<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Japonja w zarysie
Pochodzenie Z fali na falę
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JAPONJA W ZARYSIE


Wśród przedziwnego szafiru mórz rzucona została przez przyrodę ławica ciemnych skał wulkanicznych. Olbrzymia ławica, 3.800 wysp, 400.000 zgórą klm. kwadratowych przestrzeni. Wyciągnęła się półkolem długim 800 mil, szerokim zaledwie 130 mil w miejscu najszerszem, wyciągnęła niby szaniec niezmierzonego lądu azjatyckiego, broniący dostępu falom dwóch oceanów: Spokojnego i Indyjskiego oraz przeraźliwym ich wiatrom. Przecudne, kwieciste ogrody i pola, od ogrodów nie gorsze, wieńczą stopy ogniowych, jakby przydymionych opok, podtrzymujących stożki spękanych kraterów, wzdymających się niekiedy na 8 — 10.000 stóp nad poziomem morza. Potoki, rzeki całe szmaragdowych lasów spływają po ich granitowych i porfirowych bokach. Na czubach bieleją gdzie niegdzie przez rok cały srebrne płaty śniegu i wciąż prawie drzemią chmury. Z tych śniegów i chmur oraz z powstałych z nich górskich jezior spadają z łoskotem nieprzeliczone wodospady.
Japonja jest krainą wiecznie drżącego i falującego życia.
Niewygasłe ognie wstrząsają jej wnętrzem. Seismograf nie próżnuje tu nigdy; jego igły wciąż kreślą tajemnicze znaki. Trzęsienia ziemi są rzeczą zwykłą i nieraz podróżnik budzi się wśród nocy od podskoków łóżka i widzi obrazy i żyrandole, kołyszące się nad głową. Za pierwszym i drugim razem odczuwa się tylko zdziwienie, ale następnie ogarnia go trwoga, która wzrasta z każdym nowym wypadkiem. Nie mogą opędzić się jej nawet Japończycy — rzecz zrozumiała, gdyż nieraz na rozkołysaną ziemię wpada wzburzony ocean i porywa dziesiątki wsi wraz z tysiącami mieszkańców. Gdzie indziej walące się domy wzbudzają pożary, straszniejsze dla drewnianych miast Japonji od trzęsień ziemi. W czasie wielkiego trzęsienia ziemi w 1854 r. w samem Jedo zginęło 100.000 ludzi.
Morze dokoła Japonji niespokojne; z jednej strony od wschodu opływa ją olbrzymia morska rzeka Kuro-Szio, z drugiej, z zachodu, bezładne wiry i odmęty szumią wśród niezliczonych ławic, skał i raf podwodnych. Morze wewnętrzne, niezwykle malownicze, usypane archipelagiem wysp ślicznych, podobnych do kwiecistych bukietów, przelewa się burzliwe potokami bystrych, jak kaskady, prądów, grożąc zagładą zarówno łodziom rybaczym, jak i parowcom. Widziałem na wschodzie w czasie wielkiego przypływu, gdy księżyc i słońce razem ciągną ku sobie wody tej części ziemi, jak potworne góry wodne, wysokości trzypiętrowej kamienicy, szły z głębi oceanu Spokojnego na ląd i tłukły weń spienionemi łbami. Wrażenie było tem dziwniejsze, że noc była cicha, słodka, bezwietrzna…
A są i inne jeszcze, nieznane gdzie indziej morskie zjawiska, opisane malowniczo przez Lefcadio Hearna w „Żywym Bogu“. Bez widomej przyczyny, w dzień cichy i jasny, morze cofa się na mil kilka od brzegu, ciemnieje nagle i z impetem rzuca się na ziemię w kształcie długiej, morderczej fali…
Tam, gdzie sięgnął jej język, wszystko dokoła zmyte zostaje, miasta, wsie, ogrody, lasy, nawet skały.
Prócz tego rok rocznie odwiedza Japonję 4 do 5 tajfunów, przeraźliwych, naremnych orkanów, łamiących domy od jednego podmuchu i rzucających na skały olbrzymie parowce, jak łupiny orzecha. Grasują one przeważnie w lipcu, sierpniu, wrześniu i październiku.
Naogół Japonja jest wietrzną krainą i cichych dni mało. Ale tem są piękniejsze i pożądańsze. Morze i niebiosa nabierają niezrównanego lazuru, a łagodne, wilgotne powietrze posiada niezwykłą przejrzystość a zarazem barwność. Perspektywa skraca się w nim niezmiernie, ale nie ginie…
Śnieg w znaczniejszej ilości i na dłużej zalega jedynie na północy na wyspie Hokkaido oraz na szczytach gór. Na południu wcale śniegu nie bywa, a w Tokjo leży najwyżej dzień, ku wielkiej radości Japończyków, którzy lubią wszelkie ładne widowiska, dekoracje i zmiany. Najuciążliwszy w Japonji jest okres deszczów, które padają nieustannie przez czerwiec i lipiec. Mgła i dżdże co chwila przechodzą w szaloną ulewę; wilgoć niesłychana, od której wszystkie przedmioty zakwitają w parę godzin piękną zielonawą pleśnią glonów… Cała Japonja wydaje się w czasie dżdżystym dobrze opalaną cieplarnią. Rośliny czują się tu wyśmienicie. Ludzie trochę gorzej, szczególniej gdy dmie z oceanu Spokojnego obrzydliwy, nasycony elektrycznością wiatr „jamase“. Chorują od niego na migrenę nietylko Europejczycy, lecz i krajowcy.
W lutym, marcu, kwietniu — zimno, chmurno, i deszcze padają dość często. Najpiękniejszą jest jesień i zima. Od września dżdże są coraz rzadsze, dnie i noce wyjątkowo pogodne, powietrze ciepłe, prawie bezwietrzne. Mrozy na północy i w górskich wyżynach dochodzą niekiedy 12 — 15° C. W nadmorskich okolicach, w południowej Japonji mrozów wcale niema, a w środkowej są niewielkie — parę ledwie stopni i na krótko — na dzień lub dwa. Brzegi południowo-wschodnie od strony Pacyfiku, omywane ciepłym prądem morskim Kuro-Szio, mają klimat gorętszy i jednostajniejszy, niż brzegi zwrócone ku Azji, skąd wichry pędzą niekiedy z Tatarskiej cieśniny lodowe kry. Temperatura w Tokjo, które leży pośrodku prawie Japonji, równa się: roczna + 13,9° C., przeciętne maksymum + 18° C., przeciętne minimum 0,9° C., najwyższa notowana w lipcu + 36,6°, najniższa notowana w styczniu − 9,2°. Dni dżdżystych — 141.6.
Naogół klimat Japonji jest tak łagodny, że w domach niema wcale przyrządów do ogrzewania, nawet takich, jakie spotykamy w Chinach i Korei. Japończycy używają w tym celu jedynie olbrzymich fajerek — „hibaczi“ z bronzu lub lanego żelaza, ślicznie niekiedy rzeźbionych, lecz grzejących marnie.
Częste są w Japonji brylantowe deszcze, jakie spotykamy na obrazach Hiroszyge’go, kiedy słońce świeci a jednocześnie leją się z nieba rzęsiste, kryształowe strugi, wywołując nieporównane świetlne efekty na wilgotnych, roztęczonych polach i górach.
Wogóle Japonja jest rajem malarzy i roślin.
