Joan. VIII 1-12/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Joan. VIII 1-12 |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Rolnicza Drukarnia w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Domek Gedrasa miał jedno okienko na drogę do pałacu. Zimą mróz je ubierał w gwiazdy i kwiaty, latem widać przez nie było żwirowaną drogę i sztachety dworskiego ogrodu, za nimi gąszcz zieleni.
Gdy dziecko jak kurczę z jajka, wykluło się z kołyski i poczęło pełzać, ku okienku temu poszły jego oczy, pragnące światła, jego myśli, ciekawe rozumienia. I pierwsze bełkotliwe słowo było: Tato — co to?
A że wtedy właśnie zima była, więc Gedras na rękę je wziął, szybę oddechem rozegrzał, rękawem trochę wytarł i pokazał.
— To świat — ale tam zimno, źle.
Oczki dziecka zmrużyły się od blasku śniegu, ukryło twarz na piersiach opiekuna z mimowolnym lękiem.
Przebiedowawszy ciężko pierwszy rok życia, Mańka jakby postanowiła żyć, poczęła w oczach rozwijać się i rosnąć. Gdy skończyła dwa lata, już szczebiotała i biegała po izbie, a takie to było ruchliwe i ciekawe, że Gedras musiał na klucz izbę zamykać, gdy popołudniu do drew szedł, bo się gwałtem za nim rwała.
Zostawała sama, rzewnie płacząc i patrząc w to okienko, za którem w dali, za drogą widziała sad w kwiecie i zieleni.
— Tato, ja chcę tam! — powtarzała żałośnie.
— Nie można — tłumaczył łagodnie. — Tam tobie nie wolno, to pański ogród.
— Ja tylko chcę popatrzeć!
— To patrz przez szybę. Jeszcze zimno, trzewiczków nie masz. Jak będzie ciepło, wezmę cię z sobą do drwalni.
— A kiedy będzie ciepło?
— Ot, już prędko.
Dziecko się uspokoiło na parę dni i znowu rozpoczynało swe prośby i pytania.
Nareszcie pewnego dnia Gedras kupił jej trzewiczki i barchanową, w paski czerwone sukienkę i odbyło się pierwsze wyjście w „świat“.
Przestwór przeraził dziecko. Zaraz za progiem, przytuliła się do nóg opiekuna, rozglądała się, szeroko roztwierając czarne, jak węgiel oczki, i dyszała i trzęsła się z wrażenia. Potem zarzuciła go tysiącem zapytań, na które, jak umiał, tak odpowiadał, a wreszcie wyrwawszy rączkę z jego dłoni, pobiegła ku sztachetom ogrodu. Była tak malutka, że dosięgała ledwie głową wierzchu podmurowania i widok zieleni zniknął. Dotknęła rączką cegieł i wróciła rozczarowana.
Gedras usiadł na ławeczce pod ścianą, a ona poczęła bawić się kamykami żwiru, a wprędce zmęczona powietrzem usiadła przy jego nogach i usnęła.
Nazajutrz wziął ją ze sobą do drwalni. Dreptała wytrwale przy nim, a on ją uczył wszystkich niebezpieczeństw. Pokazał psy, które kąsają, i studnię, którą trzeba omijać, i płot z kolczastego drutu, który kaleczy, pokazał jej ludzi, i powiedział, żeby się do nich nie zbliżała, bo wybiją.
Mańka nie dobrze to wszystko rozumiała, bo jej dotąd nikt jeszcze nie kąsał, nie kaleczył i nie bił, ale, że była przerażona i przejęta mnóstwem nowych wrażeń, więc o krok się od niego nie oddalała.
Gedras z wprawą, nabytą długiem doświadczeniem, ładował jedną ręką drwa, jedną ręką umiał założyć konia do wozu, jedną ręką nalewał wodę ze studni do beczki, i tak parę godzin obsługiwał dworską kuchnię. Za nim dreptało dziecko.
— Oho, znajda, jaka duża! — zauważył ją kucharz.
Gedras nic nie odparł, ale mu się ścisnęło serce i żałował, że dziecko z izby wyprowadził. Kucharz przecie powiedział prawdę. Znajdą była, przylgnie to do niej i zostanie na zawsze.
Gdy zarazem dał dziecku kawałek cukru, a ono się cofnęło i nie chciało wziąć, Gedras się ucieszył i nie zachęcał.
— Na, masz, mała! — rzekł kucharz. — To smaczne, spróbuj. Powiedzcie, niech weźmie — dodał.
— Naco? Syta — burknął stróż.
— Oho, jakiś hardy! Może ona hrabianka? — obraził się kuchmistrz i odszedł, a kuchcik, jakby wypadkiem, chlusnął wodą na nowe trzewiczki dziecka.
— Nie rusz mi jej! — warknął złowieszczo Gedras.
— To tak niechcący — tłumaczył się chłopak, ale gdy pusta beczka odjeżdżała, rzucił się za nią pies kuchenny, snać poszczuty, z zajadłem ujadaniem. Dziecko poczęło płakać, przerażone, ale pies wnet się opamiętał i przypadł, łasząc się do stróża.
— Tato, ja się boję!
— Widzisz, napierałaś się z izby! Nie lepiej ci tam siedzieć? Tam ci nikt krzywdy nie zrobi.
Po tej próbie przez dni parę dziecko siedziało cichutko u okienka i wyzierało na świat, ale że zbladło i przestało jeść, Gedras sam zabrał je znowu z sobą na powietrze, ale już zabronił zbliżać się do kuchni, kazał siedzieć przed drwalnią i bawić się trzaskami.
Jakiś czas zadawalała się tą przyjemnością, ale myśl się budziła i ciekawość, sił żywotnych przybywało i wciąż najbardziej nęcił ją ten ogród za sztachetami.
— Tato, co tam jest? — pytała. — Dlaczego mnie tam nie wolno iść? Weź mnie na ręce i podnieś w górę, ja tylko popatrzę.
— Nic tam niema innego, jak tutaj. Drzewa i trawa i kwiaty. A nie wolno ci tam być, bo to cudze.
— Co to cudze?
— Nie twoje.
— A co moje?
— Sukienka twoja i trzewiczki.
Odjechał z furą drew, a dziecko pozostało wśród trzasek, rozmyślając, a nic nie rozumiejąc.
Możeby się puściło na wędrówkę w stronę ogrodu, ale na drodze była kuchnia, a w pamięci zostało jej szczekanie psa i groźna twarz kucharza.
Całe to pierwsze lato swego bytowania na powietrzu spędziła pod drwalnią wśród trzasek lub przed chatką stróża. Na widok ludzi przechodzących Gedras ją nauczył chować się do drwalni lub do izby, mówiąc, że gdy ją kto złapie, to włoży w worek i wrzuci do ciemnej jamy, pełnej myszy i pająków. Uwierzyła; bała się okropnie ciemności, myszy i pająków, więc spełniała polecenie i chowała się przed ludźmi.
Przekonała się też, że ilekroć nie posłuchała, spotkało ją coś złego. Raz przejeżdżający furman ściągnął ją batem, gdy nie dość szybko usunęła się z drogi, kuchcik, stały jej prześladowca, gdy ją spotkał, a Gedrasa nie było w pobliżu, gonił ją i straszył, ciskając w nią kamykami i błotem, a raz rządca natknął się na nią i pogroził szpicrutą, wołając groźnie:
— Poco się tu plączesz i śmiecisz? Do chaty, bo dostaniesz!
A już od owego razu batem wiedziała, jak to boli. Zmykała też na widok ludzi ile sił, a nie śmiała się Gedrasowi poskarżyć, bo gdy ją zastał płaczącą wtedy, gdy ją ten furman uderzył, to rzekł:
— Dobrze ci tak, za to, że mnie nie słuchasz.
I gdy ją rozebrał i zobaczył czerwoną szramę przez plecy, to takie miał złe oczy i tak warczał, jak ten brytan kuchenny. A przecie jego jednego Mańka się nie bała. Gdy o świcie wracał do izby po nocnej służbie, stawał nad jej posłaniem i choć nie całował, to miał takie jakieś oczy, że dziecko wyciągało do niego ręce i budziło się jak skowronek szczebiotem.
Zanim się położył na kilka godzin snu, dziecko sam mył, ubierał i dawał mu śniadanie. Miała zawsze mleka i chleba dosyta, miała czystą koszulinę i sukienkę, czarne włoski ostrzygał przy skórze, gdy nastało ciepło, chadzała boso. Podczas toalety i śniadania gawędziła wesoło, potem on się kładł spać, ona wychodziła bawić się przed chatę, na byle jaki alarm cofając się do wnętrza. Nikt się nią nie zajmował, nie pilnował i nie zabawiał. Była zostawiona sobie, swemu przemysłowi i instynktowi zachowawczemu. Zwłóczyła pod okienko żwir, natykała w to badyli, papierków, szmat — robiła ogródki. Gdy się zmęczyła, zasypiała w słońcu u progu, gdy zgłodniała, wracała do izby, wgramolała się na zydel i dostawała ze stołu kromkę chleba, gdy chciała pić, umiała zaczerpnąć kubkiem wody z wiaderka w sionce.
