrad, przechodząc szybko salę jadalną i otwiérając drzwi od przedpokoju — hej, Janek! wyjdź na spotkanie tego pana!
Kozaczek kredensowy Janek zbiegał już ze wschodów głównego balkonu, w parę zaś minut wpadł zdyszany do bawialnego saloniku, niosąc w ręku kartę wizytową.
— Daj! z najwyższą już i nieukrywaną ciekawością zawołała Lila.
Kozaczek kartę podał. Pani domu przeczytała głośno: Ildefons Porycki, agent główny Domu pośrednictwa.
— Ildefons! zawołała, dziwny zbieg okoliczności! dziś właśnie myślałam, a nawet czytałam o pewnej osobie imię to noszącéj.
— Porycki! z zamyśleniem wymówił pan domu. Gdzie ja to słyszałem? Niech jego.... przypomniéć sobie nie mogę....
— Słyszałeś pan pewno o Tadeuszu Poryckim, przypomniał pan Fabian. Wielki-to był człowiek, piękna dusza!... Musi to być krewny jaki!... syn, wnuk może wielkiego męża tego..
— Wnuk wielkiego człowieka! z iskrzącemi się oczyma powtórzyła Lila.
— Na Wołyniu są hrabiowie Poryccy, zauważył Oroszczenko, ja z Ukrainy, sąsiad tedy Wołynia. Wiem o Poryckich. Grafy to i pany całą gębą.
— Hrabia! szepnęła Lila i dodała, patrząc na wizytową kartę: Ildefons! piękne imię!
Tytuł umieszczony na bilecie niczyjéj tu nie zwrócił uwagi. Imię zato i nazwisko gościa mnogie wywołało komentarze. Kozaczek ozwał się:
— Ten pan pyta się, czy państwo jego przyjmują.
— Proś! proś! zawołał zgodnie chór głosów.
Porycki wszedł do pokoju, we fraku i jasnych rękawiczkach, z postawą wyprostowaną, z uśmiéchem na ustach i kapeluszem w ręku. Z za szkieł szafirowych orzucił szybkiém spojrzeniem pokój i znajdujące się w nim osoby, a nie trudno mu było odgadnąć, że atmosfera miejsca tego była mu ze wszech miar przyjazną. Salonik modnie i błyszcząco przybrany, to grono mężczyzn różnego wieku, bezczynnie zgromadzone dokoła młodéj kobiéty wystrojonéj i ze skrzyżowanemi rękami na kanapie siedzącéj, przedstawiało z tém wszystkiém co uderzyło go przedtém w Orchowie sprzeczność najzupełniejszą.
— Zapewne gospodarza domu tego mam przyjemność witać, rzekł do Konrada, który postępował ku niemu ze zmieszaniem zwyczajném ludziom niecelującym towarzyską wprawą i ogładą, a niemy ukłon gospodarza domu za twierdzącą biorąc odpowiedź, mówił daléj:
— Raczcie państwo przebaczyć, że tak bez ceremonii dom ich najeżdżam. Jestem w stronach tych obcy, nieznany, podróżny... Przejeżdżając, ujrzałem ten pałac piękny, tę oazę śród pustyni stron tutejszych, i oprzéć się nie mogłem chęci zabrania znajomości z jéj mieszkańcami.
Słowa te z ust jego wyszły płynnie, dźwięcznie, gładko i słodko.
— O proszę pana! nam bardzo.... bardzo.... miło.... przyjemnie!... bąkał Konrad.
— Postawa wspaniała.... fizyognomia rozumu pełna!..
szepnął do Lili pan Fabian.
— Dystyngowany jakiś człowiek! odszepnęła młoda kobiéta.
Konrad, po piérwszéj chwili zakłopotania, zdobył się na przytomność umysłu.
— Moja żona! rzekł, prowadząc gościa ku kanapie.
Lila podniosła się lekko. Promień słońca zaiskrzył się w kryształowych szpilkach, zdobiących nakształt korony krucze jéj włosy. Gdy poruszeniem pełném wdzięku, uprzejmém a jednak dumném skłaniała przed gościem głowę, nagły rumieniec ożywił białość jéj twarzy i powolną, przezroczystą falą podniósł się na czoło. Porycki oddał ukłon głęboki i na twarzy młodéj kobiéty zatrzymał spojrzenie długie, niepostrzeżone przez nikogo, prócz téj, dla któréj w hołdzie złożoném było.
Usiedli znowu wszyscy dokoła stołu przed kanapą. Łozowicz piérwszy do nowego gościa przemówił;
— Pan dobrodziéj z dalekich stron do nas przybywa?
— Nie wiem prawdziwie, jak mam panu na pytanie jego odpowiedziéć, z uprzejmą swobodą odrzekł gość. Przybywam ze stron różnych, albowiem w roku bieżącym odbyłem kilka z rzędu dalekich podróży.
— Kilka dalekich podróży w jednym roku!... bąknął nieśmiało gospodarz domu, który czuł że mówić mu cóś wypadało.
— Tak, panie, skłaniając lekko głowę odparł Porycki. Panowie, jako właściciele dóbr ziemskich, przywykliście do spokojnego życia, do jednostajnych widoków i zajęć. Nie takim jest los nas przemysłowców, którzy żyjemy o własnych siłach i fortuny sami po świecie szukać sobie musiemy. Jestem przemysłowcem, dom mój to świat széroki, a drogi śród świata tego krzyżujące się, to rola na któréj żnę i zasiéwam. Dziś tu, jutro tam, pojutrze gdzieindziéj jeszcze, byle użytecznym stać się sobie i drugim, byle celów swych dościgać i idee swe popiérać.... oto egzystencya nieznana panom, ale, wierzajcie mi panowie, niepozbawiona powabu i przyjemności.
— I owszem, ozwała się dotąd milcząca pani domu, zdaje mi się, że taka tylko egzystencya, pełna zmian, wrażeń i rozmaitości, prawdziwie powabną i przyjemną być może.
— Zależy to od gustu; niemniéj przecie uszczęśliwionym się czuję, że pani bez niechęci i wzgardy zapatrujesz się na stan i zajęcia takich jak ja włóczęgów, którzy nie mając szczęścia odziedziczyć po przodkach dóbr ziemskich albo (tu Porycki głos swój zniżył nieco) dobra te bez własnéj winy utraciwszy....
— A już to pan dobrodziéj pewno do drugiéj kategoryi należysz, przerwał mówiącemu Paweł Szyłło. Tylko co właśnie przyjaciel mój, Hryhory Oroszczenko, dziwy opowiadał mi na ucho o bogactwie i wielkości dostojnéj familii hrabiów Poryckich.
— Z Ukrainy jestem, rubasznie ozwał się Oroszczenko, Poryckich znałem i widywałem. Grafy i pany...
Porycki słów tych słuchał w milczeniu, ze spuszczonemi powiekami i niedbałym uśmiéchem na ustach.
— Pan dobrodziéj zapewne krewnym jesteś naszego wielkiego Tadeusza? zagadnął nareszcie Łozowicz.
— Tak, tak, jakby z niechęcią i ociąganiem się odpowiedział gość; jest pokrewieństwo niejakie.... mój dziad i hrabiego Tadeusza ojciec byli....
— Rodzeni bracia? z uszczęśliwieniem na twarzy dokończył pan Fabian, a więc pokrewieństwo bardzo blizkie.
Powstał z krzesła i rękę ku gościowi wyciągnął.
— Pozwól pan abym uścisnął dłoń tak blizkiego krewnego jednego z wielkich mężów naszych....