Drzewa nie dorastają wprawdzie tych rozmiarów, co w Indjach, ale zato mają o wiele rozmaitsze, indywidualniejsze kształty. I na nich jednakże odbija się ten wieczny ruch wody, powietrza i ziemi, jaki panuje w Japonji. Potężne, szeroko rozstawione korzenie mocno czepiają się gruntu lub, oplatając skały, wpełzają w ich szczeliny, jak macki mątw. Pnie niezwykle grube, nieraz skręcone jak liny, dźwigają mocarne, fantastycznie powyginane konary oraz skołtunione korony, podobne do dymów albo raczej zielonych płomieni życia, tryskających gwałtownie ku górze wbrew burzom i wstrząśnieniom, wbrew powodziom i piorunom. Każde drzewo wydaje się tu namiętną pieśnią triumfującego życia, a lasy — jego zwycięskim hymnem, a kwiaty — jego uśmiechem…
Kto widział pachnące drzewa kamforowe, rozdarte na potężne odnóża z węzłowatemi gałęziami, pogiętemi jakby w przejmującym dreszczu, z bladem, delikatnem, złoto-zielonem uliścieniem, wciąż drżącem w podmuchach wichrów, ten zrozumie, dlaczego drzewo to jest uważane w Japonji za symbol zwycięskiej miłości, dlaczego w ich spękane rosochy rzucają ofiary kobiety bezpłodne lub niekochane…
Kto widział szeregi niebotycznych kryptomeryj (sugi) z szarawemi pniami, jak bazaltowe kolumny, z ciemnem, posępnem igliwiem niewielkich koron, ten zrozumie, dlaczego drzewo to jest drzewem nadgrobnem niezłomnych samurajów o twardych pancerzach, stróżów wolności japońskiej…
Kręta, sękata sosna japońska, jakby zrywająca się, by ulecieć wraz z wiatrami, jest obrazem ducha, przykutego do ziemi…
Olbrzymi złoty cypryso-cedr (hinoki), pyszny materjał budowlany, który nie próchnieje, nie poddaje się robactwu i trwa wieki, wysmukły, giętki bambus, rdzawo-listny klon, wierzba płacząca, lekki i dźwięczny „kiri“ (paullownia imperialis) z obwisłemi, jakby zwarzonemi liśćmi — dzikie kasztany, dęby, brzostowica (kejaki) (planera japonica), morwy, jabłonie, brzoskwinie oraz moc innych krzewów i drzew składa się na te potoki lasów, opływających zbocza gór japońskich…
Na łąkach i polach tysiące jaskrawych kwiatów, a koło domów ludzkich całe ich ogrody… Wiszące sady liljowych glicynij, całe pola irysów smukłych, aksamitnych, z kielichami przewiązanemi zręcznie, jak „obi“ dziewcząt japońskich, grzędy peonij o bladych barwach i płatkach niezmiernej delikatności, białe i rubinowe kamelje, granaty, jakby krwią skropione, srebrzyste bule lotusów, pływające po czarnych wodach, ledwie dostrzegalnych z pod wielkich, płaskich lotusowych liści; chryzantemy blade i rozwiane —

…jak dusze czułe, słodkie, ale niekochane…

A ponad wszystkiem góruje wiśnia, osypana blado-różowem kwieciem, niby świeżym śniegiem, symbol wiośnianych uczuć, o którem rzekł poeta japoński, Motoori Norinaga:

Jeśli się spytasz
O serc japońskich tajniki,
Wskażę ci wiśni kwitnącej
Kołyszące się w słońcu okiście…
Jasne i wolne są one —
Takim jest serce japońskie!…

Dusze ludzkie są odbiciem ich otoczenia. Z niego biorą barwy, kształty, ozdoby swych ubiorów, narzędzi, naczyń, świątyń i domów, z niego czerpią modele swych uczuć i upodobań. Uśmiech wesoły, łagodny lub żałosny, z jakim Japończyk spotyka wszystkie przygody swego życia, mógł powstać w tej jedynie krainie, gdzie śmierć i rozkosz tak blisko sąsiadują z sobą, gdzie pogoda umysłu wspiera się na twardej, zimnej jak stal pewności spełnienia w chwili odpowiedniej swego obowiązku. „Korzystaj z życia i nie dbaj o nie, albowiem trwa ono krótko, jak mrugnięcie powieki“. W tym kraju nowożeńcom posyłają przyjaciele w podarunku — parę motyli „ocomeco“. A oto wiersz, tłumaczący ten symbol:

Cou-couni
Kionen cisitaru
Tsuma kojisi…

Dwa motyle…
Rok temu
Zmarła ukochana…

A oto ilustracja tegoż wierszyka, tejże „hajkai“ w życiu. Zdarzenie to opowiedział mi Europejczyk, który dłuższy czas mieszkał w Japonji. — Pewnego razu wyszedłem na przechadzkę nad brzeg morski, gdzie ścieżyna wiodła gzymsem przepaści. Dzień był cudowny, cichy, pogodny; jedynie morze pieniło się i skakało wdole wśród skał. Przede mną szła para japońska: młoda dziewczyna i Japończyk, sądząc z ubioru, z klasy dostatniej. Czy to byli narzeczeni, czy młode małżeństwo, nie dowiedziałem się nigdy. Lecz łączył ich bezwarunkowo jakiś gorętszy sentyment. Młodzieniec, co rzadko Japończykom się zdarza, zrywał kwiaty i podawał towarzyszce, w tym celu wspinał się nawet na sąsiednie głazy. Właśnie to uczynił, gdy olbrzymia fala, niby język potworny, wychyliła się z za krawędzi brzegu i zmyła dziewczynę… Zanim krzyknąłem i skoczyłem ku temu miejscu, już na drodze nie było nikogo, a powyżej stał Japończyk z kwiatkiem w ręku i strasznym na twarzy… uśmiechem.

Wcześniej wiośnie powiem: żegnaj!
Niźli puch wiśniowych kwiatów
Zerwany przez wiatr…

pisał książę Asano, skazany przez mikada na „harakiri“, w swym wierszu przedśmiertnym.
Prócz burz, tajfunów, trzęsień ziemi, wybuchów wulkanów, pożarów i powodzi, śnieżnych lawin i zwałów skał, zdarzają się w Japonji jeszcze straszne głody i niemniej straszne mory; nawiedza ją często cholera i czasami dżuma… Do niedawna grasowały w niej krwawe wojny domowe oraz zemsta rodowa. A mimo to umieją Japończycy przy lada sposobności bawić się wesoło, jak dzieci. Nikt lepiej od nich nie umie urządzać publicznych pochodów, uroczystości, teatralnych przedstawień, iluminacyj, wystaw kwiatowych, przechadzek, wycieczek, pikników oraz innych przyjemności i zabaw, po większej części na świeżem powietrzu i na tle cudownej przyrody, na wyspach, na górach, u wodospadów, wśród kwiatów, zieleni, świateł i drzew…
Ta pogoda japońskich umysłów i obyczajów, ta zdolność ich do wesołości, do zabaw naiwnych, prostych… tłumaczy się również przewagą jasnych i miłych cech japońskiej przyrody. Niema tu zwierząt srogich i potężnych, z większych czworonogów mieszkały tu jedynie: pies, niedźwiedź bury oraz jeleń szlachetny; tygrysa Japończycy znają z obrazów i opowiadań podróżników po Chinach i Korei. Niema w Japonji olbrzymich płazów i zjadliwych wężów, od których w Indjach rok rocznie giną setki tysięcy osób. Ze stworzeń przeważają więc ptaki i motyle, śliczne i wielkie, jak latające kwiaty. Są nawet motyle śpiewające…
Gdyby straszne żywiołowe zjawiska, gdyby budzące grozę wypadki bardziej zwarty tworzyły łańcuch w przyrodzie japońskiej, należy przypuszczać, że światopogląd Japończyków byłby posępny, a religja okrutną, jak w Indjach… Ale naogół przyroda japońska jest bajecznie piękną, rozkosznie nęcącą i straszne kataklizmy przerywają ją nie częściej, niż trzeba, aby nadać charakterom i umysłom Japończyków hart i głębię, żeby uduchownić i pogłębić ich uczucia, żeby zaszczepić im spokojną zabiegliwość, przezorność, głęboką wyrozumiałość i cześć dla wszelkiego męstwa… Poza tem jest helleńska prawie pogoda i artyzm tłem japońskiego charakteru…
Nawet posępny buddaizm indyjski wyzbył się w Japonji swego ascetyzmu i fatalizmu, nawet przeszczepiony z Chin konfucjonizm utracił suchość i moralizatorskość. A własna ich przyrodzona religja „szintoizm“ jest właściwie czcią bohaterów (kami), podobną do wierzeń Pelazgów.
„Szin-to“ czyli „Wrota bogów“[1] — nie posiada ani dogmatów, ani ksiąg świętych, ani kodeksu moralności. Zamiast modlitw każe wstępować na szczyty wysokich gór i podziwiać piękność przyrody, zamiast praktyk religijnych żąda radości, wesela, zabaw i tańców, ofiar z kwiatów, ryb i owoców, składanych w prostych, jak chaty wieśniacze, świątyniach. Przed każdą świątynią stoi tu brama z dwóch słupów kamiennych, metalowych lub drewnianych, nakrytych taką samą belką poprzeczną zlekka wygiętą, co tworzy słynne „tori“, których modłę przywieziono tu z dalekich Indyj. Sama świątynia — „mija“ — nie jest ani mieszkaniem bogów, ani przybytkiem kapłanów, ani skarbnicą kultu, jeno wyjściem tajemniczem w daleką nieznaną drogę.
Świątynie „szinto“ — zawsze stoją na podgórzu, a niedostępne dla zwykłych śmiertelników święte miejsce — ołtarz najwyższy, leży w końcu korytarza, wiodącego na górę. Raz niepostrzeżenie w świątyni O-Suwa odchyliłem przejrzystą, zielonawą zasłonę, oddzielającą sanktuarjum od miejsc dla publiczności, i wsunąłem się do korytarza… Biało ubrany kapłan, który stamtąd był wyszedł, spostrzegł mię niebawem i zatrzymał, ale przez krótką chwilkę pobytu zdołałem zauważyć wpół zmroku prosty stolik z prostemi wazonami kwiatów, miskę z owocami i okrągłe metalowe zwierciadło — znak bogini słońca, Amaterasu, od której pochodzi dom panującego Mikado. Z obu stron stały dwa białe, rozstrzępione „goheje“…
Są to wstęgi papieru, pocięte i przewinięte w pewien szczególny sposób. Służą one za symbol pobytu bóstw, jak delikatne wiórki ainoskich „inau“, jak przęsła słomiane i woreczki ryżu Korejczyków, jak sznury z kolorowemi gałgankami Mongołów i Mandżurów, jak rzeźbione potwory Chińczyków…
Zresztą wszystkie powyższe znaki używane są i w Japonji, gdyż ludowa jej teozofja stała się prawdopodobnie skarbnicą wszystkich podań i wszystkich wierzeń, jakie przynosili z sobą wychodźcy rozmaitych krajów, szukający schronienia na tych wyspach błogosławionych. Czczą więc Japończycy Buddę i Konfucjusza, czczą tłumy poległych w obronie ojczyzny wojowników, którzy mają specjalne święto „Szoo Konszi“ podobne do naszych zaduszek. Bardzo czczony jest lis „Inari-san, Kicune“, opiekun pól ryżowych — lis, który ma nawet własną świątynię w mieście Sendaj, gdzie kapłani chowają żywego „białego lisa“.
