<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Joan. VIII 1-12
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Rolnicza Drukarnia w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Gdy Maniusia Zarembianka dorosła dwunastu lat, zmieniła siedem bon i trzy nauczycielki. Bracia jej byli już w szkołach w Warszawie i po wydaleniu trzeciej nauczycielki, Zarembowie postanowili i jedynaczkę tam odwieźć i ulokować na pensji.
Zrazu mieli ją ulokować u matki pani Teresy, ale bali się, czy dziecku będzie tak dobrze, jak w domu, i stanęło na tem, że Zarembina osiądzie w Warszawie aż do ukończenia edukacji dzieci.
Było z tem kramu coniemiara, pani Teresa nigdy w życiu nie była tak zapracowana, ale wreszcie pod koniec wakacyj tabor ruszył. Zaremba rodzinę przeprowadził i ulokował. Wzięto mieszkanie na Wspólnej obszerne, bo do chłopców był stały korepetytor, a Zarembina nie chciała słyszeć o rozstaniu się z Jankowską.
Potem rozpoczęło się badanie różnych pensyj, czy były dość godne mieć Maniusię w gronie uczenic.
W jednej lokal był niehigjeniczny, w drugiej przemęczano dziewczynki nauką, w trzeciej było dla Maniusi za ordynarne towarzystwo, we wszystkich zaś się okazało, że Maniusia jest zaledwie przygotowana do pierwszej klasy. A dziewczyna, odżywiana silnie, była dużego wzrostu i nawet nad wiek rozwinięta fizycznie, aż śmiesznie wyglądała wśród pierwszoklasistek.
Zarembina obrażona, zdenerwowana, zresztą zmęczona i znudzona, ulokowała ją wreszcie u jakiejś pani, która miała jakiś komplet panienek ze wsi i prowadziła nauki fantastycznie, pilnując przedmiotów estetycznych i towarzyskich, bez określonego programu.
Podobało się to Zarembinie. Głupstwo te wszystkie klasy, lata i patenty, to może potrzebne dla niezamożnych, brzydkich, ale jej Maniusia będzie miała posag, jest bardzo ładna, pracować nie potrzebuje, zresztą wiadoma rzecz, że te mądre daleko trudniej znajdują męża.
Umieściła ją tedy jako przychodnią u pani Lisieckiej i odetchnęła z ulgą. Postanowiła odprowadzać ją codzień rano sama na pensję, ale po paru dniach straciła werwę do wczesnego wstawania i ubierania i czynność tę zdała na Jankowską.
Zresztą, czy nie dość poświęcała się dla rodziny, czy nie dość miała z temi dziećmi kłopotu i trudu. Chłopcy uczyli się ciężko. Oprócz stałego korepetytora przychodził specjalny do języka rosyjskiego i Francuzka na godzinę konwersacji. Wieczorem, po odbytych lekcjach, kłócili się i czubili zajadle, darli odzież, robili awantury w szkole i zawsze któryś był chory.
Pani Teresa miała tedy wiele do roboty, gdy dodać sprawy z kucharką, stosunki towarzyskie, stroje i rachunki. To ostatnie było najcięższe.
Zaremba dawał pewną określoną sumę miesięcznie, która nigdy nie wystarczała. Pani Teresa zapożyczała się u rodziny, i ze strachem czekała przybycia męża. Wtedy miewała złe momenty.
Zaremba przeglądał rachunki i burczał.
— Co? Znowu kapelusz dla Maniusi? Przecież kupiłaś niedawno!
— Nie można przecie pozwolić, aby nosiła letni. Opowiadała mi z płaczem, że się z niej wyśmiewają koleżanki. Co tam — parę rubli!
— No i znowu biała sukienka!
— Musiałam zrobić. Był wieczorek dziecinny. Żebyś wiedział, jak się ogólnie podobała!
— I lekcje tańca?
— No, to przecie koniecznie potrzebne. Przecie niepodobna, żeby się nie umiała obrócić, ani poruszyć. Wzięłam też nauczycielkę muzyki. Okazuje się, że dziecko ma wielkie zdolności.
— Ależ, Tereniu, więc znowu masz deficyt w kasie?
— Cóż poradzę? To wszystko na wychowanie dzieci. Na siebie nic prawie nie wydaję. Zobacz!
— Widzę, że muszę płacić i płacić. Nastarczyć nie mogę. A chłopcy źle się uczą.
— Bo korepetytor do niczego. Pisałam ci, jak mi odpowiedział, kiedym mu robiła uwagi. To jakiś demagog. Powiada, że burżujom rozum ani nauka nie potrzebna, a od wojska jakoś się wykręcą. Jak można brać do dzieci jakiegoś tam aptekarczyka. Naturalnie, chłopcy za nic go nie mają. Ty masz dla niego jakąś dziwną słabość.
— Rozmówię się z nim — mruczał Zaremba, patrząc ponuro na sumę miesięczną.
— Ale uważasz, jak się Maniusia wyrabia? Zdaje mi się, że ona długo w domu nie posiedzi. Czy uwierzysz, że na tym wieczorku już zrobiła konkietę. Nie uwierzysz kto?
— No?
— Radca Sulicki.
— A ten co robił na dziecinnym wieczorku?
— Było to u jego siostry Zagórskiej, jej córki są z Maniusią u Lisieckiej. Otóż przysiadł się do mnie i tyle nagadał komplementów, a wreszcie powiada półżartem: „Za parę lat córka pani będzie najpiękniejszą panną w Warszawie. Doprawdy, dla niej wtedy i jabym się zrzekł starokawalerstwa“.
— Patrzcie no! Sulicki! — uśmiechnął się Zaremba. — Cztery kamienice, place w Grochówie. To gruba ryba! Ba — ale to jeszcze dobrych cztery albo pięć lat, a tymczasem słono mnie to wszystko kosztuje.
Stęknął, sięgając do pugilaresu, ale pani Teresa odetchnęła, czując, że złe przejście skończone.