Przykład był danym. Konrad, Paweł Szyłło, Oroszczenko, a potem i Klemens, wszyscy zatém, z wyjątkiem Apolka, który w kątku, za poręczą kanapy, ale najbliżéj Lili siedział, przystępowali ku Poryckiemu i ręce mu podawali. On powstał żywo, kłaniał się na wsze strony i z rodzajem skromnego zakłopotania mówił:
— Dziękuję... pokornie dziękuję.... prawdziwie, zawstydzacie mię panowie.... nie zasłużyłem....
W oczach Łozowicza kręciła się już łza; na białą twarz Lili, która nieruchomo przypatrywała się téj scenie, wybił się lekki rumieniec ożywienia. Było-to cóś niezwykłego, a wszelka niezwykłość wywiérała na umysł jéj wpływ szybki i wzruszający. Ale i w żyłach Konrada płynęła krew, nie woda. I w nim wszelkie sceny niezwykłe a zbiorowe animusz budziły. Pozbył się dotychczasowego zakłopotania swego i raźnie zawołał:
— Ależ to, jak Boga kocham, pan hrabią jesteś! Dlaczego pan tytułu tego na bilecie swoim nie wydrukowałeś? Ja żebym był hrabią, tobym sto razy, nie raz, wydrukować kazał, bo choć to głupstwo, ale....
— Skromność, chwalebna skromność pana Poryckiego dobrodzieja! ozwał się Paweł Szyłło.
— Nie, panie, zaprzeczył gość, nie skromność wzbrania mi używać tytułu tego, ale przekonanie moje, idee nowożytne, które równają stany wszelkie, zaciérają do szczętu średniowieczne błyskotki i przywileje...
— Najpiękniejszém szlachectwem jest szlachectwo duszy, patetycznie wyrzekł pan Fabian.
Porycki skłonił mu się głęboko.
— Prawdziwie uszczęśliwiony jestem, widząc że postępowe idee i tu już zawitały, a w panach stronników i wyznawców mają. My przemysłowcy, nieprzykuci do jednego kawałka ziemi, idee te czerpiemy z szérokiego świata i rozwozimy je po drogach, na które rzucają nas praca i los.
Ile razy Porycki w rozmowie swéj wymówił: ja przemysłowiec, my przemysłowcy, tyle razy Lila ze zdwojoną ciekawością oczy na twarz jego podnosiła. Zawód wyrazem tym okréślony był jéj z imienia tylko i bardzo mglisto znanym, ludzi zawodowi temu oddających się nie widywała nigdy w swém życiu. Była to więc nowość, a nowość jakakolwiek, przez to samo tylko że była nowością, miała moc wstrząsania znudzonym, mnóstwa rzeczy nieświadomym umysłem jéj i nerwami wrażeń spragnionemi.
— W jakich krajach podróżowałeś pan? zapytała gospodyni domu.
Porycki opowiadać zaczął o licznych swych podróżach. Pomimo językowych usterek, których dopuszczał się dość często i na które zresztą nikt tu szczególnéj nie zwracał uwagi, mówił on płynnie bardzo, używać umiał wyrażeń wytwornych, a niekiedy dowcipnych, w ożywiony i malowniczy sposób opisywał strony, które w różnych okolicznościach awanturniczego życia swego wszérz i wzdłuż zwiedzał. Pobieżnie i najkrócéj opowiadał o Niemczech, przyczém dość zręcznie żartował z Niemek, robiących wiecznie pończochy i ubiérających się bez smaku, tak wysoko ukształconego w naszych paniach (tu skłonił głowę przed Lilą), a także nie omieszkał rzucić kilku słów szyderczych i niechętnych o zaborczym duchu germańskiego plemienia, o nieprzyjaźni które ono żywi względem Słowian i t. d. Nierównie jednak dłużéj zatrzymał się na krajach mniéj ogólnie znanych, odznaczających się wyraźniejszém piętnem oryginalności rasy i urządzeń. Opowiadał chwilę o żyznych i szérokich równinach Besarabii, zachwycał się skalistą przyrodą Kaukazu i niezrównaną pięknością Czerkiesek, wspomniał nawiasowo o olbrzymich lasach i dzikich wąwozach Wołoszczyzny, zatrzymał się chwilę nad modrym Dunajem, wjechał do Węgier, gdzie spotkał się z Kossutem, z wypadkami 1848-go roku z Honwedami, Słowakami z czardaszem i malowniczym strojem czarnookich Węgierek.
Towarzystwo zebrane wkoło stołu słuchało go z wytężoną uwagą i niezmierném zaciekawieniem, od czasu do czasu tylko wydając głośne wykrzykniki, lub ciche bardzo czyniąc komentarze.
— Ach! jak tam pięknie być musi! jakie to ciekawe! jakbym ja tam być pragnęła! wołała co chwila gospodyni domu, któréj oczy rzucały błyskawice na twarz opowiadającego.
Dalekość, osobliwość miały dla niéj powab romantyczny a nieprzezwyciężony. Jak wszystkim tym, których życie puste jest i jałowe, których sercu niedostaje uczuć gruntownych, oczom celu trwałego, głowie woli mocnéj, zdawało się jéj że wszystkie miejsca świata piękne są, czarujące, szczęścia i świetności pełne, prócz tych które znała już sama, śród których przebywała. Po wielu latach upłynionych, córka pani Leontyny była jeszcze pod pewnemi względami takiém samém dzieckiem, jak wtedy, gdy czytając o wyjeździe przyjaciółki na Wołyń, wołała: o jakbym ja tam chętnie pojechała! to tak daleko!
— Jaka elokwencya, panie! hoho! szepnął na ucho panu Fabianowi Paweł Szyłło.
— A jakie wykształcenie! jaka erudycya! odszepnął Łozowicz.
— Znać zaraz pana z panów, mruknął pod wąsem Oroszczenko.
— Ildefons złotousty! ze zjadliwym przekąsem szepnął do Lili, nierad wymownemu gościowi, młodziutki Apolek.
— Proszę bardzo nie żartować z imienia tego! ze zmarszczkami na czole i równie cicho odpowiedziała młoda kobiéta. Prześliczne imię!
— Szczęśliwy, westchnął muzykalny potomek pana Fabiana.
Jeden tylko Klemens Szyłło nie mówił nic, a nawet i opowiadań gościa z mniejszą niż inni słuchał uwagą. Obracał zato w ręku bilet wizytowy Poryckiego i wlepiał oczy w wydrukowany na nim tytuł. Raz tylko schylił się do ucha ciotecznego brata i rzekł:
— Noszony to ptaszek, ten jegomość! Spekulant i stosunki widać ma.... Będę go prosił, żeby mi powierzył jakie interesa.
W chwili najbardziéj zajmującego opowiadania gościa, z za drzwi przymkniętych dał się słyszéć brzęk kluczów i wyjrzała głowa Brygisi.
— Panie! proszę pana! półgłosem zawołała służąca, na pana domu patrząc!
Konrad wstał i zcicha, nieznacznie, aby rozmów toczących się nie przerywać, wysunął się z pokoju.
Po chwili w przeciwnéj stronie domu, tam gdzie były pokoje służących, garderoba i śpiżarnia, toczyły się rozprawy żwawsze jeszcze i innego wcale rodzaju niż te, które brzmiały w salonie śmiéchem i podniesionemi głosami. Brygisia, stojąc na środku garderoby, łamała ręce ze zniechęceniem blizkiém rozpaczy, przy drzwiach, nad stosem rzuconych na ziemię rondli, stał kucharz z miną wpół-zakłopotaną, wpół-szyderską; po pokoju zaś szérokiemi krokami chodził pan domu.
— Nie dają? zawołał po raz dziesiąty już. Nie dają? gałgany! głupcy! Ja ich nauczę! ja im pokażę!
— Ale tymczasem, zanim pan ich nauczy, obiadu nie będzie, zawołała rozrumieniona od zgryzoty i gniewu klucznica. Ani mięsa! ani jaj! ani wina! codzienny jaki taki obiad możnaby jeszcze skleić, ale tu dziś gość jakiś przyjechał... przyjąć go byle czém nie można...
