<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Joan. VIII 1-12
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Rolnicza Drukarnia w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Śnieg padał. Wprost okna, siedząc pod piecem, Gedras patrzał na monotonne wirowanie płatków, które mu zasnuwały widok na stary świerk, po drugiej stronie alei, na czarne gałęzie, któremi wicher wolno kołysał, gdy on zwykle się wpatrywał podczas godzin samotności w chacie. Zapewne równie powoli kołysały się jego myśli, a może i wcale nie myślał. Odpoczywał jak maszyna. Życie jego było maszynowem, nazywano go zegarkiem.
Można było istotnie według niego regulować zegarki, tak ściśle spełniał swe obowiązki. Po odniesieniu rano kluczów do rządcy, obsługiwał jeszcze do dziesiątej dworską kuchnię, przywoził drwa i wodę, potem był wolny do wieczora, z obowiązkiem tylko otwierania bramy pałacowej, ilekroć ktoś zadzwonił.
Ale zdarzało się to rzadko zimą, więc w te godziny załatwiwszy swe gospodarskie sprawy, siadywał na ławie wprost okna i może drzemał, bo cóżby ten chłop miał tyle czasu myśleć.
Gospodarstwo Gedrasa niewielkie było, kawalerskie. Sam sobie gotował jeść, i wskutek nałogu samotności nauczył się nawet — pomimo kalectwa — uprać bieliznę i połatać odzież. Pomagał sobie nogami, zębami, okaleczonym kikutem lewej ręki i obchodził się bez ludzkiej pomocy. Do izby niechętnie nawet wpuszczał znajomych, a że mało gadał i niczem nie częstował, wstępowano chyba za interesem.
Po wypadku ze znajdą jakiś czas zajmowano się nim i dzieckiem, kobiety zaglądały przez ciekawość, ale potem oswojono się, zapomniano, przestano o tem mówić, nawet dziwić się, jakim cudem dziecko żyło.
Żyło. Przeżyło lato i dżdżystą jesień, teraz dopiero, w grudniu, zaczęło niedomagać. Musiało nawet być bardzo chore, kiedy Gedras przemógł swą nieśmiałość i raz w kuchni zagabnął starą Jankowską:
— Żeby to pani zechciała wstąpić do mnie, spojrzeć na małą. Coś od tygodnia słabuje.
— Cóż? Rozpalona? Może wysypka?
— Płacze, nie śpi, chrypi. Nie rozumiem się na tem...
— Jaż nie pójdę. Jeszcze czego złego pańskim dzieciom naniosę. Daj rumianku. I tak cud, że żyje.
Jankowska, zrazu oburzona z takiego kumostwa, udobruchała się powoli. Dała nawet parę razy dla znajdy starzyzny „po pańskich dzieciach“ i zapytywała o nią Gedrasa, zawsze się dziwiąc, że jeszcze żyje.
— Bo co taki chłop bez ręki może dać za opiekę małemu dziecku? Czy to ma jakie pojęcie?
Dostawszy rumianku, Gedras więcej o chorobie nie wspominał, ale dziecko wciąż niedomagało, schło, i nikło w oczach. Sprowadzić doktora przechodziło możność stróża, mleko, kupowane codziennie, kosztowało prawie połowę miesięcznej pensji, wydatki na zmarłą nadwerężyły drobny zasób. Zanieść dziecko do miasta do doktora, bał się w mróz i wicher, więc je tylko otulał, kołysał i spełniał, co mu doradzały kumoszki. Mała miała oddawna kołyskę z łoziny, uwieszoną na sznurach u pułapu, oddał jej na posłanie swą poduszkę, nauczył się ją kąpać i spowijać, kilka razy na noc wstępował poić mlekiem i usypiał. Teraz w chorobie nie wiedział, jak pomóc.
Śnieg padał, świerkowe gałęzie poruszały się monotonnie; była w naturze i w postawie i w oczach siedzącego pod piecem Gedrasa jednaka martwota i tępa rezygnacja. Przyjdzie, co ma przyjść.
U bramy ozwał się dzwonek. Jak automat — człowiek wstał i wyszedł z kluczami. To Jankowska wracała z miasta.
— Ot pora! — zawołała zdyszana, strząsając śnieg. — U księdza byłam, pytał o ciebie. Miałeś podobno być u niego i od chrzcin się nie pokazałeś! Jakże to można? A cóż dziecko?
— Ej, już chyba zamrze. Już i nie piszczy, takie słabe.
— Pokaż-no! Co ty się na tem znasz.
Raz jeden od owej awantury była w izbie, więc się obejrzała ciekawie.