Istotnie Maniusia zmieniła się w mieście. Nabrała ułożenia i szyku, upominała się o coraz dłuższą suknię, miała przyjaciółki, z któremi szeptała i chichotała, straciła grymasy i samowolę i zaczynała pojmować najpotężniejszy autorytet świata: „wypada, nie wypada“.
Nie miała zamiłowania do nauk ani ambicji wiedzy, uczyła się jednak dość znośnie, marząc, by z tem jak najrychlej skończyć. Wiedziała, że jest ładna, słyszała to bezustannie od dziecka, lubiła patrzeć w lustro i stroić przytem różne miny „do twarzy“. Lubiła się stroić i już była zakochana.
Ten „pierwszy“ był to brat Ludki Zagórskiej, student. Przychodził czasem po siostrę do Lisieckiej, a Ludka, Maniusi powiernica i przyjaciółka, odgrywała rolę pośredniczki. Na wieczorku student tańczył z Maniusią, od owej polki zaczęła się miłość. Zdawało się Maniusi, że od tej chwili rozpoczęło się dopiero życie, wszystko stało się małe i marne, niegodne myśli i uwagi — oprócz jej miłości.
Zaczęła też w tym czasie zjadać ołówki i używać cold-creamu do rąk i twarzy i usilnie dopominać się u matki gorsetu.
Komplety lekcyj tańca odbywały się u Zagórskich dwa razy na tydzień, wieczorem. O tem tylko marzyła Maniusia, wrażenia stanowiły niewyczerpany temat szeptów z Ludką. Ta starsza o rok kochała się już trzeci raz — obecnie w siódmoklasiście, koledze Zarembów. Na tańcach zbierała się cała paczka.
Zarembina przychodziła z chłopcami i Maniusią, ideał Ludki — Wicek Szałacki z siostrą i jeszcze kilkoro młodzieży znajomej. Ile tam było spojrzeń i uśmiechów, zalotności i galanterji, uścisków dłoni i wymownych słów! Mamy drzemały na kanapkach, metr tańca pokazywał różne „pas“, ślepy grajek rąbał na fortepianie, nauka flirtu przychodziła sama.
Po takiej lekcji Maniusia nazajutrz była jakby senna, narzekała na ból głowy, nie umiała nic odpowiedzieć na pensji. Zarembina sprowadzała doktora, który coś gadał o anemji, o błędnicy, radził ruch, dużo powietrza, nieprzepracowanie naukami, zapisywał jakieś krople.
— Ach, Boże, te nauki zamęczą mi dziecko! — biadała Zarembina. — Ach, żebyż się to prędzej skończyło.
Najchętniejby już zaraz wprowadziła córkę w świat.
— Oszalałaś! — mówiły jej siostry. — Pomyśl, jakby to ciebie postarzało. Córka na wydaniu!
— Ja dla niej na wszystko gotowa. Dla jej szczęścia wszystko poświęcę — mówiła pani Teresa tonem Kornelji, matki Grakchów.
I była istotnie gotowa wydać ją zaraz zamąż za „dobrą partję“, jaką był pięćdziesięcioletni radca Sulicki. Wszystko dla szczęścia dziecka.
Maniusia, pieszczona i kochana przez wszystkich, płaciła ze swej strony łaskawą pieszczotliwością otoczeniu. Zawojowała tą tanią czułością rodziców, braci, znajomych i krewnych, nazywali ją „miluchną przylepeczką“. Nie zawojowała tylko i niecierpiała jednego z domowników, a był nim korepetytor, Antoni Stuch, „pastuch“, jak go między sobą zwały dzieci Zarembów. Chłopcy go nie lubili, ale jego jednego się bali i słuchali, nie lubiła go Zarembina, ale się go też trochę bała, a trochę się żenowała. Maniusia prowadziła z nim otwartą wojnę.
Od dwóch lat był u nich stale na wsi i pilnował chłopców w Warszawie i teraz, gdy w mieście wszyscy osiedli, zajmował pokoik obok chłopców i w dalszym ciągu przepychał ich promocje.
Był nietowarzyski i szorstki, przytem brzydki i nigdy nieoswojony. Żyjąc i obcując bezustannie z rodziną, zawsze pozostał obcy i jakby wrogi.
Zaremba go jednak bardzo cenił, jako pedagoga, i istotnie Stuch potrafił zmusić niesfornych chłopców i do posłuchu i do uwagi.
Skąd pochodził i czy miał rodzinę, zaledwie wiedziano. Powiedział Zarembie, że ojciec był aptekarzem, matka z zawodu nauczycielką, oboje umarli, osierocili ich dwoje z siostrą. Jakiś krewny ksiądz, im dopomagał, potem i ten umarł. Stuch miał stypendjum, chodził na prawo, o siostrze nigdy nie wspominał, listów nie otrzymywał żadnych.
Rano wychodził jednocześnie z chłopcami i ku ich wielkiemu oburzeniu, przeprowadzał aż do bram gimnazjum; prawie codzień też spotykali go niedaleko szkoły, gdy wracali do domu. Nie było sposobu go oszukać ani przed nim się ukryć z jaką „fugą“ uczniowską. Niecierpieli go też z całego serca.
Po obiedzie Stuch odrabiał z nimi lekcje i dopiero gdy odkuli sumiennie jutrzejsze zadania, uwalniał. Od jego woli i postanowienia nie było apelacji. Zarembina nawet musiała się z tem liczyć i w dnie lekcji tańca cierpliwie czekać, zanim Stuch chłopców nie puścił.
Wieczorem Stuch wychodził i wracał dopiero o jedenastej. Wtedy jeszcze raz zaglądał do pokoju chłopców, czy śpią, a sam zasiadał do pisania i długo w noc świeciło się w jego oknie.
Stuch był bardzo ubogi. Znać to było po jego mundurze i butach, po oszczędności, z jaką wydawał każdy grosz. U Zarembów nie pobierał żadnego wynagrodzenia, ale miał jeszcze parę korepetycyj na mieście i zarabiał przepisywaniem po nocach.