Miała też towarzystwo i znajomych. Kot jakiś bezpański przychodził i najbezczelniej dzielił się jej mlekiem, a potem się wysypiał na przyzbie, a wreszcie kiedyś zjawił się i pies, kundys fabryczny, pokorny, bity wszędzie i pędzony, głodny strasznie, usiadł naprzeciw niej i patrzał, oblizując się, na chleb.
Zrazu Mańka cofnęła się przed nim, ale gdy nie szczekał i nie gonił jej, ośmieliła się i zbliżyła. Pies odebrał jej wprawdzie chleb i pożarł, ale potem oblizał ją i dał się ciągnąć za uszy i odtąd przychodził ciągle jeść i bawić się.
— Tato — pochwaliła się. — Jest ciucia i nie kąsa. Dlaczego nie kąsa?
— Boś malutka.
Dziecko zamyśliło się.
— To czemu ten straszny człowiek mnie „boli“ zrobił, kiedy ja malutka?
Gedras nie odpowiedział.
— Dlaczego, tato? — napierała się.
— Boś mnie nie słuchała. Mówiłem ci, żebyś od ludzi się chowała. Psy bywają rozmaite, ale ludzie wszyscy nie cierpią dzieci.
— Czy ty także „ludzie“?
— No, przecie!
— To i ty mnie nie cierpisz! A ty mnie nie bijesz!
— Jak zasłużysz, to wybiję.
Popatrzyła na niego zdziwiona, pomyślała, dopomagając sobie w tej czynności palcem w buzi i wreszcie rzekła:
— Nieprawda!
Aż się mimowoli uśmiechnął.
Gdy nastała słotna jesień, skończyły się wędrówki dziecka. Długo się upierała, towarzysząc mu wytrwale, zziębnięta, ale gdy śnieg spadł, zamknął ją bez ceremonji na klucz. Kilka dni płakała, protestując bezsilnie, wreszcie poddała się losowi.
Wyprosiła sobie tylko towarzysza kota i psa i dla niej też umaił Gedras okienko w parę wazoników niewybrednych kwiatów.
Nikt zresztą nie myślał o zabawianiu i rozrywkach małej i ona sama nie rozumiała, co znaczy nudzić się. Pod piecem miała ławkę niską, na niej garść kasztanów, fasoli kolorowej i tekturowe pudełko od gilz, pełne gałganów, które Gedras dostał od piastunki dworskiej. Tem się bawiła, rozmawiała z psem i kotem, śmiała się z nich, goniła po izbie, póki Gedras był na służbie. Gdy wracał, dawał jej robotę. Zwykle zimą plótł słomianki i maty, musiała mu podawać słomę. Wolno jej przytem było szczebiotać.
Ludzie rzadko zaglądali do stróża, zniechęceni jego mrukowatością, tylko ogrodnikowa wstępowała czasem, żeby korzystając ze swych zasług, czemś się „pożywić“. Nie można było ludziom wybić z głowy, że ten mruk był utajonym skąpcem.
Zwykle pożyczała trochę nafty, soli, smolnych szczap, a przy tej okazji zasiadała do gawędki i żeby gospodarza dobrze dla swej prośby usposobić, pieściła i chwaliła małą.
— Śmiech powiedzieć, ale wyciera się ładna z niej dziewczyna.
— Poco gadacie? — mruczał Gedras niechętnie. — Co można poznać z takiego bąka, a w głowę sobie głupstwo nabije.
— Ale właśnie, tego jej nie powiedzą inni, jak dorośnie. Ot, co ją tak trzymacie samą, chcecie, zabiorę ją na wieczór do moich, niech się pobawią...
— A poco? Żeby się potem ciągle do kompanji napierała i żeby ją tam „znajdą“ częstowali? Niech siedzi cicho w domu.
— Juści nie utrzymacie tak zawsze. Jeszcze trochę podrośnie, to ją do dzieci ciągnąć będzie i nie upilnujecie. Coście tacy zazdrośni?...
— No, co będzie — nie wiem, ale teraz i krokiem od siebie nie puszczę.
Dziecko się nie napierało i nie nudziło. Miało w sobie wielki zasób przemyślności i ciekawości do zajęcia. Dreptała za nim, gdy gotował, gdy sprzątał; naśladowała go i niby pomagała. Tylko czasem pytała żałośnie, kiedy będzie „świat“, tak zwała lato. No i tak doczekała drugiego lata na powietrzu.
Teraz już śmielej się poruszała, odnalazła swe kamyki i drogę do drwalni, ale zawsze największą ciekawością napełniał ją pański sad.
Podrosła na tyle, że noskiem sięgała nad podmurowanie i mogła tak stać godzinami, zapatrzona w cuda, oniemiała z zachwytu.
— Tato — opowiadała potem — tam za tym murem są dzieci, takie jak ja, tylko ja czerwona, a one całe białe. Dlaczego?
— To są pańskie dzieci. Żebyś mi nie śmiała na nie wołać i im się pokazywać.
— Czy one kąsają?
— Głupiaś! Nie wolno ci być z niemi i basta.
— A tam są też na drzewach czerwone kwiaty, co je ogrodniczek zrywa i zjada. Daj mnie, tato, tych kwiatków!
Ubawiony, kupił jej kilka jabłek. Smakowały, ale bardzo była zmartwiona, że kot i pies nie chcieli uwierzyć, że to bardzo smaczne.
— Tato, żebyś ty przyniósł całe takie drzewo i posadził u nas pod oknem. Żeby było dużo, dużo jabłek u nas — cały ten sad!
— To pański sad nie nasz, a jabłka trzeba kupić, ja nie mam dużo pieniędzy na dużo jabłek.
— To czemu ty także nie masz takiego sadu?
— No, bo nie mam — odpowiadał zniecierpliwiony.
— To ty miej, tato! Co to pan?
— Pan to taki starszy i mądry człowiek, który mnie daje pieniądze, żebym go słuchał, drwa woził i wodę, w nocy pilnował, żeby czego nie ukradli, co jego jest. Pan nas karmi i odziewa i daje mieszkanie a ja mu służę.
Zrozumieć tego nie była w stanie, ale wyrazy wryły się w pamięć i dużo pierwej wiedziała o „panu“ niż o Bogu.
Tak przeżyła to drugie lato na świecie. Nikt jej prawie nie zauważył, nikt się nie zachwycał jej rozumem i wdziękiem i nikt jej nie pieścił.
W pałacu równie zdrowo i szczęśliwie hodowała się „panienka“, ukochana pieszczotka rodziców. Miała dwóch starszych braci, ale była stanowczo faworytką całego domu. Dzieci zajmowały trzy pokoje i miały do swej obsługi piastunkę, bonę i Jankowską. Cały dzień te trzy kobiety zajęte były swymi pupilami, ubieraniem, strojeniem, bawieniem, pilnowaniem, karmieniem, szczególnie zabawianiem.
Surowo było wzbronione zostawianie bodaj na chwilę dzieci bez dozoru i opieki. Chłopcy byli rano myci, ubierani, sami tego nie umieli uczynić. Strojono ich jak lalki i oddawano pod nadzór bony, resztę czasu piastunka i Jankowska spędzały nad Maniusią. Dziecko było ochronione od chłodnego powietrza, karmione obficie, noszone bezustannie na rękach, ubierane i przebierane sto razy na dzień, usypiane pieszczotami i śpiewem, karmione często i suto. Od najwcześniejszych chwil życia miało zabawki drogie i ozdobne, które tłukło bezmyślnie, miało złe humory i grymasy, którym dogadzano z zachwytem, że takie „rozumne“, i było bezustannie zabawiane. Najmniejsze niedomaganie napełniało dom cały trwogą i nerwowem zajęciem. Doktór był natychmiast wzywany, leki w bezustannem użyciu, kwestje snu, apetytu, trawienia, były tematem rozmów, sprawozdań, kardynalną treścią zajęcia matki i opiekunek.
W dziecinnych pokojach było bardzo gorąco, żeby się dzieci nie przeziębiły, na powietrze wynoszono Maniusię z tysiącem ostrożności, za pozwoleniem doktora i po długiem wahaniu, tylko latem, w porze starannie wybranej, żeby nie było wiatru, zbytniego upału lub wieczornego chłodu.
W pierwszym roku wyjeżdżała w wózku pod eskortą matki i piastunki, — odpędzano od niej muchy, osłaniano parasolką od słońca, wożono tu i tam po żwirowej uliczce w ogrodzie najwyżej godzinę na dzień.