Kościelne ceremonje japońskie, zarówno buddyjskie jak szintoiskie, są bardzo do siebie podobne, gdyż „szinto“, który ich nie miał pierwotnie, zapożyczył je od buddystów. Buddyjskie zaś obrzędy z ich dzwonkami, kadzielnicami, ornatami kapłanów, wznoszeniem nad głową rąk, klękaniem przed ołtarzem i zwracaniem się do ludu z błogosławieństwem — tak łudząco są podobne do naszych wotyw, mszy, nieszporów, że wprost trudno nieraz opędzić się od podejrzenia, że się ogląda ich kopję.
Okoliczność jedynie, że obrządki te są o wiele wieków starożytniejsze od chrześcijaństwa, uniemożliwia przypuszczenie naśladownictwa ze strony buddystów. Całemi godzinami słuchałem nieraz śpiewu bonzów, łudząco podobnego do naszych koronek, różańców i litanij. Złoty ołtarz, migający w cieniu z poza barwnych draperyj, migotliwy płomień woskowych świec, dym kadzideł, — potęgowały podobieństwo…
Czy Japończycy są pobożni? Sądzić o tem trudno. Japończyk nie lubi rozmawiać o religji. Uważa ją za rzecz głęboko osobistą i jest pod tym względem niezmiernie wrażliwy na wszelkie obce, brutalne dotknięcia. Tolerancja religijna wśród Japończyków zdawiendawna tkwi w obyczajach, nikt nie interesuje się wyznaniem sąsiada lub znajomego i kłótni na tle religijnem nie bywa. Prześladowanie chrześcijan nastąpiło na skutek podejrzenia ich o dążenia polityczne, zdobywcze, oraz z powodu okrucieństw, jakie popełniali zdobywcy Indyj oraz indyjskiego archipelagu z Vasco de Gamą na czele. Wieści o wyznawcach „krwawego boga“, o znęcaniach się ich nad ludźmi innych wyznań na długo usposobiły wrogo cały Wschód do krzyża. Dość było marnego podejrzenia, że chrześcijanie Kiu-sziu dążą do oderwania się od Japonji i oddania pod opiekę cudzoziemców, aby krew polała się rzeką i wejście do zatoki Nagasakskiej zapełniło trupami chrześcijan, zrzucanych do morza ze skalistej wysepki De-szimy.
W Japonji istnieje około 300.000 świątyń, kaplic, przybytków, klasztorów, obsługiwanych przez półtorasta tysięcy kapłanów, mnichów, kaznodziei — wielkich i małych.
Drogi przepełnione są pielgrzymami, z których wielu ślubowało rozmaite „objaty“ i spełnia je sumiennie. Jedni nic nie jedzą w drodze, prócz użebranej strawy, o którą proszą nawet nie mową, lecz słabem dzwonieniem maluchnego dzwonka; inni pchają przed sobą wózek z chorym, któremu zdrowie pragną wybłagać; jeszcze inni kryją twarz pod ogromnym kapeluszem, podobnym do sita; są tacy, co ślubowali milczenie; inni wpełzają na klęczkach na szczyt świętej góry.... Na polach i w gajach, w ogrodach i lasach nieledwie co krok widnieją posągi Buddy, małe i duże, kamienne, bronzowe lub drewniane. W wielkich miastach, w każdem prawie, są olbrzymie, na dziesiątki stóp wysokie figury Sakja-Munji, jak naprzykład słynna figura w Kamakura, w Kobe, w parku Ueno i wiele innych. Częstokroć siedzą one wśród ludzkiego, wielkomiejskiego targowiska i swym niezmąconym spokojem, swym pobłażliwym uśmiechem zdają się przypominać zapamiętałym „ścigaczom szczęścia“ o jego znikomości.
Kaplic, kapliczek, małych świątyń roje rozsypane po całym kraju… I każda prawie uwieńczona kwiatami i na ołtarzu każdej prawie leżą ofiarne, kolorowe placuszki, stoją kubki z ryżem i inne daniny. Każde malownicze miejsce, każdy szczyt góry, źródło lecznicze lub szczególnie czysta i zdrowa krynica mają obok maluchną kapliczkę lub choć przęsło słomy, zawieszone nad sobą na znak czci dla sił wyższych…
Raz dłuższy czas obserwowałem w świątyni buddyjskiej modlących się: były to przeważnie kobiety, uderzały w dzwon, aby zwrócić uwagę bóstwa na siebie i szeptały żarliwie modlitwę; czasem dziecię, przyniesione z sobą, wznosiły ku górze… Zauważyłem, że modliły się o wiele goręcej, gdy myślały, że są same, lecz skoro ktoś zbliżał się lub wchodził, rysy ich kamieniały i pobożność widocznie malała, jak gdyby wstydziły się one wybuchu swych uczuć, jak wstydzą się wykazać swą miłość zmysłową…
Jednocześnie wiem, że stawiają Japończycy kaplice „żywym bogom“, to jest ludziom żyjącym, którzy dokonali jakiegoś niezwykłego czynu, jakiegoś poświęcenia, które uratowało tysiące bliźnich od zagadki lub cierpień…
Zdarza się więc, że taki żywy człowiek modli się do własnych czynów, w których przejawiła się jego boska natura…
Myślę, że to właśnie jest osią religijności japońskiej: w przeszłości czcili oni płodność, rozkosz, wszelką siłę twórczą lub opiekuńczą, wszelką siłę, darzącą życiem lub wzmacniającą je…
Obecnie czczą twórczego ducha ludzkiego, który żywiołowe potęgi, mocą swej woli i odwagi, zamienia w sługi swoje…
Stąd ta wielka ich tolerancja i uznanie dla wszelkich przekonań ludzkich, stąd głęboka cześć dla wszystkiego, co wzniosłe!
Ostatniemi czasy religijność Japończyków jeszcze na inne zwróciła się tory: czczą oni coraz więcej wiedzę, coraz potężniej wzruszają się jej tajemnicami. Pamiętam profesora w tokijskim uniwersytecie, który z mistyczną niemal czcią pokazywał nam świecące się w ciemnościach radjum i opowiadał o swych nad nim doświadczeniach. Dowiedziawszy się, że jestem rodakiem Curie-Skłodowskiej, chciał mię uściskać — rzecz niezwykła u Japończyków.
Szkoła jest najlepszym w każdej wiosce japońskiej budynkiem. Umiejętność czytania i pisania jest powszechną. 5,000,000 dzieci obojga płci uczy się w szkołach japońskich i procent ich, szczególniej dziewcząt, wzrasta z roku na rok.
Wyższe zakłady naukowe bardziej obchodzą współczesnych Japończyków, niźli świątynie, które czczą jedynie jako zabytki swej przeszłości i skarbnice swej sztuki. Wierzą głęboko w naukę i traktują ją z czcią religijną, z tym niezmiernym szacunkiem dla wysiłków myśli ludzkiej, odziedziczonym po mędrcach indyjskich, po wielkich metafizykach swej zamorskiej praojczyzny.
Każdy, kto zwiedzał Japonję, odebrał wrażenie niesłychanego jej zaludnienia. Nie mówię już o miastach tak wielkich, jak Tokjo, z 2,000,000 mieszkańców, jak Osaka z 1,000,000, Kioto z 400,000, Kobe, Nagoja, Jokohama z ćwiercią miljona każde, Hiroszima, Nagasaki… mających każde zgórą 100,000… Ma prócz tego Japonja 21 miast, mających po 50,000 i 61, mających więcej niż 20,000… co razem utworzy 6½ miljonów mieszkańców wielkomiejskich; ma nadomiar ogromną ilość małych miasteczek i dużych wsi. Lecz główna część ludności mieszka na wsi, w oddzielnych domostwach lub małych ich grupach, rozrzuconych tak gęsto wśród pól i ogrodów, iż cała kraina, szczególniej na południu, wygląda jak podmiejska okolica wielkich stolic europejskich.