Chłopcy dowodzili, że pieniądze zarobione przehulał. Opowiadali, że ktoś wyszpiegował, że owe jego codzienne wycieczki wieczorne były do jakiejś strasznej jaskini gry. Nie było złej i zbrodniczej rzeczy, którejby nie opowiadali o znienawidzonym „pastuchu“, i pewnie on sam nie tyle pragnął skończenia uniwersytetu dla siebie, jak oni dla niego, bo czuli, że prędzej go się nie pozbędą.
Maniusia nie miała bezpośredniej racji nienawidzenia Stucha, nie zależała od niego i on ją ignorował. Może stąd była jej niechęć. Czuła w nim milczącą krytykę, lekceważenie, pogardę i kompletną obojętność dla jej wdzięków.
Zpoczątku starała się go zjednać i zawojować. Wpadała do pokoju braci latem podczas lekcji, wypraszała ich na jakiś spacer i zabawę, przymilała się i łasiła.
Stuch oburknął szorstko:
— Proszę sobie stąd iść! To nie panny miejsce!
O tę „pannę“ poskarżyła się matce i Zarembina półżartem zrobiła Stuchowi uwagę, że dziwnie do jej córki przemawia.
— Wcale do niej nie przemawiam — odparł.
— No, przecie — mówi pan do niej: niech panna.
— A jak mam mówić?
— W naszej sferze do córki domu mówią: proszę pani.
— Mogę mówić: proszę pani — ale zarazem proszę, żeby ta pani nie przerywała lekcyj braciom, za które jestem odpowiedzialny.
Od tej pory Stuch, ilekroć się odezwał do Maniusi, mówił: proszę pani, ale tak lekceważąco, że gotowa była płakać ze złości.
Po ulokowaniu córki u Lisieckiej, Zarembina była tak zadowolona, że przy obiedzie pochwaliła się tem, pytając Stucha, czy zna tę pensję.
— Pensję żeńską? Żadnej nie znam. To podobno dobry interes — daje gruby procent. Uczyć się można wszędzie, jak kto chce, a raczej, gdy potrzebuje.
Nie dopowiedział, ale Maniusia czuła w tonie, że ona ani chce się uczyć, ani potrzebuje. To prawda była, ale w jego ustach to była obelga.
Gdy zaczęły się lekcje tańca i Zarembina zapowiedziała Stuchowi, że w te dni powinien chłopców wcześniej zwalniać, odpowiedział:
— Ponieważ tego powinni i potrzebują się uczyć, niech się sami starają prędzej zadania odrobić. Moje lekcje odrabiają nie jak dla siebie, ale jakby dla mnie. Może dla tańców będą pilniejsi.
Ten człowiek nie rzekł słowa bez krytyki, bez niechęci ukrytej, bez żółci. Nie dziw, że go niecierpiano w domu, a siostry Zarembiny nawet nie nazywały inaczej, jak „złośliwa małpa“.
Naturalnie tylko wuj Bolek, który czynił całemu światu „na złość“, okazywał Stuchowi sympatję.
Gdy przychodził do Zarembów, wstępował zawsze na cygaro do studenta i wyciągał go na rozmowę.
On to namówił Zarembę na korepetytora i on swemi pochwałami go utrzymywał, pomimo babskich intryg. Jednakże po rozmowie z żoną Zaremba czuł się obrażonym ową nazwą „burżujów“ i postanowił rozmówić się serjo ze Stuchem.
Po obiedzie zatrzymał go w jadalni i wytoczył sprawę.
Pani Teresa wycofała się dyskretnie, dzieci odesłano do nauki.
Ale gdy Zaremba powtórzył jego rzekome powiedzenie, Stuch spokojnie, ale stanowczo zaprotestował:
— Nigdym z panią o tem nie mówił, ani wyrazu tego nigdy nie używał.
Zaremba rozdrażniony zawołał żonę. Okazało się po konfrontacji, że to jej powtórzył Józio.
Zawołano Józia. Zpoczątku upierał się, że to słyszał z ust Stucha. Pod jego zimnem, badawczem spojrzeniem stracił rezon, począł bąkać i mylić, mieszać się i plątać, wreszcie okazało się, że przed matką zmyślił. Zaremba oburzony uczynił piekło w domu. Dostało się i chłopcom i żonie, wstyd mu było okropnie.
Stuch, przeczekawszy burzę, rzekł:
— A teraz ja panu mam parę rzeczy do powiedzenia przy Józiu. Pani słuchać nie powinna.
Na chłopcu ścierpła skóra, gdy został sam, bez matki.
A Stuch spokojnie opowiadał.
— Józio jest w klasie czwarty z końca w dzienniku, a najstarszy wiekiem. Ma szesnaście lat i naturalnie ma siebie za dorosłego. Przyjacielem jego i najmilszym kolegą jest niejaki Adamski, najgorzej notowany w klasie. W zeszłym tygodniu Józio jakoby zgubił zegarek i opowiedział matce, że ukradziono mu w klasie atlas. Teraz pozostawiam Józiowi, żeby opowiedział prawdę.
— Jak Boga kocham, zgubiłem zegarek — zawołał Józio.
— Kłamiesz — rzekł spokojnie Stuch. — Chcesz zatem, żebym ja ojcu prawdę powiedział, gdzieś był z Adamskim tego wieczora?
Chłopak milczał, a Stuch zwrócił się do Zaremby i mówił:
— Pani jest stale zdania, że ja chłopców zamęczam naukami, że powinni używać ruchu i rozrywek. Dlatego też często pozwala im iść w odwiedziny do kolegów, na ślizgawkę, na gimnastykę, do krewnych. Młodszy, bardzo łakomy i ociężały, najchętniej bywa u ciotek, które go okarmiają słodyczami, Józio najczęściej pokryjomu bywa u Adamskiego. Jak i czem się zabawiają, dowodem, że zegarek i atlas sprzedali żydowi za trzy ruble i spędzili ten wieczór w bardzo nieciekawej bawarji na Podwalu.
Zaremba chwycił się za głowę, przerażony, a potem skoczył do osłupiałego Józia, porwał go za ucho.
— Jak śmiałeś zrobić coś podobnego?