— Jednakże dość czysto u ciebie, choć bez gospodyni. Mógłbyś się też ożenić. Nawet i dziecku byłoby lepiej. Oj, liche ono, ale jakże może być zdrowe na tem pachtowem mleku. Mamki trzeba, toby odrazu poprawiło się, a tak, to będzie kawęczyć i zgaśnie. Oj, zupełnie liche. Nic z niego nie będzie — próżny twój cały zachód. Toć trupik.
Gedras stał nad kołyską posępny, patrząc na żółtą twarz dziecka.
— A skądże ja mamkę dostanę? To pewnie drogo kosztuje. Która zechce?
— Poproś którą z żon robotników, ale i tak myślę, że za późno ratować. Już ledwo zipie. Wiadomo, szkoda ci całego ambarasu i kosztu, ale jak zamrze, to może i lepiej. Co to za dola takiego.
Okryła dziecko i westchnęła.
— Jużci, jak skończy, to mi daj znać. Dopomogę w pogrzebie.
I wyszła, niemile dotknięta widokiem i izby tej dusznej i ciemnej i tego schorowanego maleństwa.
Otrzeźwiała dopiero w pałacu. Pokój dziecinny był obszerny i jasny, kołyska pańskiej córeczki obita atłasem. Mamka wybrana przez doktora, zdrowa, młoda wieśniaczka, karmiła dziecko tłuste i różowe, niańka układała w kołysce batystowe posłanie, w sąsiednim pokoju dwóch starszych paniczów bawiło się pod opieką bony.
Czuć było dostatek, zdrowie, siłę, wygodę, bezpieczeństwo tej dziatwy, pewność, że będą porządni i cnotliwi, że nie zaznają moralnej i materjalnej nędzy.
Jankowska była dumna ze swych pupilów i zaczęła zaraz opowiadać niańce, jak wygląda znajda.
A Gedras długo stał nad kołyską i rozmyślał. Wreszcie wyjął z kuferka rubla, popatrzał posępnie na dwa pozostałe w woreczku, stęknął, otulił dziecko w poduszkę i kożuch i poszedł z niem do domku ogrodnika.
Gospodarza nie zastał, był w cieplarni pałacowej. Nieśmiało wahająco stróż poprosił ogrodnikową o nakarmienie dziecka, położył odrazu rubla na stole.
— Ot, głupstwo, co macie za to płacić, kiedy ona pewnie już ssać nie zechce. Zamorzyliście butelką. No dajcie — popróbuję.
Gedras usiadł na ławie i patrzał z niepokojem. Odetchnął, gdy dziecko ssać zaczęło, i po chwili rzekł nieśmiało:
— Żeby wasza łaska pokarmić je, choćby raz na dzień, jabym zapłacił, ile mogę — połowę pensji.
— A ileż to?
— Dwa ruble miesięcznie.
— Nie dużo. Ale zapytam męża, pomyślę.
— I poproszę was o zastępstwo przy bramie do wieczora. Mam na mieście interes.
— To już za to przyniesiecie parę śledzi i piwa na kolację. Strasznie zmizerowane dziecko. Cień został. Moje miesiąc starsze, a ot co za basałyk. No, to idźcie, trza po sąsiedzku wygodzić.
Gedras po małej chwili kopał się w śnieżycy ku miastu. Niósł księdzu za chrzest dwa ruble, a bojąc się, że może więcej zażądać, wstąpił do Lejzorowej i zastawił za rubla zegarek, jedyny wartościowy przedmiot, który posiadał. Wtedy już spokojny wszedł do plebanii. Ksiądz czytał przy biurku, poznał go odrazu.
— A co? Napędziła cię Jankowska. Zapomniałeś o mnie. No, jakże, dziecko ci się chowa?
— Już pewnie nie długo będzie. Nie zapomniałem ja, że w długu zostałem u księdza dobrodzieja, tylko nie mogłem zebrać grosza. Przyniosłem dzisiaj.
— A skądże wiesz, że ja pieniędzy od ciebie dochodzę? Mnie się coś więcej od ciebie należy. Jak myślisz?
— Ja nie wiem, co ksiądz każe? — rzekł zmieszany Gedras.
— Nie wiesz? To źle. To ci powiem. Należy mi się twoja dusza. Rozumiesz? Chciałeś pogrzebu, chrztu, a jakże myślisz? Nie trzeba ci to kąpieli, czystej szaty? Co? A mnie, czy tylko umarłych grzebać, niemowlę do kościoła wprowadzić? Mnie trzeba żywych mieć i myślących. Trzeba i pocieszyć i zburczeć i poradzić i rozsądzić. No i trzeba mi was wszystkich znać, a tyś mi obcy. Nie. Nie strachaj się, nie zmuszam cię. Wiem, że ci coś dolega na sumieniu, ciężki to ładunek, a możebym ci ulżył, ale jeśli ci dzisiaj nie do gadania, to odłóżmy nadal. Tylko byś wiedział, że do mnie z tem śmiało przyjdź, jak ci bardzo dokuczy.