Domy japońskie są niezmiernie proste. Najważniejszą ich częścią jest duży dach, w miastach zazwyczaj dachówkowy, na wsi z gładko strzyżonej trzciny. Pierwszy zdradza swe chińskie pochodzenie w wygiętych rogach, w ciężkich, rzeźbionych okapach, w samym kształcie rulonowatej dachówki; drugi widziałem w Indjach, w Sjamie, szczególniej w tych jego starodawnych formach, jakie przechowały się na chatach Ainosów, którzy uczyli się budownictwa u Japończyków. Między słupami, na których opiera się dach, idą ściany, z których co najmniej trzy są ruchome, składają się z rzeźbionych ładnie ram, obciągniętych naoliwionym papierem i poruszających się w rowkach jak zasuwy. Takie ruchome ramy zwą się „szodżi“ i służą za okno i drzwi zarazem. Na noc zasuwają się szeregiem grubych, pojedyńczych desek, również wstawionych końcami w rowki tęgich odrzwi. Takie składane okiennice, zabezpieczające od chłodu i napaści złoczyńców, używane są zwykle na dole; góra, opatrzona balkonem wzdłuż całego piętra, niema zazwyczaj okiennic. Ładniejsze domy mają często kamienne, dość wysokie podmurowanie, tworzące nieraz mały taras ogródkowy. Wewnątrz dom podzielony jest na pokoje również ruchomemi, dającemi się łatwo usunąć przepierzeniami z cienkich desek lub tektury. Kuchnia, łazienka, pokój bawialny do przyjęć mieszczą się zwykle na dole; sypialnie i pokoje rodzinne na górze. W domach ubogich wieśniaków istnieje zazwyczaj jeden wielki pokój, w którego rogu mieści się kwadrat kuchennego ogniska. Nad nim wiszą haki do wieszania imbryków i stoi w małem wmurowaniu kocioł do gotowania ryżu. Kocioł ma podwójną pokrywę, gdyż nietylko ryż, lecz i wszelkie inne potrawy Japończycy przyrządzają na parze. Kuchnie w domach zamożnych różnią się jedynie rozmiarami. Pieców Japończycy nie znają. Otwarte palenisko — duża drewniana rama, napełniona ziemią i popiołem. Kilka płaskich kamieni, kotły miedziane oraz żelazne surowcowe, garnki gliniane, rądelki i patelnie blaszane, piękne imbryki z bronzu lub surowca — błyszczące od czystości — wypełniają półki i niziuchne stoły kuchenne. Gosposie gotują i przyrządzają potrawy na klęczkach — zwykła w domu pozycja Japończyków wszystkich płci i stanów. Klęczą, podłożywszy pod siebie stopy, niezmiernie rzadko kładą się, nóg nie wyciągają przed sobą nigdy, chyba że wymaga tego praca. Pokazanie stóp przed sobą, jak to w siedzącej pozycji często robią Europejczycy, uważane jest za zupełny brak wychowania, za cyniczne grubjaństwo. Krzeseł Japończycy do niedawna wcale nie znali, nie mają ich w domach i siedzenie na krzesłach uważają za niezmiernie przykrą dla siebie ceremonję. Męczy ich ona niemniej, niż Europejczyka siedzenie „po japońsku“. Starają się, skoro okoliczności pozwalają, uklęknąć i na krześle, podwinąwszy pod siebie stopy. Nawet na wąskich ławeczkach kolejowych wieśniacy często bardzo klęczą, gdyż to, jak wyznają otwarcie, „daje im wypoczynek“. Rząd stara się rozpowszechnić sposób siedzenia europejski. W szkołach są ławki europejskie i uczniowie japońscy w pierwszych klasach niemało tracą energji, słuchając wykładów w ciągu kilku godzin w tej niezmiernie męczącej dla nich postawie. Podłogi w Japonji są wyłożone grubemi, jak materace, jasno-żółtemi sitowianemi matami „tatami“; chodzi się w domu, a raczej pełza, albo boso albo w pończochach. Wchodzący, zanim odsunie drzwi, przyklęka; gospodarstwo śpieszą na jego powitanie również na klęczkach. Chodzenie w postawie prostej zaczyna się dopiero za progiem komnaty na korytarzu, schodach, balkonie. W pokojach japońskich wcale niema mebli; szafy i schowki wszelkie kryją się w ścianach; pościel, składająca się z grubego materaca i równie grubej watowanej kołdry, zwija się we dnie w rulony i chowa do szuflad albo szaf. Na ścianach wiszą piękne długie obrazy, pod ścianami albo we wgłębieniach nad szafkami stoją piękne wazony z kwiatami, na małych stoliczkach, wysokości kilku cali, stoją przybory do pisania; płytka kamienna do rozcierania tuszu, pędzelki zamiast piór i kilka arkusików papieru — wszystko w plaskiem pudełeczku z laki. Na takich samych stoliczkach z wrębami, jak u tacki, podają obiad oraz herbatę, ciastka, owoce, „sake“ — wódkę ryżową i t. d.
Mieszkania japońskie utrzymać w czystości i przewietrzyć bardzo łatwo i Japonki czynią to pilnie codziennie; codziennie lub przynajmniej co parę dni trzepią się maty i myją mokrą ścierką drewniane oraz lakowane ściany i ramy domu. Schludność wszędzie utrzymywana pierwszorzędna. Bez wietrzenia i czystości wszystko w tym wilgotnym i ciepłym klimacie zbutwiałoby rychło. Powszechne użycie laki w budowlach również stąd płynie.
Schludność jest w obyczajach wszystkich warstw. Każdy Japończyk kąpie się codzień choć raz zrana, wielu kąpie się i wieczorem.
Wieśniak, zanim wejdzie do domu wracając z pola lub podróży, omywa przedewszystkiem zabłocone i zakurzone nogi i za wielką grzeczność uważane jest na wsi podanie przez gospodynię podróżnikowi gorącej wody do umycia nóg.
Na południu prawie niema wiosek. Są tylko miasteczka i rozsiane gęsto oddzielne małe osiedla. Na północy oraz w górach wewnątrz kraju wioski są częstsze, potworzyły się one zapewne w celach obrony oraz wzajemnej pomocy, utrudnionej słabszem zaludnieniem.
Cztery piąte ludności japońskiej mieszka na wsi, a przynajmniej trzy piąte trudni się rolnictwem. Rolnictwo stoi bardzo wysoko. Jest przedmiotem nieustannych trosk rządu. Japonja posiada najgęstszą na całym świecie sieć stacji metereologicznych, przystosowanych do potrzeb rolnictwa, rybołówstwa i marynarki oraz najobszerniejszą sieć stacyj doświadczalnych rolniczych, doskonale zorganizowanych i komunikujących się z sobą. Zajęcie rolnictwem uważa się za zaszczytne i dawne kanony rycerskie „buszido“ pozwalały szlachcicowi (samurajowi) być albo wojownikiem albo orać ziemię. Inne zawody miał sobie wzbronione pod utratą szlachectwa.
W większości Japonji pola dają dwa zbiory rocznie, a na południu trzy i nawet cztery. Przeważa wszędzie uprawa ryżu. Pola ryżowe wdzierają się wysoko na stoki pagórków i gór, powyrzynanych misternie w schodowe tarasy, kolejno zraszane wodą. Dlatego to tak nieskończenie rozmaitym jest widok tych pól. Gdy jedne są bure już od dojrzałych kłosów, inne żółcą się zaledwie, a inne zaledwie zielenią. Każde z nich oramione ciemnym szlakiem bobu albo innej jakiej rośliny ogrodowej. Na niwach z pod zbóż przebłyskują ukryte wody. Czasami zamiast bobu opasują pola szeregi wysokich, trzcinowatych „kibi“ — rodzaju czarnego prosa (panicum miliaceum). Na północy widziałem całe łany prosa żółtego i czerwonego. Na południu uprawiają kukurydzę, a wszędzie dużo gorczycy, rzepaku, pszenicy. Wśród pól ryżowych, koło białych i szarych domków, zielenią się całe kępy drzew owocowych: gruszek, jabłek, słodkich kasztanów, orzechów, granatów, przedziwnych „kaki“, fikusów oraz innych nieznanych mi owoców… Kędzierzawią się ciemne tuje, strzelają wysoko pyszne cyprysy, olbrzymie widłaki, drzewa kamforowe i magnolje i t. d.
W ogrodach: winnice, plantacje herbaty, szeregi rozpiętych na altanach brzoskwiń i moreli… Jakieś ogromne jadalnie łopiany… Na grzędach melony, kawony, moc rzodkwi, ulubionej przez Japończyków, i pyszna, olbrzymia cebula… Koło domów z za ogrodzeń strzelają wgórę jasnozielone, wysokie jak drzewa liście bananów i wachlarze palm… Gdzie zaś czerni się gaj starych krzywych sosen, tam na pewno stoi rząd „tori“, a w głębi śliczna rzeźbiona kontyna z dachem wygiętym, jak damski kapelusik.
Cały kraj na pobrzeżach, szczególniej w południowej i środkowej Japonji, wydaje się starannie uprawnym ogrodem, zaludnionym snczelnie, jak pszczelny ul.