Józio, widząc, że kłamstwem nie poradzi, uderzył w bek, rzucił się ojcu do nóg, jąkał wśród chlipania, że to Adamski go namówił, że on nie winien, że nigdy już więcej tego nie będzie, trząsł się ze strachu przed karą.
Wysłuchał z bogobojną miną wyrzutów i gróźb ojca, obiecał wszystko, co mu rozkazano i wreszcie, uwolniony, uciekł do swego pokoju, pokornie skruszony, w duszy rad, że się wykpił i wściekły na Stucha.
Teraz przyszła kolej na młodszego. Ten miał na sumieniu jeszcze niewinniejsze żądze, łakomstwa. Ale już parę razy ściągnął z biurka matki na słodycze po parę złotych i z kolegami prowadził ciągle handle piór, zeszytów, książek — na cukierki. Tłusty był, limfatyczny, o cerze nalanej, do nauki nadzwyczaj tępy i niechętny. Pomimo czternastu lat zaledwie był w trzeciej klasie, z małą nadzieją promocji.
Po wysłuchaniu wszystkiego, Zarembę ogarnęła rozpacz.
— Co z nich będzie? — mruknął. — Tyle starań, tyle kosztów, bezustanna opieka i kierunek! Toć nie my winni — to teraz taki prąd, takie warunki! Co to za świat...
Stuch milczał. Twarz jego zimna, ostra, bez zarostu, o wystających policzkach i szczękach potężnie rozwiniętych, robiła wrażenie jakiejś maski złowieszczej.
Na chwilę błysnęły dziko oczy i zgasły, jak iskra z pod popiołu.
Zaremba pożałował w duchu, że rozpoczął z nim tę nieszczęsną rozmowę. Czuć było, że ten proletarjusz, pracowity, zdolny, zdatny i silny do boju i z losem, i z biedą, pewny dojścia do celu, zdobycia sobie miejsca i stanowiska, patrzy z politowaniem na tych, co wszystko mają gotowe i staczają się wdół.
Ostatecznym rezultatem rozmowy było, że postanowiono ograniczyć Józiowi urlopy i przyjąć służącego, któryby go odprowadzał i zdawał sprawę, jak i z kim się zabawia. Pani Teresa zbolała, dostała migreny, a że to był dzień tańców, dzieci poszły pod eskortą Jankowskiej a Zaremba został z wujem Bolkiem, przed którym roztoczył wszystkie swoje troski i co najoryginalniejsze, pretensje do Stucha.
— To jego wina! Chłopcy go niecierpią, a tylko się boją. On nie umie ich zjednać, zdobyć zaufania, nie stara się pozyskać ich serca. Stanowczo od wakacyj zmienię korepetytora.
— Wiesz co? Zmień raczej chłopców, bo tym twoim nikt nie poradzi.
— No, już daruj, ale gorsi od innych nie są!
— Nie. Takich jest mnóstwo w tej tak zwanej uprzywilejowanej klasie, która się uczy tylko, by uniknąć wojska, która jest chowana w zbytku i wygodach i która rodzi się poto, by dziedziczyć. Przy wrodzonej ludzkości żądzy użycia i próżniactwa, poco tacy mają pracować i myśleć, kiedy wszystko dostaną gotowe?
— Naturalnie, wedle ciebie tylko takie Stuchy mają cnoty! Et — coraz dziksze masz poglądy. Ale ten Kato, szpiegując Józia, ma też dziwne znajomości po bawarjach z Podwala i wśród żydów paserów. Niewiadomo, gdzie on spędza wieczory, ten mentor.
— Ja też tego jestem ciekawy i nawet postanowiłem go dziś śledzić.
Jakoż, gdy Stuch wyszedł ze swej stancji, pan Bolesław się pożegnał i dogonił studenta w bramie.
— Pan w którą stronę? — spytał.
— Ja dość daleko, na Kruczą.
— Na wieczorek? Co? Może do panienek?
— Do kolegi.
— No, to pójdziemy razem do rogu. Hu, jaki szpetny czas!
— Jak ma się całe buty i obiad w brzuchu to nie tak bardzo przykro.
— Bywało panu rozmaicie?
— Eh! Nie bardzo. Co krok spotykałem stokroć nędzniejszych. Niema nic lepszego, jak porównanie z gorszem.
— A z lepszem? Nie zazdrości pan?
— Nie. To fałszywe. Lepiej jest mało komu. Zdaje się pozornie, ale tylko pozornie.
Doszli do rogu, Stuch zwolnił i pożegnał się, widocznie rad się pozbyć towarzystwa. Gdy się nieco oddalił, pan Bolesław poszedł za nim zdaleka. Student zamiast na Kruczą, skręcił w Aleje Jerozolimskie, potem na Nowy Świat i wszedł do jednej z kamienic, zamieniwszy z siedzącym w bramie stróżem kiwnięcie przyjazne głową.
Po chwili pan Bolesław zagadnął cerbera:
— Czy pan Stuch tu mieszka?
— Nie, tu niema takiego lokatora.
— Ja pytam o tego studenta, co tu wszedł przed chwilą.
— Nie widziałem nijakiego studenta. Tu żadne studenty nie mieszkają. Panu się coś uwidziało. Tu jest zakład stolarski, i szwaczka, i akuszerka, i biuro pana Vogla, i takie państwo rozmaite, ale studenty, to tu wcale nie bywają. Na to jezdem stróż, żebym wiedział.
Pan Bolesław dał mu srebrniaka, ale stróż, choć datek skwapliwie przyjął, obstawał przy swojem, nawet powoływał się na świadectwo „rządcego“.
Pan Bolesław wszedł w bramę, przejrzał listę lokatorów, która go w niczem nie objaśniła, i odszedł, zanotowawszy tylko w pamięci numer domu.
— Szpicel, psiakrew — zamruczał za nim stróż.
Stuch minął jedno podwórze i wszedł na słabo oświetlone i brudne schody bocznej oficyny. Nie mieszkali tu kapitaliści, nie kwitły tu kwiaty.