W drugim roku wynosiła ją piastunka na ręku i puszczała na ziemię czasem, gdy było bardzo sucho. Do tych spacerów był osobny kostjum biały, ciepły, na głowie kapturek, na nóżkach kamaszki i buciki, rozpinano zawsze nad nią parasol, żeby się nie opaliła, rączki już ubierano w rękawiczki. Spacery dziecinne odbywały się tylko w ogrodzie, na podwórze nie wolno ich było puszczać, bo mogły się czego przestraszyć, a szczególnie mogły się zetknąć z ludźmi, zarazić jaką chorobą. Trwoga o to zdrowie była bezustanna. Służbie nie było wolno nigdzie się wydalać, ani przyjmować wizyt, pokoje dziecinne były izolowane od wszelkiej styczności ze światem, a jednak dzieci bezustannie niedomagały i doktór w rzadkie tylko dni nie był wzywany.
Chłopcy liczyli lat siedm i pięć, gdy Maniusia miała trzy. Przez ten czas zmieniło się kilka bon i piastunek, tylko stara Jankowska potrafiła wytrwać na swem stanowisku. Co prawda wyhodowała panią Zarembinę i była na osobnych prawach, udawało jej się czasem woli dzieci nie spełnić i kaprysom nie ulec; innym to było surowo wzbronione. Wszelkie sprzeciwianie się dzieciom wywoływało płacz, krzyk, skargi przed matką i w rezultacie dzieci na swojem zawsze postawiły.
Piastunki wydalano bez ceremonji, bony zwykle same uciekały, ale dzieciom trzeba było ustąpić, dogodzić, strzec „biedactwa“ przed złem sercem i głupotą tych „nieznośnych kreatur“.
O zastępczynie było nietrudno. Świat pełen jest ubogich dziewczyn bez wykształcenia i fachu, zmuszonych na chleb pracować i które z tych wszystkich racyj oddają się pilnowaniu i nauczaniu małych dzieci. Po każdem przejściu i wydaleniu bony, pani Zarembina pisała do rodziny do Warszawy i odwrotną pocztą otrzymywała nową bonę, wybraną na zasadzie taniości i najmniejszej skali wymagań. Wybieranie piastunek załatwiała Jankowska.
Kosztowało to dużo, sprawiało w domu nieustanny zamęt, ale było oczywistym dowodem, że Zarembowie dzieci kochają, o nich wciąż myślą, niczego dla nich nie odmawiają.
Zaremba ożenił się w Warszawie z córką bogatego mecenasa. Poznał ją w karnawale na balu, uznał za dobrą partję, zaczął bywać w domu rodzicielskim, oświadczył się, a chociaż panna się wzdrygała przed „zakopaniem się na prowincji“, rodzice radzi pozbyć się jednej z pięciu córek z domu, przekonali ją, że to uśmiech losu i pomyślność i już po Wielkiejnocy był ślub.
Małżeństwo uchodziło za dobrze dobrane i szczęśliwe. Zrazu młoda pani tęskniła za Warszawą, nudziła się i wyrzekała na brak towarzystwa, potem potrosze nawiązała stosunki w okolicy, potrosze nawykła i wreszcie uwierzyła w zachwyty matki i sióstr, że los jej godny zazdrości.
— Bój się Boga, Tereniu, wielki los wygrałaś! — mówiła matka. — Jesteś bogata, masz tyle służby, taki dom, doskonałego kucharza, mąż się w nic nie wtrąca, spełnia twe wszystkie życzenia, daje ci, ile chcesz na stroje, o nic się nie potrzebujesz troszczyć — pieczone, warzone masz gotowe! Żyjesz sobie jak królowa. Żebyś wiedziała, jak Mania się biedzi z tym swoim starym, który jej każdy grosz rachuje i pilnuje jej każdego kroku, a te trzy, co jeszcze czekają partji, jak ci zazdroszczą. Mówię ci — królewskie masz życie!
Życie Zarembiny nie było może królewskie, ale było istnieniem sułtanki. Mąż wymagał od niej tego, czego wymagają od hurysy: rozkoszy i piękności. Stroił ją i dumny był z jej urody, dogadzała jego próżności, była w jego domu cackiem zbytkownem, którem się rad przed innymi chwalił.
Pani Teresa stosowna była do tej roli. Lubiła stroje, hołdy, zbytek, wygody i próżniactwo. Cnota jej zresztą była bez zarzutu, nie tyle może dzięki zasadom, jak dzięki lenistwu i zamiłowaniu wygody i spokoju. Bardzo prędko poczęła tyć i nabierać gustów sybarytki. Lubiła jeść dobrze i dużo, lubiła się wylegiwać długo w łóżku, jak najdłużej przebywać w szlafroku, czas spędzać na gawędach z Jankowską, całowaniu i pieszczeniu dzieci.
Zaremba wstawał rano i cały dzień pracował w biurze lub w fabryce, goście bywali rzadko, służby było pełno, pomimo próżniactwa więc dom był utrzymywany wzorowo i pani domu nie miała nic do roboty, nie miała też żadnego zamiłowania do gospodarstwa i jakiegokolwiek zajęcia, nawet nie prowadziła żadnych rachunków ani wglądała w czynności ogrodnika i szafarki.
Śniadanie spożywała w łóżku, przynoszono jej wtedy do zabawy i pieszczot najmniejsze dziecko. Tak leżąc w puchach, zacałowywała i opychała przysmakami tę swoją latorośl. Zwykle przychodziły i starsze i pomimo zapowiedzi, że nic nie dostaną, dojadały biszkopty i ciastka, bo matka nie umiała im nic stanowczo odmówić.
Około południa zabierano dzieci, zawsze po długich protestach, grymasach, ułagodzone i namówione obietnicą, że „jeśli kochają mamusię, to sobie pójdą, będą grzeczne, a za to coś dostaną“.
Wtedy pani Teresa wstawała i ubierała się. Trwało to z długiemi przerwami do godziny czwartej. Gdy Zaremba przychodził z fabryki na obiad, zastawał żonę już wystrojoną i zasiadali do stołu. Bona z chłopcami ukazywała się także.
Zaremba kochał dzieci, ale wymagał, aby były grzeczne i ciche. Chłopcy trochę się bali ojca, więc z początku obiadu zachowywali się przystojnie. Bona ich sadzała na krzesełkach, zawiązywała serwetki, krajała im mięso, omal nie żuła za nich i nie połykała.
Ale już po zupie rozpoczynało się napieranie i proszenie, szepty nieśmiałe bony, odmowa matki.
— Czego oni chcą? — pytał Zaremba.
— Ależ nie uważaj! Józio się napiera piwa, a doktór stanowczo mu zabronił.
— Tatusiu, ja tylko kropelkę! — poczynał skamleć malec.
— Tatusiu, a mnie Fräulein nie chce dać kartofli — wtórował drugi.
Zaremba rozpoczynał śledztwo. Kto zabronił, dlaczego? Dzieci powinny wszystko jeść, bo w przeciwnym razie rozdelikacają się i uczą napierania i łakomstwa. Matka protestowała, cytując przepisy doktora, dzieci się skarżyły, że są głodne i dostawały, o co prosiły. Że były nazajutrz chore z przejedzenia i użycia zbyt ostrych przypraw i napojów składano winę na służbę i bonę, że zapewne dały im coś niezdrowego, lub na doktora, że leczyć nie umie.
Czas, zbywający od snu i jedzenia, dzieci spędzały na zabawie. Bona musiała umieć je zająć, żeby nie nudziły matki, która, nic nie robiąc, była wciąż czemś zajęta.
Do pomocy w zabawie służyły stosy zabawek. Szafy i stoły pełne były zbytkownych cacek, prezentów wszystkich babek, ciotek, kuzynów i kuzynek. Dzieci były niemi tak przesycone, że cieszyły się zaledwie kilka godzin, potem niszczyły, tłukły, rozdzierały i rzucały.
Gniewała się za to nieposzanowanie i swawolę pani Zarembina na piastunki i bonę, ale gdy te zabraniały dzieciom bawić się w ten sposób, dzieci podnosiły wrzask i bunt, szły na skargę do matki i w rezultacie znowu strofowano bonę i piastunkę. Zaprowadzono tedy taki porządek: dzieci wszystko łamały i psuły, a opiekunki zniszczone zabawki uprzątały do szaf i komód.
Zarembina zaś była za leniwa, żeby zlustrować wartość tych zbiorów. Kupowano nowe zabawki z racji imienin, urodzin, świąt, gwiazdki i materjału do niszczenia i zabawy nigdy nie brakło.
Mimo wszystko dzieci ciągle się nudziły i korzystały z każdej sposobności, żeby się wymknąć do matki. Łaziły za nią, grymasiły, nudziły, skarżyły się na siebie, napierały się tysiąca rzeczy, narzekały na bonę.
Matka opędzała się od nich apatycznie, a gdy jej dokuczyły, pozbywała się ich ustępstwami, dogodzeniem fantazjom i cukierkami.
Dostawały, co chciały i ile chciały, pod warunkiem, że mamusi nudzić nie będą i pójdą się bawić do swoich apartamentów. Jednocześnie bona dostawała wymówkę, że ich zająć i zabawić nie umie i na czas jakiś zapanowywał w domu spokój.