Ale w istocie tak nie jest.
Japonja ma około 50,000,000 mieszkańców. Jeżeli ich ilość rozdzielimy na obszar państwa, wynoszący 400,000 kilom. kwadratowych, to otrzymamy zaledwie 125 osób na kw. kilometr… Śmiesznie mało w porównaniu z rzeczywistością. Myślę, iż zamieszkałe okolice Japonji mają przeciętnie tyle, co Belgja, jeżeli nie więcej — t. j. 240 osób na kwadr. klm. Ale zato tuż obok istnieją zupełnie puste górskie obszary, porosłe nieprzebytemi lasami, niezmierzonemi zaroślami dzikiego, karłowatego bambusu, skały jałowe, pokryte olbrzymiemi paprociami lub całkiem nagie. Istnieją tam rozległe doliny alpejskie, na których dopiero ostatniemi czasy zaczęto wypasać nieliczne jeszcze stada koni i rogatego bydła. Te nieużytki wynoszą prawie dwie trzecie całego archipelagu.
Bez wątpienia, iż granice ziemi uprawnej rychło przesuną się w góry, podwoją się, być może potroją, skoro Japończycy poznają i rozpowszechnią u siebie uprawę zbóż europejskich. Klimat tych wyżyn wybornie się do tego nadaje, a urodzajna gleba wulkaniczna obiecuje plony bogate. Równie zdatne są do uprawy zbóż ogromne przestrzenie słabo zaludnionej wyspy Hokkaido.
Rozumieją to Japończycy i pilnie badają rozmaite europejskie i amerykańskie gatunki ziaren, szukając najlepszych, najodpowiedniejszych dla swej ojczyzny odmian. Na stacji doświadczalnej w Sapporo przy tamtejszej wyższej szkole agronomicznej widziałem mało ryżu, zato dużo: pszenicy, jęczmienia, owsa, nawet… żyta. W miarę, jak spożywanie tych zbóż wchodzi do kuchni japońskiej, w miarę, jak one stają się przedmiotem handlu, żyzne górskie doliny oraz leśne karczunki północne wchodzą w zakres ziem ornych.
Myślę, iż gdy cała ziemia urodzajna archipelagu zostanie wyzyskana, nie 50,000,000, lecz 100,000,000 ludzi, a może i więcej, znajdzie dla siebie byt dostatni na tych cudnych wyspach. Większość wyżyn japońskich ma klimat środkowej Europy.
Dodam, iż z tych górskich, mało obecnie zaludnionych krain wychodzą właśnie ci rośli, silni, rumiani żołnierze, którzy odbijają tak jaskrawo na tle większości małorosłych i jakby niedokrwistych swych nizinnych rodaków.
Z tych gór więc pewnie przyjdzie to fizyczne odrodzenie, o którem marzą patrjoci japońscy.
Na tym nowym pniu stara, wysoce szlachetna kultura japońska da zapewne nowe owoce nieobliczalnej piękności i mocy, gdyż doprawdy zadziwiającą jest potęga ducha tego narodu.
Drugą materjalną podstawą dobrobytu Japończyków jest morze.
Stamtąd oni czerpią ogromną ilość, prawie trzecią część swego pożywienia w kształcie ryb, jadalnych porostów, mięczaków, mątw, raków i t. d.; stamtąd również dostają niezbędne im do uprawy roślin komposty, które zastępują nieznane im nawozy bydlęce. Hodowla bydła jest nadzwyczaj mało rozpowszechnioną w Japonji i w wiosce japońskiej niema prawie wcale krów i koni — żadnych zwierząt domowych prócz psów, kotów oraz domowego ptactwa — kur, kaczek, gołębi. Większość Japończyków do dziś dnia nie zna, co to smak mięsa, nie piła nigdy krowiego mleka, nie jadła sera i masła. Wieśniacy japońscy brzydzą się temi rzeczami i w miastach oraz w wojsku dopiero cokolwiek przyuczają się do nich. Zato ryby świeże i w najrozmaitszych konserwach są w powszechnem użyciu, a niedawno zaczęło się rozpowszechniać mięso wielorybów, które w znacznej ilości poławiane są u północno-wschodnich brzegów Korei.
Codziennie dziesiątki tysięcy małych i wielkich statków krąży dokoła brzegów Japonji, od wczesnego świtu do późnej nocy, w poszukiwaniu morskiej zdobyczy. Dla schwytania jej po dziś dzień używane są współrzędnie najrozmaitsze sposoby, poczynając od bambusowego dzirytu i kościanej wędy i kończąc zupełnie spółczesnemi, udoskonalonemi przyrządami rybaczemi: sieciami, niewodami, dragami…
Ten wciąż wzrastający wyzysk morza trwa od wieków, od czasów legendarnego mikada Dżima, który przywiódł na okrętach lud swój z wysp południowych. Rzecz prosta, iż rybne bogactwa Japonji wyczerpały się i maleją coraz szybciej wobec udoskonalających się sposobów połowu. W miarę posuwania się japońskiej kolonizacji z południa, uciekali przed nią nietylko Ainosi lecz i ryby. Obecnie już nie pojawiają się u brzegów Japonji szlachetniejsze gatunki łososiowych, tak bardzo cenione przez Japończyków. Nawet znikły one u brzegów Jesso (Hokkaido), gdzie poławiały się obficie przed kilkoma dziesiątkami lat. Pozostały jedynie sardynki i śledzie, ale i tych coraz mniej nawet na północy i połów ich coraz trudniejszy. Połów 1,000,000 koku[2] śledzi w 1903 roku wymagał w Hokkaido pracy 120,000 rybaków, podczas gdy dziesięć lat temu tę samą ilość poławiało z łatwością 40,000 rybaków. Miljon „koku“ przedstawia maksymum połowu, jaki dają wybrzeża Hokkaido w ciągu lat ostatnich i przez 17 lat tylko cztery razy był połów cokolwiek większy. Najobfitszy połów miał miejsce w 1897 r. i równał się 1,254,000 „koku“.
Połów ryb w innych miejscowościach zaledwie zadowala bieżące potrzeby pobrzeżnych mieszkańców i na targach dalszych oraz jako konserwy się nie pojawia.
Tymczasem zapotrzebowanie ryb wciąż wzrasta nietylko wskutek wzrostu naturalnego ludności, lecz również z powodu zwiększającego się zastosowania rybich kompostów w rolnictwie. Jedynie przy użyciu tych kompostów udaje się Japończykom otrzymywać te najlepsze gatunki ryżu, które są na rynkach świata poza konkurencją. Wydajność posiewu wzrasta również i, co ważniejsza — słoma nabiera elastyczności i wytrzymałości na wiatry, znacznie zmniejszającej obłamywanie się cennych kłosów. Prócz tego zasilanie rybim kompostem drzew owocowych daje wyborne rezultaty, odżywiana zaś w ten sposób morwa (jedwabnica) pozwala otrzymywać najwyższe, najcenniejsze gatunki jedwabiu.
Nic dziwnego, że Japończycy w poszukiwaniach obfitszych połowów ryby zwrócili uwagę na północ, na Sachalin i Kamczatkę. Kraje te znali oni i przedtem; istnieją wskazówki, że marynarze japońscy odwiedzali Kamczatkę na wiele wieków przed zawojowaniem jej przez Rosjan, a południową część Sachalinu ustąpili w połowie ubiegłego wieku pod przymusem. Przed wojną 1904 roku ruch rybacki na północy doścignął niebywałych przedtem rozmiarów. Hakodate (100,000 mieszk.) jest centrem tego ruchu i jego handel głównie na nim się opiera, gdyż tu organizują się wyprawy rybackie, zaopatrują w prowizję i przyrządy statki, odpływające na północ, tutaj dostawali Japończycy w konsulacie rosyjskim potrzebne pozwolenie na połów. Obroty Hakodate szybko wzrastały: w 1897 roku wynosiły one 1,688,000 jen;[3] w 1901 roku dosięgły już 4,751,000 jen, z czego 9/10 przypadało na dowóz rosyjski, składający się głównie z solonej i suszonej ryby. Z potrąceniem 250,000 jen za rosyjską naftę, wartość handlowa dowiezionych ryb wynosiła 1910 r. 2,575,000 jen. Ciągnęła więc i Rosja wielkie i wciąż wzrastające zyski ze swych północnych ułowów — i stosunków z Japonją. Ale do sprawy tej wmieszała się polityka. Rosja zaczęła niezmiernie utrudniać Japończykom korzystanie nawet za znaczną opłatą ze swych wód; jednocześnie przeszkadzała zapomocą taryf kolejowych oraz rozmaitych celnych manipulacyj wywozowi z Mandżurji do Japonji makuch bobowych, które do pewnego stopnia zastępują w rolnictwie japońskiem kompost rybi. Groziło więc Japonji stopniowe ogłodzenie albo zupełne uzależnienie ekonomiczne od Rosji. Położenie było bez wyjścia, gdyż wprowadzenie prawideł rybaczych, ograniczających czas połowu ryb oraz określających oka sieci i niewodów dla zachowania narybku — nie dawało narazie żadnych rezultatów, ilość ryby u brzegów Japonji stale malała. Trzeba było na kilkanaście, może kilkadziesiąt lat zakazać wprost połowów w morzach japońskich. Do tego dążył rząd i nawet próbował wydzierżawić rosyjskie połowy na bardzo dogodnych warunkach. Do zgody wszakże nie przyszło z powodów politycznych. Rosja, wobec zamierzonego zaboru Korei, dążyła wszelkiemi środkami do ekonomicznego osłabienia przeciwniczki.