— Nie można! powtórzył Konrad, ale co robić? Czy pytałaś się, Brygisiu, pani co robić?
— Pani mówiła, żeby panu powiedziéć.
Konrad schwycił się rękami za głowę.
Nagle, jakby mu myśl zbawcza do głowy przyszła, zawołał do kucharza:
— Idź po Efroima! a żywo!
— Wiedziałam, że na tém się skończy, mruknęła Brygisia, ze stukiem otwiérając nawpół pustą śpiżarnianą szafę: nie piérwszy to raz i nie dziesiąty Efroim sprowadzi nam z miasteczka wszystko czego potrzeba. Coby to było, gdyby tego Żyda tu zabrakło?
Kilka minut nie upłynęło, a wysoki, barczysty Efroim stanął w garderobie przed obliczem dziedzica i oddał mu zwykły sobie szybki a nizki ukłon. W kwadrans potém kilku posłańców konnych rozleciało się ze dworu, w kierunku sąsiedniego miasteczka i wsi poblizkich.
Zakulisowe te troski i tarapaty znacznie dnia tego opóźniły obiad w Ręczynie. Słońce zachodziło, a w sali jadalnéj nie objawiał się ruch żaden. Lila, jakkolwiek gospodarstwu domowemu najzupełniéj obca, znała zbyt dobrze zwyczaje najprostszéj gościnności, aby jéj ta uparcie trwająca zwłoka razić i zawstydzać nie miała. Po kilka razy wysyłała zcicha Klemensa, Apolka i Oroszczenkę, z rozkazami do Brygisi i innych służących, o jaknajprędsze podanie obiadu. Podjął się nakoniec misyi téj Fabian Łozowicz, a gdy wrócił, Lila, ściskając mu nieznacznie dłoń na podziękowanie, szepnęła:
— Widzi pan jakie jest życie moje! nie mogę nawet gości swych jak należy przyjąć!
Przy tych słowach wzrok jéj, z wyrazem niechęci i rozgniewania, spoczął na twarzy męża, który od zajścia owego w garderobie zmarkotniał znacznie i siedząc na stronie, a do rozmowy nie mieszając się, w myślach przykrych zatonął. W poruszeniach Lili, w rumieńcach które ognisto wybiły się na jéj twarz, znać było gniew, niecierpliwość, zmieszanie; ukrywała jednak starannie uczucia te i pragnąc ożywioną rozmową pokryć i zrównoważyć niejako niedostatki przyjęcia, mówiła wiele, a zwracała się wciąż do gościa, który uradowanym, wesołym, oczarowanym wydawał się, lub może i był istotnie. Gdy nareszcie o zmroku już oznajmiono podany obiad, Porycki, z gestem pełnym galanteryi zręcznéj, i bez zarzutu, podał ramię gospodyni domu, a prowadząc ją przez obszerne i liczne pokoje, rzekł z odcieniem powstrzymywanego uniesienia w głosie:
— Zdumiony jestem i uszczęśliwiony prawdziwie tém, że podróżując w suchych, a po części i przykrych interesach, przepędzam tu chwile, które do najprzyjemniejszych w życiu swém zaliczyć mogę.
— Niech pan będzie pewny, z półuśmiéchem odparła kobiéta, że w naszém samotném i nudném życiu dzień podobny dzisiejszemu zdarza się bardzo rzadko.
— Pragnąłbym w to wierzyć, szepnął gość.
Blask wielkiéj lampy, zwieszonéj od sufitu, oblał kibić i głowę Lili, gdy opuściwszy ramię przewodnika swego, stanęła przy swém krześle. Oczy jéj płonęły i jaśniały jak dwa czarne dyamenty; bladoróżowe, delikatne rumieńce podnosiły białość twarzy, rzucając na nią zarazem odblask gorejącego życia. Głowa i popiersie jéj, od błysku i migotań strojących ją klejnotów, wydawały się osypane iskrami, a mnogie rzędy szkarłatnych korali kołysały się na jéj piersi, poruszanéj przyśpieszonym oddechem.
Ale i Porycki wyglądał teraz nieco inaczéj niż w hotelowym pokoju, gdy naradzał się z Elim, albo w surowéj orchowskiéj komnacie, gdy myślą i słowami toczył z Mieczysławem głuchą, zjadliwą walkę. Nie był on młodym i na pierwszy zaraz rzut oka można było dać mu lat najmniéj 40; ale musiał być niegdyś bardzo pięknym mężczyzną, a i teraz, ze względu tylko na kształty postaci i rysy twarzy, był jeszcze takim. W téj chwili sztywność jego zwykła, przypominająca mocno wyprostowanego w służbowéj mustrze urzędnika — zniknęła, żółtawość cery zmniejszyła się, wysokie i pięknie zarysowane czoło przyoblekło się wyrazem żywo rozbudzonéj inteligencyi i podnosiło się z dumą, napozór szlachetności pełną. W nim także, pod wpływem tajemnéj myśli z jaką tu przybył, a może i niespodzianie doznanych wrażeń innéj natury poruszyły się i pełném życiem drgnęły wszystkie struny humoru, dowcipu, zręczności i wymowy, zawartéj w dźwiękach głosu lub spojrzeniu oczu.
Po obiedzie, bardzo długo trwającym, bo sporządzonym naprędce, więc nieporządnie podawanym, towarzystwo przeszło znowu do salonu. Tym razem Klemens Szyłło nastręczył przedmiot do rozmowy.
— Proszę pana, rzekł, zwracając się do gościa, niech pan będzie łaskaw oświeci nas dokładnie i szczegółowo o tym Domu pośrednictwa, którego jak z biletu pańskiego widać, jesteś pan głównym agentem. My tu cóś wiemy o tém, ale bardzo mało.
— Z największą przyjemnością uczynię zadość życzeniu pana, odrzekł Porycki.
I z postawą pełną powagi, lecz z uprzejmym uśmiéchem na twarzy, począł opowiadać jak, dlaczego i przez kogo założoném zostało stowarzyszenie, któremu służył, i którego był członkiem. Powtórzył tu po wielokroć wyraz: idea, mówił o ekonomii politycznéj, o korzyściach jakie przynosi krajowi częste przechodzenie ziemi z rąk do rąk, o potrzebie pchnięcia szlacheckiego stanu na nowe tory, o kapitałach martwych i czynnych, o różnych skalach procentów i t. d.
— Co za erudycya! uprzednie zdanie swe powtórzył Łozowicz, który jednak całéj mowy gościa, nawpół ją tylko rozumiejąc, markotnie trochę słuchał.
Konrad wysilał się téż widocznie, aby dobrze zrozumieć o co chodziło i jednę znać tylko rzecz pojął dokładnie, bo ozwał się z rodzajem smutku:
— Wszystko to prawda co pan mówi, ale wyrzekać się swego majątku, to, jak Boga kocham, rzecz niewesoła.
— Można miéć inny, piękniejszy, rzucił niedbale agent.