Ale po godzinie w dziecinnych pokojach wszczynał się ryk, płacz, wrzask piekielny.
Zarembina pomimo lenistwa biegła przerażona. Zastawała dzieci rozszlochane, rozgrymaszone, bonę w rozpaczy.
— Co się stało? Co wam jest, dziateczki?
— Chciały iść do pani, nie pozwoliłam. Józio mnie w rękę ukąsił, Murcio mi podarł suknię. Zamknęłam drzwi na klucz — i oto co dokazują!
— To nieprawda, Fräulein mnie uderzyła! — ryczał Józio.
— A mnie kazała w kącie stać! Jakie ona ma prawo!
— Jakto? Pani ośmiela się uderzyć dziecko? Tego stanowczo zabraniam. I zaco? Że chciały do mnie przyjść — do matki. To przewinienie? Za to pani je karze? No, dzieci, cicho, cicho już! Nie płaczcie! No, chodźcie do mamusi! Kochacie swoją mamusię?
Dzieci, chlipiąc, rzucały się jej na szyję. Całowała je, tuliła w uściskach, prowadziła z sobą na czekoladki.
Maniusię, jeśli możliwe, jeszcze więcej kochano i dogadzano jej, bo była „panienką“ i dziewczynką. Literalnie chowano ją, jak kolibra.
— Zobaczysz, będzie śliczna! — zdecydowały ciotki i babki zaraz po urodzeniu, gdy była bezkształtną bryłą mięsa, z wielką, łysą głową, bez rysów, bez zębów, bez brwi.
— Będzie śliczna! — powtarzano, strojąc ją w jedwab i koronki, w gazy i batysty.
— Jest śliczna! Co za oczki, co za nosek, jakie włosy! Jaka to już czarująca, mała kobietka!
Zachwycano się, całowano, fotografowano.
— Śliczna dziewczynka — słyszała wkoło siebie, gdy tylko słyszeć zaczęła.
I wcześnie zaczęła się edukacja.
— Maniusiu, trzeba włożyć kapelusik, bo to brzydko, jak dziewczynka zwichrzy włoski i opali buzię. Maniusiu, nie biegaj tak głośno, to nie wypada dziewczynce! Maniusiu, dygnij ładnie, jak dziewczynka. Maniusiu, nie można krzyczeć i śmiać się głośno dziewczynce. To brzydko! Nie można tarzać się po trawie i bić się z chłopcami! Mamusia dziewczynka! Jak Maniusia będzie grzeczna, to dostanie ładną sukienkę i wyjdzie do gości.
Tą obietnicą kupowano zawsze uległość i grzeczność.
Maniusia lubiła być pokazywaną. Wtedy rozpuszczano jej złote włosy w lokach na ramiona, ubierano biało lub niebiesko i wyprowadzano do salonu. Goście zachwycali się i unosili nad jej urodą, wzrostem, wdziękiem, rozumem, dawali zabawki i łakocie. Dziecko czuło się bardzo wielką osobą. Istotnie była w domu na osobnych prawach.
Chłopcy, którzy sobie nic z nikogo i niczego nie robili, musieli jej ustępować, bo ona „dziewczynka“, ona słaba, delikatna, z nią trzeba uważnie się bawić, nie wolno szturchać, gonić, bo się może zmęczyć, przestraszyć. Na tym punkcie wszyscy się zgadzali na jedno i na jedno słowo skargi, na jeden pisk Maniusi, byli chłopcy karani bez apelacji. Wcześnie też się nauczyli okazywać jej powierzchowną opiekę i względy, a nazywać lekceważąco „babą“. Była bojaźliwa, kapryśna, niedołężna, próżna i łakoma. Płakała o byle co, nudziła się ciągle i wbrew wielkiej pieczołowitości, prawie nieustannie była chora i wbrew wielkiemu umiłowaniu, którego była przedmiotem, nie kochała nikogo, ale przeciwnie, miała antypatje.
Nie lubiła starej Jankowskiej, bo ta ją ciągle musztrowała, nie lubiła doktora, bo z niej żartował, a już nadewszystko nie cierpiała „wuja Bolka“. Tę antypatję dzieliła z braćmi.
Wuj Bolek, stryjeczny brat Zarembiny, zjeżdżał do nich co rok na wakacje. Był kulawy, miał wielkie krzaczaste brwi i z pod nich patrzał na dzieci wzrokiem Heroda.
Zarembowie skakali koło „wujaszka“. Był to stary kawaler i kapitalista. Zrobił fundusz gdzieś na granicy Chin, żywot miał bardzo burzliwy, teraz osiadł w Warszawie i jak sam o sobie mówił:
— Napracowałem się, teraz będę patrzeć i rozmyślać.
I rzeczywiście nic nie robił, tylko, jak Zaremba dowodził, „pastwił się“ nad wszystkimi.
Nad tymi, którzy chcieli od niego pożyczki, nad rodziną, która go chciała oplątać i otoczyć opieką, nad matkami, które go chciały za zięcia, nad młodemi kobietami, które go chciały za męża, nad przyjaciółmi i kolegami, którzy go chcieli naciągnąć.
„Wuj Bolcio“ był na wszystkie napaści w „stal zakuty“, przeciw wszelkim upojeniom i jadom „zaszczepiony“. Nic go się nie brało.
Dzieciom Zarembów wydawał się bardzo stary, ale w rzeczywistości, gdy zaczął spędzać u nich wakacje, miał lat czterdzieści, był łysy i trochę na nogę utykał. Zarembina nazywała go poufnie le diable boiteux i w duchu bardzo nie lubiła za otwarty wstręt i niechęć, jaką objawiał dla jej dzieci.
Pomimo tego spędzał u nich co rok parę letnich miesięcy i miał swój pokój. Jeśli czego dzieci się bały, to groźby, że ich zamkną do pokoju wuja Bolka. Stara Jankowska opowiadała o nim niestworzone rzeczy umyślnie, żeby tę grozę utrzymać.
Gdy wuj Bolek przyjeżdżał, pytał na wstępie Zarembiny:
— No cóż, „kanary“ twoje jeszcze żyją wszystkie?
— Ależ, Bolku! — protestowała z bolesną obrazą.
— Osobliwość, jaki jednakże organizm ludzki jest odporny. Trujesz ich systematycznie i żyją! A jeszcze was z domu nie wypędziły?
— No, no! Bądź spokojny! Tak źle nie będzie.
— Jeszcze parę lat czasu!
Prezentacji dzieci nie bywało. Gdy się zgromadzono na obiad, wuj spoglądał na nie wzrokiem ludożercy, nie trudził się przemówić, a gdy go witały, nadstawiał do pocałunku łokieć.
Obecność jego działała mrożąco. Z początku dzieci nie śmiały się odezwać, potem szeptały, zezując na niego, a gdy się oswoiły i rozpoczynały zwykłe swary, napierania i grymasy, wystarczało, żeby na nie spojrzał, aby oniemiały.
Niecierpiały go też serdecznie i starały spotykać jak najrzadziej. Wuj ze swojej strony tak je ignorował, że chłopców nawet nie rozpoznawał jednego od drugiego, a spotkawszy przed gankiem Maniusię, zdawał się jej nie spostrzegać.
Bolało to Zarembinę.
— Właściwie, Bolku, co ty czujesz do moich dzieci? — spytała go raz, korzystając, że był w dobrym humorze i zdawał się łaskawiej na nie patrzeć.
Siedzieli przy czarnej kawie na ogrodowym ganku, a dzieci bawiły się opodal z boną.
— Jakto? Co czuję? Przedewszystkiem litość.
— Dlaczego?
— Ano, że mają taką matkę.
— Ach, więc ja jestem zła?
— Tyle masz talentu na matkę, ile ja na ojca.
— No, w to wierzę — roześmiała się. — Ale poza tą litością nie obdarzasz ich zbytnią sympatją.
— A zaco? Poczekam z tem. Teraz są w wieku, w którym dzieci wszystkie uchodzą za bardzo mądre i za bardzo piękne. Że zaś świat dorosłych składa się przeważnie z głupców i brzydali, poczekam z zachwytami, aż twoje kanary ziszczą pokładane w nich nadzieje. Przysięgam ci najuroczyściej, że jeśli za kilkanaście lat będą wyjątkiem z ogólnej pospolitości, uczynię je swymi spadkobiercami. Co więcej możesz żądać?
— Żądam, żebyś je lubił choć trochę.
— Aha! Tobie się zdaje, że ty je lubisz?
— Zdaje mi się, że daję tego dość dowodów. Żyję tylko dla nich i niemi.
— To szkoda. Bo ja żyję tylko dla siebie i bardzo mi z tem dobrze.
— Poczekaj, jeszcze cię wyswatamy. Będziesz jeszcze i ty żyć dla kogoś i dopiero poznasz szczęście. Twoje życie — to nie życie. To egoizm.