Tak więc kwestja rybołówcza stała się jedną z przyczyn krwawej i okropnej wojny i grozi nią w przyszłości, gdyż ulgi, otrzymane przez Japonję pod tym względem w Portsmuth, zostaną niebawem wcześniej czy później cofnięte, jako niezmiernie niedogodne dla strony pobitej. Tymczasem rybołówstwo u brzegów Japonji nie odrodziło się i nieprędko się odrodzi, mimo usilnych starań społeczeństwa japońskiego i rządu.
Przezorni, mądrzy, zabiegliwi Japończycy zawczasu o tem myślą; tem bardziej, że ich handel morski, ich młody, szybko rosnący przemysł wymaga rynków, wymaga supremacji na tutejszych morzach.
Japończycy umieją być konsekwentni, umieją wyciągać daleko idące wnioski z błahych napozór przesłanek i umieją nie cofać się przed żadną ofiarą w teraźniejszości dla ulżenia sobie w przyszłości…
Skąd przyszedł, jak powstał ten dziwny lud?
Pozostaje i na zawsze pozostanie to tajemnicą. Język jego zawiera formy i pierwiastki; malajskie, ainoskie, mongolskie, chińskie, sanskryckie, ugrofińskie, drawidarskie, koreańskie… ba nawet baskowie hiszpańscy uznają niektóre japońskie wyrazy za swoje.
Zapewne, że krew Japończyków przedstawia mieszaninę niemniej rozmaitą.
Sami o sobie mówią, że przyszli z Sjamu.
Są niezbite poszlaki, że istotnie przyszli z południa, może z archipelagu Malajskiego, a może z samych Indyj. Lecz czy przypłynęli morzem, czy przyciągnęli wzdłuż wybrzeży morza Żółtego, wypierani stopniowo na Wschód przez Chińczyków, spuszczających się z wyżyn Chonanu, tego ustalić niepodobna. Pewną jest natomiast rzeczą, że w północnej Korei mieszkały zdawiendawna plemiona, których obyczaje i wierzenia miały wiele wspólnego z obyczajami i wierzeniami starożytnych Japończyków, oraz że południową Koreę zamieszkiwały plemiona, bardzo podobne pod wielu względami do aborygenów, jakich zastali na japońskim archipelagu rzekomo sjamscy zdobywcy.
Legendy głoszą, że prócz Ainosów, którzy panowali wówczas na całym archipelagu, były tam jeszcze cztery karle plemiona bardziej starożytnych tubylców, doskonałych łuczników, miotających z ukrycia zatrute strzały, mieszkających w wygrzebanych w ziemi jamach lub nadbrzeżnych pieczarach.
Ainosi również zachowali w podaniach głuchą wieść, że przed ich przybyciem mieszkali na archipelagu karzełkowie, których „czterech mogło się ukryć pod jednym dużym liściem“. — Skąd przyszli sami Ainosi, niewiadomo. Jest to plemie tęgie, rosłe, z muskulatury podobne do Europejczyków, z zarostu i śniadych, mocno policzkowatych twarzy podobni do chłopów rosyjskich. Mają bujny zarost na głowie i szczękach, oraz niezwykle silne i oryginalne uwłosienie ciała.
Zaiste, wielu z nich bez odzieży sprawia wrażenie satyrów ze starogreckich obrazów.
Ainosi częścią zostali wybici, częścią wyparci na północ, częścią zasymilowani przez przybyszów, co łatwo poznać po gęstych brodach i ładnych wąsach wielu północnych Japończyków. Ślady Ainosów pozostały nietylko w legendach, lecz i nazwach wielu miejscowości daleko na południu archipelagu. Sama nazwa „Fu-dżijama“ ainoskiego jest pochodzenia. Już w czasach historycznych zanotowany został wielokrotny napływ emigrantów koreańskich i chińskich.
Szczególniej wiele zawdzięcza Japonja Koreańczykom. Oni to przynieśli do barbarzyńskiego jeszcze państwa Wschodzącego Słońca początki wyższej kultury i państwowości, alfabet, sztukę malarską, wyższą ceramikę, jedwabnictwo, metalurgję.
Dotychczas typ koreański, zarówno męski, jak kobiecy, uważany jest za wzór piękności cielesnej i stylizowany w obrazach japońskich. Jest to istotnie ten piękny typ, jaki tak rzadko jednak spotykać się daje wśród Japończyków i to przeważnie w klasie wyższej — wysmukły wzrostem, z cienkiemi, zgrabnemi kończynami, z matową jasną cerą, z twarzą podłużną, owalną, z długim, prostym nosem, z migdałowemi czarnemi oczyma, z małemi wiśniowemi ustami i dużemi, ale równemi zębami. Widziałem zaledwie kilku takich pięknych Japończyków, istotnie byli niezmiernie podobni do Koreańczyków. Wśród kobiet typ ten jest częstszy, ale kobiety japońskie są naogół o wiele drobniejsze od Koreanek. Dodam, iż dawny kalendarz japoński dzieli rok tak samo, jak starożytny kalendarz koreański, na piętnastodniowe okresy, których pora i nazwa, jak to sprawdziłem, wcale się nie różni od koreańskiego. Japończycy poczynili w nim jedynie małe fonetyczne zmiany, zgodne z ich wymową.
W czasach historycznych, w III wieku po Chrystusie zaczynają się stosunki Japonji z Chinami przez wasalną Chinom Koreę. Już naówczas w Japonji panuje „Mikado“, jako samowładny władca feudalny, oraz istnieją stany: książęta krwi „kuge“, możnowładcy „daj-mio“[4], „samuraje“ szlachta — wasale daj-miów, lud prosty „heimin“ — wieśniacy, rzemieślnicy, kupcy oraz „eta“ — parjasi japońscy, potomkowie niewolników i cudzoziemców, do dziś pogardzani.
Klasy te, podobnie jak w Korei, nie mieszały się z sobą, nosiły odmienną odzież, przekazywały swe przywileje, zajęcia i rzemiosła z ojca na syna. Dajmiowie zarządzali prowincjami, „kuge“ tworzą dwór „mikada“, „samurajowie“ brali leny od dajmiów i oddawali je pańszczyźnianym wieśniakom, ci wraz z pozostałemi klasami pracowali na pierwszych, oraz płacili podatki. Zato wolni byli od służby wojskowej.
Cały okres wczesnej historji upływa niezmiernie burzliwie Japończykom. Po pokonaniu Ainosów domy możnowładcze zaczynają zwalczać siebie oraz cesarza. W X wieku Masakada i Sumitoma próbują wydrzeć władzę prawemu monarsze. Klasa wojowników bierze górę nad władzą duchowną, jakiej przedstawicielem był właśnie „mikado“. Trzy domy książęce: Taira, Minamoto, Fudżiwara zalewają krwią Japonję w walkach wzajemnych. Nareszcie Joritomo z domu Minamoto pobiją wszystkich przeciwników i ogłasza się „taj-kunem“ — wielkim księciem, inaczej „szio-gunem“ czyli głównodowodzącym. Zakłada stolicę swą w Kamakura, gdzie ogniskuje się cała władza państwowa, cała ówczesna sztuka i kultura japońska. Mikadowie, mieszkający w Miako, schodzą na drugi plan, biednieją i stają się faktycznymi niewolnikami swych sziogunów. Działo się to w XII wieku.
W XIII wieku Japończycy pod wodzą sziogunów z dynastji Hojo trzykroć odpierają zwycięsko napad Mongołów, ówczesnych władców świata. Następuje okres względnego domowego pokoju, w czasie którego rozkwitają sztuki, przemysł i nauki — było to za sziogunów Aszi-kaga. Mikado uległ całkowicie wpływom buddyjskiego duchowieństwa i zagłębił się w „inkjo“ — w odosobnieniu i rezygnacji.
W końcu XIV i w XV stuleciu znowu pożoga i mordy wojen wewnętrznych zalały kraj cały. Japonja rozpada się faktycznie na tyle samodzielnych państewek, ilu miało dajmiatów. Nawet obronne klasztory buddyjskie ogłaszają swoją niezależność.