I ciągnął daléj rozprawę swą, któréj wszyscy obecni słuchali z oczami w twarz jego wlepionemi. Apolek nawet, zły i zgryziony przez dzień cały, począł, słuchając, myśleć nad czémś głęboko i pokręcać drobnego wąsa tak, jakby błysnęła mu nagle nadzieja dni lepszych. Jedna tylko Lila słuchała z roztargnieniem, ze znudzeniem widoczném. Przedmiot rozmowy nie obchodził jéj widać ani trochę, nie rozumiała go i rozumiéć nie usiłowała. Ziéwnęła skrycie parę razy, co spostrzegł Fabian Łozowicz, który często na nią spoglądał, i korzystając z przerwy zaszłéj w rozmowie, głosem pokornym i błagalnym poprosił, aby raczyła zaśpiéwać. Po pewnych, dość krótkich zresztą ociąganiach się, Lila usiadła przed fortepianem i po wzięciu kilku przedwstępnych, bardzo minorowych akordów, zaśpiewała pieśń melancholii pełną. Głos jéj nie posiadał skali rozległéj, ale czysty był, miły, dobrze ukształcony i wyrobiony. Przy piérwszych zaraz tonach instrumentu młodziutki Apolek umieścił się w kątku naprzeciw grającéj i oczu z niéj nie spuszczał; Łozowicz, rozmawiający z Konradem i Pawłem wpadać począł w roztargnienia ciągłe; ale Porycki, którego Klemens z nadzwyczajném zajęciem o Dom pośrednictwa wciąż się rozpytywał, wstał z krzesła i powoli, z uśmiechem, zbliżył się do fortepianu. Zrazu stał chwilę za krzesłem Lili, potém jednak usiadł na stojącym tuż obok taburecie i dopóki śpiewu nie skończyła, siedział nieruchomo, z czołem na dłoni opartém.
— Dlaczego śpiewasz pani tak smutnie? rzekł zcicha gdy Lila, melancholijną pieśń swą odśpiéwawszy, roztargnionemi palcami po klawiszach przebiérać zaczęła.
— Alboż świat ten jest wesołym? zaśmiała się kobiéta.
Ale gdy z ust jéj srébrny śmiech wybiegał, pierś podniosła się westchnieniem i czarne oko zaświeciło boleśnie, prawie posępnie.
— Dla pani świat rajem być powinien.
— Dlaczego?
— Chociażby przez wdzięczność, uśmiechnął się Porycki, przez wdzięczność za to, że jesteś pani jedną z najcudowniejszych ozdób jego.
Lila silniéj w klawisze uderzyła.
— Świat nie może dać tego, czego sam nie posiada.
— Czegóż on nie posiada?
— Szczęścia.
— Śmiem pani zaprzeczyć. Szczęście istnieje na ziemi, ale zdobyć je trzeba...
Lila, jakby sobie o czémś przypomniała nagle, dłoń od klawiszów oderwała i do czoła ją poniosła.
— O! tak westchnęła są na ziemi ludzie szczęśliwi. Wiem nawet o kobiécie jednéj, która jest bardzo szczęśliwą, bo znalazła swój ideał! Była to moja nauczycielka i serdeczna przyjaciółka. Ale ach! przypominam sobie.... pan ją znasz może... wszak mówiłeś pan, że rodzinną stroną jego jest Wołyń.... Moja przyjaciółka przed siedmiu laty wyjechała na Wołyń i tam prawdopodobnie za mąż poszła.
— Jak nazywa się przyjaciółka pani?
— Imię jéj Julia, a nazwisko było Grejs, ale je zmieniła zapewne.
Gdy Lila wymawiała te wyrazy, ręka na któréj gość czoło swe opiérał nagle wdół opadła, a oczy jego za szafirowemi szkłami zamigotały ostro i niespokojnie. Przez chwilę milczał. Ciemny jakiś, szybki a jednak głęboki namysł schmurzył mu czoło.
— Julia Grejs! wymówił nakoniec, nie znałem nigdy osoby z tém nazwiskiem.
— Szkoda! powiedziałby mi pan co o niéj. Tak pragnęłabym wiedziéć czy spełniły się jéj marzenia, czy w człowieku, którego kochała, znalazła rzeczywiście ideał upragniony!
— Któż to był ten człowiek? jak się nazywał? może go znałem kiedy?
Pytania te rzucone były śpiesznie, jakby w nieładzie cisnęły się na usta mówiącego. Oczy jego błysnęły parę razy, w sposób niepokój zdradzający.
— O mój Boże! westchnęła Lila, w tém biéda właśnie, że nie wiem zupełnie, kto był owym ukochanym mojéj drogiéj Julii.
— Jakto! nie znasz pani ani imienia, ani nazwiska męża swéj przyjaciółki?
— Nie wiem nawet czy został on jéj mężem.... Wśród pośpiechu i wzruszenia z jakiemi list do mnie pisała, zapomniała donieść mi o nazwisku swego narzeczonego.. wiem tylko że imię ma on.... takie jak pan.... Ildefons! Julia kochała go bardzo, każdy wyraz jéj o nim objawiał najgorętsze, prawdziwie idealne uczucie!
Porycki patrzył w ziemię. Trochę boleśny, trochę szyderczy uśmiéch przewinął mu się po milczących ustach; Lila mówiła daléj:
— Siedem lat z górą upłynęło od owego listu, pełnego uniesień, szczęścia, poezyi! Odtąd przestałyśmy pisywać do siebie.... ja nie wiedziałem nowego jéj adresu, ona zaś... zapomniała widać o mnie....
Westchnęła. Gość podniósł na nią spojrzenie długie i badawcze.
— Przebacz pani, że jéj zaprzeczę, rzekł. Przyjaciółka pani nie mogła o niéj zapomniéć!
— A jednak.... przerwała Lila.
— Nie mogła, powtórzył Porycki, bo ktokolwiek miał szczęście raz choćby ujrzeć panią, przed tego pamięcią obraz pani wiecznie stać musi.
Lila zaśmiała się zcicha i znowu lekko w klawisza uderzyła.
— O! rzekła, zapewne to z szérokiego świata tego, na którym przebywasz pan zwykle, przywiozłeś do naszego zakątka wszystkie te piękne słowa!
— Nie pani, z mocą odparł gość; słowa swoje czerpię zazwyczaj wprost z serca i z myśli, a z szérokiego świata, o którym pani mówisz, wywożę nie dźwięki, lecz idee.
— Jakież są te idee?
— O jednéj z nich miałem zaszczyt rozmawiać przed chwilą z panią.
— Nie przypominam sobie. Jakże się idea ta nazywa?
Porycki głęboko spojrzał w zwróconą ku sobie twarz młodéj kobiéty i zwolna wyrzekł:
— Nazywa się ona — szczęście!
W téj chwili za rozmawiającą parą ozwał się głos pana Fabiana.
— Słyszę iż państwo rozmawiacie o szczęściu. Bajka to stara jak ludzkość i nazawsze pozostanie bajką. Ziemia nasza jest padołem smutku i płaczu, a jak powiedział poeta: „tyle życia co jest w pieśni, tyle szczęścia co człek prześni.”
— Przepraszam pana, rzekł Porycki z podniesioną głową i lekkim uśmiéchem na ustach, ja nie o senném, ani o śpiéwającém szczęściu mówiłem. Jest na ziemi szczęście istotne, realne, pełne życia, krwi i ognia....
— Gdzież je znaleść można? chórem wykrzyknęli Łozowicz, Konrad, Apolek i Klemens, wkoło fortepianu zgrupowani.
— Zdobyć je trzeba! z mocą i pewnością siebie rzekł gość.
— Rozumiem myśl pańską, zawołał pan Fabian, szlachetna, poetyczna myśl! Jedyném szczęściem na ziemi jest to, które zdobywamy sobie poświęceniem, zaparciem się, dobremi uczynkami....
Po ustach Poryckiego przeleciał szyderski, szybki jak błyskawica uśmiéch. Oczy jego tkwiły nieustannie w twarzy Lili, schylonéj nieco, rozpromienionéj i zarazem zadumanéj.