Podwórko, brukowane kamieniami ostremi, ogrodzone murami, szaremi od węglowych dymów i kurzu, ozdabiał śmietnik i pompa, na schodach panował zaduch jedzenia lichego, pleśni i kopciu lampek, za drzwiami mieszkała bieda, praca, ciemnota, dzikość lub apatja, choroba lub występek.
Na drugiem piętrze zapukał Stuch do drzwi, na których był napis: Anna Gałecka, szwaczka.
Otworzyła mu dziewczynka dwunastoletnia, szczupła i wybujała, blada, o wielkich płomiennych, czarnych oczach, odziana ubogo ale schludnie w ciemny barchan, z bujnym warkoczem kruczym na plecach.
Otworzyła, dygnęła i rzekła, uśmiechając się białemi ślicznemi zębami:
— Już wszyscy są. Myśleliśmy, że pan nie przyjdzie.
Nic nie odparł, rozebrał się, jak w domu, kładąc palto na jakiemś łóżku, ubogo zasłanem, i wszedł do drugiego pokoju, mówiąc poufale:
— Dobry wieczór, orlęta!
— Dobry wieczór! — odpowiedział cieniutki chór dziecinnych głosów.
Siedziało ich kilkoro około długiego stołu, na którego jednym końcu, kobieta starsza, o twarzy schorowanej i żółtej, szyła coś na maszynie, a obok niej siedziały z robotą w ręku dwie starsze dziewczynki. Reszta dzieci: chłopcy i dziewczęta miały przed sobą książki i kajety.
Kobieta podniosła na studenta oczy zmęczone, zaczerwienione, i starała się uśmiechnąć. Gdy światło objęło jej twarz, ukazała się uderzająco do niego podobna, tylko o dobre dziesięć lat starsza.
Stuch kiwnął głową i wziął się do lekcji.
Dzieci, było to młode pokolenie ze wszystkich suteren i strychów kamienicy, nauka bardzo była początkowa.
Czarna dziewczynka wydobyła też książkę i kajet, zaczęło się czytanie.
Monotonnie terkotała maszyna do szycia. Szwaczka zdawała się automatem, druga jej uczenica, nie należąca do uczących się, ziewała ukradkiem i zerkała na studenta, wreszcie, gdy zegar wybił godzinę, wstała, poczęła się zbierać do wyjścia.
— Idziemy razem, Mańka? — szepnęła do towarzyszki.
Tamta, jakby z żalem zamknęła książkę.
Złożyły robotę, cicho zamieniły słów kilka ze szwaczką i poczęły się ubierać do wyjścia. Dzieci pisały teraz, Stuch, chodząc za ich plecami, dyktował i poprawiał.
Dziewczyny wybiegły na schody i rozwiązały się ich języki.
— Chce ci się z dziećmi dukać to czytanie? Mnie od tego sen morzy. Żebyż jeszcze ten student był co ludzkiego! Eee — cała mi ta buda obrzydła. Niedługo kantem wszystko puszczę. Trafia mi się co lepszego.
— A co? — ciekawie spytała Mańka.
— Eee — co mi tam gadać. Zaraz wszystko ojcu wypaplesz.
— A to sekret?
— Nie sekret, ale poco wszystko starym gadać. Co im do naszych spraw? Żebyś mi poprzysięgła, że się nie wygadasz, tobym ci powiedziała.
— Pewnie, że przysięgnę. Toć twoja sprawa, to ojciec i nie ciekawy. Powiedz, Stefka.
— Znasz ty tego grubego mydlarza na Siennej?
— Jużci że znam.
— No, to on mi obiecał służbę w magazynie. Dają piętnaście rubli na miesiąc i wikt.
— O Jezu! To raj! A w jakim magazynie?
— Gorsetów, na Chmielnej.
— Aj, Stefka, to możebym i ja z tobą tam się dostać mogła. Już umiem szyć, a pani daje tylko pięć rubli.
— E, ty jeszcze za głupia. A zresztą czy cię to ojciec puści?
— Dlaczego?
— Ot tak! — zaśmiała się Stefka. — Onby ciebie chował w pudełku. A z tego ci co przyjdzie? Niczego się nie dobijesz. Ja tam nie myślę głupią być i tak głodem przymierać. Zapowiedziałam matce, że mi dość kurateli, od niedzieli rzucam to szycie.
— Toć i gorsety szyć trzeba.
— Co ty rozumiesz? Poproś ojca, żeby ci nos utarł.
— Nie, to nie — obraziła się Mańka i umilkła.
Były już na Siennej. Na rogu Marszałkowskiej jakiś pan już podżyły zajrzał im w oczy i zaczepił.
Mańka poczęła uciekać, Stefka odpowiedziała chichotem i konceptem. Jegomość poszedł za niemi.
— Czego ty zmykasz? Zje cię, czy co? — fuknęła Stefka, oglądając się.
— Mnie zaraz strach chwyta — szepnęła Mańka.
— Czego? Taki stary, to jak nic da na cukierki.
— Za co ma dać? Toć my nie będziemy prosić.
— Oho, jeszcze on będzie prosić. Ot, poczekaj chwilę, ja się z nim rozmówię. Zobaczysz, że da.
Machinalnie Mańka stanęła. Stefka zawróciła o parę kroków, zaczęli rozmawiać ze starym, potem się zbliżyli i Mańka posłyszała koniec rozmowy.
— No, dobrze, poczekam w cukierni, tylko nie długo.
— No, chwilę, tylko matce tego rubla dam.
— Masz rubla, a spiesz się! Tu mieszkasz?
— Trochę dalej. Niech pan idzie do cukierni.
Pobiegły. Stefka chichotała zcicha.
— Nie mówiłam ci? Dał! Naści dwa złote.
— Nie, nie chcę! Za co? A jak nie pójdziesz teraz do niego, to cię do cyrkułu zaprowadzi.
— Ale — niech mnie znajdzie! Będę ja mu za rubla do cukierni przychodzić. To ci piernik!
— Jak ty się niczego nie boisz! — rzekła Mańka, jakby z zazdrością.
— Oho! A co mi kto zrobi?
— Matce to rubla oddasz?
— Jeszcze czego! A jej co do moich pieniędzy? A ty żebyś mi nie wypaplała przed ojcem, bo Antek ci zapłaci!