Gedras milczał, mnąc w ręku woreczek z pieniędzmi.
— Tyś nie tutejszy? Pewnie z kowieńskiej guberni? — spytał ksiądz.
— Tak jest. My z pod Rosieni.
— A ja z pod Kiejdan, to i prawie swojaki. A z jakiej wsi? Może znam?
— Ja ze szlachty. Dworek ojciec miał, Żywkiele. Było nas siedmiu braci, nie było na czem się utrzymać, rozeszli się po świecie. Mnie ojciec oddał do Kowna, do krewnego, co warsztat kowalski miał. Było mi wtedy piętnaście lat, szkółkę skończyłem. Już od tej pory nie byłem w domu i nie wiem, co się tam dzieje.
— I tam w Kownie okaleczałeś?
— Ej, nie. To niedawno, cztery lata temu, w fabryce w Białymstoku. W Kownie tom krótko był, może dwa lata, bo wuj zbankrutował i do Ameryki wyjechał. Namawiał i mnie, nie pojechałem, głupi. Człowiekowi się wydaje, że to on sobie dolę przędzie, a to on sam jest nitką, a niedola go mota, jak sama chce. Wuj podobno w Ameryce własną fabrykę już ma, a ja ot.
Poruszył ramionami i umilkł.
— Jakże to się stało? — spytał z współczuciem ksiądz.
— Ta ręka, ksiądz dobrodziej myśli? Ot, wypadek, smarowałem maszynę, rękaw był wystrzępiony, chwyciło koło, raz obróciło, wyrwałem pogruchotaną w kawałki. Obcięli w szpitalu.
— Zapłaciła ci fabryka?
— Nie. Chcieli adwokaty dochodzić, namawiali na sprawę, mówili, że najmniej dwa tysiące dostanę. Nie chciałem. Co mi z tych dwóch tysięcy, ręki mi nie wrócą, a po prawdzie, co fabrykant winien, że mój rękaw podarty był; maszyna winna. Przekleństwo na wszystkie te potwory żelazne. Żeby mi moc i władza, ichbym ja rozbijał, ach, jakby druzgotał w sztuki, jakby łamał! Więcej na nich krwi, jak na katowskich toporach.
— A właściciel fabryki nic ci dobrowolnie nie dał?
— Możeby i dał. Gdym ze szpitala wyszedł, poszedłem do fabryki i trafiłem na pogrzeb. Właściciel z suchot umarł. Powstydziłem się wdowie w oczy leźć, zabrałem papiery i poszedłem w świat.
— Powiedz mi, Gedras, kto cię nauczył takich myśli. Niema złości w tobie, po chrześcijańsku czynisz, z wolą Bożą się zgadzasz, a przecie kalectwo ciężkie ci?
— Pewnie. Ale bym miał rąk dwoje, nie byłoby mi lepiej. Wszystko jedno, wiek się i tak dokołace. Ot, dziecko już dochodzi, znowu sam zostanę.
— Nie masz nikogo swojego?
— Nie. Choćbym i w swoje strony wrócił, to poco? Rodzice pomarli, bracia po świecie, swoi zapomnieli. Może który z braci w Żywkielach siedzi, toby krzywo przyjął, myśląc, że części chcę. Niech zdrowo żyją, dzieci hodują. Ja już cudzy i sam.
— I nie ożeniłeś się?
— Miałem żonę.
— Umarła? — ze współczuciem zapytał ksiądz.
— Umarła. Zabiłem ją.
Człowiek powiedział to tym samym apatycznym tonem, jakim mówił dotychczas.
— Biedaku! — rzekł ksiądz po chwili milczenia.
Gedras przycisnął łokcie do żeber i odwrócił się do okna. Słychać było, jak ciężko oddychał.
— Zawiniła ci zapewne? Nieprzytomny byłeś? Zdradziła cię?
— To prawda, że zawiniła, ale jej krew na duszy noszę. Nie ona ode mnie, ale ja od niej odpuszczenia nie dostanę. Muszę przeklętym być, bom jej ciało i duszę zgubił.
— Kto ci rzekł, żeś przeklęty? Bóg miłosierny.
— Powiadają tak i cieszą, alem ja tylko kary czuł i smaganie, snać to tylko dla mnie zapisane.
— Jakżeś ją zabił? Jak to się stało?