— Nie o takich orężach, zaczął, mówi nam nowożytna idea, nauczająca sztuki zdobywania szczęścia. Ażeby być szczęśliwym, potrzeba przedewszystkiém być wolnym. Być wolnym nie można inaczéj, jak otrząsnąwszy się z kajdan, które nakładają na nas przestarzałe pojęcia, przesądy, próżne skrupuły średniowiecznéj kazuistyki. Jesteśmy po większéj części dorosłemi lub staremi dziećmi, co to, pragnąc dostać się do zaczarowanego pałacu, lękają się strachów. które na straży jego postawiono, a które noszą najrozmaitsze imiona: porządku społecznego, tradycyi, opinii i t. d. Jeżeli ktokolwiek ma dosyć dojrzałości umysłu, aby wiedziéć dobrze czego pragnie i czego mu potrzeba do szczęścia, dosyć mocy, aby zerwać kajdany swe, dosyć odwagi aby śmiało spojrzéć w oczy wszelkiego rodzaju strachom i nie zlęknąć się ich — ten dojdzie zpewnością do celu swego, ten zdobędzie szczęście!
Mowy téj wszyscy, prócz Lili, która pochylała wciąż zadumaną swą głowę, słuchali z oczami széroko otwartemi i w twarz gościa jak w tęczę wlepionemi.
— Pi! jaki filozof, szepnął panu Fabianowi Paweł Szyłło.
Ale pan Fabian markotnie jakoś słuchał wygłaszanéj teoryi.
— Jednakże, ozwał się nieśmiało, nie wiem doprawdy czy z pewnością powiedziéć można, że porządek społeczny, tradycya, opinia są niczém więcéj jak tylko strachami, wystawionemi dla odstręczenia od szczęścia dorosłych dzieci. Mnieby się zdawało, że w każdém ze słów tych mieści się.... mieści.... ideał, wyrobiony wiekami... Może jednak mylę się.... chciałbym bardzo abyś nam pan był łaskaw powiedziéć, z jakiego mianowicie punktu zapatrujesz się na te rzeczy....
Na te słowa Lila podniosła głowę i wzrokiem pełnym ciekawości, niepokoju objęła twarz gościa. „Odpowiedz! wołały oczy jéj niecierpliwie, odpowiedz!”
Ale Porycki powstał z krzesła i śmiejąc się lekko, rzekł.
— Widzę że państwo chcecie, abym teoryą moję wyłożył im obszérnie i do gruntu. Ja przecież nie uczynię tego, z obawy aby zbyt długą rozprawą nie znudzić i nie utrudzić towarzystwa. Rzucić słowo, myśl, iskrę, a potém umilknąć i oddalić się, pozwolić słuchaczom aby zagadnienie postawione we własnych głowach rozwiązali, aby pieśń zaczętą we własnych duszach dośpiewali — oto co uczynić powinien każdy, kto jak ja pragnąłby towarzystwu, śród którego spędził chwilę szczęśliwą, miłe pozostawić wspomnienie. Powiedziałem państwu że szczęście istnieje na ziemi, że na straży jego stoją strachy podobne tym, których rolnicy używają na odpędzanie wróbli od swych zagonów, że strachy te zwyciężyć trzeba, aby wejść do pięknego gmachu szczęścia. Jak zaś nazywają się strachy te, kto je wystawił i dlaczego, jakiemi orężami zwyciężyć je można? myślcie państwo nad tém już sami.... mnie pora w drogę!
Przy ostatnich słowach oddał dokoła ukłon bardzo zręczny i sięgnął po kapelusz.
— Pan jedzie? zawołała Lila.
Wykrzyk ten wydarł się z ust jéj nagle i jakby mimowoli.
Konrad pośpieszył do gościa, z prośbami o pozostanie.
— Konie pańskie zmęczone, mówił.... Dziesięć mil jednego dnia ujechać, to dosyć....
— Pozostań pań, nalegał Łozowicz, pomówimy jeszcze z panem obszérniéj o tém szczęściu i o tych strachach, a potém mam nadzieję, że nie odmówisz pan zaproszeniu memu i pod mój skromny dach wstąpić zechcesz.
Porycki wahał się chwilę, opiérał, dziękował i namyślał, ale oczami szukał wciąż spojrzenia Lili jakby od niéj oczekiwał rozkazu. Spojrzenie to podniosło się nakoniec ku niemu, smutne a wabne, wzruszone a proszące.
Porycki kapelusz na dawném miejscu postawił.
— Ah! rzekł, dom to właśnie państwa nazwaćby można zaczarowanym pałacem szczęścia.... Kto raz próg jego przestąpi, nieprędko potrafi się zeń wyrwać. Najmocniejszemi wiązami są te, które wkłada na nas nagle zrodzona, niespodziéwana a tak długo już może jak życie trwać mająca sympatya!...
— Któż i cóż zaręczyć może za trwałość uczuć ludzkich? zbliżając się ku kanapie, rzekła Lila.
— Serce młode i niezepsute, szepnął idący obok niéj Apolek.
— Serce wypróbowane w ogniach różnych kolei życia, idące w parze z rozumem i wolą! odpowiedział Porycki.
Lila, która patrzyła na niego gdy to mówił, spuściła nagle wzrok przed jego spojrzeniem, takie ono było gorące a uporczywe, pełne żaru, namysłu i woli, w obec których uczuła się dziwnie słabą i nieśmiałą.
Rezydent łozowskiego dworu, a w téj chwili gość ręczyńskiego pałacu, Paweł Szyłło, blizkim był zmienienia stanu, w którym od kilkunastu lat się znajdował i przejścia na eks-rezydenta. Paweł Szyłło żenił się, i to z dziedziczką wcale niezłéj folwarczyny, w bizkości Łozowéj położonéj. Dziedziczką tą była także rezydentka państwa Fabianostwa owa panna Antonina Łojwiczówna, o czarnych, złośliwych oczkach, wiecznym bólu zębów i mowie szybkiéj, któréj zgłoski zdawały się w ustach jéj wyprawiać zaciekłe gonitwy i zjadać jedna drugą. Spełniły się gorące prośby, zanoszone przez biédną Antoninę do ołtarzyka przybranego w muszliny, paciorki i pawie pióra. Miała już ona teraz chatynkę własną. Była-to chatynka po starym stryju, sknerze wielkim otrzymana, więc zniszczona, waląca się, pusta prawie; ale przylegał do niéj spory kawał pola dobrego, z odpowiednią ilością łąki i ładnym brzozowym gaikiem. Dziedzictwo to, jakkolwiek skromne, stało się dla biednéj dziewczyny, podstarzałéj w sieroctwie i upokorzeniach, szczęściem wielkiém, niespodzianém. Nazajutrz zaraz po otrzymaniu wieści o niém odjęła od twarzy ochrończą przybrudną zawsze chusteczkę, i włożyła najlepszą swą czarną sukienkę, dar imieninowy pani Adeli. W stroju tym cera jéj wydała się mniéj żółtą, a figurka szczupłą i wcale zgrabną. Pani Eustachia, która od chwili dowiedzenia się o szczęściu nienawistnéj współtowarzyszki schudła znacznie i zapomniała o cérowaniu jedwabnych swych sukien, wyrzekła z przekąsem, iż patrzyć tylko jak panna Antonina posażna i odmłodzona, znajdzie sobie dozgonnego towarzysza. Proroctwo to spełniło się niebawem. Paweł Szyłło, którego i dawniéj już ogólnie w Łozowéj posądzano o pewną sympatyą dla młodszéj z rezydentek, wciąż teraz przysiadywał się do niéj; zakładając za uszy olbrzymie swe wąsy, trzymał przed nią moteczki nici i kłębuszki opuszczone podnosił, aż nakoniec bardzo uroczyście oświadczył się państwu Fabianostwu o jéj rękę. Antosia rozpłakała się z radości i wdzięczności, pani Eustachia aż się rozchorowała, na podwójne teraz szczęście patrząc, pan Fabian, ze łzami rozrzewnienia w oczach, błogosławił szkolnego kolegę i daleką swą krewną, a pani Adela poczęła grzebać się w swych kufrach i wyciągać z nich różne przedmioty, wyprawę długoletniéj rezydentki składać mające. W kilka dni po oświadczynach zaręczona para pojechała oglądać nowe, wspólne już swe dziedzictwo. Pusto tam było i nago: ani koła, ani woła, dziury w dachach i ruderry wszędzie.