— A wyście te kanary wyprodukowali przez umartwienie, ofiarę i poświęcenie? Słuchaj, nie praw głupstw i nie czyń z siebie bohaterki. Bawicie się w męża i żonę, potem w ojca i matkę, bawicie się dziećmi. Otóż ja wolę się bawić w inne gry i jeżeli jestem egoista, to szczery.
— Żeby wszyscy ludzie uchylali się od obowiązków, cóżby się stało ze światem i ludzkością?
— Co? Byłoby lepsze powietrze, większa cisza i mniej tłoku. Bądź spokojna. Światby istniał bez twej pracy dla ludzkości, w formie trojga cherlaków, próżniaków i kapryśników.
— Nie rozumiem, co ty masz do moich dzieci za szczególne uprzedzenie. Nie są inne, jak wszystkie dzieci.
— Właśnie! Imię im legjon! Ani twoje teorje, ani twoja praca dla ludzkości nie jest czemś szczególnie trudnem i wymagającem zachęty i pochwały. Ergo — nie żądaj moich zachwytów.
— Jesteś ohydny cynik.
Tem zdaniem z dodatkiem klapsa kończyły się podobne rozmowy. Pani Teresa za mało myślała, a za bardzo była leniwa, żeby móc i chcieć dysputować.
Wuj Bolek na wakacjach prowadził ruchliwe życie. Bardzo rano kąpał się w rzece, potem zaglądał do fabryki, zajmowała go robota i chętnie rozmawiał z robotnikami. Skwar południowy spędzał w swym pokoju, a około zachodu słońca szedł znowu nad rzekę ze strzelbą i dużo marnował prochu, ale nigdy nie przynosił zwierzyny. Często też wieczorem szedł do miasteczka na karty do rejenta i wracał późno.
Znał tedy dobrze Gedrasa i bramę.
W pierwszym roku go nie zauważył, ale w drugim już sobie tę twarz przypomniał, w trzecim powitał jak dobrego znajomego i dopiero wtedy spostrzegł dziecko plączące się u nóg stróża.
— To wasza mała? — spytał.
— Moja — odparł Gedras, mimowoli usuwając za siebie dziecko, tak się lękał dla niej ludzkich oczu.
— Skądże się wzięła raptem? W zeszłym roku nie było.
— Było, ale małe, to siedziało w chałupie, a teraz łazi za człowiekiem.
— To i żonę macie?
— Nie, tyle wszystkiego.
— I tak się samo chowa?
— A cóż! Co jej więcej potrzeba? Na nogi już stanęła, to i najgorszy kłopot skończony.
— Tak, nawet z czesaniem nie macie kłopotu — uśmiechnął się, patrząc na ostrzyżoną przy skórze główkę.
Potem wyjął złotówkę i podał dziecku.
Jak zwykle nie chciała wziąć i umknęła do chaty. Zabawiło go to i nazajutrz, gdy ją ujrzał, bawiącą się z kotem przed drzwiami, przystanął i zagadnął:
— Mała, jak ty się nazywasz?
— Mańka — odparła rezolutnie.
— A chcesz cukierka?
— Nie chcę.
— Dlaczego?
— Bo tato mówił, że od tego wąsy rosną.
— A co to wąsy?
— Ja nie wiem, ale cukierka nie chcę.
— A gdzie twój tato?
— Śpi.
— To daj mi klucz od bramy.
— Nie dam, bo wysoko wisi i tato nie pozwala bawić się kluczami. Ale ja tatkę zbudzę.
Po chwili Gedras wyszedł zaspany i otworzył furtę.
Ale pan Bolesław popatrzył na szosę, po której wicher gnał kurz, i odechciało mu się przechadzki.
— Fuj — nie pójdę. Żal mi, żem was zbudził — rzekł zawstydzony.
Ale stróż uśmiechnął się dobrodusznie.
— Za to, proszę pana, jem chleb i zwyczajnym.
— Bardzo roztropna wasza mała. Niedługo potrafi was wyręczyć. Macie tu dla niej na sukienkę.
Gedras datek przyjął jakoś niechętnie, wahająco, nie potrafił podziękować.
— Oj, proszę pana, naco? To moja służba — zamruczał.
Z tej racji wieczorem wspomniał go wuj Bolek w rozmowie.
— Jaki ambitny ten twój stróż. Ledwie raczył przyjąć napiwek.
— A tak, to hardy i niemiły człowiek, ale jako służący bez zarzutu. Służy już kilka lat i jeszczem z nim nie zamienił dziesięciu słów. Z nikim się nie przyjaźni, nikt go nie lubi, ale i nikt nie potrafi wynaleźć nań skargi lub donosu. Takie nadzwyczajne było w nim to zajęcie się znajdą.
— Więc to nie jego dziecko?
— Ależ nie! Jakiejś nieznanej włóczęgi, która zmarła przy urodzeniu dziecka. Ten człowiek swoim kosztem nędzarkę pochował i dziecko hoduje, sam kaleka. Bywają w tych ludziach takie niespodzianki i sprzeczności.
— Wiesz, tę znajdę chrzcili jednocześnie z naszą Maniusią i mieliśmy wtedy przejście z proboszczem — ozwała się pani Teresa. — Zachował się skandalicznie, jak demagog. Lorcia była taka zażenowana, bo to, widzisz, nie zechciał tu chrzcić, tylko w zakrystji, razem z pospólstwem — z tym podrzutkiem! Od tej pory jesteśmy na zimno z proboszczem.
Wuj Bolek spojrzał przez okno na Maniusię, odbywającą spacer pod eskortą bony i na rękach niańki, bo deszcz był upadł i bano się dla dziecka przemoczenia nóżek, otuloną w paltocik i kapturek i grymaszącą bezustannie, i porównywał do tej czarnej, bosej drobiny, bawiącej się z kotem i takiej wesołej.
Mańka miała wtedy już czwarty rok i całą głową wyrosła ponad podmurowanie pańskiego ogrodu. Stała się też śmielsza, nie trzymała się drwalni i przyzby domowej. Gdy Gedras woził drwa, już się mocowała ze szczapami i pewna była, że już mu pomaga, rwała trawę dla ślepego konia, który obsługiwał kuchnię, a gdy Gedras spał, chadzała do ogrodzenia i zaglądała do ogrodu. Umiała tak stać godzinę z twarzyczką, przytuloną do krat, przypatrując się, jak tamte dzieci się bawiły.
Nie wiadomo, jakim sposobem nastąpiło poznanie, ale pewnego wieczora Maniusia dostała strasznego ataku grymasów, wołając uparcie, że ona chce się bawić z „czarną“ dziewczynką. Pani Teresa zarządziła surowe śledztwo, dozorczynie zapierały się i kłamały na potęgę, ale wreszcie wyszło na jaw, że ową żądaną zabawką była „stróżowa znajda“.
Powstał w garderobie sądny dzień. Pani się tak oburzyła, jakby dziecko zetknęło się z trądem. Wypędzono piastunkę, zagrożono wypędzeniem bonie, oberwała nawet Jankowska. Maniusia pierwszy raz w życiu nie dostała tego, o co się napierała.
Ale Maniusia umiała chcieć, więc nazajutrz powtórzyły się grymasy w zdwojonej dozie. Nie było sposobu ani jej zabawić, ani oderwać myśli od tego przedmiotu. Wyczerpała wszystkie swe sposoby: wrzasku i płaczu, drapania i bicia, napierania się i nudzenia matki, coraz bardziej uparta i zacięta. Trwało tak trzy dni; wreszcie pani Teresa znudzona, zniecierpliwiona, wyrzucona ze swego ulubionego far niente bezustannem nudzeniem córki, rzekła do starej Jankowskiej:
— Dziecko się gotowe rozchorować. Dowiedz się, Jankosiu, od tego stróża, czy ta mała zdrowa i czysta. Wykąp ją, wyczesz, ubierz czysto i niech tu wreszcie przyjdzie. Co robić! Mam nadzieję, że po godzinie Maniusia będzie miała dosyć tego towarzystwa, to ją odeślemy. Mój Boże, jakich ofiar nie trzeba robić dla tych dzieci! A uważajcie, Jankosiu, żeby ta mała nie nauczyła dzieci czego złego.
Jankowska poszła, rada też, że zdobędzie trochę spokoju. Wróciła dość prędko, ale sama i z twarzą wzburzoną.
— Czy to słyszane rzeczy? Ten gbur nie dał mi małej!
— Co? Jakto? — uszom nie wierząc, zawołała pani.
— Nie dał! Powiada, że to nie kompanja dla małej. Koniec świata, dalibóg!
Maniusia, zrozumiawszy, że „czarnej dziewczynki“ nie dostanie, poczęła ryczeć i ze złości tarzać się po ziemi.
Zarembinie oburzenie odebrało mowę na chwilę.
— Poproś pana z kantoru — rozkazała wreszcie, rzucając się, by ugłaskać jedynaczkę.
Gdy Zaremba zaniepokojony przyszedł, długo wśród spazmów dziecka i opowiadań wszystkich kobiet nie mógł zrozumieć, o co właściwie chodzi.