— Jakem z Kowna odszedł, dostałem się na kolej. Zrazu dziennie pracowałem przy remoncie, potem mnie naczelnik polubił i dał wiorstową budkę. Niedaleko Grodna to było, budka dobra, z ogrodem, z pasemkiem pola, tuż pod stacją. Dał mi ją, choć sam byłem, kawaler, ale po małym czasie powiada: „Żeń się, bo donosy są, żeś nieżonaty, a to dwoje dróżników powinno być“. Więc się rozejrzałem, kogoby wziąć. Obcy człowiek byłem, ni duszy znajomej. Spodobała mi się służąca u drogowego majstra. Nie miejscowa była także, Mańka się zwała. Do majstra wstępowałem po służbie i przypatrywałem się jej robocie. Ładna była i młoda, a taka skromna i poważna, jak święta na obrazku. Gospodyni zła była jędza, dzieci czworo, ciężka służba. Bywało, i w nocy pierze i w święto nie ma wolnej chwili, a nigdy nie narzeka. Z nikim się nie zadawała, z nikim ni śmiechu, ni swawoli, z nikim kompanji. Rozpytałem się o jej wiarę i ród. Mojej wiary była i sierota. Rozpowiedziała, że zdaleka pochodzi, z pod Mińska, że córka ekonomska, rodzice jednego dnia na cholerę pomarli, pani hodowała do lat piętnastu, a potem na służbę poszła. Była w Bobrujsku, potem w Grodnie, aż tu się dostała. Metrykę miała i papiery w porządku i świadectwa co najlepsze. Rozmiłował się ja w niej, że świata nie widział, zaczął codzień zachodzić i czuł, że mnie rada widzi. Oj, czasy to były dobre! No, i pobrali się w farze w Grodnie, na Gromniczną, a pod wiosnę się brało, brzozy, pamiętam, rozpuszczały, jak jej już nie stało. Tyle wszystkiego tego dobra było półtrzecia miesiąca. 26-go kwietnia zginęła.
— Jakto zginęła? — przerwał ksiądz.
— Maszyna przejechała wieczorem, po zachodzie.
Czuć było, że opowiadający ten moment tak widział, jakby to wczoraj było.
— Więc nie tyś ją zabił? — odetchnął ksiądz z ulgą.
— A któżby? Maszyna nie przyszła po nią do izby.
— Więc tyś ją pchnął?
— Żyć już nie było jak razem, ale żeby słowo rzekła, co zrobi, tobym razem był poszedł z nią chyba. Nic nie rzekła.
— Co miała rzec? Co było między wami? Więc sama się zabiła?
— Zabił ją wstyd i grzech i kłamstwo. Alem ja nie był przecie najwinniejszy, każdyby tak zrobił jak ja, każdyby się obruszył. Dlaczegóż na mnie się wszystko zwaliło? Zacom przeklęty, że ni do Boga, ni świętego człowieka nie śmiem oczu podnieść. Zaco mnie to spotkało? Wszystko powiem, nic nie zataję ani opuszczę. Nadto cierpieć i milczeć.
Jak my się pobrali i w tej budzie razem osiedli, to mi się zdało, żem w niebie. Takie to stworzenie było słodkie, i dobre, i wesołe, i pracowite, że myślę — zacom ja sobie taką dolę wysłużył u Pana Boga. Ino śpiewanie u nas było i śmiech i dobre słowa, a dnie, to mijały, jak sen. Na linji już robota była, chodziłem do dozoru i raz wraz do budki zabiegałem na nią popatrzeć. Roboty w mig się nauczyła, przy barjerze zawsze w porę, sygnały znała, w ogrodzie kopać zaczęła. Na południe, gdym nie wrócił, to mi obiad przyniosła, pogwarzyła, jak to ptaszę, a choć ludzi dużo było i starszych, nigdy na nikogo nie spojrzała nawet, widać tak mnie miłowała okrutnie. A jam się tak nią cieszył, jakby anioł do mnie zstąpił.
Aż tu raz jeden z robotników pyta mnie:
— To wasza, ta kobieta? Mnie się zdaje znajoma.
— A ty skąd? — pytam.
— Ja z Bobrujska.
— To może znasz, bo ona tam służyła.
— Dawno?
— Trzy lata temu.
Pomyślał, głową pokręcił, powiedziałem nazwisko.
— Ktoby spamiętał? Tak mi się twarz przypomniała.
I odszedł do roboty.
Na drugi dzień przyszła Mańka z obiadem, przysiadła przy mnie na pokładzie i gawędzi. Powiadam:
— Jest tu robotnik z Bobrujska. Pytał, kto ty?
Obejrzała się.
— Który? — pyta, bo właśnie leżeli w gromadzie.
Pokazałem, a i on patrzał na nią, ale się nie przywitał i ona mu nic nie rzekła. Myślę — zdało się coś.
Wieczorem robotnik wstąpił, chciał kupić chleba. Zabawił małą chwilę, zapłacił i poszedł.