— Żeby tak mieć do tego kapitalik jaki, rzekła narzeczona, któréj wraz z powodzeniem, energii i praktycznego rozsądku przybyło wiele, toby to można wszystko jak cacko urządzić!
Paweł przypomniał sobie, że miał kapitalik spory na ręczyńskich dobrach i po siedmiu leciech ponownego cierpliwego czekania, wybrał się znowu do Konrada, z prośbą o zwrot swéj własności. Za dwa tygodnie ślub miał nastąpić, sprawa więc była pilna, bo do opuszczonego, pustego dworku trzeba było sprzęcików, bydełka, całego słowem małego zagospodarowania!
W Ręczynie siedział już od tygodnia przeszło, a niczego jeszcze pewnego o sprawie swéj dowiedziéć się nie mógł. Konrad przepraszał, ściskał, przyrzekał, na ciężkie czasy użalał się, co Pawła miękczyło niesłychanie, onieśmielało i do milczenia zmuszało. Po prawdzie rzadko on pana domu widywał, bo gdy w bawialnym saloniku towarzystwo, z codziennych gości złożone, skupiało się wkoło siedzącéj na kanapie Lili i czas pędziło na muzyce, deklamacyach i żartobliwych rozmowach, Konrad przebywał z masztalerzem swym i stangretami, albo długiemi godzinami przesiadywał w ustronnym pokoju z dzierżawcą Efroimem, z którym miał zawsze tysiące interesów i interesików, a który przyprowadzał téż z sobą niekiedy, niby zastęp pomocniczy, miejscowych pachciarzy, arendarzy i faktorów. Wtedy pan domu leżał na sofie, z cygarem w ustach, albo zwykłym sobie zamaszystym krokiem, z rękami za plecy założonemi, przechadzał się po pokoju, a Izraelici stojący u drzwi opowiadali mu różne różności o sąsiedzkich sprawach i sprawkach, o swych handlowych obrotach i t. p.
Nazajutrz przecież po przybyciu do Ręczyna Poryckiego, Szyłło wstał bardzo wcześnie, z mocném postanowieniem stanowczego rozmówienia się ze swym dłużnikiem. Po ogrodowéj alei przechadzał się Konrad. Wyjątkowym sposobem był on sam jeden, bez zwykłego towarzystwa masztalerza lub Żyda dzierżawcy. Chodził zamyślony bardzo, ze spuszczoną głową i zmarszczką na czole. W ogólności bywał on teraz często markotnym i stroskanym. Nie można było powiedzieć, aby rozumował on o stanie swych majątkowych interesów i o przyszłości która go czeka, ale instynktowa troska o piérwsze i również instynktowy strach przed drugą, pogrążały go w długie i chmurne acz bezowocne rozmyślania.
Zamyślonemu człowiekowi zaszli z dwóch stron drogę Paweł i Klemens Szyłłowie. Konrad obu im rękę bardzo serdecznie podał i długo tak chodzili po cienistéj ogrodowéj alei. Widać było, że zrazu głos zabrał Paweł, poczém śmieléj nierównie i natarczywiéj przemawiał Klemens. Konrad stawał śród drogi, rozmachiwał rozpacznie rękami, chwytał się za głowę, jak człowiek który przeprasza, wstydzi się, boleje, a spełnić żądań czyichś nie może.
W pół godziny potém obu Szyłłów nie było już w ogrodzie. Paweł, gestem pełnym zgryzoty pociągając długie swe wąsy, odszedł, bo ujrzał przez otwarte okno sali jadalnéj dymiący się samowar; Klemens zaś spostrzegł wychodzącego na jeden z bocznych balkonów Poryckiego i z ukłonami do niego pośpieszył.
Konrad usiadł na ławce i w zamyśleniu cięższém jeszcze niż wprzódy począł końcem nieodstępnéj szpicruty kreślić na piasku różne esy i koła. Nagle podniósł głowę bo ujrzał spływający na ziemię cień wysokiej postaci ludzkiéj, która stanęła przed nim. Był to Efroim. Konrad poskoczył z ławki ku temu, o którym mniemał że raz jeszcze wybawcą jego będzie.
— Efroimku! zawołał, wystaraj się ty dla mnie zkądkolwiek ośmiu tysięcy rubli! Procent jaki chcesz dam! Jak Boga kocham, nie chybię ani o dzień jeden! Ale teraz oszaleję chyba, jeżeli pieniędzy tych nie dostanę! Ci ludzie spokojności mi nie dają i wiem zresztą dobrze, że im się należy, święcie należy, ale zkądże im wezmę, kiedy nie mam?
— A ja zkąd wezmę? odparł Żyd, gładząc czarną swą brodę.
Nie złożył on tym razem Konradowi zwykłego ukłonu, a w twarzy i całéj postawie jego było cóś niezwykłego, cóś co Konrada tknęło przeczuciem niedobrem.
— Zkąd ja wezmę? powtórzył Żyd. Ja wszystko co miałem, już jasnemu panu dałem, a nikt inny nie da ani grosza. Ja tylko jeden taki głupi był, że piéniądzów tyle w Ręczyn wsadził: ale w dziurawe sito lać, to zła robota, bo woda wyleje się, a sito jak próżne, tak próżne!
Na zuchwałe te słowa Konrad osłupiał zrazu; zdziwiły go one i obraziły. Przez chwilę zdawało się, że gniewem wybuchnie, ale postacie dwóch Szyłłów, w towarzystwie wielu innych jeszcze postaci, to same złowrogie dlań znaczenie mających, w oczach mu stanęły i do pokory go zmuszały. Oblał się gorącym rumieńcem. Cierpiał naprawdę i silnie; pomimo to jednak, a może dlatego właśnie w nowe prośby uderzył. Efroim stał wyprostowany i sztywny, jak słup wiorstowy. Widać było po nim, że skończył już epokę elastycznych ukłonów i uprzejmych przysług. Gdyby ktokolwiek zapuścił teraz dłoń za klapę jego chałata, znalazłby tam wczorajszego wieczora odebrany przezeń list Elego, zawiérający informacye o przybyłym do Ręczyna panu i ścisłe przepisy postępowania z dziedzicem.
— Ny! na co jasnemu panu tych kłopotów i tych lamentów? po długiéj rozprawie rzekł Żyd. Żebym ja był na jasnego pana miejscu, tobym prosił tego jegomości co wczoraj tu przyjechał, a un by mi tak majątek sprzedał, że i kredytory odebraliby zaraz swoje, i jasny pan byłby jeszcze jaśniejszym panem jak teraz.
Na słowa te Konrad żywo podniósł w smutku pochyloną głowę, széroko roztwartemi oczami w twarz Żyda spojrzał i jakby go kto ukropem oblał, z ławki poskoczył.
— Co? krzyknął, ja, ja miałbym Ręczyn sprzedać? Taki majątek i rodzinne miejsce moje! Jak Boga kocham, zwaryowałeś chyba, Efroimku! Czarny chléb będę jadł i siermięgę włożę, a tego nie zrobię nigdy!
Efroim uśmiechał się, a oczy jego z pod brwi krzaczystych szydersko błysnęły.
— A jasna pani czy także będzie czarny chleb jadła? wyrzekł przeciągle.
Słowa te ostudziły zapał Konrada i pogłębiły zmarszczkę rysującą się mu na czole. Usiadł znowu na ławce i milczał chwilę.
— Śmiészna myśl! rzekł, wstrząsając głową, jakby z niéj ciężar jaki chciał zrzucić. Ja miałbym Ręczyn sprzedać? Nie! nic z tego nie będzie! nikt mię do tego nie zmusi!