Gdy mu wreszcie rzecz wyjaśniono i jego zaraziło oburzenie żony. Wróciwszy do kantoru, kazał zawołać do siebie Gedrasa.
Stróż tymczasem się opamiętał, przygotowany był do obrony jedynej dla słabszego względem silnego, to jest wykrętów.
Gdy stanął przed chlebodawcą, był zbrojny w argumenty.
— Co to stara Jankowska na ciebie donosi, jakobyś nie chciał dać tej małej swojej na zabawę panience?
— Jankowska przyszła — pyta — czy mała czysta, powiedziałem, że dla mnie czysta, pyta: czy ma wszy? Powiadam: wam ich nie naniesie. Pyta: czy zdrowa? Powiadam: jak chora, to jej nie tykajcie, to was nie zarazi. A wreszcie powiada, że ją zabierze do pałacu. Więc ja jej na to powiedział, że jak do pałacu, to ona i za brudna, i za głupia i ręczyć nie mogę za zdrowie i że jej nie puszczę. To ze złością poszła.
— Jankowska źle spełniła polecenie. Moja mała chce się bawić z twoją i to moja żona pozwala jej przyjść do dzieci. Zaprowadź ją tedy zaraz do garderoby.
— Kiedy, proszę pana, dziś to naprawdę straszno. Ona chrypie od kilku dni, może być krup.
— W takim razie nie, nie prowadź, aż będzie zupełnie zdrowa.
Gedras umknął co rychlej z przed pańskiego oblicza i od tej chwili Mańka nie pokazała się na dworze.
Ale, niestety, nie zapomniano o niej w pałacu, co dzień ktoś się o nią dowiadywał.
— Chora leży — odpowiedział stróż.
Chatę na klucz zamykał, gdy wychodził, a gdy spał, to się ze środka ryglował. Jednakże Jankowska złość ku niemu czuła, poczęła szpiegować i wreszcie rzekła pani:
— Chora, chora! To niechby doktór ją obejrzał.
Nazajutrz doktór był właśnie wzywany do dzieci, więc proszono go o zbadanie znajdy.
Gedras musiał chałupę otworzyć i pokazać małą.
Okazało się, że była tylko wystraszona, mizerna i spłakana, ale zresztą zupełnie zdrowa.
Jankowska, asystując przy wizycie lekarza, zabrała ją tedy natychmiast do pałacu, a Gedras już nie protestował, tylko usiadł na ławce pod piecem w pustej izbie i ponuro się zamyślił.
Potem, jakby nic, poszedł do drew, ani spytał o dziecko przechodzącej służby.
Wróciła Mańka przed wieczorem rozgorączkowana, rozbawiona, objedzona łakociami, z fartuszkiem, pełnym przysmaków i popsutych zabawek. Zaczęła mu szczebiotać, opowiadać, chwalić się co widziała, co jadła, jak było wesoło. Słuchał posępny, z jakąś niechęcią do niej i ostro zapędził do snu.
Nazajutrz, ledwie się ubrała, nie chciała jeść śniadania, tylko wyglądała, żeby ją do tych cudów zawołano. Przyszła piastunka, już nawet nie pytała Gedrasa o pozwolenie, zabrała małą jako zabawkę „panienki“ i poprowadziła.
Weszło w zwyczaj, powtarzało się co rano. Raz przecie mała wróciła wcześniej i płacząc, że ją panicze pobili i nazajutrz nie chciała iść, ale przynieśli jej cukierka, ugłaskali i uprowadzili.
Gedras patrzał na to wszystko i nic nie mówił, coś knuł potajemnie.
Wreszcie pewnego dnia nad wieczorem, zostawiwszy na swem miejscu chłopaka ogrodników, poszedł na plebanję.
Ksiądz go przyjął uprzejmie, jak zwykle spytał o małą, jak mu się powodzi, rozmawiali tak chwilę. Wreszcie Gedras rzekł, że chciałby dostać metrykę dziecka.
— Cóż to? Zamąż ją wydajesz? — zażartował ksiądz. — Dobrze, każę ją zakrystjanowi odpisać, jutro dostaniesz.
Gedras chwilę się wahał, wreszcie się zdecydował i spytał:
— A czy to można w metryce napisać, że ona moja córka?
— No nie, tego nie można.
— To jakże będzie?
— Ano — jak prawda.
— Znajda, podrzutek?
— Jakże chcesz inaczej? Toć dokument urzędowy.
Usta Gedrasa zbladły i zadrżały.
Po krótkiej chwili rzekł:
— Na całe już życie do niej ta hańba niechybnie przystanie. A co to komu za krzywda będzie, jak ksiądz napisać każe, że ona moja ślubna córka? Toć dla niej jakby zbawienie, odkupienie.
— Nie można fałszować metryk, ja za to będę odpowiedzialny. To bardzo smutne, ale widzisz, to jaki taki hamulec dla ludzkiej zwierzęcości.
— A toć nie był hamulec dla tych dwojga jej rodziców, kiedy ot — ona jest. Ale dlaczego ona za to pokutować musi?
— Kara za grzech spada na dzieci.
— Nie rozumiem ja tego. Ano, jak ksiądz mówi, że czystej metryki nie mogę dostać, to co mi z takiej prawdziwej, niech już tak będzie.
Pocałował księdza w rękę i wyszedł.
Na ulicy postał chwilę zamyślony, opanowany upartą myślą zdobycia tej metryki, a nie widząc sposobu, wreszcie jakby bez celu powlókł się przed siebie, i sam nie wiedział, jakim sposobem znalazł się przed „zakładem“ Lejzorowej.
Pomyślał, zawahał się i wszedł do szynkowej izby. Mało było gości. Jakichś dwóch chłopów, rajcujących z jakimś jegomością o czerwonym nosie i mizernej garderobie.
Gedras usiadł z boku i kazał sobie dać piwa. Brudna żydówka podała mu butelkę i lepką, nigdy nie mytą szklankę, a potem stanęła pod piecem, naprzemiany to drapiąc się w głowę, to ziewając.
Po chwili z alkierza wyjrzała Lejzorowa i na widok rzadkiego gościa, cofnęła się. Musiała tam odbyć się narada, bo po chwili zjawił się przed Gedrasem jeden z synów żydówki i uprzejmie go pozdrowił:
— Co to za święto, że wy na piwo wstąpili? Może czem można służyć? — zagadnął.
Gedras się przymusił do grzeczności.
— Ot, byłem za interesem u księdza i pić się zechciało.
— Och, pijcie na zdrowie. A co u was słychać?
— Ja to nic nie słyszę.
— Wiadomo, wy rzetelny i porządny człowiek. Aż szkoda, że tak przepadacie. Co to za miejsce? I tyle lat pokutujecie. Jabym wam zaraz lepszą służbę dał.
— Żartujecie. Do niczego dobrego nie zdatny — kaleka.
— Och, czy to ręce płacą? Ręce tania rzecz! Wasza rzetelność, to pieniądz. Za sumienie drogo płacą, a pan Zaremba to nawet u was tego nie rachuje.
Gedras ramionami ruszył i milczał. Po chwili zagadnął:
— To adwokat — ten tam?
— Aha, znacie go? To Drozd, pisarzem był w policji. Sprytny, ma głowę. Tylko pilnować trzeba.
— Nie, ja go nie znam.
— Nu, a co? Poco wam adwokat? Macie z kim sprawę?
— Z nikim. Tak sobie — poradzićbym się chciał.
Mówił wahająco. Żyd go z oczu nie spuszczał, coś węszył.
— Nu, może ja poradzę. Ja nie gorzej Drozda sprawę znam, a on rzadko trzeźwy. O co wam chodzi?
— Ot — metrykę swoją zgubiłem, a w parafji papiery się spaliły. Nie wiem, jakby tu dostać nową.
Żyd zamyślił się, kombinując, coby to było, bo nie wierzył w taką sprawę. Wreszcie powoli rzekł:
— Można mieć, jakie chcąc dokumenty. Czemu nie. Jedne kosztują drożej, inne taniej, jedne trudniej znaleźć, drugie łatwiej. Na to Drozd nie potrzebny. Czy wam paszport potrzebny?
— Nie, paszport mam. Metryka zginęła.
— Może być i metryka. Och!
— Skądże?
— Skąd? Skąd potrzeba. Dajcie dwadzieścia pięć rubli, to za tydzień wam dostawię.
— Jakiej trzeba? Prawdziwa?
— Rozumie się. Dobra, po formie. Za złą nie warto i grosza dać.
— Dwadzieścia pięć rubli! Skąd ich wziąć? — stęknął Gedras, wstając.
Zapłacił za piwo i wyszedł.
— Jak wam się stanie ciasno, to śmiało do mnie się zgłoście — rzekł mu żyd na pożegnanie.
Gedras wracając do domu, gorzko się uśmiechnął.