Jam i zapomniał o tem po paru dniach, ale robotnik był mi wciąż na oczach i pamiętny, bo leniwy był i zuchwały. Raz i drugi naganiać musiałem i burczeć, a że się nie poprawiał i pyskował, przy tygodniowej wypłacie u drogowego majstra zameldowałem go do kary lub wydalenia, a że robotników nie brakowało, majster bez długiej sprawy wypłacił mu zarobek i kazał iść precz. Ten się wypraszał, tłumaczył, a że go nie słuchano, do mnie się odwrócił i powiada:
— A ty czego się panoszysz? Czy z tego, żeś dziewkę uliczną za żonę wziął?
Takem do niego skoczył i tak zdławił, że ledwie nas majster rozdzielił i tego za drzwi wyrzucił.
Od tej obelgi tom był jak pijany, przyleciałem do domu, trzęsąc się jak w febrze.
— Co tobie? — przeraziła się Mańka na mój widok.
Powiadam, co było, ledwie ze zgrozy dusząc słowa, a tu ona, jak stała, tak i runęła mi do nóg, i zmartwiała — bez ducha leży.
Porwałem na ręce, zacząłem cucić, rozcierać, a taki mnie strach uchwycił, jakbym sam skonał.
— Co tobie, Mańka, co tobie? — wołam.
A ona, ledwie się ocknęła, znowu mi do nóg, po ziemi się włóczy i coś bełkoce, coś jęczy.
— Co tobie? Opamiętaj się! Toć nieprawda! — mówię bez tchu.
A ona się poderwała na kolana, a taka straszna się zrobiła, żem nie poznał.
I słyszę, że mówi, ale głos cudzy:
— Zabij mnie! To prawda!
Takem i zdrętwiał. Ot, czysto jakbym umarł. Takem na ławie siadł i już się nie odezwał. Patrzę na nią i jakbym nie widział, jakby jej nie było, patrzę po izbie i izby nie poznaję, a we mnie to zrobiło się tak zimno i straszno, jakby w jakimś lochu. I wszystko mi jedno! Ona mi u nóg leży i szlochając, się spowiada. Słucham, ale mi wszystko jedno, co gada. Powiada, że w tym dworze, gdzie sierotą została, panicz ją zgwałcił, że uciekła wśród nocy, gdy się matką poczuła, że dobiła się do Bobrujska, tam w nędzy przebyła straszne czasy, aż wreszcie dostała służbę uczciwą. Takie męki opowiada, że kamieńby się użalił, a mnie już wszystko jedno.
Słucham i słowa nie mówię, niema we mnie ni złego, ni dobrego — ot drewno!
Potem nogi moje całuje i przeprasza i przysięga, że mi życiem zapłaci za moją łaskę i dobre słowo — a mnie już wszystko jedno, patrzę na nią, jak na cudzą. To i życie, to mi całkiem jedno, jakie będzie.
Jak ozwał się sygnał sznelcugu, co po północy szedł, tom wstał, latarnię zapalił i wyszedł.
Przeleciał pociąg, wróciłem do izby, patrzę, skulona siedzi na ziemi w kącie. Zgasiłem latarnię i mówię:
— Gaś światło i kładź się! Co się stało, nie odstanie, niema więcej co gadać.
I położyłem się. Rano wstaję, ona tak samo skulona siedzi, już nic nie mówi, tylko patrzy na mnie.
— Śniadanie dawaj — mówię.
Zerwała się do roboty, milczymy oboje i takem poszedł na linję. Jużem się nie obejrzał na dom, anim nikogo ni czego wyglądał przez dzień. Przyniosła mi obiad, zjadłem, spytała coś o ogród, odpowiedziałem. Ani czuję, by mi czem była. Wieczorem zjadłem sam wieczerzę, anim się zatroszczył, że jej obok mnie na ławce niema, że nie je razem. Tak było z tydzień, aż wreszcie ona nie wytrzymała, znowu mi do nóg padła.
— Janku — pyta — co ze mną będzie? Albo zabij, albo odpuść! Nie wiem co myślisz? Nie wytrzymam!
Ja sam nie wiem, co we mnie się stało. Zabić jej nie chcę, a odpuścić jakże można, kiedy zapomnieć nie można. Tak patrzę, patrzę — i nie wiem, co rzec.
— Czegóż ty chcesz — mówię nareszcie. — Innyby cię zakatował i precz wygonił, ja ci krzywdy nie zrobię. Co więcej można? Jaką ja ciebie pokochał i brał, nie jesteś, a wierzyć tobie już nie potrafię. Ale cię nie rzucę i opiekę dam — więcej nic.
— Jakże mi żyć? — powiada.
— A jak mnie, to nie pomyślisz? — odparłem.
Nic mi więcej nie rzekła, poleżała chwilę, potem się podźwignęła i poszła do komina do roboty.