Mańka wzdrygnęła się. Brata Stefki, lokaja, bała się jak ognia. Gdy przychodził czasem do swej rodzicielki, praczki, ich sąsiadki, miał szczególną przyjemność straszenia dziewczyny.
Były już u celu. Weszły w bramę i w podwórko, zagłębiły się na ciemne schody, wiodące do suteren.
Praczka zajmowała izbę od frontu, ojciec Mańki mieszkał od podwórza, w norze, przerobionej z piwnicy. Rano wychodzili oboje, on był posłańcem, ona od pół roku uczyła się szycia u pani Gałeckiej.
Przedtem chowała się na podwórku.
Mańka weszła ze Stefką do jej matki, po klucz do swego „lokalu“. Trafiły na małżeńską scenę. Mąż praczki i rodzic czworga dzieci, wyrobnik z fachu, a pijak i włóczęga z praktyki, przyszedł właśnie po parotygodniowej nieobecności rozmówić się z żoną, to jest dostać od niej pieniędzy.
Odmowę odpłacał razami. Znać było w izbie, że szukał skarbu skrupulatnie, kuferek był rozbity, graty porozstrząsane, balja z wodą wylana, dwoje małych dzieci schowało się pod stół, a małżonek swą prawą sługę i niewolnicę kopał i bił, gdzie dosięgnął.
Mańka, słysząc krzyki i wymysły, chwyciła ze ściany swój klucz i umknęła. Stefka, przywykła do podobnych widowisk, rzuciła się jak pantera na ojca. Krzyki i wymysły się zdwoiły.
Mańka otworzyła swe schronienie, poomacku znalazła zapałki, zapaliła lampkę.
Zimno było i wilgotno w tej norze. Lampka oświetliła ściany, zielonawe od pleśni, brudny sklepiony sufit, okienko piwniczne na podwórko, przez które nigdy słońce nie dochodziło. Dobytek stanowiło łóżeczko Mańki i tapczan ojca, kuferek, stolik, zydel, parę desek na ścianie, jako półki na naczynia kuchenne, i kilka obrazków na ścianach. W kącie była kuchenka.
Dziewczyna rozpaliła ogień i wzięła się do gotowania strawy. Nie było to bardzo skomplikowane, trochę kartofli i herbata. Wiedziała, że ojciec jeśli dobrze zarobi, przyniesie okrasy do kartofli i mleka; jeśli dzień był zły, zjedzą kartofle z solą, popiją czystą herbatą i pójdą spać. Tymczasem kuchenka ogrzeje izbę.
Węgiel rozgorzał, dziewczynka wtuliła się w ten ciepły kąt przy piecyku i nadsłuchując odgłosów życia z mieszkań sąsiadów, rada była, że jej nikt nie bije, nie wymyśla, nie poniewiera. Nie czuła nędzy ni troski. Jak zapamięta, mieszkała tak zawsze, i wszyscy, z którymi się spotykała i znała, nie mieli lepiej. Czasami zdawało się jej, że kiedyś, w najgłębszych wspomnieniach dzieciństwa, widziała dużo drzew zielonych i dużo miejsca, ale ojciec mówił, że jej się to śniło chyba. Urodziła się w takiej samej izdebce, matka zaraz umarła i oni we dwoje z ojcem byli zawsze razem. On ją nauczył pacierza i czytać, on jej sprawiał sukienki i karmił. Gdy zaczęła myśleć i kombinować, zrozumiała, że on był lepszy od całego świata, który znała. Nigdy nie łajał, nie bił, nie bywał pijany, z nikim się nie kłócił. Głodna nigdy nie była, dobry był dla niej, tylko go się bała, bo ani się zaśmiał, ani zażartował i nikt u nich nie bywał, chyba za interesem stróż lub sąsiadka. A Mańka tak chętnie się śmiała, tak lubiła śpiewać, takby rada się zabawiła z dziewczętami. Ale ojciec nie pozwalał, o Stefkę czasem ją ostro wygderał, zaledwie tolerował znajomość. Więc się czasem nudziło dziewczyninie i marzyło się jej zajęcie w kompanji, a przytem większy zarobek. Gdy tak dumała, roiło się jej, że gdy dorośnie, będzie dostawać miesięcznie nie pięć, ale trzydzieści rubli, wtedy ubierze się ładnie i codzień będą jeść mięso, i będą mieli pokój na piętrze, i okno takie, że na niem będzie można mieć kwiatki w wazonikach i ojciec będzie codzień mieć tytoń, i pozwoli jej przyjmować koleżanki albo czasem wieczorem pójść posłuchać muzyki u stolarzów w oficynie.
Stefka była o dwa lata wprawdzie starsza, ale już od dwóch lat pomagała matce, a ją ojciec wciąż trzymał jak dziecko. Zbierała się zawsze powiedzieć to wszystko, ale jakoś zawsze brakło jej śmiałości.
Woda zakipiała tymczasem, po izbie rozszedł się zapach kartofli. Mańka poczuła głód, zaczęła pilniej nasłuchiwać przyjścia ojca. U praczki się uciszyło, gdzieś z podwórka od stolarzów dobiegały dźwięki harmonji i jakiś chrypliwy zegar wybił dziewiątą.
Wreszcie rozległy się kroki i do izdebki wszedł Gedras.
Mało się zmienił przez te dziesięć lat, trochę osiwiał i zaostrzyły mu się rysy, ale i złagodniały zarazem, a gdy spojrzał na dziewczynę, to się zlekka uśmiechnął.
— Głodnaś, nieboże? — spytał dobrotliwie, rozbierając się ze swej urzędowej kapoty i dobywając z kieszeni przyniesione zapasy.
Mańka zaczęła je oglądać.
— Oho, dobry był dzień, tatku — ucieszyła się.
— Dobry — nożyska też bolą i brzuch pusty.
Usiadł i począł obliczać dzienny zarobek, ona, gospodarując, świergotała:
— A tu się znowu tak bili i krzyczeli u Jeleniewskich. Myśmy ze Stefką tam wpadły na najgorsze.