W obyczajach zapanowywa ponury kult śmierci, który przetrwał do naszych czasów w zabytkach „harakiri“ (seppuku). Podtrzymuje go buddyzm swą nauką o nirwanie. Wśród srożących się wojen, napadów, morderstw rodowych — cena życia spada do zera, a wierność wasali wyrasta do stopnia niebiańskiej cnoty. W strasznych cierpieniach kształci się dusza japońska w swej niezłomności, w uczuciach wzniosłych, bohaterskich i okrutnych… Urabia się wyrafinowana grzeczność, ostrożność i przezorność japońska. Tkliwość, miłość i dobroć znajduje schronienie jedynie w sercach kobiet i wieśniaków.
W 1549 zjawiają się u brzegów Japonji po raz pierwszy Europejczycy, mianowicie Portugalczycy, przyjęci początkowo dość życzliwie.
Wkońcu XVI stulecia wybucha wielka rewolucja ludowa, feudalizm chwieje się i modyfikuje. Z gminu wyłania się genjalny Taiko Hidejoszi, niegdyś chłopiec stajenny, i łączy znowu wojujące dajmaty w jedną zcentralizowaną całość. Po nim następuje nie syn jego, lecz opiekun tego syna „Wielki Jejasu“ i nie ustępujący mu wielkością Jemitsu, założyciele dynastji Tokugawa, która panowała aż do 1867 roku. Cały ten czas dwór mikada żył na uboczu, modlił się, układał wiersze, pisał księgi i uprawiał sztuki.
Przezorny Jejasu, dążąc do utrwalenia i wzmocnienia władzy monarszej, przywrócił pozory dawnej czci dla „mikada“, niewidzialnego boga, w imieniu którego rządził. Wypłacał mu stale roczną pensję i rok rocznie posyłał z umyślnym posłańcem wiernopoddańcze podarunki. Zato dajmiosów mocno Jejasu i jego następcy przycisnęli, otoczyli szpiegami, za lada podejrzeniem więzili i tracili, przenosili z miejsca na miejsce. Każdy z nich musiał rok spędzać w Jedo, na dworze szio-guna, a rok tylko w rządzonej przez siebie prowincji i w owym czasie ich żony i dzieci pozostawały w stolicy jako zakładnicy.
Umilkł szczęk broni, umilkły wrzawy potężnych rozterek, w znękanej walkami krainie zawitał długi pokój, utrzymywany twardą ręką Tokugawów, opierających się na ludzie prostym i prostem rycerstwie.
Dwór sziogunów w Jedo rośnie w bogactwa i zbytek, wyszukana etykieta, romanse rycerskie, ulotne miłostki, poezje zastępują zwolna dawną surową prostotę wojowniczych władców.
Tu, na tym Warsalu japońskim, powstają te dziwaczne, subtelne formy grzeczności, jakiemi po dziś dzień zadziwiają i czarują Japończycy cudzoziemców. Tu kształcą się tańce i śpiewy gejsz, tworzy się dramat japoński, który przetrwał aż do naszych czasów, a którego ojcem był Szekspir japoński, Chikamatsu Monzaiemon — autor 50 utworów. W owych czasach powstają wspaniałe świątynie japońskie, wyrabia się styl architektoniczny. Ale wraz ze zgnuśnieniem przychodzi upadek charakterów i myśli narodowej. Wszystko dusi ślepe naśladownictwo suchej i wyszukanej chińszczyzny. Uczucie, samobytność, moc charakteru ucieka do ludu, chowa się w gminnym teatrze, w powieściach, pisywanych pogardzonym alfabetem „katakana“ albo „hiragana“ przez kobiety i dla kobiet, w ojczystym języku japońskim.
W XVIII zaledwie stuleciu budzić się zaczyna duch narodowy i przenikać do warstw wyższych, których dobrobyt wzrósł znacznie w czasach pokoju i które ogrzała fala szeroko rozlewającej się oświaty. Zaczyna się wyzwalać z powijaków chińszczyzny przedewszystkiem historja, odradzać szintoizm, jako religja narodowa… Popierana przez sziogunów, hołdujących wszystkiemu, co chińskie, szkoła malarska klasyczna „Kano“, spotyka poważną rywalkę w szkole ludowej „Tosa“, której gniazdem jest miasto zaniedbanego i zubożałego „mikada“.
Wśród ludu tworzą się związki tajemne, półrozbójnicze, które występują orężnie do walki z nadużyciami dajmiów i samurajów. Słynny bohater ludowy, Bentei, organizuje mieszczan i wieśniaków.
Budzący się duch protestu szuka oparcia w tradycjach. Oczy wszystkich coraz częściej zwracają się w stronę opuszczonego i zapomnianego potomka bogini Amaterasu, który żyje nieledwie z jałmużny i nie ma dachu całego nad głową. W 1840 r. biedny samuraj Takajama odbył, jak wielu innych, pielgrzymkę pobożną do tronu „mikada“. Przechodząc Jedo (Tokio), zapałał oburzeniem na widok wspaniałości pałaców i zamków szioguna, a ujrzawszy w Kioto siedzibę potomka bogów, chylącą się do upadku, nieledwie w ruinach, upadł na kolana, uderzył czołem i wrócił do domu tak boleśnie wzruszony, że umarł wkrótce z żalu.
Śmierć ta poruszyła wiele serc i wywołała cichą burzę, która wzmagała się stopniowo, podsycana nieudolnemi rządami ostatnich Tokugawów. Wreszcie u brzegów pojawili się Europejczycy; Amerykanie w 1852 roku postawili upokarzające dla dumy państwa żądania. Rząd musiał je przyjąć.
Szesnaście lat następnych gotują się do walki śmiertelnej: rewolucja, organizująca się dokoła „mikada“ i rząd szioguna. Rewolucja chce powrotu do dawnych obyczajów. Sziogun pozornie broni reform i cudzoziemców. Ale skoro wybucha powstanie, ostatni Tokugawa, łagodny i wykształcony Keiki, książę Mito, po pierwszej przegranej bitwie opuścił wiernych mu północnych wasali i złożył poddańczy hołd „mikado“.
Naówczas stała się rzecz dziwna, możliwa jedynie w Japonji. Tokugawa zostaje przyjęty do dworu i do łaski „mikada“, który sam staje się reformatorem i odnowicielem Japonji, przebacza zbuntowanym wasalom, wielu z nich obdarza zaszczytami, a cudzoziemców, których obiecywał wypędzić, czyni nauczycielami swego narodu i zapożycza od nich politycznych wolności, jakie czynią pobity niedawno przez nieliczną eskadrę kraj pierwszorzędną wojenną i kulturalną potęgą na Wschodzie.
Takim jest obecnie panujący mikado, który rozpoczął nową erę Meidżi — wiek oświaty, takim jest naród, który umożliwił pojawienie się takiego monarchy. Japończycy nie pozwolą wydrzeć sobie swobód, a cesarz ich ma tyle cnoty i rozumu, aby tego nawet nie próbować. Jednocześnie powstają nowe siły i nowe prądy. Naradza się i szybko wzrasta wielki przemysł, który gromadzi znaczne ilości robotników w jedno miejsce. Robotnicy ci, wyszkoleni w dawnych cechowych związkach, choć nie stworzyli dotychczas związków zawodowych, w rodzaju europejskich, lecz przejawiają wiele solidarności i zrozumienia swych interesów. Z Europy przychodzi socjalizm. Rząd, pod wpływem rozruchów robotniczych oraz nowych idei i przykładów Zachodu, stara się złagodzić starcia przez wprowadzenie ustawodawstwa fabrycznego, ubezpieczeń na starość i t. d. Projekty powyższe wniesione zostały do parlamentu w tym roku i zostaną uchwalone wbrew opozycji ze strony rozmaitych krótkowzrocznych polityków. Jednocześnie wzrasta ruch emancypacyjny kobiet, który grozi zupełną zmianą stosunków rodzinnych i opartych na nich starodawnych obyczajów. Zwolna wyłania się oblicze nowej Japonji, demokratycznej i gospodarczo uporządkowanej, do czego bardzo przyczyni się wysokie uspołecznienie Japończyków, ich wielka tolerancja i wstrzemięźliwa mądrość.
W żadnym może kraju kwestja rolna nie daje takich ciekawych wzorów socjalizacji drobnej własności jak w Japonji. Kółka rolnicze organizują tam nietylko zakupy narzędzi, nasion, nawozów, nietylko urządzają gospodarstwa wzorowe i stacje doświadczalne, lecz zajmują się i hurtowną sprzedażą produktów oraz regulują sposoby uprawy i oczyszczania ryżu, aby otrzymać większe ilości jednorodnego towaru pożądanego gatunku i jakości. W ten sposób zwolna tworzą się wielkie, ogarniające całe okolice, spółki wytwórcze.
Czy Japonja pójdzie ku tym lepszym stosunkom drogą, wskazaną przez nasze europejskie teorje — tego nie wiem. Przypuszczam, że nie, że znajdzie jakąś własną ścieżynę, gdyż, wbrew okrzyczanemu naśladownictwu Japończyków, znajdują oni, nie zaniedbując uczyć się u wszystkich, zawsze własną na wszystko odpowiedź.
Dla ilustracji zajrzyjmy na chwilę do dziedziny, gdzie duch zbiorowy w najsubtelniejszych rysuje się odcieniach, do sztuki.