Stała się ta izba nasza tak smutna, jak izba jakiej wdowy, której ostatnie dziecko w trumnie wynieśli. Jeszcze czas jakiś ona, nieboga pracowała szczerze, zda się, zgadywała co lubię; dogadzała, patrzała w oczy, chcąc zgadnąć, czy zawziętość odpuszczam i zagadywała pokornie. Nigdym jej niechęci nie okazał, ale tak mi się zdawało, na nią patrząc, że nikogo niema, a słuchałem mowy, jak drogą idąc, słucha się, co mówią mijający.
Potem przestała się odzywać. Gdy przyniosła obiad, tośmy nie zamienili słowa, a wieczorem, to siadywała w ciemnym kącie, bez roboty i ruchu, a jakem zagadał, to jakby ze snu się budziła i często odpowiadała bez związku, a ginęła w oczach. Nie widziałem, by kiedy jadła, czy spała.
Tak raz powiadam już z irytacją:
— Ty się opamiętaj, kobieto! Toć tak się wydaje, jakbym to ja tobie zawinił. A to pożałuję, żem się po ludzku z tobą obszedł. Chimeryczysz, jakbym ci krzywdę zrobił. Co tobie się roi? Złegom ci słowa nie dał. Może chcesz, żebym ci jeszcze podziękował i pieścił za twoje oszukaństwo, i rozpadał się, jak nad porządną dziewczyną?
Zajęczała, zgarnęła się w kłębek i powiada:
— Ja już pójdę, pójdę od ciebie. Niedługo — ino zmogę żal i strach. O, Jezu! Miej ty litość nade mną — nie mów tak!
Pożałowałem prędkości.
— Ja cię już nie wyganiam, anim co mówił, pókiś mnie z cierpliwości nie wywiodła. Toć patrzeć nie można, do czegoś podobna — a com ja winien?
A ona patrzy na mnie, rękoma dusi piersi i mówi:
— Janek — bym ci prawdę wyznała, wziąłbyś ty mnie za żonę?
Mówię ze szczerością: Nie.
Zakryła oczy rękoma i trzęsie ją całą.
— Ja tak myślałam, a takem cię ze wszystkiej mocy miłowała, żem nie przemogła strachu, że mnie rzucisz, jak się dowiesz. Myślałam, Bóg się nade mną ulitował, nad wszystką męką, com przeżyła. Nieprawda, komu zguba sądzona, to niema dla niego ni u Boga, ni u ludzi ratunku. Tyś prawy i sprawiedliwy, ja winna, ja grzeszna, ja zła. Połamałam ci życie, wstyd naniosłam, brud, hańbę! Ja sobie pójdę, już ja ciebie nie proszę, byś mi wybaczył, już czuję, że tak żyć niesposób. Już cię uwolnię od siebie.
— Nie trza ci iść, ani cię puszczę. Nie desperuj-że tyle! Co to pomoże? Zgryzota nie odejdzie. Weź się do roboty to i zapomnisz.
Od tej godziny już się starałem schować w siebie swoje myśli i nigdym nie pokazał, co mnie żarło. Zaczęliśmy gadać ze sobą, to o gospodarstwie, o robocie, tylkom nie mógł jeszcze się przemóc, by jej dotknąć, by objąć, by pocałować. Jakem pomyślał o naszem kochaniu, to mi się przypomniało, jakem raz w Kownie znalazł w studni utopione dziecko. Leżało tam może tydzień, a ja niewiedzący wodę pijał i nic nie czuł, a potem tom już z tej studni ni kropli do ust nie wziął więcej. Mańka też nie garnęła się do mnie i takeśmy żyli, jak towarzysze w więzieniu, bez złości, ale i bez szczerości.
Którejś niedzieli, wziąwszy miesięczną pensję, zabawiłem w szynku. Nigdym wódki nie lubił, ale teraz to mi się jej zachciało jak wody. Wypiłem butelkę, alem nic nie czuł, tylko mi jakoś źle śpiewać i śmiać się brała ochota.
Poszedłem do domu i com kiedy paskudnych śpiewek słyszał, to mi się wszystkie przypomniały, tom je gwizdał, to śpiewał, i śmiał się sam do siebie. Podchodzę do domu, widzę Mańka na progu siedzi — takem na cały głos zaśpiewał:

Moja miła panna chodzi, wianka nie traci,
Chociaż miała tylu chłopców, ilu nas braci!

Wstała była na mój widok, ale jak posłyszała to, bez słowa powitania weszła do izby. Podaje mi wieczerzę, ręce jej się trzęsą, blada jak ściana. Mnie ciepło izby rozmarzyło, więc ledwiem zjadł, położyłem się i zasnąłem.

Jak przez sen słyszę ze stacji sygnał sznelcugu. Podniosłem ciężką głowę, patrzę — Mańka już ubrana, zapala latarnię.
— Ty idziesz? — pytam.