— Niewiele lepsza i Stefka — mruknął. — A ty co porabiałaś?
— Ano, jak ojciec kazał, byłam u księdza wedle przygotowania do spowiedzi.
— No, i co?
— Kazał, żeby ojciec sam przyszedł. Pytał, czy my tutejsi. Poco mu to?
Gedras ramionami ruszył.
— A potem poszłam do pani Gałeckiej — szyłam, potem mnie posyłała z robotą do jakiejś pani na Wspólną, dali mi złotówkę, a potem biegałam po nici i potem przyszedł, jak co dzień, ten student do dzieci.
— Uczyłaś się razem?
— Uczyłam, ale że Stefka już odchodziła, więc i ja musiałam iść z nią. Dzieci zostały jeszcze.
Gedras się zmarszczył.
— A tobie co za mus trzymać się Stefki? Nauki nie opuszczaj!
— Kiedy proszę tatki, boję się sama wieczorem iść. Zawczoraj sama wracałam, to jakaś stara drogę mi zastąpiła i koniecznie ciągnęła, żebym z nią szła. Ledwie uciekłam.
— Czemuś mi nie powiedziała?
— Nie wiem, tak się wystraszyłam — bąkała.
Popatrzył na nią zmarszczony.
— Od jutra będę ja po ciebie wstępował. A ze Stefką się nie włócz, to nie kompanja.
— Proszę tatki... ja... mnieby się chciało... ja myślę...
— Co bąkasz? Coby ci się chciało?
— Więcej zarabiać. Stefka powiada, że u pani Gałeckiej to ja niczego się nie dobiję.
— Co ci się marzy? Dzieciak taki, zarabiasz pięć rubli i obiad. Jeszcze ci mało? Cóż — głodnaś, nie odziana, co ci brak? A ja ci mówię, Stefki nie słuchaj, ona dziewczyna próżniak i latawiec! U pani Gałeckiej będziesz, aż podrośniesz i nabierzesz rozumu. Ja chyba o tobie lepiej myślę i dbam, jak Stefka. Nie wierzysz mi już?
— Wierzę, tatku, ale chciałabym, żeby nam lepiej było.
— Ino myśl, żeby nie było gorzej. No — daj jeść.
Gdy spożyli wieczerzę, Gedras otworzył kuferek, dobył ze dna szmatkę z zebranemi pieniędzmi i rozłożył je na stoliku, dzieląc na kupki.
— To jutro na komorne cztery ruble, to na twoje trzewiki trzy, to na węgiel rubel. Ot, zostanie nam jeszcze dwa ruble.
— I moja złotówka — pochwaliła się.
— Toś jej nie przejadła na cukierki?
— Oho — ja już nie dziecko. Talko wciąż myśli, że ja nigdy nie wyrosnę — zaśmiała się.
— Radbym cię zawsze dzieckiem mieć, ale rośniesz, rośniesz i dorośniesz — rzekł smutno, patrząc na nią.
— To się tatko z tego smuci?
Nie odpowiedział, patrząc wciąż na nią.
Rosła, ale jeszcze była jego. Niedługo już pewnie. W oczach rosła i rozwijała się nad wiek. Skąd w takiej piwnicy bujają czasem takie świetne kwiaty?
Za parę lat to dziecko będzie śliczną dziewczyną i wtedy co? Gedras przeszedł w myśli młódź swej klasy: robotników, rzemieślników, lokajów, dorożkarzy, tych wszystkich, dla których hodują się piwniczne, uczciwe dziewczęta. Porwał go żal, wstręt, strach tej chwili, gdy Mańka pokocha, i groza, żeby ją chociaż uchować do tej chwili. Coraz mniej mógł ją pilnować, musiała pracować, zarabiać, być sobie zostawiona całe dnie, on nie miał możności jej bronić, ni strzec.
— Jakże to było z tą starą, co cię zaczepiła? — spytał nagle.
— A tak. Szła za mną, potem wyprzedziła, zaczęła mi się przyglądać i oglądać. Myślę — zna to mnie, czy co? A wreszcie stanęła w bramie i kiwa na mnie; więc pytam — co chce. A ona powiada: Chciałabyś jedwabnej bluzki?... i pokazuje taką śliczną, czerwoną z pod chusty. Powiadam: Ktoby nie chciał? Ale nie mam na takie stroje. Powiada: Chodź ze mną do kupca, jak cię zobaczy, to tanio ustąpi, chodź tu o trzy kroki na Próżnej. I wzięła mnie za rękę i ciągnie. Wtedy mnie taki strach zdjął, żem się szarpnęła i w nogi.
— To cię Bóg ustrzegł od śmierci.
— To ona mnie zabić chciała? Zaco?
— Gorzej, jak zabić. Zgubić na ciele i duszy na całe życie. Nie wiesz to, że głupie dziewczęta wciągają w zasadzkę na rozpustę, albo gdzieś wywożą na niewolę i zatracenie.
Dziewczynka się wzdrygnęła ze zgrozą. Chowana na podwórku, znała życie, widziała i słyszała wszelkie jego straszne fakty i brudy i przepaście.
Instynktownie przytuliła się do ojca, ogarnął ją ramieniem.
— Ty się, Mańka, pilnuj, nie słuchaj, co będą prawić o urodzie, to wszystko łgarstwa i pokusy. Chowaj swoją urodę dla siebie, nie dla czyjej swawoli i zabawy. Rośniesz i dorośniesz rychło i zakochasz się i zamąż zechcesz. To sobie wciąż pamiętaj, że kto ciebie za żonę zechce, ten będzie twe pracowite ręce chwalić, a kto ciebie na swawolę i poniewierkę będzie chciał, ten ci będzie przypochlebiać gładkiej twarzy. Nie daj ci Boże takiemu wierzyć.
— Ja tam zamąż nie chcę, ja tylko, tatusiu, chciałabym więcej zarabiać. Żebyśmy choć mieli stancję nad ziemią, tobym miała kwiaty w oknie, i żebym tatce mogła kupić tytuniu.