Malarstwa, rzeźbiarstwa, garncarstwa i budownictwa uczyli się Japończycy od Chińczyków i Koreańczyków. Pozostawiam w spokoju biednych, zadręczonych przez swoją biurokrację Koreańczyków i zwracam się do sztuki chińskiej. Czyż pomyli się ktokolwiek w klasyfikacji, kto widział okazy jednej i drugiej? Nie chcę poniżać sztuki chińskiej, której wspaniałemi zaiste zabytkami możnaby dziś jeszcze pół świata obdzielić.
Ale niepodobna zaprzeczyć, że śliczna sztuka japońska tak ma się do niej, jak śliczna, wytworna, młodsza, rozkwitająca siostra do pięknej, podstarzałej już matrony… I to w każdej dziedzinie. Cudowne japońskie „satsumy“ nie mają odpowiedników we współczesnej porcelanie chińskiej; przepiękne obrazy niedawnych mistrzów japońskich — Utamaro, Hokusai, Hiroszyge, Hokkei, Zeiszyn, Josai, Kiosai i inni — wybiegają nad wszystko, co stworzył w malarstwie Daleki Wschód… A przecie Japończycy wciąż się kształcą. To nieprawda, że malarstwo japońskie umarło. Na wystawie w Osaka widziałem w 1903 roku 30,000 obrazów. Niektóre były rozmiarów wielkiej ściany i miały taki wyraz i moc, że trudno było uwierzyć, iż były to akwarele, malowane na jedwabiu. Wydawały się przecudnym widokiem świata, ujawnionym przez nieznacznie usuniętą „szodżi“ japońską, ruchomą domu ścianę. Inne były o wiele mniejsze, gdyż naogół Japończycy nie lubią wielkich płacht. Ale tyle każdy z nich zawierał wyrazu, wdzięku i mistrzostwa w wykonaniu, że wielekroć wracałem do niektórych, gdyż w czasie 10-dniowego zwiedzania wystawy codzień na odpoczynek wpadałem do pałacu sztuki. Akwarelistów równych Japończykom świat nie ma wcale. Nie należy zapominać, że malowanie na jedwabiu nie znosi żadnych poprawek, że ręka nie może zawieść mistrza. Twierdzenie, że malarstwo japońskie jest wyłącznie ornamentacyjnem, jest wierutnym fałszem. Ma ono jedną wszakże cechę, niezależną od tematu i nastroju obrazów — są, jak wiersz japoński, jak króciuchna „tanka“ lub „hajkai“ — mistrzowskim raczej napomknieniem niż wizerunkiem rzeczywistości, dążą one przedewszystkiem do wywołania malarskiego wrażenia przez uprzytomnienie przedmiotu… Japończycy już przeżyli okres naśladownictwa przyrody i innych podobnych ćwiczeń. Dlatego tak im obecnie trudno dać sobie radę z ciężkim, brutalnym pędzlem olejnym. Ale pewien jestem, że i jego zmogą, jak zmogli zastygłe wzory chińskie, jak zmogli rozwlekłość swych poetów, gadatliwość dramaturgów, ociężałość architektów-kamieniarzy. Wyrobiona dusza ich widzów, słuchaczów i czytelników pozwala im używać niesłychanych skrótków artystycznych, zastępować całe stronice jednym wyrazem, a mgnieniem powiek lub poruszeniem ust całe akty…

Natsu guza ija
Tsuwa mo-no-domo-no
Jume no ato…

Zioła latem wyrosłe,
Jedyny ślad po rycerzach…
............

Widziałem dolinę, gdzie wojska mikada i szioguna zwarły się i gdzie zrodziła się nowa Japonja z ciał 40,000 poległych…
Zioła wysokie szumiały w ciepłych podmuchach wiatru i daleki wodospad mącił jedynie ich szmer jednostajny… I natychmiast wspomniałem powyższą „hajkai“, przytoczoną przez Chamberlaina w jego pracy o literaturze japońskiej.
Taką jest cała sztuka japońska, niezmiernie treściwa, skupiona w sobie, jakby zawstydzona…
Wrażliwość na piękno rozsiana jest w całym narodzie. Dość widzieć ich uroczystości ludowe, zabawy, igrzyska, aby zrozumieć, jaką moc dekoracyjnego zmysłu posiada gmin tutejszy…
Po drodze do Czusendżi z Nikko zauważyłem w zielonej ścianie lasów, porastających niebotyczne, prostopadłe góry, kilka jaskrawo-purpurowych plam.
— Co to? — spytałem przewodnika.
— To są klony!…
— Jakże na miejscu wyrosły!… — zawołałem zachwycony.
— So-da! (juści!) — rozśmiał się Japończyk… — Posadzone, umyślnie posadzone!…
Stare parki Kioto, Tokio, Nagasaki, Nikko są dziełem wysokiej, wyrafinowanej sztuki. Droga królewska, wysadzona gęsto niby kolumnami olbrzymiemu kryptomerjami, jest również dziełem sztuki i każe nam podziwiać siłę wyobraźni i miłość wrażeń artystycznych u ludzi, którzy trudzili się dla pokoleń, mających narodzić się za 300 lat.
I to jest właśnie miarą kultury narodu. Ci, co mylnie wyobrażają sobie Japończyków, jako „dłubaczy cacek“, niech zwiedzą Nikko, spojrzą na ponsowe „tori“ na sinem tle świętej góry Nantaizanu, nad brzegiem lazurowego jeziora Czusendżi…
Niech przyjrzą się ognistej wstędze świętego mostu, rzuconego łukiem nad ciemną przepaścią strumienia Dejagawy. Ale niech przedewszystkiem wejdą na grobowiec Jejasu.
Niepodobna odtworzyć wrażenia, jakie pątnik odbiera, dumając nad tem mauzoleum. Tu zrozumiałem, że wstępowanie na górę może być czasem modlitwą…
Całe Nikko składa się z wrażeń podobnych. Do jednego z najniezwyklejszych należy przechadzka w alei tysiąca Budd… Stoją one nad brzegiem szalonego, ryczącego jak potępieniec i spienionego jak wodospad, potoku. Na jednej z prostopadle do wody spadających ścian skały tajemnicza ręka wyryła sanskrycki napis „Hamman“. Aby to uczynić, doprawdy trzeba było mieć niemało sprytu i odwagi, gdyż litery są tuż nad powierzchnią wściekle kotłującej się wody, a urwisko łożyska zewsząd strome i wysokie.
Postanowiłem wszakże na odjezdnem odwiedzić aleję Budd w nocy, w czasie gdy nie groziło mi spotkanie tu żadnych globtrotterów. Wymknąłem się z hotelu niepostrzeżenie i ostrożnie ciemnemi uliczkami miasteczka podążyłem na dół. Mieszkańcy już kładli się do snu. Nie spotkałem nikogo, raz tylko zatrzymałem się przed małym domkiem z rozsuniętemi ścianami, w którego głębi siedziała na matach młoda Japonka i, cicho nucąc, grała na „samisenie“. Kwitnąca wiśnia zwieszała tuż nad jej balkonikiem gałęzie, srebrne od kwiecia i blasku miesiąca. Wdali lśniły wody i ciemniały sady, dachy domów i ściany budowli z koralowemi kropkami ogni w oknach.
Noc cicha, wonna towarzyszyła mi aż do tłumu kamiennych, w szereg wyciągniętych postaci. Tu dopiero opadł mię ryk ogłuszający potoku. Lecz i on jakoś milknął, cichnął, w miarę jak posuwałem się wzdłuż zadumanych mędrców. Księżyc niejasno kreślił ich zarysy, widziałem jedynie kontury, moc niezmierzoną podobnych do siebie głów, ramion, piersi… Jedne patrzały przed siebie wdal niezmierzoną, jakoby nie widząc otoczenia, inne chyliły głowy ku dłoni otwartej lub dzierżącej lotus…
Ich bezruch, pełen skupionej zadumy, ich podobieństwo wzajemne, ich szereg bez końca, tonący w świetle księżyca, sprawiały na mnie dziwne, przejmujące wrażenie…
Zdawało mi się, że nie idę, lecz płynę w jakimś śnie…
Potok już wcale nie szumiał, cały świat zniknął w zagadce:
— Jaki jest twój początek i koniec?… I naco powstałeś!?
— Powstałem, aby zniszczyć w wszechświecie cierpienie! — odszepnęły mi tysiące kamiennych, sfinksowo uśmiechniętych warg.





  1. Szin (kami) — starożytni bogowie japońscy. Znaczy: Bóg, duch, źródło życia i potęgi cielesnej.
    To — drzwi, wejście, wrota. (J. C. Hepburn. M. D. LL. D.) (Japanese-english Dictionary).
  2. 152,000,000 kilogramów. „Koku“ jest miarą objętości = 180 litrom.
  3. Jen — moneta japońska równa guldenowi; sen — równa się centowi.
  4. Tytuł powyższy związany był z dochodem powyżej 10,000 koku ryżu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.