Ciasno! Było mu ciasno — i co z tego — jaki na to ratunek? Całe życie przesunęło mu się przez pamięć.
Był uczciwy, pracowity, trzeźwy — a co z tego? Ani się kiedy zabawił, ani użył, ani poweselił, trudził się i męczył i ot całe życie zgrzytało i zacinało się jak popsuta maszyna. A teraz temu dziecku kazał żyć — poco? Nic dlań uczynić nie może, ani go przed niczem uchronić i nawet nikomu nie potrafi wytłumaczyć ani przekonać, że ją od zguby broni. Ach, zabrałby je, zabrał tak zaraz, i uciekł z niem, ale dokąd, ale jak, ale za co?
Skamlało mu coś w piersi z żalu i rozpaczy, musiało być bardzo silne i dojmujące, kiedy tegoż jeszcze wieczora zameldował się do pana Zaremby z prośbą o posłuchanie.
Zaremba przypuszczał, że odkrył jakąś kradzież, więc kazał go zawołać do gabinetu, choć to nie była godzina przyjęć.
— Co tam się stało? Złowiłeś złodzieja?
— Nie, proszę pana, wszystko spokojnie.
— Więc czego chcesz?
— Przyszedłem łaski prosić.
— O tej porze? Nie możesz przyjść w dzień do biura?
— Bałem się, że śmiałość odejdzie. Niech pan daruje.
— No, więc prędzej — czego chcesz?
— Proszę pana, siódmy rok służę, ile mocy i ze szczerego serca. Możem i nie wart tej pensji i strawy, bom kaleka. Starałem się, jak mogłem, a teraz to gotowem taniej służyć, tylko żeby pan był łaskaw i mojej małej nie kazał zabierać do pałacu.
— Co? Dlaczego?
— Bo, proszę pana, nie jej tam miejsce.
W tej chwili wszedł do gabinetu wuj Bolek, szukał na biurze gazet, zatrzymał się i słuchał.
— No, naturalnie, że nie jej tam miejsce — odparł Zaremba — i mógłbyś zrozumieć, że jej tem robią łaskę.
— Nie, proszę pana, jej tem robią krzywdę i niedolę. Ja nie mogę jej tam dać i zostawić. Ja panu służę, do pana należy mój czas i siły, i dziecko będzie służyć, jużci — nie na co innego się urodziło, ale teraz ono moje, nie trzeba mu jeszcze ni rozmyślać, ni cierpieć.
— Więc ona cierpi, bawiąc się z moją córką? Jej się dzieje krzywda, że ją tam karmią i zabawiają, jej źle i ciężko! A zabierajże ją w takim razie i wynoście się we dwoje! Mam dosyć kramu z takiemi fanaberjami! Od kwartału jesteś wolny i żeby mi się ten bachor nie pokazywał na podwórzu.
Gedras dygotał i blady był bardzo. Patrzał na pana oczyma pełnemi zgrozy i przestrachu. Tak się spodziewał czegoś innego — zrozumienia, względności. Tak gorąco prosił, tak pokornie i — obraził.
Odrazu odbiegły go wszystkie słowa, które był sobie ułożył, stał bezradny, odurzony, jedno pamiętając, że kwartał kończył się w październiku, że pójdzie szukać chleba i dachu z dzieckiem — na zimę.
Ale nie śmiał już nic. Sztucznie podniecona odwaga odpadła, skurczyła się dusza i stał, nie mogąc ni prosić, ni przepraszać, ni się tłumaczyć.
Słychać tylko było gniewne sapanie Zaremby i pisk muchy, gdzieś w kącie, oplątanej w pajęczynę.
Wuj Bolek podniósł oczy w ten kąt i starał się dojrzeć oprawcę i ofiarę.
— No, czegóż jeszcze chcesz? Możesz iść! — rzucił niecierpliwie Zaremba.
— Słucham pana — rzekł Gedras, i wyszedł potykając się.
— Słyszałeś kiedy coś podobnego? — wybuchnął Zaremba.
— Mój drogi, widocznie honor i ambicja nie jest naszym monopolem.
— Niech mu służy, i owszem. Rura mu zmięknie, jak trochę zazna biedy. Będzie zdrowo.
— Właściwie, dlaczegoś ty go wydalił?
— Jakto? To ci nie wystarcza?
— Ale co? Jako nocny stróż w niczem nie zawinił. Tracisz użytecznego sługę i skazujesz na nędzę człowieka. Zaco? Zato, że logicznie myśli i dba o swoje dziecko, nawet nie własne, ale przybrane. I chcesz go „poprawić“ głodem — winszuję!
Tu wuj Bolek wziął laskę i zgarnął pajęczynę. Pisk muchy ustał.
— Nie mogę tego słuchać — mruknął.
— Szczególny masz punkt widzenia — rzekł Zaremba.
— Tak — mój własny — dlatego wycofałem się ze wszystkich interesów — odparł wuj Bolek, biorąc gazety i wychodząc.
A Gedras ze swą klekotką i pękiem kluczów krążył jak zwykle po obrębie zabudowań i rozmyślał.
Cały dwór, ścieżki i zakąty, tak mu znane, stały się raptem obce i obojętne, wstrętne nawet. Pełną miał duszę buntu i goryczy, złość do samego siebie, że głupi był, że pracował szczerze, że nie kradł, nie zbierał. I oto co miał z tego — ten kikut.
Przechodząc koło swojej chaty, wstąpił do środka, zapalił lampkę i osłaniając ją, zajrzał do Mańki. Spała, cisnąc do piersi jakąś połamaną lalkę „panienki“. Już nie bawiła się fasolą i zrzynkami papieru, codzień przynosiła inne zabawki z pałacu i ubrana była w stare sukienki „panienki“.
Gedras zabawki te zebrał, odzież także i wepchnął w piec, potem to wszystko podpalił, patrząc na zniszczenie z posępnem zadowoleniem.
— Co to robicie? — nagle ktoś się do niego odezwał.
Drgnął, obejrzał się i machinalnie sięgnął do czapki.
W progu stał pan Bolesław.
— Pan każe bramę otworzyć?
— Nie, wyszedłem trochę na powietrze, i błysnęło w waszem oknie. Myślałem, że pożar.
— Nie — tom gałgany palił.
— A widzę, jeszcze dogasa drewniany koń, com niedawno dzieciom przywiózł. Połamały i wyrzuciły.
— Małej mojej podarowali.
— Pocoście spalili? Będzie lamentować.
— Lepiej niech teraz popłacze, jak potem. Odwyknie i zapomni, jeszcze czas, mała jest.
— Właściwie moglibyście ją jeszcze z temi dziećmi zostawić, dlatego że mała. Uraziliście pana Zarembę niepotrzebnie.
— Proszę pana, pan Zaremba nazwał to moją fanaberją. Nie potrafiłem powiedzieć. Od czasu, jak małą tam wzięli, to jakby ją truli. Już nie chce jeść mego chleba, już napiera się sukienek i bucików, już się wstydzi ostrzyżonej głowy. Ot i dziś pyta mnie, co to znaczy „znajda“. Trują ją, psują i urągają. Na co wyrośnie? Czego dobrego dla siebie tam się nauczy? Im wolno się stroić i zabawiać i w zbytku być — dla niej — to zguba! Wzięli ją do zabawiania panienki, a potem będą się nią zabawiać panicze. Pewnie, co ona takiego osobliwego, sierota bez nazwy, znajda, podrzutek! Dla całego świata taka jest i zostanie, ino nie dla mnie. Ja też na świecie nic nie znaczę, ot, za kawałek chleba mnie kupić można i mieć, ale jedno dziecko mam i ono mi takież dobre i drogie, jak królowi — królewna. Nie dam jej dostatków ni honorów, to choć dopilnuję, by rada była ubóstwu swemu, zdrowiu swemu, młodości swojej. Toć moje słuszne prawo! Pan Zaremba się gniewał i wygnał mnie — to jego prawo. Może tak i lepiej. Może znajdę daleki kąt odludny, gdzie nie będą wiedzieć, że ona znajda, nie będą jej karać niewinnie.
— Macie niby rację, ale też i zamiary nad możność. Czyście obrachowali, jak trudno o chleb i grosz?
— Żebym rachował, tobym jej nie wziął za swoją, żebym rachował toby mi fabryka musiała zapłacić za rękę. Nie umiem rachować. Rachując, ważąc, to człowiek nic dobrego nie zrobi.
— Umiecie czytać, pisać?
— Umiem, ale słabo.
— Kiedy stąd odchodzicie?
— Na jesieni.
— Ja jutro wyjeżdżam. Będę o was pamiętać. Może wam jaką robotę wynajdę. Macie tu mój adres. Zgłoście się, gdy zostaniecie na bruku.
Gedras wziął kartkę i milcząc w rękę go pocałował. Razem z kartką dostał trzy ruble i za tysiące dobrej nadziei i otuchy.
— Do jesieni i ja w kraju nie będę — rzekł na rozstanie pan Bolesław.