— Idę, Jaśku, idę. Śpij spokojnie, biedaku!
Już z latarnią podeszła do mnie, okryła, poprawiła poduszkę — popatrzyła i wyskoczyła na dwór. Mnie się coś zdało, że posłyszałem niezwykły gwizd lokomotywy, jeden, drugi, potem huk przelatującego pociągu, potem znowu gwizd, jakiś szum, zgrzyt, alem się nie poruszył ani rozbudził zupełnie. Dopiero zerwałem się na nogi na wołanie i stukanie w okno.
Wyskoczyłem odrazu wytrzeźwiony. Myślę — pociąg się wykoleił. Na plancie przy zastawie ludzie z sygnałowemi latarniami krzyczą, wołają:
— Dróżnik! Dróżnik!
Lecę bez tchu. Noc miesięczna, jak dzień. Patrzę, Mańka na szynach, przez piersi na pół rozmiażdżona. Tak i koniec.
Kto ją zabił? Kto ją zabił? Ja, ja! Powiedzieli ludzie, że się potknęła przy zastawie, że senna była — napisali tak i pochowali. Żeby wiedzieli, co ja wiedział, toby jej do święconej ziemi nie przyjęli, a żeby wiedzieli, co ja czuł, na tego trupa patrząc, toby mnie powinni byli w kajdany zakuć. Ja zaraz stamtąd poszedł. Całe to lato tom jak borowy zwierz żył, na drodze, w lesie, w zbożu. Nie pamiętam, com jadł, gdziem spoczywał, czym słowo wyrzekł do człowieka. Szedłem, szedłem, a jak skrzydła wiatraka, tak mi się myśli kręciły. Ja mordercą był, maszyna bezduszną bronią, aleć dlaczego ja zamordował, zaco? Czy ja winien tylko sam?
Poszedł ja w jej strony, odnalazł ten dwór i tego pana. Bogaty, poważny obywatel. Żonę miał, dzieci. Kłaniał mu się wielki i mały, w kościele swą ławkę miał najpierwszą. O Mańce już i pamięci nie było, dopiero jak się rozpytałem, przypomnieli, że bez wstydu była, bo jak panicz z nią się pobawił, to do pani poszła ze skargą i do proboszcza ośmieliła się chodzić z narzekaniem — taka bez ambicji była. Pani i proboszcz, jak się należy, zwymyślali, wypędzili, i że ladaco była, to i słusznie, że przepadła. Panicz, wiadomo, jak każdy z dziewczętami się zabawiał, ale teraz, to już się ustatkował. Był ja potem i w Bobrujsku, odnalazł tych państwa, u których służyła. Krótko trzymali, bo jak się przekonali, że jest brzemienną, wypędzili ze wstrętem. Nikt jej nie usprawiedliwił i nie wybaczył, ni ta pani, co ją chowała, ni proboszcz, ni to państwo, ni ludzie znajomi. Skądże ja miał być inny, zaco na mnie jej krew i dusza? I w domu od matki ja słyszał i w kościele ksiądz nauczał i w prawie stoi, że taka kobieta brudna i potępiona, i od czci odsądzona jest, i hańbę niesie, i nie godna w uczciwy dom wejść. Oszukała mnie, miałem prawo karać. Sto razy tom sobie wytłumaczył i nie mogę spokoju mieć. Jednako jak w dzień, tak w noc, czuję w sobie jakąś duszność i szept: „Zabiłeś, zabiłeś!“ Co innego jest na świecie, coś fałszywego we wszystkiem; jest na świecie jakaś maszyna, co zgrzyta i szarpie i dusi, a ja jej był bronią. Ja zrobił — co ta moc kazała. Ja przeklęty, ale przeklęci i ci wszyscy przede mną. Życie mi męką i zgryzotą, a wiem, że i po śmierci sąd mnie czeka. O, czeka i przyjdzie! Ona nieboga mnie nie poskarży, ona się za swą krew u mnie nie upomni, ale z tamtej strony inne prawa i zakon. Tu na ziemi Boga niema, ale On tam jest — bo śledczy z jego ręki we mnie jest, pomimo wszystkie ludzkie ustawy, i gada, że sąd mój odroczony, aż mi śmierć pozew wręczy. Wtedy ja pójdę, wtedy mnie powiodą na sprawę. Ale ja wtedy bronić się będę, ja milczeć nie będę, wtedy ją sprowadzę i przed Majestatem gadać muszą wszyscy owi, co wydali ludzkie prawa, co mnie kazali taką kobietę w ohydzie i wstręcie mieć. Oni uczyli, oni przykazywali, ja słuchał! Ja się ich nie zalęknę wtedy, ani zmilczę, ani się Majestatu nie strwożę i powiem: „O, Jezu, jeśli oni sługi i urzędniki Twoje i uczą, jakeś kazał, tom jej krwi nie winien, a jeśli uczyli mnie fałszu, to ukarz je jednako ze mną“. I wtedy prawda się stanie i słuszny wyrok usłyszę, i jeśli On mnie skarze, odetchnę z męki. A dotąd nikt mnie nie uspokoi ni pocieszy, ni rozjaśni, co mi ciemno. A tylko wiem, że mi gorzko i sromotnie, i pusto. I tak mi już będzie do końca. W nijakie już słowo ni sąd, ni prawdę na tej ziemi nie wierzę. Tu tylko maszyny są, co wszystko miażdżą, ciała i dusze, i myślenie. I nie lękam się niczego na tym świecie, żadnej klątwy. By mnie ksiądz w swem politowaniu i rozgrzeszył, nie pozbędę się dusznej zgryzoty, by odmówił odpuszczenia grzechu, to tem już nie udręczy gorzej. Nie poweseleję, bym zebrał grosz, nie będę się troskać, gdy śmierć nędza i głód przyspieszy. Pewny ja, że i to dziecko zamrze i słusznie będzie, bom nie uchował życia tamtej umiłowanej. I to już wszystko, wszystkom powiedział, całą dolę!