— Ny, rzekł Efroim obojętnie, kto ma zmuszać? Ja to tylko tak sobie powiedziałem. Ale ot ten pan idzie tutaj, to ja pójdę już sobie, bo mnie do stodoły trzeba. Ale niech jasny pan o obietnicy pamięta, co mi ją dał.
— O jakiéj obietnicy?
— Że ja mam na Nowy rok moich pięć tysiąców rublów odebrać. Mnie korzystny interes zdarza się, to ja tych piéniądzów koniecznie miéć muszę!
— W porę wybrałeś się... niechże cię!.. zaczął Konrad; ale nie dokończywszy słów zaczętych, powstał szybko z ławki, aby spotkać idącego ku niemu gościa.
Efroim odszedł, nie tak jednak prędko, żeby nie módz zamienić z nadchodzącym znaczącego spojrzenia. Jakkolwiek ujrzeli się dziś po raz pierwszy w życiu, wiedzieli wzajem o sobie kim byli i w jakich celach porozumiéwać się im ze sobą wypadało.
Porycki zbliżał się wyświéżony, promieniejący z wyprostowaną postawą i z ręką ku gospodarzowi domu wyciągniętą.
— Miłe sny miałem pod gościnnym dachem państwa, zaczął tonem pełnym wesołéj swobody.
Nagle jednak, jakby go cóś szczególnego w twarzy pana domu uderzyło, ścisnął mu dłoń z przyjacielską serdecznością i z wyrazem twarzy troskliwym a zasmuconym zawołał:
— Spostrzegam, doprawdy, żem się z opowiadaniem o błogich moich marzeniach sennych nie w porę wybrał. Pan wydajesz mi się dziś smutnym, zasępionym, mizerniejszym niż wczoraj. Jakże żałuję, że niedawna znajomość żadnych mi jeszcze praw nie udziela do zapytania o powód troski na twarzy pana wyrytéj!
Konrada słowa gościa i ton serdeczny, jakim je wymawiał, za serce ujęły.
— O! rzekł, wzdychając, zgryziony jestem rzeczywiście; ale sekretu w tém żadnego niéma. To nasze życie na wsi, to jak Boga kocham piekło czyste. Z kłopotów ani wyléźć, a tu majątek w dzierżawę puszczony za bezcen... Żydzi obdzierają i jeszcze naśmiéwają się z nas potém...
Mówił to z płaczem nieledwie. Słaba natura jego i umysł niedołężny gwałtownie w téj chwili powiernika i pociechy jakiéjkolwiek potrzebowały.
Porycki fizyognomią wyraził głębokie, dobrodusznego zdziwienia pełne współczucie.
— No proszę! zawołał, ktoby się to spodziéwał, patrząc na to prześliczne miejsce, na ten pałac, na ten ogród do raju podobny, że się tu mieścić mogą jakiekolwiek troski i zmartwienia!
— Diabelne zmartwienia! wtrącił Konrad.
— Ale czyliżby tak trudno było im zaradzić?
Konradowi myśl jakaś ożywcza w głowie błysnęła. Wahał się chwilę z jéj wypowiedzeniem, ale zachęcony współczuciem malującém się wciąż na twarzy gościa, rzekł proszącym i zarazem porywczym tonem:
— Ot, mam do pana prośbę. Pan interesami zajmujesz się... możebyś... możebyś pan był tak łaskaw wystarać mi się o pożyczkę jakich ośmiu... dziesięciu tysięcy rubli...
Porycki zdawał się namyślać przez chwilę i czoło dłonią potarł.
— Bardzo, bardzo mię to boli, że żądanéj przysługi oddać panu nie mogę... Interesami trudnię się w istocie, ale innéj wcale natury... W stronach tych obcy jestem i kredytu miéć nie mogę... Zdaje mi się... zdaje mi się jednak, że pan nazbyt sobie do serca bierzesz kłopoty chwilowe, przemijające... Nie może być, aby tak piękne dziedzictwo środków jakich nie dostarczyło...
— Jakie tam środki! sarknął Konrad. Wyciśnięte to jak cytryna. Mamie do miasta posyłam a posyłam piéniądze... żona téż potrzebuje na ubranie i wyjazdy z domu...
— O ile wiem, pani posag znaczny miała... poufnym tonem w trącił gość.
Konrad ręką machnął.
— Na papiérze. Kapitału ani tknąłem jeszcze, brat procenta tylko płaci...
— A więc, coraz poufalszy ton mowy przybierając, zauważył gość, możnaby braciszka poprosić aby oddał...
— A kiedy on sam nie ma. Tylko co z długów wylazł....
— Egzekwować sądownie! ciszéj lecz z przyciskiem doradził Porycki.
Konrad spojrzał nań wielkiemi oczami.
— Jak to egzekwować?
— Ot tak: majątek na sprzedaż wystawić, albo... albo przynajmniéj zagrozić egzekucyą, to sam z wolnéj ręki sprzeda i posag siostry odda.
Konrad patrzył na mówiącego, jakby słowa słyszane długo w umyśle swym ważyć musiał, zanim myśl ich dobrze wyrozumiéć zdołał.
— Wystawić na sprzedaż Orchów?.. wymówił nakoniec zwolna, wypędzić z Orchowa Mieczysia?..
Wstrząsnął głową ze stanowczością wielką i rzekł:
— Nie, to niepodobna! Ja tego uczynić nie mogę. Mieczyś, widzi pan, to mój krewny i mój rówieśnik... chowaliśmy się, a potém po prawdzie i hulaliśmy trochę razem...
Brwi Poryckiego drgnęły i ścisnęły się lekko. Nie spodziéwał się znać odpowiedzi takiéj. Wyobrażał sobie że ma do czynienia z kimś pozbawionym zupełnie własnéj rozwagi i woli, spostrzegł zaś że w człowieku tym, słabym bardzo i nierozsądnym, brzmiała jednak struna serdeczna którą zerwać będzie trudno.
— Ależ to z widoczną korzyścią samego pana Mieczysława... próbował jeszcze nalegać.
Lecz Konrad powtórnie głową wstrząsnął.
— Ja tam nie wiem co z jego korzyścią, a co nie, ale dokuczać mu nie chcę. Niech już ja sam jeden cierpię i biédę klepię... Żeby zresztą nie mama i nie Lila, tobym się jako tako wykierował; ale kobiétom diabelnie wiele potrzeba a moja zasada już od dzieciństwa była taka, że matka to piérwsza w domu mym osoba.
— Niechże już matka, szepnął gość; ale brat, i do tego brat żony....
— Ja Mieczysława lubię, upiérał się Konrad, on mój krewny i rówieśnik, a choć pogniéwaliśmy się byli, bo on mi z Lilą żenić się przeszkadzał i mówił że myśmy nie dla siebie stworzeni, to jednak ja teraz myślę sobie, że może on miał trochę racyi... i nie gniéwam się na niego.. i w biédę go za nic w świecie nie wprowadzę!..
Porycki zamilkł. Oczy jego, w ziemię utkwione, wyrażały uczucie zawodu i zdziwienia. Tu, gdzie spodziéwał się znaléźć grunt działania ze wszelkich przeszkód oczyszczony, stanęły mu w drodze stosunki, związki, uczucia i skrupuły ważną odgrywające rolę i jak się zdawało dość silnie ugruntowane w organizacyi tego nawet moralnie i umysłowo upośledzonego człowieka. Niedługo jednak dumał. Lekceważący uśmiéch przemknął mu wnet po ustach; widoczném było że pomyślał: mniejsza o ciebie, głupcze!