Kartkę z tym adresem Gedras schował jako najdroższy skarb.
Ale stało się inaczej, jak myślał. Jakoś na trzeci dzień zawołano go do biura i pan Zaremba oznajmił mu, że dostanie natychmiast półroczne wynagrodzenie z góry i ma się do wieczora wynieść.
Panienka wyprawiała takie grymasy i skandale o Mańkę, że postanowiono wydalić stróża, aby nie było pokusy ustąpienia dziecku.
Gedras spokojnie wyrok przyjął. Może i on wolał usunąć swoją małą daleko, bo strasznie nudziła do pałacu. Zresztą złakomił się na kilkadziesiąt rubli gotówki, więc otrzymawszy je, poszedł do miasteczka, kąt u znajomego mieszczanina wynajął, graty na furę zabrał, i wieczorem nie było i śladu po nim we dworze, gdzie tyle lat sumiennie pracował.
Nie drogie było mieszkanie, ale i nie wspaniałe. Malutki alkierzyk w chałupie, okienko na grzędy, warzywa i płoty, za całą kuchnię kominek, do którego opał musiał sam kupić. Zimą musiało tu być nie do zniesienia, ale do zimy Gedras się spodziewał dostać służbę.
Parę dni przesiedział osowiały, nie śpiąc w nocy z długoletniego nawyknienia, udręczony bezczynnością. Dziecko płakało także, nie rozumiejąc zmiany, nie mogąc się pogodzić z ciasnotą i niewolą, bo jej zabraniał bawić się ze zgrają dzieci gospodarza i trzymał w izdebce.
Po paru dniach wieczorem poszedł do Lejzorowej. Wiedziano już tam o jego dymisji, ale wiedziano też że ma kilkadziesiąt rubli, więc warto było z nim gadać.
Jeden z żydów obiecał mu służbę, ale żądał dziesięć rubli faktornego, drugi zagadnął o tę metrykę, ceniąc ją dwadzieścia rubli. Człek rozdrażniony wrócił do domu, postanawiając cierpieć do jesieni i czekać na obietnicę dobrego pana.
Tymczasem, nie mogąc żyć bez roboty, zaczął się mozolić nad pleceniem koszyków, słomianek i wiązaniem mioteł. Ciężko mu szło z tą jedną ręką, pomagał sobie zębami, nogami, kikutem i powoli nabierał wprawy.
Materiał nic go nie kosztował, nad rzeką były gąszcze łozy i brzeźniaku, mieszczańskie, wspólne i nikt mu nie bronił ścinać. Idąc rano do roboty, zabierał ze sobą Mańkę. Dzieciak polubił to życie; bawił się kwiatami, muszkami, gwarzył i szczebiotał, i powoli, jak umiał, pomagał, nawet kalece, zajmował się robotą.
Gotowe koszyki i miotły chowano w krzakach, a na tygodniowy targ Gedras je wynosił na rynek, i zebrał co tydzień parę złotych na strawę. Ale ten zarobek nie wystarczał, trzeba było czerpać z zapasu. Jednakże to lato zostało dobrem wspomnieniem w życiu. Było w tych łozach tak pusto, tak cicho, nikt o nich nie wiedział, nikt im nie dokuczał. Dlatego zapewne wydało im się takie krótkie, tak prędko przeszło.
Zapomniała Mańka o pałacu i panience, przylgnęła więcej do opiekuna, stawała się z dniem każdym roztropniejsza, a rosła naschwał i odznaczała się wśród innych dzieci zdrowym wyglądem, żywością swobodną i rozgarnięciem.
Jednakże Gedras ciągle o służbę się starał i czasami do Lejzorowej zachodził. Lękał się zimy, wydatków większych i musowej bezczynności.
Zgłosił się nawet do proboszcza, ale gdy zamiast roboty lub obietnicy dostał rubla, już więcej nie poszedł, wstydząc się jałmużny.
U Lejzorowej obiecywano, ale żądano zawsze dziesięć rubli, gdy wreszcie i na tę cenę się zgodził, ofiarowano mu miejsce u żyda do oglądania gęsi, za dwa ruble miesięcznie.
— Nu, co wy więcej warci? I tak to łaska! Kaleka!
Odmówił tedy, i gdy jesień przyszła, z wielkim mozołem napisał list do pana Bolesława, ale i listopad minął, a odpowiedzi nie było.
Urwały się zarobki, nastały mrozy. W alkierzyku było bardzo zimno, więc Gedras nie bardzo bronił Mańce odwiedzin do dzieci gospodarza, do ciepłej izby.
On nie miał gustu do rozmowy. W dzień nudę, co go żarła, głuszył byle jakiem zajęciem, wieczorem siedział w swej izdebce i bił się z myślami. Światła nie palił przez oszczędność, trochę węgla na kominie się żarzyło, od gospodarzy dolatywały śmiechy i rozhowory, on w kożuch otulony dumał niewesoło.
Potem trochę ruchu i życia przynosiła Mańka, wracając do snu. Opowiadała, jak się bawili, rzadko była głodna, szczebiotała wesoło.
I raz rzekła:
— Tato — co to bękart?
Aż się żachnął.
— Kto ci o tem mówił?
— A tośmy się bawili. To Hańdzia była panną młodą, a Jasiek był panem młodym, a my z Nastką i Jurkiem im służyli. To potem ja chciałam być panną młodą, to powiedzieli, że nie wolno mi być panną młodą, bo ja bękart. To potem Hańdzia z Nastką i Jurkiem byli za panów, a ja zawsze tylko służyłam. To ja pytam, co to bękart, a oni się tylko śmieli. I starsi się też śmieli. To mnie się też wstyd zrobiło, że nie wiem.
Gedras milczał, aż go trąciła, powtarzając z uporem:
— Tato, co to takiego znaczy?
Objął ją ramieniem i przygarnął do siebie.
— To znaczy, żeś sierota i bardzo biedna. Widzisz, oni bogaci, ty uboga, dlatego zawsze służyć musisz. Nie baw się z nimi, kiedy ci urągają, nie chodź tam, kiedy się śmieją.
— Kiedy tu tak zimno, tato! — szepnęła.
— A co ci lepiej, wstyd, czy zimno? Pocierp trochę. Może już jutro stąd pojedziemy.
Zdjął z siebie kożuch, okręcił ją i ułożył do snu niedaleko komina, potem chwilę pomyślawszy, wziął za czapkę i wyszedł.
Tego wieczora długo szeptali z synem Lejzorowej, a w parę dni potem Gedras znowu tam poszedł i w jakimś ubocznym alkierzu dokończyli interesu.
Żyd wziął dwie złote sztuki i wręczył Gedrasowi jakiś urzędowy arkusz papieru.
— Nu, a teraz co myślicie z sobą zrobić? — spytał.
— Ot, nocnym pociągiem pojadę. Ale, powiedzcie, bezpieczny ten dokument, pewny?
— Ja na fałsz nie biorę pieniędzy. Spytajcie, kogo chcecie. Powiadacie, co to bardzo drogo, no to dlatego, żeby to było mocne, żadna fuszerka.
Gedras stęknął, papier schował w zanadrze.
— Pewnie, że to grzech — zamruczał. — Ale co było robić?
— Jaki grzech, co to za gadanie? To jest dobra sztuka — zaśmiał się żyd. — Wy to nie wiecie, poco zakon jest? Żeby jego obchodzić, bo jak w niego wleziesz, to utopisz się.
I śmiał się, pieszcząc złote monety.
Gedras pokręcił głową, nic nie rzekł i wyszedł.
Już poprzedniego dnia sprzedał parę swych sprzętów i kuferek. Trochę szmat upakował w worek, więc do drogi był gotów, z gospodarzem się rozliczył, nie miał z kim się żegnać.
Worek naładował sobie przez ramiona na plecy, rozespane dziecko wziął na rękę i tak obładowany ruszył na kolej.
Mańka rozbudziła się wśród zgiełku i tłoku stacji. Przerażonemi oczami patrzała po nieznanych twarzach, ale nie śmiała płakać ani się odzywać.
Dopiero, gdy się znaleźli w ciemnym, dusznym, napchanym ludźmi wagonie trzeciej klasy, rzekła:
— Tato, mnie tak straszno. Gdzie my jesteśmy?
— Nie bój się. Jedziemy daleko, gdzie nam dobrze będzie.
— Tak dobrze, jak w tym ogrodzie u państwa?
— Oj, lepiej. Śpij tymczasem.
— Kiedy ja się bardzo boję tych ludzi.
— Nie bój się, już ci nic złego nie zrobią, ani śmiać się z ciebie nie będą, córuś ty moja.
Pogłaskał ją po główce i uśmiechnął się, co mu się rzadko zdarzało. Dziecko wnurzyło się w jego kożuch i zasnęło po chwili z niefrasobliwością małego zwierzątka.
— Córuś moja! — szepnął, patrząc na nią serdecznie.
Był pewny, że ją wykupił i wyzwolił z pod klątwy złej doli.