— A sobie bluzkę czerwoną? — uśmiechnął się. — O stancji to i ja myślę, ale straszno ryzykować. Dziesięć rubli zaraz komorne, a nuż zarobek się urwie.
— Widzicie, tatku, że mnie trzeba rychło dorosnąć i zarabiać więcej. We dwoje to poradzimy.
— Pewnie, ale jabym wolał jednakże, byś ty nigdy nie dorosła — rzekł posępnie. — No, tymczasem idź spać, dziecko, ja pieca dopilnuję. Kładź się, póki ciepło.
Dziewczynka posłusznie, prędko sprzątnęła resztki wieczerzy, zmówiła pacierz i wsunęła się pod kołdrę.
On zgasił lampkę i pozostał, czekając aż węgiel przygaśnie. Trochę blasku z podwórka wpadało przez okienko, trochę czerwieniało jeszcze pod blachą. Gedras zgarbiony, nieruchomy dumał...

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy dzieci się rozeszły, Stuch usiadł obok szyjącej kobiety i chwilę długą milczeli.
— Nie chcesz, Antek, herbaty? — spytała wreszcie.
— Nie. Trzeba wracać do budy. Niedługo już tam zabawię, myślę.
— Nie może być! Zastanów się, czy znajdziesz co lepszego! Miej cierpliwość! Już tylko rok.
— Ja cierpliwość mam, ale oni mnie wydalą.
— Zaco?
— Bo mnie nie cierpią. Rodzice, dzieci, wszyscy. Czują, że ja inny człowiek, radzi się pozbyć.
— Pewnieś się z czem wyrwał?
— Nie, wiesz, ja umiem milczeć i cierpieć. Co ja tam cierpię, patrząc, słuchając. Toć rośnie młode pokolenie — i jakie! Toć tak zwane towarzystwo i inteligencja, toć naród — to przyszłość. Oj, Hanka, co ja się namęczę!
— Antek — już tylko rok.
— Gdzie zaś! Rok do ostatecznych egzaminów, a potem wojsko, a potem praktyka. O, do chleba, do swobody słowa i myśli jeszcze daleko, bardzo daleko. A ty jakże, masz na komorne?
— Mam, o mnie się nie troskaj. Jakeś mnie z tamtej otchłani wyratował, to już doczekam, żebyśmy razem byli. Kto tamto przebył, temu już nic nie straszne.
— Poco przypominać?
— Przypominać? Myślisz, że i godzina minie bez wspomnienia? O tobie mówmy. Jakbyś posadę stracił, to co myślisz robić?
— A cóż! Do kuchenki twojej graty zniosę, może korepetycyj trochę dostanę.
— Ach, Antek, u mnie ci nie wypada być. Jak się rozniesie, że masz taką siostrę, to nigdzie lekcji nie dostaniesz.
— To będę bez lekcyj — odparł ze spokojną zaciętością.
Kobieta przestała szyć, ukryła twarz w ręce.
— Hanka, nie desperuj! Pamiętasz, jakeś się wyzwoliła z tego piekła, jakeśmy szczęśliwi jechali z tej Rygi przeklętej? Jakeśmy się zebrali na ten jeden pokoik, twój własny, a potem na maszynę, jak trafiła się pierwsza robota i zarobek, a te dzieci jak tu się pierwszy raz zebrały? Cośmy pociechy i otuchy zaznali przez te dwa lata!
— To twoja wszystko praca i zasługa, a moja co? Hańba, wstyd, nędza!
— Hanka, czy ty się naprawdę w duszy, w sumieniu czujesz taka winna, taka przestępna, potępiona?
— Ja tylko czuję się taka biedna, taka biedna!
— Boś skrzywdzona, nie winna. Jak cię ten łotr oszukał, okłamał, jakeś z nim ślub wzięła, wiedziałaś ty, na co on cię wywozi? Jak cię bił i zmuszał do rozpusty — radaś temu była? Jak ciebie za jego kradzież wzięto do więzienia — winnaś była? Jakeś wreszcie w szpitalu omal nie umarła, śmiertelnie zarażona, tyś winna była? Jak cię wreszcie sprzedał, jak swój towar, na uliczny handel, twoja była wina? Zginął, jak był tego wart, a tyś odżyła i wyzwoliła się, jakeś tego była warta. Nieszczęście cię spotkało, nie zatracenie. Niesłusznie się zadręczasz. Życie jeszcze przed nami, będziemy razem pracować, innych ratować, innych uczyć! Swojego nic nie trzeba mieć, dla siebie ni starać się, ni chcieć. Takeśmy sobie obiecali wtedy, w wagonie. Pamiętasz?
Kobieta nic nie odparła, objęła go za szyję i pocałowała w rękę; cofnął ją żywo.
— Z dobrą otuchą spocznij! Może to nawet dla naszej myśli lepiej będzie, jak prędzej razem będziemy. Jałowe jest tam i staranie moje, i zgryzota, i milczenie. Nic tam nie zdziałam, a tu opuszczę — a wreszcie, co stracę — ciepły kąt i dobrą strawę, to i koty tylko o to dbają.
Zaśmiał się, pocałował ją i wstał.
— Przyniosłem ci dobrą książkę o systemie szkół ludowych w Szwajcarji. Przeczytaj. Ja już pójdę.
Przeprowadziła go do drzwi, ucałowali się raz jeszcze i Stuch stanął w bramie właśnie, gdy stróż furtkę zamykał.
Otworzył studentowi i rzekł ze śmiechem dyskretnym:
— A tu dziś był jakiś stary, chudy, co się o pana rozpytywał.
— Powiedzieliście co?
— Ale — zaraz! Trafił na durnia! Już on tu więcej szpiegować nie przyjdzie, psia krew!
— Jakże wyglądał?
— Taki wysoki, siwy, z brodą niewielką, w okularach.
— W bronzowem futrze i cylindrze?
— To, to! Zna go pan?
— Znam — to przez ciekawość pytał. Nic złego!
— Niech ta — ja ta nijakich ciekawych nie lubię.
Stuch się uśmiechnął na myśl o przypuszczeniach, jakie miał pan Bolesław.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.