Zarazem zwrócił twarz w stronę, gdzie śród ogrodowéj zieleni bielała w kolumnadę i balkony zdobna ściana pałacu. Na jednym z balkonów błysnęło, zaświeciło, zamigotało. Była to Lila, która w długiéj sukni liliowego koloru, ze srebrnemi i kryształowemi ozdobami u szyi, rąk, piersi i głowy, stanęła na balkonie. Porycki wstał z ławki i skierował się ku pałacowi. Po drodze zerwał z klombu parę pysznych białych astrów i zwolna wszedłszy po kręconych schodach, z kwiatami w ręku, stanął obok Lili.
Twarz młodéj kobiéty jaśniała uśmiéchem; Ildefons złożył jéj ukłon głęboki i parę sekund dłużéj niżby może wypadało rękę jéj w swéj dłoni zatrzymał. Potém, wsparci oboje o żelazną balustradę balkonu, rozmawiali zrazu głośno i śmiejąc się, potém ciszéj trochę i ze wzruszeniem w spotykających się co chwila oczach.
Około południa Lila siedziała już na zwykłém swém miejscu, to jest na kanapie w bawialnym saloniku. We włosach jéj, pomiędzy kryształowemi szpilkami, wpięty był jeden z białych astrów, zrana przez Ildefonsa zerwanych. Konrad upatrzył chwilę, w któréj wyjątkowym sposobem grupa mężczyzn, skupiająca się zazwyczaj wkoło kanapy, rozsiała się po pokojach, i usiadł obok żony.
— Lilciu, rzekł, wiész co? mam dziś z tobą do pomówienia.
— O czém-że takiém? z nietajoném lekceważeniem i nie patrząc na męża, zapytała kobiéta.
— Chciałbym pomówić z tobą o interesach naszych. Diabelnie złe być zaczynają!
Teraz Lila zwróciła na mówiącego oczy gniéwne trochę i z góry już znudzone.
— Mój Konradzie, odparła, nie nudź mię, proszę!... Wiész dobrze że nie znam się na interesach i nic a nic nie rozumiem, a ile razy mówiłeś mi o nich, dostawałam zawsze migreny.
Konrad stęknął, wstał z krzesła, zamaszyście przeszedł parę pokojów, drzwi od przedpokoju zamknął za sobą z głośnym stukiem i poszedł ku stajniom. Przeznaczenie człowieka tego było w istocie dość dziwném. Matka jego przy wzmiance o majątkowych interesach, dostawała zwykle poziéwania, żona migreny....
Po sali jadalnéj tymczasem Porycki przechadzał się z Klemensem Szyłłą.
— Gdybyś pan dobrodziéj, mówił syn Augustyna Szylły, mógł i chciał powierzyć mi interes jaki, to byłbym panu bardzo wdzięczny....
— I owszem, rzekł Porycki, nie będzie to zdaje mi się rzeczą niemożebną; tylko.... czémże pan zajmujesz się stale?
— Stale.... tak, prawdę mówiąc, nie zajmuję się niczém, zająknął się trochę młody Szyłło. Widzi pan dobrodziéj, ojciec mój był dawniéj urzędnikiem, stracił posadę i zaczął panom obywatelom interesa prowadzić. Nie można jednak powiedziéć, żeby mu się dobrze wiodło. Panowie obywatele nieakuratni są.... Ot i pan Ręczyc naprzykład i pan Łozowicz winni ojcu spore piéniądze; ale cóż robić kiedy nie oddają?... Ja i brat mój kierowaliśmy się sami, o własnych siłach.... Brat mój jest kancelistą, nieetatowym ma się rozumiéć.... cierpliwy jak wół, dziesięć lat już w biurze pracuje i dorobił się dwudziestu rubli na miesiąc. Ja tam już nie zdałem się do roboty takiéj; mam chwała Bogu zdolności i gnić w biurze nie myślę. Stałe jednak zajęcie nie wydarzyło mi się dotąd żadne.... Jestem, prawdę powiedziawszy, człowiekiem, jak to mówią, bez kondycyi; ale czy to ja jeden?... Żebyś pan dobrodziéj wiedział, ilu nas jest takich, którzy rąk nie mają o co zaczepić.
— Proletaryat! półgłosem rzekł Porycki, ofiary monopolu, który bogactwo ogólne w ręce jednéj kasty oddaje.. Tak to, panie Klemensie! dodał głośniéj, tak bywa na świecie: z jednéj strony bogacze, z drugiéj nędzarze; tu ludzie którzy rodzą się już w dostatkach i honorach, a owdzie tacy, którzy, jak pan mówisz, kondycyi nawet żadnéj dobić się nie mogą....
— Oj to prawda! westchnął Klemens. Już-to sprawiedliwości na świecie niéma! Dlaczegóżbym ja, proszę pana, nie mógł do bogactwa dojść, tak jak i kto inny? Ot nie zdarza się jakoś.... Możeby pan był łaskaw dla mnie miejsce jakie na przykład przy Domu pośrednictwa wyjednać....
Porycki myślał chwilę.
— Zobaczymy, rzekł. Tymczasem dam panu na początek zlecenie jedno. Zrób pan tak, aby ojciec pański summę należną mu od pana Ręczyca na imię pana przekazał. Nie znam ojca pańskiego, ale przypuszczam, że musi to być człowiek miękki i energicznie wziąść się do rzeczy niezdolny, a tu trzeba....
— A tu trzeba, — podchwycił Klemens, kiwając głową na znak zrozumienia, a rękami czyniąc gest taki, jakby miał cóś i dusił w pięści — tu trzeba przycisnąć....
— Zrozumiałeś mię pan, obojętnie wyrzekł agent główny.
— A kto, proszę pana, Ręczyn chce nabyć? szeptem zagadnął człowiek bez kondycyi.
— Nie wiem jeszcze dobrze jak to będzie; zdaje mi się jednak, że nabyć go chce graf K...
— Może pan będziesz potrzebował posłać kogóś do grafa? z błyszczącemi oczami zapytał młody Szyłło.
— Bardzo być może. Pomyślę o panu....
W téj chwili zbliżył się do rozmawiających syn pana Fabiana, Apolek. Markotny wczoraj i gniéwny na gościa, że go od przedmiotu uwielbień jego oddalał, dziś postanowił przecież zbliżyć się doń, i to z miną wielkie ugrzecznienie objawiającą. Miał znać ku temu ważne powody.
— Proszę pana, rzekł, kłaniając się lekko i muskając czarny wąsik, ja mam do pana prośbę....
Klemens odszedł.
— Słucham pana, rzekł Porycki bardzo uprzejmie.
— Mówiłeś pan wczoraj, ciągnął młodziutki syn Łozowicza, że Dom pośrednictwa ułatwia sprzedaże majątków, a pan stowarzyszenia tego jesteś członkiem i agentem. Otóż czy nie mógłbyś pan wystarać się o kupca na majątek nasz Łozową i namówić ojca mego, aby go sprzedał?
— Czy sprzedaż ta byłaby panu pożądaną? zapytał gość.
— Ależ i jak jeszcze! Niech-bo pan wyobrazi sobie, jakie ja życie zmuszony jestem prowadzić na wsi! Nuda, jednostajność i perspektywy na przyszłość żadnéj! W przeszłym roku miałem jechać do konserwatoryum, aby kształcić się daléj w muzyce; ale ojciec piéniędzy nie miał i znowu zostać w domu musiałem. W moim wieku, przy moim talencie, smutno doprawdy tak marnować się w zakącie. Gdyby ojciec sprzedał Łozową, zamieszkalibyśmy w mieście jakiemś i zaraz wszystko byłoby inaczéj.
— Chętnie postaram się o spełnienie życzeń pańskich, odpowiedział Porycki i przeszedł do salonu, w którym Lila, niecierpliwie oczekując jego zjawienia się, z roztargnieniem słuchała przewlekłéj i poetycznemi cytatami naszpikowanéj mowy siedzącego przy niéj Fabiana Łozowicza.