Umilkł i ciężko odetchnął, a potem otarł rękawem pot z czoła i podniósł wzrok nieufny na księdza.
A ten milczał z głową pochyloną, chmurny bardzo, jakby tego, co myślał i czuł, nie śmiał powiedzieć.
Wreszcie i on ciężko westchnął, podniósł głowę i spotkali się wzrokiem, i niewiadomo czyje oczy smutniejsze były.
— Gedras, ja cię ani potępię, ani uniewinnię. Mnie ciebie serdeczny żal, biedaku, i radbym ci ulżyć, pomóc żyć. Czyń dobrze, ile w twej mocy, chroń słabych od zmiażdżenia. W jałowej rozpaczy i żalu, i buncie nie godzi się żyć. Ratuj od zguby bliźniego, wtedy poczujesz, że Bóg i tu jest. Czy chcesz się ze mną pomodlić? Czy tyś się kiedy pomodlił serdecznie za tę, która cię tak kochała?
Gedras potrząsnął głową.
— Nie, nigdym nie śmiał — szepnął.
— Nie masz racji. Wszakże radbyś ją przeprosić, a jakże to uczynisz inaczej, jak przez Boga? Poklęknij, zmówimy za nią pacierz.
Gedras usłuchał, uklękli obok siebie u okna, ksiądz odmawiał pacierz, tamten poruszał ustami i trząsł się jak w febrze. Gdy powstali, ksiądz mu rękę na głowę położył.
— Codzień, o tej samej godzinie, ja za was ten pacierz odmówię. Jak zechcesz ze mną być, to ty tam u siebie także się pomódl. A w każdej życiowej potrzebie i sprawie do mnie, jak do przyjaciela przychodź. A teraz idź z dobrą myślą do dziecka, nie zamrze. Bóg ci je dał na pociechę, uchowasz!
Blask otuchy rozjaśnił oblicze Gedrasa, pochylił się do ręki księdza i bez słowa wyszedł.
Biegł z powrotem, bo zmierzch już był. Gdy wchodził do izby, serce mu biło młotem.
Ogrodnikowa drzemała na ławie, w kołysce było cicho.
— A co, przynieśliście śledzi?
— Jest wszystko. A jakże dziecko?
— Śpi. Napoiłam rumiankiem. No i z moim się rozmówiłam. Zgadza się, żebym raz na dzień pokarmiła to niebożątko, ale jeśli dacie z góry dziesięć rubli, a piętnaście na Nowy Rok.
Gedras uchylił szmatę z kołyski i zajrzał.
— Dam jako żądacie, byle mi żyło — rzekł.
Ogrodnikowa aż zdumiała. Spodziewała się protestu i targu, żałowała, że nie zażądała więcej, choć i tak nadciągnęła pięć rubli nad to, co mąż chciał.
— Albo zwarjował do tego dziecka, albo ma szelma, dobry zapas w kuferku — mówili tego dnia wieczorem w gronie rodzinnem.
Ale Gedras zapasu nie miał. Żeby dopełnić pierwsze dziesięć rubli, sprzedał Lejzorowi zegarek, pamiątkę lepszych czasów, aby wypłacić drugą ratę, wyzbył się świątecznej odzieży, kożucha i kwartalnej pensji. Zostały mu tylko łachmany, dwie koszule; został bez grosza na tytuń, aż do wiosny; przymierał głodem, bo ordynarję po większej części sprzedawał na mleko i bułki dla dziecka, ale ponosił te ofiary bez najmniejszego wahania, bo dziecko żyło, zdrowe było, rosło, znało go, uśmiechało się na jego widok.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.